The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 19 2024 17:28:37   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Przez zasłonę 4
Disclamer: Świat Mroku, systemy "Mag: Wstąpienie" i "Wampir: Maskarada" należą do wydawnictwa White Wolf. Postaci pojawiające się w historii są w większości stworzone przeze mnie i moich graczy. Kilka postaci zaczerpniętych z podręczników zostało przetworzonych i zinterpretowanych zgodnie z widzimisie Mistrza Gry (czyli moim). Pairing: Sporo różnych, dotyczą głównie postaci autorskich.





Kneel in silence, alone
My spirit bares me
Pray for guidance, towards home
In darkest hours
Globus Take me Away




4
CIAŁO W ŚNIEGU




Kiedy już było po wszystkim, mogłem tylko patrzeć, jak zbierają popioły i rozsypują je na cztery wiatry. Byłem słaby, czułem się stary, przeraźliwie stary... Marzłem - to moje lodowe pustkowia wzywały mnie ku sobie. Wiedziałem, że to już koniec, że teraz czekają mnie już tylko pustka i wszechobecny śnieg.
Patrzyłem po twarzach zebranych. Widziałem tylko satysfakcję, zadowolenie z dobrze wykonanego obowiązku. Czasem, co przerażało mnie, radość zemsty. Ja nie chciałem się mścić. Byłem tylko narzędziem przeznaczenia, wykonawcą wyroku losu. Jak mógłbym pragnąć się mścić - chyba tylko na sobie samym...
Wyminąłem ich, nie słuchałem ich głosów. Nie rozumieli. Nie rozumieli mnie nigdy. Byłem sam.
Elpis znalazła mnie, gdy siedziałem poza miastem, na trawiastym zboczu, w tym samym miejscu, gdzie kilka lat temu wszyscy razem - cała nasza dziewiątka - patrzyliśmy na gwiazdy.
A teraz, z nas dziewięciorga, nie został nikt. Czworo zabitych, czworo złamanych.
Usiadła przy mnie, milczała. Byłem jej za to milczenie wdzięczny.
- Rok temu - odezwałem się. - Doprowadziłem do śmierci człowieka. Przypadkiem. Zabiło go coś, co sam ściągnąłem. Mam wrażenie, że gdziekolwiek nie pójdę - śmierć będzie szła za mną. Że zawsze przetrwam - ale inni wokół mnie będą ginąć. Cokolwiek widzę, każda moja wizja, kończy się tak samo. Ja żyję, a pod moimi nogami - morze ciał. Nie mogę tak dłużej żyć.
Moja przybrana siostra, moja przyjaciółka, moja kochanka spojrzała na mnie z lękiem. Widziałem gwiazdy na dnie jej oczu, te same gwiazdy, które pozwoliły nam odnaleźć się, gdy byliśmy dziećmi. Teraz wiedziałem już, czym są.
- Odejdę. Na dalekiej północy czeka na mnie pustelnia. Miejsce, w którym umrę. Nie szukaj mnie, proszę, każdy, kto będzie próbował mnie odnaleźć, zginie. Aż do chwili gdy nadejdzie ten, który ma nadejść.
***
Nazywała się Sigrid WeiBzettel. Zapewne nazwisko miała przybrane. Była drobniutką Żydówką o garbatym nosku, kręconych włosach i oczach dziecka. Przypatrywała mi się z wielkim zainteresowaniem - ta ciekawość, ten drobny wzrost, ciemne loczki i egzotyka rysów nasunęły mi potem, kiedy miałem czas to wszystko przemyśleć, skojarzenia z lady Sophią - aż zacząłem się zastanawiać, czy wampirza arystokratka (arystokratyczna wampirzyca?) nie była w młodości podobna do tej małej Żydówki. Sigrid jednak była o wiele mniej od Sophii pewna siebie, nie unosiła głowy wysoko, a przechylała ją tylko, przysłuchując się cierpliwie słowom innych.
Spotkałem ją u Daniela, tego dnia, którego umówiliśmy się na rozmowę. Domyślałem się, że to ona jest ową "pewną kobietą".
Ciekawie obserwowało się ją i Twilight obok siebie - obie okrągłe i dziecięce, tryskające ciepłą witalnością. Archetypicznie delikatne. Obie wydawały się młodziutkie, choć, jak się okazało, Sigrid miała już niemal trzydzieści lat.
Przedstawiłem się jej, a gdy pocałowałem ją w rękę (nowa mania, ot co), zarumieniła się leciutko i spuściła rzęsy. Może w innych okolicznościach uznałbym to za zachętę do flirtu, ale dostrzegłem na jej palcu błysk oprawionego w złoto diamentu - najwyraźniej też czekała na swój ślub, a wątpiłem, by relacje między Danielem i miłością jego życia oddawały jakąś normę. Postanowiłem więc nie próbować nawet - i dobrze, zwarzywszy na to, czego później dowiedziałem się o jej narzeczonym... Ale podobał mi się rumieniec na jej lekko pucołowatej twarzy i duże, ciemne oczy. Nie była piękna, ale wzbudzała odruchową sympatię.
Miała iść z nami.
- Pracuję nad pewnym projektem - wyjaśniła. - I zbieram wszystkie dane dotyczące Pierwszej Kabały, jakie mogę zdobyć. A jeśli jest możliwość porozmawiania z kimś, kto znał tych ludzi - chętnie skorzystam.
Zacząłem się zastanawiać, czy taką osobą nie był też i Senex - ale z drugiej strony Sigrid przedstawiła się jako członek Zakonu Hermesa - mogła więc nie wiedzieć.
- Co to za problem?
Speszyła się, jakby nie do końca wierząc, że ktoś interesuje się jej projektem.
- Badania historyczne... Co prawda istnieje "Krucha Ścieżka", ale... Są rzeczy których mistrz Porthos nie napisał, jestem tego pewna.
Rzucała mnie na głęboką wodę - nie ona pierwsza, to prawda - używając imion i nazw, które nie mówiły mi nic. Ja wiedziałem jedynie, że wedle Daniela Akrites Solonikas był moim poprzednim wcieleniem. To było absolutnie niewiele.
- Co z zaklęciem? - spytałem. - Podobno natknęła się pani na coś.
Kiwnęła głową.
- Na Horyzoncie jest jakiś... zakodowany przekaz. Chyba są w nim jakieś... - wahała się, szukając właściwych terminów. - ...błędy... przecieki... Widziałam... jego obraz - zadrżała, ale w tym drżeniu więcej było z podniecenia, niż z lęku. - Słyszałam głos. Mówił do mnie.
Jeśli Pierwsza Kabała faktycznie była jej pasją, to głos jednego z jej członków musiała uznać za coś w rodzaju objawienia. O ile "objawienie" to dobry termin, oczywiście. W jakiś sposób było mi żal, że nie mogę jej pomóc.
- Oczywiście, nie ja jestem celem tego przekazu - dodała. - To była pomyłka.
- A kto jest?
Daniel popatrzył na mnie.
- Jego kolejne wcielenie, jak sądzę - rzekł.
To znaczy ja. Wspaniale.
No tak, drań czegoś ode mnie chce. Drań wiedział, że się urodzę. Zaplanował sobie to wszystko. Wcale mnie to nie bawiło. Jęknąłem.
Sigrid popatrzyła na mnie zainteresowana, ale nim zdążyłem zacząć się tłumaczyć, Daniel przyszedł mi w sukurs.
- Ruszajmy - zaproponował.

***


Nie wiem, jak mogę wiarygodnie opisać naszą podróż przez Umbrę. Nie wyglądała tak, jak przejście przez portal z Kalikshetry na Cerberusa. Prędzej - jak przejście przez całą serię portali, z których każdy prowadził do innego świata. Każdy świat był zaś inny - Od smaganego zadymką (Jezu!) górskiego szczytu, po skały pływającej na polu lawy, po dno oceanu, gdzie woda nagle wdarła się do naszych płuc... W jednej chwili miałem przegląd wszystkich niemal możliwości Świata Duchów, zbyt wiele, żebym był w stanie wszystko spamiętać.
Kiedy byłem już mokry, na wpół uduszony, przypalony i zamarznięty, wylądowaliśmy nagle pośrodku rozległej łąki. Trawa była tu irracjonalnie fioletowa, nad naszymi głowami zaś wisiało równie irracjonalnie fioletowe niebo. W uszach gwizdał mi cichy wiatr, przed nami zaś wznosiły się ruiny.
Ruszyliśmy w ich stronę - Daniel i Twilight pewnym krokiem, ja i Sigrid za nimi, rozglądając się uważnie wokół. Trawy falowały przy naszych nogach, poruszane delikatnym wiatrem, a ciemnofioletowe chmury poruszały się po jasnofioletowym niebie.
Miałem wrażenie, że widziałem już to miejsce - w jakimś śnie. Może podobnie w snach zdołałem już trafić do któregoś z miejsc poprzednich? Czy tak działa Umbra? Nie wiem. Jak dotąd nie udało mi się ogarnąć tego miejsca - czy też całej serii miejsc. Nawet ci, których znam, którzy podróżują po Światach Duchów nie umieją narysować pewnych map. Tak naprawdę światy takie, jak Horyzont, jak Cerberus, jak Dom Helkara, który miałem zwiedzić o wiele, wiele później (i w przykrych okolicznościach, bo nikt nie trafia do Domu Helkara z własnej woli), jak Balador Kultu Ekstazy, Doissetep, ponura twierdza Zakonu Hermesa czy Metropolis Technokracji - one są tylko wyspami stabilności zawieszonymi w bezkresnym morzu płynnych możliwości, nie skondensowanych ludzką myślą.
Nasze "skoki" były przemierzaniem tego oceanu. Nasze umysły umiały ogarnąć tylko część całości (Strukturaliści twierdzą, że świat jest ciągły - a tylko nasz umysł dzieli go na kawałki. Przeskakująca wskazówka zegarka nie oddaje pływu czasu.). A teraz szliśmy przez kolejną wyspę, łąkę-wrzosowisko, ku ruinom, których mogła nie stworzyć ludzka ręka.
Kamienna brama wiodła na dziedziniec, porośnięty tą samą trawą. Fioletowe źdźbła wyrastały spomiędzy bruku. Przed nami, flankowane pokruszonymi rzeźbami skrzydlatych bestii, widniały kolejne wrota - wiodące w ku ciemnym schodom w dół. Czerń kamienia, odgłos naszych kroków i kapanie wody. Jaskinia w głębi - z kolejną bramą, tym razem w formie paszczy kamiennego monstrum. Wypolerowane kły lśniły w blasku rzucanym przez jarzące się czerwienią ślepia. Wiedziałem, że bestia jest z kamienia, lecz czułem też, że jej masywne szczęki mogą zatrzasnąć się, gdy wejdzie pomiędzy nie ktoś niepowołany.
Sigrid zatrzymała się. Poczułem, jak jej drobna, ciepła dłoń ściska mój nadgarstek. Objąłem ją opiekuńczo - i z wyrachowaniem, bo jestem sobą, korzystając z okazji, żeby dotknąć jej ciała.
Daniel odwrócił się. W czerwonym blasku ujrzałem zmianę na jego twarzy - pod lewym okiem widniał czarny tatuaż, upodabniający oko mojego mistrza-kochanka do Udżat, Oka Horusa.
- To... - zacząłem, i przerwałem, zauważywszy, że towarzyszące nam kobiety zmieniły się również.
Oczy Twilight stały się gładkie jak kulki z niebieskiego szkła, z zawieszonymi w ich wnętrzu srebrnymi drobinami. Żadnych białek, żadnych źrenic, nic, jedynie ciemny błękit wieczornego nieba. Coś mnie tknęło, że to temu kolorowi zawdzięczała swoje nietypowe imię...
Sigrid byłą tą samą małą żydówką, ale teraz jej postać spowijało czerwone sari, dłonie pokrywały wzory z henny, a między brwiami widniało czerwono-złote bindi.
- Co jest? - Ostrożnie zerknąłem na własne dłonie.
- Jeśli twój avatar jest naznaczony, tutaj będzie widać znak po tobie - wyjaśnił Daniel. - Tutaj i w miejscu, do którego się udajemy.
- Czy... zmieniłem się jakoś?
Właściwie spodziewałem się wszystkiego - od czerwonych oczu, po kocie uszy i ogon.
Twilight pokręciła przecząco głową.
- Nie. Widać nikt cię nie naznaczył.
To w jakiś sposób zawodziło. Hej, byłem w końcu, miałem być, reinkarnacją jakiegoś niebanalnego i dość przypakowanego Kultysty Ekstazy, który ze swoją drużyną ratował świat, ale zawiódł i w końcu uratował tylko część tej drużyny, a zdrajcę osobiście postawił przed sądem, tak? Miałem (to znaczy on miał) swój pomnik, biografię, notkę w podręczniku historii magów, którą pewnie znały na pamięć dzieci w pierwowzorze Hogwartu, zakładając oczywiście, że pierwowzór Hogwartu istnieje. Czułem się pokrzywdzony. To tak, jak nie mieć teczki w IPNie, nawet, jeśli mieszkało się tuż obok ubeka.
Ale rozsądek podpowiada, że to dobrze. Że mniejsza szansa na bycie rozpoznanym przez niepowołane osobistości.
- Pytanie, czy cię rozpozna...
Łypnąłem na Daniela.
- Kto?
Wzruszył ramionami, chwycił mnie za rękę - Twilight ścisnęła dłoń Sigrid.
- Pytałem, czy boisz się smoków.
A potem nie było już słów, tylko czerń paszczęki dookoła nas, groźba zębów wiszących nad naszymi głowami... I blask czerwonych ślepi, prześlizgujący się po nas jak światło skanera - po umysłach i po duszach. Kolejna rzecz, której nie umiem opisać, tego, jakie mrowienie czuje się, gdy ktoś sięga pod twój umysł, a ty masz wrażenie, że uderza w samo jądro twojej jaźni. Chcesz uciekać - w panice, jak najszybciej, byle dalej, ale nie możesz, bo twoja dusza paraliżuje tak ciało, jak i instynkty. Pozostajesz więc w miejscu, a twoje ciało co chwile przebiega dreszcz. Nie od zimna, ale od lęku, najgłębszego, najbardziej metafizycznego, jaki istnieje.
A potem - światło słońca, liście, normalne i zielone. Ciepła polana w mieszanym lesie, skąpana w świetle południa, trawa pod stopami, białe obłoki, nic niezwykłego, nic nienormalnego. Miejsce idealna na wycieczkę.
Sigrid odetchnęła z ulgą. Daniel uśmiechnął się.
- To koniec trasy - stwierdził. - musimy tylko zejść do jaskiń.
- Gdzie mieszkają smoki? - spytałem. - Dobrze, że nie ma wśród nas dziewic...
No dobra, jeśli chodzi o Sigrid - strzelałem, ale jej narzeczony musiałby być idiotą, żeby nie dotknąć tak uroczego stworzenia, mając je pod ręką.
Twilight zaśmiała się.
- Nie - zgodziła się ze mną - nie ma.
Droga do jaskiń prowadziła przez spiralne schody we wnętrzu starej studni. A to, co znajdowało się pod ziemią, nie było w pełni naturalne - o ile istnieje w Umbrze jakakolwiek granica między naturalnym a stworzonym ludzką ręką... Dopiero minąwszy regularny korytarz, trafiliśmy do groty z prawdziwego zdarzenia - chłodnej, wypłukanej w białym wapieniu. Rozszerzała się ona w olbrzymią halę, suchą i wygrzaną słońcem, gdyż duży otwór wejściowy wychodził na południowy wschód. Promienie słoneczne padały na pokaźną stertę złota i drogich kamieni, wypełniając jaskinie bajecznym blaskiem. Poczułem się jak w klasycznej powieści fantasy - zwłaszcza, gdy zza sterty skarbu wyjrzał ku nam pokaźnych rozmiarów gadzi łeb.
Smok był wielki. Ile mógł mieć? Sto metrów? Więcej? Samo jego złociste oko, spoglądające ku nam z przeszywającą inteligencją, miało wielkość mojej głowy. Długi, różowy jęzor, którym bestia oblizała się - ze smakiem - mógłby owinąć mnie kilka razy. Białe zębiska zmiażdżyłyby mnie bez trudu.
- Przyprowadziłeś mi obiad, Danielu? - spytał smok. Jego głos dudnił jak grom.
- Przyprowadziłem mojego ucznia.
Wielka źrenica skierowała się na mnie.
- Oooo - oznajmił smok - to ty.
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko wzruszyć ramionami.
- No ja, a kto inny.
- Jak się teraz nazywasz?
- Eeeem... Szymon.
- Będę się musiał przyzwyczaić... No cóż... A ty? - spytał towarzyszącej nam kobiety. - Ciebie nie znam.
- Jestem Sigrid - dygnęła, co wyglądało zabawnie, bo nosiła spodnie. - Miło mi pana poznać.
- Miło i mnie - gruchnęło smoczysko, aż musiałem zatkać uszy. - Och, przepraszam, zapominam, że macie czuły słuch... Zaraz coś z tym zrobię...
Słyszeliście kiedyś o tym, że smoki są zmiennokształtne? Otóż to prawda, są.
Ten tutaj był, przynajmniej.
To, co można by nazwać jego "alternatywną formą" było z grubsza humanoidalne, choć pokryte łuskami tu i ówdzie i obdarzone parą całkiem uczciwych rogów, a dodatkowo dość czarne na twarzy, aby wystraszyć średnio religijnego chrześcijanina.
- Teraz dla was wygodniej, prawda? - spytał.
Kiwnąłem głową, Sigrid też, wyraźniej odrobinę ośmielona może nie samą forma, ale znaczna utratą rozmiaru rozmówcy.
- To pozwólcie, że się przedstawię. Shivaq'Uruj
Dziwne imię, nie przypominającego żadnego ludzkiego... w sumie to się takiego właśnie spodziewałem.
- Więc, rozumiem, że to wy dwoje macie do mnie sprawę.
Sigrid, z dziwną mieszanką lęku i entuzjazmu w brązowych oczach, kiwnęła głową.
- Tak. Daniel twierdzi, że znał pan... znałeś... znał... Członków Pierwszej Kabały.
Smocze oko - wybitnie smocze, mimo zmniejszonych gabarytów i ludzkiego kształtu - łypnęło na mnie.
- Prędzej bym się tego pytania spodziewał po nim - stwierdziła bestia.
Sigrid skierowała wzrok na mnie. Nie wiedziała.
- Ja nic nie wiem - powiedziałem, wzruszając ramionami. - Poza faktem, że czegoś ten drań chce ode mnie.
Shivaq zmarszczył brwi.
- To znaczy?
- Akrites - odezwał się Daniel - ma względem mojego ucznia jakieś plany. Nie wiemy, co to, ale mam przeczucie, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
Sigrid gapiła się na nas jak małe dziecko na ekran w kinie. Co jakiś czas zerkała na Twilight, jakby milcząco pytając jej, czy to wszystko to prawda. A że jasnowłose stworzenie nie zaprzeczało, entuzjazm małej Żydówki rósł z chwili na chwilę.
Smok pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia - powiedział - co by to mogło być. Znałem wielu, którzy mogliby zostawić coś dla swoich następnych wcieleń... znam takich, którzy to zrobili - ty coś o tym wiesz, Danielu, prawda? Ale nie Akrites... To do niego niepodobne...
- Kiedy byłam na Horyzoncie - Sigrid wysunęła się lekko do przodu - wyczułam jego zaklęcie... z tego, co wiem, nie byłam jedyne... Uruchomiło się niedawno...
- Z tego co wyliczyłem - mniej więcej wtedy, kiedy Szymon się przebudził - uzupełnił mój mistrz.
O rany, genialnie. Ja w spokoju przeżywałem totalnie odjechany orgazm, a gdzieś tam coś zaczynało działać, coś, czego celem byłem ja... ranyboskie...
- To... możliwe - smok ważył słowa bardzo starannie. - Ale on... on nigdy nie miał tendencji... Nie...
- Jaki był? - spytała Sigrid. Jej wzrok wędrował między nami, analizując chyba każdy najdrobniejszy ruch... Ta kobieta o dziecięcej ciekawości był - uświadomiłem to sobie nagle - bardzo uważną obserwatorką. Łatwo byłoby dać się zwieść jej dziecinnemu zachowaniu i nieświadomie dać jej więcej informacji, niż się planowało... W tych zdolnościach do obserwacji było coś z kompetentnego psychologa...
- Akrites? Dobry chłopak, choć drobinę... no wiecie, jak to Wizjonerzy. Patrzył w przyszłość, miał wizje... dość spontaniczne, powiedziałbym, często się nimi kierował, ale raczej, jak sądzę, tak, żeby uniknąć tego, co w nich widział.
Sigrid kiwała głową. Wiedziała. To już wiedziała.
- Na samym końcu był... inny. Wcześniej lubił się bawić, to dość powszechne u Wizjonerów, nie mylę się? Ale na sam koniec... Hmmm, chodźmy może tam - przerwał, wskazując plamę światła na skraju skalnej półki - wystarczy mi, że nie lubię tej postaci... Pozwólcie mi się chociaż wygrzać...
Usiedliśmy więc na nagrzanym kamieniu, Twilight przytulona do Daniela. Jej wypełnione gwiazdami oczy co jakiś czas spotykały moje... Czemu miałem wrażenie, że znam te gwiazdy? Że znam znak na policzku mojego mistrza-kochanka?
Sigrid usiadła obok mnie, powstrzymałem ochotę objęcia jej. Razem wsłuchiwaliśmy się w dalsze słowa Shivaqa:
- Wiesz - mówił do Daniela - kiedy stracono Heylela... to Akrites naciskał na wyrok skazujący... Oczywiście, Saif był pierwszym, który proponował założycielom głosować za. Uznał to za istotne dla zachowania równowagi.
- To... - Twilight pokręciła głową - przykre.
- To był Saif... a Założyciele się z tym zgodzili.
- Heylel Teomim - spytałem - został skazany na zniszczenie duszy.
- Gilgul, tak - potwierdziła Twilight. - I nie, to mi się nie podoba. Nie popisali się z tym wyrokiem.
- Mówi się, że był właściwy - zaoponowała Sigrid. A może nie zaoponowała? Może tylko zacytowała oficjalną linię interpretacji?
- Nawet Nephandusa wolałabym tak nie karać! a Heylel nie był Barabbi.
- Powiedzieli - kontynuowała starsza z kobiet - że był.
- Obie znamy oficjalną historię. Wiemy, że nie było na to dowodów.
- Tak - ruchy i spojrzenie Sigrid były miękkie, łagodne, pełne zrozumienia. - Wiem. Ale czy mamy prawo kwestionować decyzje Rady? Decyzję Założycieli?
- Ty sama ją kwestionujesz, Sigrid, prawda? Widzisz sens w zdradzie Heylela.
- Nie w zdradzie. W tym, że... - pokręciła głową. - Sądzę, że nikt go nie rozumiał. Do dziś nikt go nie rozumie. Nie mogę pochwalać tego, co zrobił, ale sądzę, że były... powody... - pokręciła głową. Drobne czarne loczki zafalowały, zalśniły w blasku słońca. - On nie był zwykłym człowiekiem, jak możemy sądzić, że oceniamy go właściwie, skoro nikomu z nas nie będzie dane myśleć tak, jak on myślał?
Smok zaśmiał się.
- Śmiałe słowa - rzekł. - I trochę masz racji... Ja też go nie rozumiałem, a rozumiałem wiele innych istot, ludzi i to, co nazywacie duchami lub bogami... Ale Heylel... Nigdy nie pojmę czegoś, co było stworzone w jednym tylko celu.
- Stworzone? - zapytałem. O całej sprawie wiedziałem najwyraźniej mniej, niż obie panie, choć dotyczyła mnie bardziej, niż wszystkich pozostałych.
- Nie wiesz? Był... połączyli ze sobą dwoje ludzi - miał jedno ciało, dwa avatary. Możliwe, że dwie osobowości. Był hermafrodytą, bo osoby, z których go stworzono były mężczyzną i kobietą... Miał być przywódcą, dyplomatą... Miał robić wrażenie.
- I robił? - spytałem smoka.
- Och, tak. Ludzie zakochiwali się w nim, w jakiś sposób wszyscy, tak się mówi, że omotał sobie wokół palca cała Radę i całą Pierwszą Kabałę. Że na końcu wszyscy ufali mu tak bardzo, że nikt nawet nie przypuszczał, że może zdradzić... Ja go nie lubiłem. Dziwnie pachniał. Czymś nienaturalnym. Pewnie byłby paskudny w smaku.
- A... Akrites?
- Kiedy Heylel zdradził i cześć Pierwszej Kabały została zabita, a część dostała się do niewoli, Akritesowi udało się uciec. Sprowadził później pomoc, aby uratować więźniów i pojmać zdrajcę.
Tę część opowieści znałem. Haroun Cygnus Moro zmarł na torturach. Dla niego pomoc przybyła za późno.
A jeśli Akrites wrócił nie, by kogoś ocalić, a by się zemścić? Za zdradę? Jakiego rodzaju zdradę? Za złamane serce może?
- Czemu głosował za najwyższym wyrokiem? - spytałem.
- Ponieważ miał wizję przyszłości. W tej wizji odrodzony Heylel był panem świata. Takiego świata do jakiego - Shivaq spojrzał na Sigrid, a ta zadrżała - dąży wasza Technokracja, jak słyszałem...
- Czy myślisz - drążyłem dalej - że to z tego powodu mógłby zostawić dla mnie to... cokolwiek dla mnie zostawił?
- Nie wiem - smok pokręcił głową - Mówiłem, takie coś zupełnie mi do Akrietesa nie pasuje.

***


Miałem, nie oszukujmy się, mętlik w głowie. Ta rozmowa, o wiele dłuższa, oczywiście, dała mi więcej pytań, niż odpowiedzi. Niby jako filozof powinienem być do tego przyzwyczajony, ale jakoś wygodniej mi operować na abstraktach i platońskich ideach, które zębów nie mają i w dupę nie ugryzą. W gruncie rzeczy Filozofia wydawała mi się zawsze dość bezpieczną dziedziną, nie mówię, że nie miała nigdy wpływu na życie, a i ten wpływ bywał negatywny o wiele za często, ale cholera jasna...
Czy Akrites kochał Heylela? Czy ta zdrada była osobista? Czemu Akrites uciekł? Po co naprawdę wrócił? Czemu domagał się wyroku skazującego? I co, do jasnej cholery, ja miałem z tym wspólnego?
Potrzebowałem jakiejś odskoczni. Czegoś, co pozwoli mi przez chwilę przestać myśleć o tym draniu.
Potrzebowałem się też napić czegoś o odpowiednim działaniu.
- O rany, mam ochotę na kawę - Oznajmiłem, gdy odstawiliśmy Sigrid i znów byliśmy we troje w mieszkaniu mojego mistrza.
- Nie mamy kawy - poinformowała mnie Twilight.
- Jak to nie macie kawy?
- Daniel jest na odwyku.
- Cholera... a ja bym się napił takiej wielkiej, złej kawy z mlekiem i dużą ilością bitej śmietany. I jeszcze słodkiej...
- Profanacja kawy - mruknął mój mistrz.
- A co, ty pijesz pewnie taką czarną, taką że łyżeczka stoi? Ja byłem w poprzednim wcieleniu Ekstatykiem i mam ochotę na kawę z bitą śmietaną.
- Wybredny jesteś.
Założyłem nogę na nogę, zaplotłem ramiona.
- A jestem.
- No dobra, dostaniesz tę kawę. Coś się znajdzie...
Faktycznie, znalazła się (nie wiem, skąd, skoro upierali się, że nie mają, ale nieważne) - śmietana też. Wziąłem trochę na łyżeczkę, oblizałem - z zadowoleniem, ale bez podtekstów, przysięgam! Ale, jako że podtekst jest w głowie patrzącego, do Daniela dotarło.
No cóż, do jego drugiej połowy też.
- Też chcę! - Głos Twilight przypominał głos rozkapryszonej dziewczynki.
Nachyliła się w moją stronę, w taki sposób, że zamiast pilnować własnej kawy, zagapiłem się na śliczne zagłębienie dekoltu. Ani się obejrzałem, a już nie miałem całej masy bitej śmietany, zdobiącej teraz śliczny mały paluszek.
Dziewczę zaiste obdarzone było nadzwyczajnym talentem skupiania na sobie uwagi, bo nie mogłem protestować - nie, widząc, w jak sugestywny sposób zlizuje tę śmietanę z palca. Aż mi się gorąco zrobiło - a i Daniel zrobił się czerwony, podwójnie, bo, pamiętajmy, zaczęło się od mojej łyżeczki.
Tak sobie pogrywasz, mała prowokatorko?
Nabrałem odrobinę śmietany na palec i podsunąłem Danielowi pod wargi. Zaczerwienił się bardziej, odkaszlnął nerwowo, ale zlizał.
Twilight wydęła wargi. Chciałem zacząć przepraszać, wycofywać się, ale ona, zamiast zacząć mi prawić wymówki, nachyliła się, pocałować swojego narzeczonego.
Coś w mojej głowie podpowiadało mi, że to w żadnym wypadku nie ma prawa skończyć się dobrze. Nie przy tym drugim głosiku, który podpowiadał mi, żebym pokazał dziewczynie, żebym sprawdził, jak daleko oboje jesteśmy w stanie się posunąć.
To fatalny pomysł. Takie rzeczy nigdy nie kończą się dobrze. Nie podrywa się faceta przy jego kobiecie. Nie podrywa się panny w obecności jej prywatności własnej. Nie, nie, nie, nie robi się tego...
Powinienem wiać - zamiast tego kiedy Twilight skończyła, sam nachyliłem się do pocałunku. Daniel smakował bitą śmietaną i czymś jeszcze - swoją narzeczoną? Był juz niemal purpurowy na twarzy, chyba bardziej peszyła go ta sytuacja niż mnie i ją...
Kaszlnął nerwowo.
- Dobra, może dość?
Śliczna kusicielka przeciągnęła się, aż argument nie do przebicia, widoczny w jej dekolcie, zafalował apetycznie.
- Czemuuu?
- Bo Szymon powinien zająć się przygotowaniem wykładu na jutro, prawda, Szymon?
Chciałem zaprotestować, że jest dopiero sobota, mam w cholerę czasu, a poza tym hej, jest już prawie cholerny lipiec i tę bandę nieudaczników, zwaną studentami filozofii spotkam dopiero w październiku. Ale chyba marnym byłem jednak, mimo Akritesa na karku, materiałem na Kultystę Ekstazy, bo wycofałem się potulnie.
A niech to jasna cholera... tak niewiele brakło...
A tak został mi wieczór z myśleniem o Akritesie i...
Nie, dobra, nie oszukujmy się, same fantazje naprawdę za odskocznię wystarczyły, i to skuteczną.
Jak dotąd tylko raz byłem w trójkącie - ja i dwóch jeszcze facetów. Trochę z przypadku, trochę przez fakt, że miałem zawsze pecha do popapranych związków, a ten był z nich najdziwniejszy - aż do dnia, w którym spotkałem Daniela, oczywiście.
Michała poznałem na studiach - starszy o rok, po jednym zawalonym kierunku, na filozofię trafił z przypadku, tak, jak i ja - ot, żeby uciec przed wojskiem. Zgnoili by go tam jak nic - drobny był, cherlawy nieco, wrażliwiec-intelektualista. Zgadaliśmy się prędko, po tygodniu już. W przerwach między zajęciami albo na nudnych wykładach łaziliśmy na piwo i prowadziliśmy długie dyskusje, które ujawniły w nas obu filozoficzne zacięcie. Oczywiście, nie spodziewaliśmy się tego po sobie, ale nie spodziewaliśmy się też paru innych rzeczy. Ani on nie wiedział, że ja jestem bi, ani ja, że on jest gejem.
Wtedy jeszcze byłem dość naiwny, że myślałem, że da się te skłonności jakoś rozpoznać. Po wyglądzie, po zachowaniu. Że niektórzy mają na czole wypisane "pedał" i tylko ja jestem ewenementem.
Ogólnie ewenementem byłem, bo podobali mi się ludzie. Zwyczajnie. Nie dziewczyny i nie chłopacy, ale ludzie, ładni, piękni nawet ludzie, ludzkie ciało uważałem za coś ze wszechmiar godnego uwagi i pożądania. W okresie dojrzewania nawet wydawało mi się naturalne, że na basenie gapię się na chłopców tak samo, jak na dziewczyny. Dopiero potem uświadomiono mi, nieco brutalnie, że normalny facet ogranicza swój pociąg do panienek. Ale ja nie byłem głupi i nie zamierzałem wyzbywać się moich homoseksualnych skłonności - tyle, że okazja jakoś się nie nadarzała. Aż do Michała.
Chodziliśmy czasem na imprezy - on nigdy nie wyrywał lasek, twierdził, że kogoś ma, ale nie przyprowadzał tej osoby. "W rozjazdach" - mówił, a potem piliśmy, popalaliśmy trawkę i tworzyliśmy nowe systemy filozoficzne.
Za którymś razem napruliśmy się naprawdę ostro. Z trudem dostaliśmy się do jego mieszkania - kawalerki w bloku. Była bliżej niż moja nora, Michał zaproponował, żebyśmy tam nocowali.
- Mojego faceta nie ma - powiedział w przypływie pijackiej szczerości.
- Jesteś gejem - stwierdziłem, opierając się na jego ramieniu, kiedy wchodziliśmy po schodach. Normalny facet w tej chwili pewno by spanikował, ale ja nie byłem normalnym facetem.
- No.
- Spoko - mruknąłem, pokonując resztkę dzielących nas od zbawiennego mieszkania stopni. - Ja jestem bi.
Wtedy mnie pocałował. Od tak, znienacka.
Chyba zadecydowała ciekawość - i sympatia do niego. Skończyliśmy w łóżku, nieoczekiwanie, spontanicznie, plącąc kończyny, potykając się o siebie, pieszcząc się nieskładnie i niezdarnie. Mimo braku doświadczenia z mężczyznami (co ponoć ma jakieś tam znaczenie, nie wiem, dla mnie to bzdury są i przesądy...), wylądowałem na górze. Chyba po prostu takie mieliśmy skłonności - nie wiem, w ogóle nie wiedziałem, czego oczekiwać i szedłem na spontan. Zresztą, obaj byliśmy pijani i dalecy do racjonalnego myślenia.
Dopiero rankiem zorientowałem się, że stałem się dla Michała narzędziem zdrady. Skacowany i wysekszony, nie bardzo wiedziałem, czy mam być zadowolony, czy cierpieć.
- Daj spokój - powiedział wtedy. - Krzysiek też się pewnie gdzieś puścił po drodze.
To była dla mnie totalna nowość - para, która jest razem i zdradza się za obustronną świadomością.
- Mścisz się na nim?
Roześmiał się.
- Nie. Po prostu miałem ochotę się z tobą przespać.
Powtarzaliśmy to czasem - tak długo, jak Krzysiek był za granicą. Aż do momentu, gdy, jakże teatralnie, wrócił dzień wcześniej i zaskoczył nas, jak to się mówi, in flagranti. Poczułem się jak w fatalnej farsie. A godzinę później, po burzliwej kłótni - jak w pornosie, kiedy wylądowałem w środku i mogłem poznać obie strony seksu analnego na raz. Było niesamowicie przyjemnie i w sumie nie dziwiłem się, że Daniel ma ochotę na trójkąt.
A poza tym, jakie jest większe marzenie biseksa, niż wylądować między śliczną dziewczyną, a silnym facetem?
Tyle że mało która dziewczyna zgodziłaby się na coś takiego. Ja nigdy nie odważyłbym się zaproponować tego żadnej z panienek, z jakimi byłem.
Fantazje to fantazje - rzeczywistość to zupełnie inna sprawa. Zawsze mamy jakieś fantazje, których nie powinniśmy wprowadzać w życie - ba, większość z nas miewa fantazje, do których woli się nie przyznawać. Wszystkie nasze sny o gwałtach które popełniamy, albo które ktoś popełnia na nas, sadomasochizm, który, obecny w naszych umysłach, niekoniecznie wyraża rzeczywiste pragnienia - prędzej jakieś "what if". Do tej samej kategorii należą, jak sądzę, fantazje homoseksualne u heteryków. Nasza wyobraźnia pozwala nam "na sucho" sprawdzić, czego naprawdę chcemy. Wentyl bezpieczeństwa.
Dla większości z nas fantazje o trójkątach należą do tej kategorii. Nic więc dziwnego, że uznałem, że nikt z nas nie wyjdzie poza ten epizod z kawą.
Czy nie będzie oczywistością, jeśli powiem, że się myliłem?
Cholera wie, komu to zawdzięczałem - jemu czy jej, może obojgu, skoro w jakiś sposób byli naczyniami połączonymi... Ale co miałem narzekać?
To był danielowy pomysł - wielka micha truskawek i znów bita śmietana. Pretekst, oczywiście że pretekst. I oczywiście, że zaczęło się od jedzenia ich, rękami i ze swoich rąk nawzajem, zlizywania resztek bitej śmietany z ust i palców, potem zaś nastąpiły pocałunki i ostrożne dotykanie się przez ubrania.
Byłem nader grzeczny i ograniczałem się do całowania i pieszczenia Daniela - żeby nie było, że robię coś bez czyjejś zgody. Twilight lubiłem, ale to z Danielem łączyło mnie... no, coś. W drugą stronę było podobnie. Więc skończyliśmy leżąc we trójkę na łóżku, a mój mistrz miał minę taką, jakby żałował, że nie ma większej ilości rąk i ust, skoro nim zajmowały się dwa komplety. Zanim którekolwiek z nas zdołało stracić choćby połowę swojego ubrania, on już był nagi. To chyba było dla mnie bezpieczne - tak przypuszczam. I ja, i jego narzeczona znaliśmy jego ciało nadzwyczaj dobrze, a to co było poza nim stanowiło tabu.
I oczywiście, Twilight miała zaszokować mnie znowu.
W pewnym momencie po prostu zdjęła bluzkę, od tak, na moich oczach, bez jakiegokolwiek skrępowania. Stanik też.
Zagapiłem się na nią jak głupi, szczęka opadła mi totalnie. Boże, to naprawdę jej piersi? Ona naprawdę się rozebrała - przy mnie?
Niby z jej zachowania można było wyczytać, że nie ma oporów, ale i tak nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Objęła Daniela i ponad jego ramieniem nachyliła się w moją stronę, dotykając palcami mojej piersi. Zesztywniałem, a ona uśmiechnęła się i pocałowała mnie delikatnie. Zesztywniałem, niepewny. Jezu, miała wargi tak miękkie, jak sobie wyobrażałem.
Roześmiała się, ogarniając mnie ramieniem i przyciągając do siebie - nie, do ich obojga. Znalazłem się w samym środku szalonej fantazji i, choć sporo czasu zajęło mi pojęcie faktu, że w całej naszej trójce to ja - o zgrozo, o plamo na moim honorze dekadenta, amoralnej świni, Ekstatyka w poprzednim wcieleniu! - mam najwięcej oporów, zamierzałem z tego korzystać. Do oporu.

***


Jestem totalnym idiotą i przez moją głupotę podpisałem na siebie wyrok. Przez głupotę i przez ciekawość, ten pierwszy stopień do piekła - mojego prywatnego, dwuosobowego piekła. Ale skąd miałem wiedzieć, jak to się skończy, skąd miałem wiedzieć, co drań planuje, skoro nie wiedziałem, a on był w planowaniu dobry i każdą ewentualność przewidział kilka razy. Doprowadził mnie do dokładnie takiego momentu, w jakim chciał mnie posiąść, a ja - filozof, Eutanatos i hedonista - byłem dla niego idealny.
Całe moje życie zmierzało do tego punktu i było aż nazbyt oczywiste, że zaproponuję Danielowi wycieczkę na Horyzont. W końcu jeśli zaklęcie czekało tam na mnie, powinienem się mu przedstawić. Góra z reguły nie fatyguje się do Mahometa i Mahomet musi odwiedzić górę.
Udaliśmy się do Concordii via Cerberus via Kalikshetra. Pomni rady Senexa (Kiwał głową, kiedy mu powiedziałem. Powtórzył, że jestem dla niego Szymonem - och, nie wiedział, jak bardzo się myli...) postanowiliśmy unikać Kultystów Ekstazy. Może to kwestia ich aktualnego wewnętrznego kryzysu, może czegoś innego, ale mogliby chcieć położyć łapę na mnie albo na akritesowym przesłaniu (Oj, mieliby z tego same problemy...). Więc jeśli żaden z nich nie przewidział, że przyjdę, mogliśmy czuć się bezpieczni, bo nocą nawet i oni nie włóczą się po ulicach.
W samym sercu Concordii stoi budynek Rady - okrągły i nakryty kopułą, na szczycie wzgórza, lśniący bielą nawet w ciemnościach. Szerokie schody wiodą ku niemu z niewielkiego placyku, oddzielającego go od systemu budynków administracyjnych. W nim samym zaś znajduje się sala Rady, z dziewięcioma tronami i dziesiątym, przeznaczonym dla ambasadorów z zewnątrz, a być może kiedyś w przyszłości - dla Dziesiątej Tradycji. Mnie przyszło żyć w czasach, w których dziesiąty tron używany był nader często i mówiono, że wkrótce zostanie zajęty, a i sama Rada obradowała dość regularnie. Były jednak czasy, kiedy Concordia była miastem-widmem, Horyzont zaś dzikim światem, podzielonym na quasi-feudalne włości kolejnych magów. Rada nie istniała wtedy, albo też jej członkowie byli jedynie figurantami bez rzeczywistej władzy, marionetkami w rękach swoich Tradycji. Nie było jedności, nie było jedności od pewnego dnia w drugiej połowy piętnastego wieku.
Od dnia, w którym stracono Heylela Teomima.
Czy to nie zakrawało na ironię, że ten piękny budynek, serce Concordii, serce Horyzontu, zdobiły rzeźby wyobrażające Założycieli, tych, którzy stworzyli pierwszą Radę Dziewięciu, innych magów - twórców Horyzontu (mówiono, że kilku spośród nich odeszło do Umbry, by stać się półboskimi Wyroczniami) oraz Pierwszą Kabałę właśnie? Jak symbole dawnej chwały, jak nadzieja na chwałę przyszłą, stali i martwymi oczyma z kamienia podziwiali własne dzieło. Czy byliby zadowoleni?
Twilight, kiedyś, będąc uczennicą w Zakonie Hermesa, odebrała solidną edukację historyczną, zaczęła więc tłumaczyć mi, kogo mam przed sobą. Wymieniała serię imion - część z nich już słyszałem, ale po prawdzie, nie mówiły mi nic, ani one, ani kamienne twarze. Jeśliby tkwiła we mnie wtedy choć cząstka pamięci Akritesa, pewnie rozpoznał bym dawnych towarzyszy - lecz patrzyłem na nich jak na obcych.
Po prawdzie, nawet i opowieści Twilight nie słuchałem z należytą uwagą. Interesowała mnie tylko jedna osoba. Resztę będę zgłębiać później, na razie absorbuje mnie Akrites Solonikas.
Wskazała mi go, ale jego jedynego rozpoznałbym bez trudu. Odpowiadał mglistym wizjom, które miałem dotąd - Wysoki wzrost i ciało odpowiadające najlepszym klasycznym proporcjom - z szerokimi ramionami i pięknymi mięśniami torsu, eksponowanymi przez długą, rozpiętą na piersi szatę. Dłoń, wyglądająca na dużą, ale zarazem delikatną - dłoń artysty, nie wojownika - trzymała kwiat kalii, symbol Kultu Ekstazy.
Twarz mężczyzny miała harmonijne rysy, z silną, choć nie przesadnie kwadratową szczęką, okoloną krótką brodą. Spod gęstych brwi para oczu zdawała się wpatrywać we mnie - dziwne, skoro były z marmuru. Miałem jednak wrażenie, że przewiercają mnie na wylot.
- A więc widzimy się - szepnąłem. Czułem sie bardzo dziwnie i miałam przeczucie - sensowne, niestety - że to dopiero początek.
Ujrzałem, jak płatki śniegu spadają pomiędzy mną a posągiem, białe gwiazdki wirowały w powietrzu - zapowiedź zadymki.
- Chodźmy - rzekłem
Byłem na właściwej drodze. Lub niewłaściwej, zależy jak na to patrzeć.
Prowadził mnie. Po prostu czułem, gdzie się kierować. Najpierw do sali sądowej, ale, na moje szczęście, w nocy była niedostępna. I dobrze, bo zwarzywszy na to, jak poczułem się w środku, kiedy już miałem okazję ją zwiedzić - wtedy, prowadzony za nos akritesowym kaprysem i poczuciem winy zapewne porzygałbym się jak kot. Na razie ominąłem ją i ruszyliśmy w stronę miejsca bardziej dostępnego...
Prowadził mnie śnieg. Jakkolwiek było to dla mnie nieprzyjemne, kierowałem się tam, gdzie było go więcej, a chłód przeszywał bardziej. Odruchowo zapiąłem kurtkę - choć klimat w Concordii był łagodniejszy, niż w Krakowie, a ciepła, letnia noc pozwoliła Twilight chodzić w lekkiej, półprzejrzystej sukience na cienkich ramiączkach. A ja marzłem, marzłem do szpiku kości.
Błądziliśmy w uliczkach zaczarowanego miasta, takiego, jakie dotąd widziałem tylko w snach - eklektycznego do granic możliwości, a mimo to harmonijnego. Szklana fasada towarzyszyła tu wyrzniętej w drewnie arabesce, koryncka kolumna podtrzymywała chiński dach, a mimo to nie miałem odczucia dysonansu. Miasto wyrosło tak naturalnie, bez ograniczeń - magowie mieli poczucie estetyki, stwierdziłem, dziwaczne czasem, ale interesujące. Oto, co powstaje, gdy pozwalasz kulturom mieszać się bez żadnych przeszkód.
I jeszcze sklepy i kawiarenki, zamykające właśnie swe podwoje, bo noc była już głęboka, i ludzie, przemykający koło nas, ubrani w rzeczy, które w większości ziemskich miast uznane by zostały za dziwaczne... I ciemny kształt sterowca, unoszący się nad naszymi głowami, i mrowienie w palcach, gdy niespodziewanie z okien jednego z budynków buchnął snop iskier....
Czarodziejskie miasto, miasto ze snów.
Zatrzymałem się na niewielkim placu, nad prostokątną sadzawką. Wokół niej rosły jabłonie - widziałem zielone jeszcze owoce ukryte wśród listowia. Woda falowała lekko, odbijając srebrny księżyc przepływający ponad miastem. Wyglądała na przyjemnie chłodną i czułem od niej to, co nazywa się kwintesencją - pierwotną wszechobecną energię, budulec świata i źródło dodatkowej mocy. Śnieg padał dookoła mnie - spokojnie, łagodnie, widziałem wyraźnie każdy pojedynczy płatek, delikatny jak z koronki.
Zamknąłem oczy przysłuchując się.
I usłyszałem - miękkie kroki za moimi plecami. Poczułem - obecność, dłonie na ramionach, oddech na karku. Usłyszałem głos, pierwszy raz, ciepły i głęboki.
Nareszcie jesteś.
- Tak - powiedziałem, nie otwierając oczu, bojąc się spłoszyć zjawę. - Jestem tutaj.
Jesteś doskonały. Jesteś tym, o czym marzyłem.
To miał być komplement? Pewnie tak. Od zmysłowości, zawartej w tym głosie, w tych słowach, przeszły mnie ciarki.
- Co mam zrobić?
Znajdź mnie.- Tak. Dobrze.
Nie mogłem odpowiedzieć nic innego. Już wtedy czułem się opętany i nawet, jeśli nadal powtarzałem, że nie prosiłem się o to, co drań dla mnie planował, chciałem tego, czymkolwiek było. Obudził we mnie pożądanie i obiecał zaspokoić je na miejscu, kiedy tylko wykonam kolejne zadanie.
Miałem znaleźć miejsce jego śmierci i jego ciało... Nawet nie znaleźć - wiedziałem już, gdzie jest. Miałem się do niego dostać.

***

Należy jeszcze wspomnieć, że coś się stało w tak zwanym międzyczasie, ale... Boże, spytajcie Sophii. Spytajcie Twilight. Nie znałem Sariela, nie zdążyłem go poznać. Jego historia jest odległa od mojej... Ale jeśli przyjdzie wam pomyśleć o trzęsieniu ziemi, które pewnej sierpniowej nocy nawiedziło nieoczekiwanie Wiedeń, pomyślcie też o pewnym wampirze, który...
Potem Sophia prawie mnie przez to zabiła - przez to, przez Mariusa, przez Aleksieja... przez Akritesa, to zawsze jest wina Akritesa... ale wtedy nie wiedziałem nic o przepowiedniach powiedzianych pewnej wampirzycy w pewną bizantyńską noc... Wszyscy ciągnęliśmy za sobą karmę tamtej nocy, wizjoner, krzyżowiec, kurtyzana, uczony, mnich, morderczyni i lady. Spytajcie Sophii.

***

A więc Finlandia, północny skrawek Europy, gdzieś poza kołem podbiegunowym, wieczna zmarzlina.
A ja tak lubiłem ciepło, słońce, łagodny klimat i ludzi, którzy mieli na sobie niewiele do zdjęcia... Mój kumpel z podstawówki zawsze marzył o wyprawie na biegun, chętnie bym się z nim zamienił. Ale nic, musiałem iść osobiście.
Przynajmniej nie sam. Przynajmniej mój mistrz i jego narzeczona (Już wkrótce miała zostać jego żoną, nawet tragedia, która ją spotkała, nie stała się przyczyną odwołania ślubu... Potem miałem... mieliśmy... z nią o tym porozmawiać. Potem.) postanowili mi towarzyszyć. Kochałem ich oboje za całe wsparcie, jakie mi ofiarowywali i w sumie czułem się nieco winny, że póki co niewiele mogę dać im w zamian.
Resztka kasy, którą oszczędzałem na niedoszły remont poszła na ciepłe ubranie. Bilet samolotowy ufundował mi już Daniel, bo pierwszy nasz przystanek, Islandię, mieliśmy zwiedzić "normalnie".
- Myślę, że dom Hjordis to niezłe miejsce, żeby się zaaklimatyzować - wyjaśnił mi.
Zabrał ze sobą kwiatek w doniczce, jakiś efekt własnego, magicznego eksperymentu, prezent dla gospodyni. A, i zabrał kota.
Kot ma własną długą historię, opowiem ją może dokładniej przy innej okazji. Wtedy, pod koniec sierpnia, mieszkał już z Danielem. Był mały, czarny, niemożliwie słodki, miał białą krawatkę i obróżkę z symbolem Zakonu Hermesa, bo miał być prezentem (ślubnym) od jednego hermetyka dla drugiego. Obdarowany prezentu nie chciał przyjąć, kot skończył by źle, gdyby Daniel, gość na weselu, nie przygarnął biedaka. Kot nazywał się Salem, choć ani Daniel, ani Twilight ani pół odcinka "Sabriny" nie widzieli.
- Kot czarownicy - stwierdziła Twilight, głaszcząc zwierzątko.
- Kot czarownicy - zidentyfikowała właścicielka domu, który miał być naszym przystankiem. - O rany, ale słodziak! Chwila, czy to nie był prezent ślubny dla Caerona Mustai od mistrza Porthosa? Przygarnęliście go? O Bogini, konserwy koty uznają tylko wtedy, jeśli te są demonami... nie żartuj, chodziło o kota-demona? Nie no, mistrz Porthos ma jednak poczucie humoru... jak na konserwę. Ale mistrz Mustai najwyraźniej go nie ma... Cześć, jestem Hjordis.
Kiedy uścisnąłem jej chudą dłoń, zadzwoniły bransoletki na jej przegubach. Srebrne i wąziutkie. Ich dźwięk i słodki, ziołowy zapach owiewający rudą islandzką Werbenę, tworzyły wokół niej aurę niezwykłej zmysłowości, kompensując jakby dość przeciętną urodę. Kobieta miała mnóstwo energii i zamaszyste ruchy, choć czasem potykała się o własne nogi. Była zdecydowanie urocza.
- A to dla ciebie, z ponownymi gratulacjami - Daniel wręczył jej kwiaty. - Jak dziecko?
- Ewidentnie córka. I dobrze, tak ma być.
Pod workowatym swetrem nie było tego widać, ale wiedźma była w ciąży. Dodatkowo cieszyła się z tego jak głupia.
- Córki przenoszą dziedzictwo matki, pamiętaj, Twilight, kiedyś będziesz miała własną.
- Będę - zgodziła się dziewczyna spokojnie.
- I dobrze. Wchodźcie do środka, zostawcie te wszystkie bagaże... Ty, jak ci właściwie na imię?
- Szymon.
- No to wchodź, Szymonie. Co cię do mnie sprowadza?
Kolejne godziny upłynęły nam na podziwianiu jej domu - niepozornej chatynki z głazów zewnątrz, prawdziwego pałacu w środku - pełnego roślin - podobnie jak Danielowe mieszkanie zresztą, ogrzewanego w stu procentach ekologicznie, przez gorące źródło tkwiące gdzieś pod ziemią. Łazienka zresztą była zaopatrzona w wodę prosto z tego źródła i już snułem plany, co zrobię, kiedy tylko wrócimy z wyprawy w zimniejsze rejony...
Więc siedzieliśmy, gadaliśmy, dowiedziałem się, kto jest ojcem dziecka Hjordis i że wiedźma wybrała go, bo wiedziała, że nie będzie się wtrącać w to, jak je wychowuje. Usłyszałem parę plotek o ludziach, których nie znałem i parę o ludziach, których już zdążyłem spotkać, zostałem uraczony opowieścią o pokręconych przodkach Hjordis, od Przebudzonego wodza Wikingów, który do dziś siedzi w Dziedzinach Paradoksu począwszy, a na zmiennokształtnej babci, mającej aspiracje do zostania Królową Śniegu skończywszy. A potem zapadł zmrok i musieliśmy się jakoś rozlokować.
Hjordis zaoferowała nam wielką, rozkładaną kanapę i łóżko polowe jako dodatek.
Szczerze mówiąc, wolałem samą tylko kanapę.
- Chyba się na niej zmieścimy...
Wiedźma wzruszyła ramionami.
- Jak chcecie. Mnie nic do tego.
Zmieściliśmy się, oczywiście.
W środku nocy obudził mnie zduszony szloch. Zamarłem, nasłuchując. W niezgłębionej ciemności widziałem tylko kształt zwinięty na przeciwległym skraju łóżka, wstrząsany spazmami płaczu.
Twilight płakała. Twilight, która wcześniej tego wieczora wyglądała na szczęśliwą, która pieściła nas obu i dawała się pieścić, teraz płakała.
Poczułem, jak Daniel budzi się, podnosi i pochyla nad swoją narzeczoną, obejmuje ją. Usłyszałem zduszone słowa uspokojenia i urywany głos dziewczyny.
Miałem wrażenie, że wdarłem się w coś, co mnie nie dotyczy i dotyczyć nie powinno. W intymność Twilight, w najbardziej prywatną w jej spraw - historię nieszczęśliwej miłości do Sariela.

***

Rano Hjordis wyrwała nas ze snu. Donośny okrzyk "Wstawać, zboczeńcy!" dało się słyszeć w całej jej chatce. Nie pozostało nam nic, jak tylko wyplątać się z pościeli - i własnych ramion.
Po Twilight nie było już widać śladów łez. Tryskała energią, uśmiechała się, przywitała Daniela czułym pocałunkiem - po czym kolejnym obdarzyła mnie, w podziękowaniu za przyjemny wieczór, jak sądzę. Nie mówiłem nic. Przyznanie się, że słyszałem jej nocny płacz, nie było na miejscu. Miałem zachować tę wiedzę dla siebie, nawet wtedy, gdy już towarzyszył mi ktoś, kto jak nikt inny był w stanie zrozumieć, jak wielkim bólem jest utracenie kogoś kochanego - na całą wieczność. Kiedyś, za jego pośrednictwem miałem zrozumieć nieszczęsną dziewczynę - teraz mogłem tylko podziwiać jej siłę i hart ducha, pozwalający jej cieszyć się tym, co ma, a nie rozpamiętywać w nieskończoność to, co utraciła.
Śniadanie zjedliśmy na zewnątrz - pośród głazów i kipiącego od barw krótkiego islandzkiego lata. Słyszeliśmy brzęczenie pszczół i szum odległego morza - oto kawałek raju w miejscu, w którym nie powinienem się go spodziewać. Do licha, nawet zacząłem się zastanawiać, czy nie ma jakiegoś sensu w całych tych ekologicznych ideałach - życie z dala od cywilizacji, organiczne jedzenie i tak dalej... Nasza ruda gospodyni była bardzo przekonująca. Szczerze mówiąc, byłaby w stanie namówić mnie nawet na tulenie się do drzew - gdyby tylko przyszło jej to do głowy. W miłym towarzystwie mógłbym potulić się do drzew, choć zdecydowanie wolę do ludzi.
Ale potem... potem czekała nas przeprawa w gorsze rejony... I paskudny koniec mojej misji...

***

Biała połać wiecznej zmarzliny i śniegu przypominała moje najgorsze koszmary. Było zimno - przeraźliwie zimno, wiatr gwizdał nam w uszach. Za zimno, za wietrznie jak na tę porę roku - nawet w tym miejscu. Przed nami szalała zadymka. Czułem mrowienie w czubkach palców, w karku, pod czaszką. Burza śnieżna, w którą wchodziliśmy, wibrowała od mocy.
Klnąc w duchu, parłem przez śnieg - mając Twilight i Daniela po obu stronach, czując ciepło ich ciał emanujące nawet przez grube warstwy ubrań. Gdyby nie ono - pewnie upadłbym w śnieg i pozwolił mrozowi zabić mnie. Podzieliłbym los tego, którego szukałem - na wieki pogrzebany w lodzie.
Jak długo szliśmy przez zadymkę? Straciłem rachubę czasu - ja, który nie miałem z tym problemów! Oto zaklęcie kogoś, dla kogo czas jest specjalnością. Mogliśmy równie dobrze iść minutę, jak i stulecie.
Tu czas nie istniał, tu czas był zawieszony. Noc i dzień traciły swój charakter, lato i zima zamieniały się miejscami.
Poza pierścieniem wiecznej zadymki trwał mroźny, jasny zimowy dzień. Gruba pierzyna śniegu iskrzyła się w słońcu, pokryte śniegiem skaliste wzgórze przed nami oślepiało bielą. Mrużyłem oczy przed takim morzem jasności i poczułem ulgę, gdy weszliśmy w cień groty.
Nie była wielka - krótki korytarz i niewielka salka z wnęką przykrytą zamarzniętymi skórami. Pozostałości po palenisku, pozostałości naczyń, drewniany stół i arkusze pergaminu, zamarznięte tak, że roztrzaskałyby się, gdyby którekolwiek z nas spróbowało ich dotknąć.
Dwa ciała leżały w grocie - jedno na "łóżku" - wyprostowane, z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach. Wampir w letargu. Kątem oka dojrzałem, że odziany jest w skóry i surowe płótno, że policzki ma zarośnięte, a jego rysy mają w sobie coś zwierzęcego. Ale nie poświęciłem mu więcej uwagi, kierując wzrok ku drugim zwłokom, tym zagrzebanym w śniegu tuż koło wygasłego paleniska.
Akrites Solonikas.
Jego ciało, to które znałem z moich wizji i z posągu na Horyzoncie, leżało przede mną na wpół zagrzebane w śniegu. Nie zachowało się idealnie - było mumią, czarną i skurczoną. Pomarszczona skóra ciasno opinała czaszkę, wargi cofnęły się, odsłaniając zęby i dziąsła. Nie widziałem ani śladu piękna w tym zamarzniętym truchle.
Klęknąłem w śniegu. Ryzykując odmrożenia zdjąłem rękawice, ostrożnie uniosłem głowę Akritesa i położyłem sobie na kolanach. Nie wiedziałem co robię. Patrzyłem na zwłoki z nabożną czcią, z dziwnym, metafizycznym lękiem. To ja. To byłem ja.
Podpisałem na siebie wyrok.
Pochyliłem się i pocałowałem zamarznięte na kość wargi. Czułem łzy, spływające mi po policzkach. Nie powinienem płakać. Gdyby on nie umarł, ja nigdy bym się nie narodził, po za tym, chciał takiej śmierci, czyż nie? Ale czułem, jak narasta we mnie żal, irracjonalny, bezsensowny żal.
Poczułem mrowienie na karku, u nasady czaszki, a potem kolejne, wewnątrz. Coś próbowało się wedrzeć do mojego umysłu.
Szarpnąłem się, irracjonalnie, skoro atak nie był fizyczny. Kątem oka ujrzałem mglistą sylwetkę stojącą nade mną i nad zamarzniętym ciałem.
A potem nieoczekiwanie utraciłem przytomność.

***

Obudziłem się, ale wszystko widziałem jak przez mgłę. Moje ciało działało, kierowane nie moją wolą, ja mogłem tylko patrzeć.
Widziałem więc Daniela zbliżającego się, siadającego przy mnie.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Doskonale - odpowiedziały moje usta i mój głos.
- Wiedzieliśmy tylko, że zemdlałeś, kiedy coś próbowało ci się wedrzeć do głowy. - Wyciągnął rękę chcąc dotknąć mojego policzka.
Moja dłoń chwyciła go za nadgarstek.
- Zostaw - oznajmił mój głos.
Widziałem jak twarz Daniela wykrzywia złowrogi uśmiech.
- Ach, tak. Więc to ty.
Moja dłoń trzymała go nadal - mocno jak kleszcze.
- Uważaj - powiedział mój głos. - Nie chciałbyś chyba uszkodzić własnego ucznia?



Autorka uprzejmie prosi o komentarze, albowiem utwierdzają ją one w przekonaniu, że warto publikować.













Komentarze
Aquarius dnia padziernika 09 2011 21:20:01
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Cyrograf (Brak e-maila) 10:18 27-02-2010
O boże, świetne!
Choć nie lubię takiego typu narracji, gdzie wypowiada się bohater w pierwszej osobie, to tutaj nie mogłam się oderwać. Mag, wilkołak, wampir? Heh, co jeszcze? Zobaczę, co będzie dalej, ale mam nadzieję, że nie będzie stereotypów z kołkiem i czosnkiem smiley Eh, mam ostatnio trochę żalu do ludzi, którzy wprost kochają używać schematów typu trumna i nietoperze. Eh, dobra. Zobaczymi kim był bohater no i co będzie dalej.
Oh, i dzękuję za tę masę przymiotników xd
Cyrograf (Brak e-maila) 12:36 18-04-2010
Ależ publikuj, publikuj.
I wiesz co? Pewnie jestem odmieńcem i tak dalej, ale jak widze tak długi tekst, to jakoś nie mogę się zebrać żeby go przeczytać. Ksiązki kompletnie inna sprawa - uwielbiam te opasłe tomy. Ale nie potrafię się jakoś skupić czytając coś w internecie. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, gdy podsumuje mój wywód pisząc, że doczytałam jedynie do połowy. Nice XD. Jak bedę miała więcej czasu, to dokończę. Ogólnie ostatnio rzadko włączam komputer...

Ale wiesz. Jak to jest? Puplikujesz dla siebie czy dla innych? Będe wredna, ale ja tam nie robię tego dla internautów. Na nich nie można liczyć, nie chce im się komentować czy dać jakikolwiek znak, że czytają. Wiem, bo sama taka jestem smiley. Więc "Porzućcie nadzieję!" ( za dużo historii xd).
Cyrograf (Brak e-maila) 11:21 04-05-2010
Aaaale się czepiasz smiley. Z tym tytanem to była przenośnia, żeby pokazać, że jest bardzo twarde xd.

No i coś z tym jest (umieszczaniem w internecie). Przez jakieś czas pisałam na bloga. Na początku pojawiały się komentarze, lecz potem ani jednego przez długi czas. Będę teraz zapewne hipokrytką, ale wytrzymała tylko kilka miesięcy. W końcu założyłam blog specjanie dla czytelników i pisałam dla nich (często nie byłam zadowolona, bo raczej starałam się powielać schematy z innych blogów. Tak powstało Gangsta, które skończyłam, jednak pisze od początku, żeby było choć troszkę oryginalne smiley)

Aha, jakbyś mogła to jednak podaj mi te błędy stylistyczne. Wciąż mam z tym problem. Złe skomponowanie zdania, albo o który podmiot się rozchodzi itp.
marika66tk (Brak e-maila) 12:42 27-09-2010
zaskakująco zaczytowywaśne xD
An-Nah (Brak e-maila) 23:16 14-02-2011
Następne części jeśli będą to... nie tu.

Dziękuję za uwagę. Opowiadanie jest porażką, jak widać.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum