The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 27 2024 01:03:46   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Przez zasłonę 3
Disclamer: Świat Mroku, systemy "Mag: Wstąpienie" i "Wampir: Maskarada" należą do wydawnictwa White Wolf. Postaci pojawiające się w historii są w większości stworzone przeze mnie i moich graczy. Kilka postaci zaczerpniętych z podręczników zostało przetworzonych i zinterpretowanych zgodnie z widzimisie Mistrza Gry (czyli moim). Pairing: Sporo różnych, dotyczą głównie postaci autorskich.




Light shines in the darkness
I don't wanna go
Wish I could turn back time
Oh my Guardian Angel
Take me away from here
I think I'm ready now
But still can't make up my mind
Riverside The Courtain Falls






3
DRUGA STRONA ŚMIERCI



Pamiętałem spotkanie z nią - dziwną noc w Bizancjum, która miała dla nas obojga więcej znaczeń, niż oboje chcielibyśmy przyznać. Byliśmy jednak wtedy częścią innych historii - dwóch opowieści o zmianie i zdradzie. Wtedy, w wypełnionej dymem sali, wpadłem w trans i przepowiedziałem jej przyszłość - w jakiś sposób przepowiedziałem przyszłość nam obojgu.
"Strzeż się tego, który nie jest ani kobietą, ani mężczyzną... Przyjdzie ich bowiem dwóch i przyniosą nam zmianę - zdradę i łzy."
Jeden z nich dwóch jechał przy moim boku, piękny jak anioł, ukochany, jedyny. Czasem widziałem, co uczyni - ale nie słuchałem. Za bardzo chciałem cieszyć się życiem we wszystkich jego aspektach - nieprzewidywalnym, dynamicznym, nieokreślonym żadnymi wizjami, nawet moimi własnymi.
Miałem zapłacić za to straszną cenę, ale wiem, że zapłaciłbym ją niezależnie od mojej decyzji.
A teraz, w drodze, pośrodku Europy, spotkałem ją znowu - mijając jej orszak i ją samą otoczoną zbrojnymi. Zauważyła mnie, odwróciła drobną, trójkątną twarzyczkę, otwarła usta, chcąc się przywitać. Ukryłem twarz, nie odzywając się, udając, że nie widzę. Należeliśmy do różnych historii.
Wiedziałem jednak, że kiedyś spotkam ją znowu - nie, nie ja, lecz ten, który będzie dziedzicem mojej duszy.

* * *


- Znajdę sukinsyna, przysięgam. Wywlokę z grobu jego kości i posadzę ci w prosektorium, Henio będzie miał towarzyszkę życia.
Henio był szkieletem, preparatem naukowym, siedzącym od niepamiętnych czasów w gabinecie w pracy Daniela. Nie widziałem go co prawda, ale nasłuchałem się opowieści o znikającej kawie i graniu w karty z asystentem-dziwakiem. Daniel miał specyficzne poczucie humoru.
Moje obelgi natomiast odnosiły się do mojego poprzedniego wcielenia. Nie znałem drania, nawet jego imienia nie znałem, a już go nie znosiłem. Urządził mnie pięknie, nie ma co.
Wizjoner, prorok cholerny, wróżka niewydarzona, naćpana zapewne porządnie jakimś świństwem, bo Daniel uparcie twierdził, że należał do Kultu Ekstazy.
Tak samo, jak schwytana Nephanduska, Scarlett Weaver, ta, która niedługo miała stanąć przed sądem. Jak niejaki William Etharc, domniemany stronnik Weaver, domniemany sadysta, jeszcze nie do końca Upadły, już nie do końca porządny koleś. Jak Marek Sokolski, znajomy Daniela, ten, który widział śnieg - mój śnieg! Tkwiłem w samym środku jakiegoś gówna, którego totalnie nie rozumiałem.
Byliśmy w Kalikshetrze. Muszę przyznać, że czułem się tu lepiej, niż na Cerberusie - zawsze pewniej jest mieć pod stopami realną ziemię. Oczywiście, moi towarzysze bardziej przywykli do przebywania w Umbrze i innych światach, ale ja cieszyłem się z powrotu. Tyle tylko, że byłem wściekły.
Ryan spróbował się uśmiechnąć, poklepał mnie uspokajająco po ramieniu. No tak, on sam miał problem. Łabądek, kuwrajegomać. Daniel i Twilight też mieli swoje własne poprzednie życia, zapewne równie nieprzeciętne, jak nasze, choć nie tak upierdliwe, jak moje, kimkolwiek by nie było.
- W porządku? - narzeczona mojego mistrza popatrzyła mi w oczy.
Uśmiechnąłem się.
- Jasne. Po prostu jestem zły.
Ryan wyszczerzył się wręcz. Prawdopodobnie uważał, że bycie złym to klucz do bycia dobrym Eutanatosem... Choć o ile dobrze go przejrzałem, była to tylko poza...
- Ooch, daj spokój, myślisz, że mnie zastraszysz? - Łypnąłem na niego. - Uważaj, kiedy się ciebie nie zna, naprawdę można uznać, że zabijesz.
- Jeśli mam kogoś zabić, po prostu to robię - wzruszył ramionami. - Nie potrzebuję straszyć.
- A jednak ludzie się ciebie boją - podjął Daniel - Alex chociażby.
- Alex? Zauważyłem, ale czemu?
- Kiedyś ponoć groziłeś jej, że obetniesz jej język.
- Chciałem, żeby była cicho... Ona to wzięła na serio?
- Patrząc na twoją minę - można - stwierdziłem.
- Ale - kontynuował Daniel - mnie nie zastraszysz.
- Czyżby? - dojrzałem w oczach Ryana błysk. Żart? Jakaś podszyta wesołością złośliwość. Ach, miał więc poczucie humoru.
Mój mistrz nachylił się lekko w jego stronę.
- Próbuj.
- Mam pewne zdjęcie.
Zdjęcie? Jakie? Z kochankiem? Phi, nawet gdyby Daniel miał jakichś męskich partnerów przede mną, nie przejąłby się tym. Nawet i przed środowiskiem lekarskim jakoś by się wykręcił.
- Jakie...
- Z imprezy - Amerykanin wyszczerzył zęby. - Z urodzin mojego brata.
- Ani się waż - Po twarzy Daniela mogłem wnioskować, że próbuje obrócić sprawę w żart.
- Boisz się?
No cóż, widać było, że żaden z nich nie traktuje sprawy stuprocentowo poważnie. Dobrze, że Ryan umie czasem żartować - choć może to monsunowy klimat Kalkuty jakoś rozmiękczył jego twarde serce, może sam fakt, że sprawę z tymi Nepahndi generalnie uznali za zamkniętą. Może coś poszło do przodu w sprawie brata? Nie wiedziałem. Za to sprawa zdjęcia intrygowała mnie - mimo wszystko. Więc nie omieszkałem spytać, kiedy znaleźliśmy się już na znajomym gruncie - w mieszkaniu mojego mistrza.
Daniel zrobił zakłopotaną minę, zaczerwienił się. Widać nie było to coś, o czym miał ochotę rozmawiać. Mimo to zmusił się, uznając, że powinienem znać ten aspekt jego przeszłości.
- Urodziłem się - Odkaszlnął, potarł kark dłonią. Doskonale już znałem ten gest zakłopotania, teraz chyba dobitniejszy, niż kiedykolwiek. - w niewłaściwym ciele. To znaczy, jako kobieta.
Oparłem podbródek na dłoni, przypatrując mu się uważnie. Owszem, zauważałem w nim ślady androgynii, ale jakoś nie przeszło mi przez myśl nawet, że kiedyś mógł nie być mężczyzną.
- No cóż - stwierdziłem spokojnie - zdarza się.
Nie należałem nigdy do osób robiących wielkie halo z powodu czyjejś płci. Sam byłem zboczeńcem, dewiantem, biseksualistą, podobali mi się ludzie. Lubię moje ciało i moją płeć, ale umiem sobie wyobrazić, że komuś natura mogła wykręcić przykry numer. A skoro Daniel sprawdzał się tak dobrze jako facet, to najwyraźniej to było mu pisane.
Chyba nie do końca wierzył, że się tym nie przejąłem za bardzo. Zapewne jakaś część jego osoby obawiała się, że przestanie być dla mnie atrakcyjny.
Ale dlaczego miałby, skoro kobiecie jego życia ten fakt przeszkadza w najmniejszym stopniu?
- Wiesz - kontynuowałem - to w sumie kupy się trzyma... A mnie jakoś zawsze ciągnęło do osób gdzieś na przecięciu płci.
To była prawda. Nie, żeby nie podobali mi się męscy faceci, wysocy i muskularni, nie żeby nie pociągały mnie kobiety z szerokimi biodrami i obfitym biustem... Ale mój ideał miał w sobie coś z hermafrodyty, coś z anioła - zawieszony poza pojęciem "sex" i "gender". Smukłe ciało Daniela, jego delikatne, miękkie dłonie z kształtnymi paznokciami, ciało pozbawione owłosienia, wyjąwszy głowę i podbrzusze, delikatny rumieniec, pojawiający się na jego twarzy częściej, niż można by się tego spodziewać po mężczyźnie - wszystko to zbliżało mojego kochanka do ideału.
- Zawsze miał być mężczyzną - stwierdziła Twilight, ocierając się policzkiem o jego ramię.
- Ale nie zawsze o tym wiedziałem. Kiedyś chciałem... odrzucić płciowość jako taką. Seks też. Być... Wiesz, bycie kobietą mi się nie podobało, ale nie planowałem być mężczyzną, dopiero, kiedy moi znajomi się dowiedzieli... a kilkoro z nich miało za długie języki, gdyby się dowiedzieli, straciłbym pracę, a tego nie chciałem. Cóż, miałem sfałszowane papiery...
No tak. Gdyby dowiedzieli się, że jest magiem, nie uwierzyliby. Gdyby dowiedzieli się, że jest transseksualistą, nikt by nawet nie pytał. Gdyby dowiedzieli się, że sypia z przedstawicielem własnej płci, pewnie miałby problemy (podobnie, jak gdyby dowiedzieli się, że żyje z nie do końca pełnoletnią dziewczyną...).
- Mendy - stwierdziłem. - Ale ostatecznie się zdecydowałeś.
- I dobrze na tym wyszedłem.
- Powiedz - spytałem, nachylając się i kładąc mu dłoń na torsie. - Magia?
Uśmiechnął się, nadal zaczerwieniony, choć już z innego powodu.
- Skomplikowana, złożona. Po tym wszystkim przez długi czas kaszlałem krwią. Ale zadziałało.
- Idealnie.
- Prawie. Dzieci w naturalny sposób mieć nie będę.
Zaśmiałem się. Chwycił mnie za ramiona i odepchnął od siebie, jakbym powiedział coś niestosownego. Jednocześnie unikał wzroku Twiligth - najwyraźniej sprawa potomstwa była dla nich czymś niezręcznym.
Wstałem.
- Dobra, wynoszę się. Nie będę was męczyć, zajmijcie się sobą.
- Przyjdź jutro, pora na twoją inicjację.
Chyba oczekiwał, że bardziej się przejmę, nie wiem, może chciał, żebym się wystraszył. Ale na jego nieszczęście, wystraszyć mnie trudno. Ten, kto mógłby tego dokonać, musiałby najpierw przebić się przez moją ciekawość - a to naprawdę trudne. Obawiam się, że wówczas jedyną osobą, której naprawdę się w jakiś sposób obawiałem, była Twilight - a to dlatego, że ciekawość tej dziewczyny dorównywała mojej własnej. Oboje mogliśmy posunąć się naprawdę daleko, żeby sprawdzić, co się stanie... ale wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że ona jest zdolna do aż takich rzeczy... póki co znowu siedziałem w pokoju mojego mistrza, grzecznie czekając na jego polecenia.
- Siadaj - rzekł, zdejmując koszulę.
Przywykłem już do tego, że robi to przy każdym poważniejszym, wymagającym skupienia akcie magii. Oczywiście, nie przeszkadzało mi to podziwiać widoku. Sam też rozebrałem się do połowy - w końcu uczeń powinien naśladować mistrza, prawda?
Daniel odsłonił mandalę na podłodze, ustawił lustro - zdjęte ze ściany w przedpokoju, piękne, ale odrobinę przerażające lustro o ramie rzeźbionej w powyginane w spazmach rozkoszy - lub cierpienia - ludzkie sylwetki, z okiem opatrzności patrzącym na to wszystko ze szczytu. Po drugiej stronie takiego lustra nie mogło czekać na nas nic innego, jak tylko piekło.
Szepcąc coś w jakimś dziwnym języku, wolno naciął skórę na swoich przedramionach i pokrytym krwią palcem obrysował ramę. Czy mi się zdawało, czy tafla lustra pociemniała? Nasze odbicia wyglądały, jak przysłonięte mgłą.
Daniel obrócił się, stanął naprzeciw mnie, półnagi, z dłońmi pokrytymi krwią. Podszedł do mnie i położył ręce na moich ramionach, zostawiając na barkach czerwone odbicia palców. Wolno usiadł mi na kolanach. Zamarłem, przygotowany na wszystko, tylko nie na to - nie na jego ciepłe usta na moich, nie na dłonie pieszczące moją klatkę piersiową (czerwone ślady na skórze jak przerażający tatuaż...). Jęknąłem mimowolnie, bo moje ciało mówiło zdecydowane "tak" takim eksploracjom, ale na Boga, mieliśmy przechodzić do krainy zmarłych, a nie uprawiać seks!
Ale Daniel chyba wiedział co robi, bo gdy zacząłem protestować, uśmiechnął się tylko i popchnął mnie na łóżko. Poczułem pod plecami śliski, chłodny materiał. Jezu, jak ja czasami marzyłem, żeby kochać się na tym wielkim łóżku... Ale mieliśmy...
Uciszył moje protesty, układając się wygodnie na mojej piersi i całując mnie, w usta, w szyję, klatkę piersiową, potem w brzuch. Pozwoliłem mu kontrolować sytuację - tym razem, może dlatego, że nie miałem pojęcia, dokąd zmierza, może dlatego, że za łatwo było mi się było zapomnieć, zwłaszcza, kiedy rozpiął mi spodnie i odsunął bokserki na tyle, żeby wydostać z nich mój członek. Ojasnacholera. W tym momencie już totalnie zapomniałem o tym, co mieliśmy zrobić.
Aż do momentu, kiedy pokój pociemniał, pogrążył się w mroku i chłodzie, jakbyśmy stali się tymi samymi odbiciami, które wcześniej widziałem w lustrze.
Jezu, to się nazywa "mała śmierć"!
Wzdrygnąłem się, z granicy orgazmu rzucony w coś, co absolutnie przeczyło erotyczności. Czułem się... dziwnie. Nieprzyjemnie. Kiepsko. Pospiesznie doprowadziłem ubranie do porządku.
- Wszystko w porządku? - spytał Daniel.
- Jasne.
Brakowało mi koszuli i miałem wrażenie, że krwawe wzory na moim torsie fosforyzują we wszechobecnym mroku.
- Więc chodźmy.
Jego mieszkanie było puste. Martwe. Rośliny, których całe fontanny i kaskady zwieszały się normalnie z szafek, były uschnięte, skurczone. Dookoła panowała cisza - niepokojąca, zwarzywszy na to, że podświadomie oczekiwałem, że Twilight wyjdzie nam na przeciw. Jej jednak nie było. Została w świecie żywych, podczas gdy my byliśmy teraz umarli.
- Chodź.
Pociągnął mnie na zewnątrz mieszkania, na zewnątrz domu. Słyszałem echa, szepty - wspomnienia? Na klatce schodowej minął mnie rozmazany cień - przebicie z drugiej strony.
Planty spowijała szara mgła, kasztanowce wyglądały jak własne szkielety. Fasady domów pokrywała sieć pęknięć, tynk sypał się na ziemię. Wokół panowała martwa cisza.
- Trzymaj się mnie.
Chwyciłem go za rękę. Obrazy uderzyły mnie - miejsca, w które teraz patrzył, szukając wszystkiego, co może być dla nas zagrożeniem, wszystkiego, co powinien mi pokazać.
- Tam jest Upiór. Potężny, lepiej się do niego nie zbliżać. Kolejny egzystuje w pałacu Wielopolskich, tym będziemy musieli się zająć... zabiorę cię wtedy ze sobą... Ooo, a to ciekawe...
Uniosłem brew. Pokazywał mi studnię ukrytą w klasztorze Dominikanów, starą, o cembrowinie z wapiennych kostek.
- To okno... pokazuje to co jest głębiej.
- Głębiej?
- Głębiej w krainie umarłych. My jesteśmy w przedsionku zaledwie. Dalej rozciągają się inne miejsca... prawdziwe zaświaty. I wielki wir, przez który dusze zdążają do odrodzenia... Chodź, pokażę ci śmierć.
Szpital był zimny, nasiąkły śmiercią. Znaleźliśmy salę operacyjną - jak przez mgłę widziałem lekarzy pochylających się nad zmasakrowanym po wypadku mężczyzną. Czułem się dziwnie - dotychczas takie rzeczy widziałem tylko na filmach, a teraz sam stałem nad umierającym.
Poczułem falę zimna, od którego zjeżyły mi się wszystkie włosy na ciele. Jakby coś minęło nas... Po chwili ofiara wypadku stała przed nami, rozglądając się w panice. Widziałem rany na ciele zmarłego - nienaturalnie wykręconą rękę, olbrzymią plamę krwi przesiąkającą ubranie.
- Spokojnie - Daniel uśmiechnął się do mężczyzny.
- Jesteś śmiercią?
- Nie - mówił łagodnie, pozwalając rozmówcy oswoić się z sytuacją. - Ale możemy zaprowadzić cię do miejsca, z którego będziesz mógł pójść dalej...
- Dalej gdzie?
- Odrodzić się.
Ta rozmowa była wręcz archetypiczna - ale nie mogła być inna, po prostu nie mogła. Jak inaczej przekonać zmarłego, żeby ruszył w dalszą drogę, jak przekonać go, że to, co widzi jest prawdziwe, że zmarł i ze musi to zaakceptować? Słuchałem Daniela. Miał spokojny głos, pewnie ten sam, którym tłumaczył rodzinom swoich "pacjentów" jaka była przyczyna zgonu. Bezgranicznie cierpliwy, rzeczowy. Nieszczęsna dusza ruszyła w końcu za nami - do tej studni w klasztorze.
Stanęliśmy nad nią we trzech - Daniel, ja i zmarły. Czułem zimno, silniejsze niż w miejscach, które odwiedziliśmy dotąd, porównywalne z tym, które przepłynęło koło nas, gdy towarzyszący nam mężczyzna umierał.
Patrzyłem, jak zbliża się do studni, pochyla się nad cembrowiną, a jego sylwetka rozmywa się i znika w ciemnej otchłani.
Podszedłem sam, zaciekawiony tym miejscem. W sumie powinienem uważać - ale byłem żywy, więc mógłbym chyba walczyć, gdyby studnia zaczęła mnie wciągać...? Zresztą, powinienem znać zagrożenia, prawda?
Oparłem dłonie na cembrowinie. Spojrzałem do środka - w czarny wir pode mną. Przypominał trąbę powietrzną, niosącą z sobą popiół wymieszany z jakimś czarnym jak smoła płynem. Na jego obrzeżach zamajaczyły mi duchy - ludzkie twarze, ciemne i rozmazane. Poznałem kilka z nich.
Dziadek, którego niemal nie znałem, kuzynka, która zmarła rok temu na raka piersi. Ludzie mi bliscy, którzy umarli. Nie było ich wiele.
A potem z głębin studni wychynęła obca twarz - męska, o twardych, regularnych rysach, skórze barwy złota, złotooka, okolona ciemnym zarostem. Za twarzą wysunęła się ze studziennej otchłani dłoń - pomknęła w moją stronę, jakby chciała mnie chwycić.
Cofnąłem się prędko, zbyt prędko pewnie. Czułem, jak zimne, mokre płatki śniegu lądują na moich barkach.
- O kurwa - jęknąłem.
- Co się dzieje?
- Znowu. Cholera. Jakby mnie... wołał.
- Nie dostanie cię. Już nie. Jesteś mój - Dłoń Daniela zacisnęła się na moim przedramieniu, odciskając na nim kolejne czerwone ślady. - Wracajmy.
Przytaknąłem skwapliwie. Miałem dość tego mrocznego świata. Przyklejał się do mnie jak zimna, lepka, ciemna maź. Odetchnąłem z ulgą, kiedy znów znaleźliśmy się w mieszkaniu Daniela i po właściwej stronie rzeczywistości, kiedy dostałem ciepłej herbaty i mogłem odzyskać koszulę. Cały czas czułem przeszywający mnie chłód.
Dobry Boże, co patrzyło na mnie ze studni? Kto? Przeklęty drań, moje bezimienne poprzednie wcielenie. Skurwysyn, który zaplanował sobie dla mnie coś, czego nie zamierzałem spełniać.
Ale jeśli Senex miał rację, byłem teraz bezpieczny?
Znad kubka herbaty zerknąłem na mojego mistrza - spokojnego, lecz czujnego. Przypatrywał mi się uważnie, szukając śladów Tamtej Strony na mojej duszy. A ja? Czułem jej ciężar - lepki i zimny, obejmujący mnie kościanymi palcami. Dłonie Śmierci były może bardziej wszechobecne, niż ręka, które próbowała po mnie sięgnąć...
A przecież świadomość Śmierci jest tym, co każe nam trzymać się Życia. Cieszyć się nim za każdym razem, gdy wracamy na ten świat. Wiedziałem to i wiedział to też człowiek, którym byłem kiedyś - choć jego zdanie na ten temat miałem poznać później... Na razie jednak odganiając chłód uśmiechnąłem się do Daniela szelmowsko.
- Jesteś mi coś teraz winien - powiedziałem - i postaram się to odebrać.

* * *


Parę dni później poznałem kolejne dwa wampiry. W okolicznościach dość zabawnych - nie pomyślałbym nigdy, że można zaprosić wampira na wieczorek filmowy. Aczkolwiek, w trakcie okazało się, że seans to tylko pretekst - trochę jak u sporej części śmiertelnych, tych, którzy idą "do kina" a nie na film. Swoją drogą, zawsze takie praktyki podnoszą frekwencje durnych komedii romantycznych, niestety sam to raz przerobiłem, nigdy więcej... więc, skoro już chodził mi od jakiegoś czasu po głowie pan Shade (Ryan, nie Gabriel...) i jego brat, postanowiłem, że przyniosę coś niszowego. Znaczy się, "Ostrza Himalajów". Wypada zapoznać Daniela z dorobkiem pana Longa, przynajmniej z tą jego częścią, która mi odpowiadała treścią i klimatem.
Tak więc zwaliłem się do mistrza z płytką z piracką kopią "Ostrzy". Grubo przed zachodem słońca, akurat na herbatkę i ciasteczka - a jakżeby inaczej, niezwykły facet, z którym sypiałem i jego niesamowita narzeczona zadbali o to, żebyśmy mieli co jeść.
Nie miałem śmiałości pytać, kto zadba o pożywienie dla reszty gości. Daniel jednak nie omieszkał sam poruszyć tego tematu.
- Hrabiego już znasz. Poznasz jego matkę - uważaj, bo jesteś tu jedyną osobą, która nie jest zaklepana.
- Jako kolacja albo deser - uzupełniła Twilight.
No tak. Daniel i jego dziwne kontakty z Tivadarem Drugethem, noszącym dumnie przydomek Hrabia - albo i właściwy tytuł, co by mnie nie zdziwiło. Zwarzywszy na to, jak nosił się i zachowywał wampir, naprawdę mógłby należeć do arystokracji - węgierskiej, sądząc z imienia i nazwiska. A jego matka? Musiała być starsza od niego o dobrych kilka setek lat.
Najpierw jednak poznałem Sariela.
Chcę wyjaśnić - nie zdążyłem poznać go dobrze. Zabrakło na to czasu. Nie wątpię, że był ciekawą osobą. Ale nie jestem na tyle kompetentny, by go opisywać czy oceniać. To, co sam zobaczyłem to tylko kilka mgnień - nieludzka, lecz nie pozbawiona piękna powierzchowność, spokojny, tchnący smutkiem uśmiech. Sporo różniło go od władczego Tivadara, który wszedł do mieszkania jako pierwszy - krytycznym wzrokiem przypatrując się wystrojowi i co jakiś czas kiwając tylko głową z aprobatą - na widok rzeźbionego lustra, secesyjnych w stylistyce lamp, skórzanych obić mebli... Sariel przeciwnie - oszczędny w słowach, oszczędny w gestach. Ta oszczędność mówiła więcej, niż powiedziałaby przesadna wylewność - w jego wypadku wszelki nadmiar byłby niewskazany. Nawet ubranie, które nosił było, mimo niewątpliwej elegancji i oryginalności, proste. A może to on sam nosił je tak, że wydawało się, że jest mu wszystko jedno co ma na sobie?
Twilight miała inne zdanie. Skomplementowała koszulę z dwurzędowym zapięciem, przesuwając palcami po tkaninie.
Nie zdążyłem za bardzo zbadać ich wzajemnych stosunków. Nade mną działo się zdecydowanie za dużo, a zresztą i sam Sariel przerwał swoje przywitania z dziewczyną, żeby mi się przedstawić. Miał coś niepokojącego w spojrzeniu, obcego, odległego, ale nie miałem czasu tego kontemplować, bo przerwał nam kolejny dzwonek do drzwi.
Nowy gość, matka Tivadara Drugetha.
Zgodnie ze słowami Daniela, była niziutka i pełna energii. Już od progu zaczęła monologować.
- Wybaczcie za spóźnienie, musiałam poinstruować szofera... nie życzę sobie, żeby poszedł pić, czekając na mnie, a sama przecież prowadzić nie będę... hmmm, ładne lustro... Panie Świętojański - uśmiechnęła się szeroko do Daniela, prezentując rząd drobnych zębów, między którymi wyróżniała się wyraźnie para perłowobiałych kłów. - Dziękuję za zaproszenie. Będę musiała się kiedyś zrewanżować... Był pan kiedyś w zamku?
- Zamek matki Draculi? - spytałem, podchodząc do niej. - Miło panią poznać... milady.
Ująłem jej małą, lodowatą dłoń i ucałowałem. Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Jak miło poznać kogoś, kto wie, jak traktować damę. Pański uczeń jest prawdziwym dżentelmenem.
- Jak miło poznać kobietę, która docenia galanterię i dobre wychowanie - odpowiedziałem.
Wampirzyca tymczasem znalazła sobie nowy obiekt do powitań - srebrnowłose zjawisko imieniem Sariel. Pisnęła na jego widok jak mała dziewczynka i podskoczyła, wieszając mu się na szyi. Wyglądało to nader zabawnie, zważywszy na różnicę wzrostu między nimi. Potem przywitała się z Twilight, pilnując, żeby nie dotknąć dziewczyny - zupełnie, jakby Sariel był jedynym wampirem, jaki miał do tego prawo.
Ciekawa sprawa, tak w ogóle, ta dwójka. Byli dość oszczędni w słowach, nawet w dotyku, ale Twilight starała się cały czas trzymać pomiędzy Danielem, a srebrnowłosym wampirem. Nie, żeby bała się arystokratycznej pary... raczej, jakby chciała przylgnąć równocześnie do ich obu. A Sariel? Czasem muskał jej dłoń, czasem przesuwał palcami po włosach. Kiedy siedzieliśmy później w salonie, dostrzegłem nawet kątem oka, że pochyla się i całuje złote loki.
Wszystko jakoś naturalnie weszło na swoje miejsce. Kochała go. Zapewne jeszcze zanim związała się z moim mistrzem. To tę "zdradę" wypominał jej Tivadar przy naszym pierwszym spotkaniu. Jak widać jednak, pojęcie zdrady faktycznie było dla dziewczyny czymś obcym, skoro przy narzeczonym mogła tulić się do dawnego kochanka.
Byliśmy totalnie nierealni w tej chwili - jak z dziwnego snu.
Lady Sophia popatrzyła na mnie przenikliwym wzrokiem. Nachyliła się do mnie, zbliżyła mi zimne wargi do ucha.
- Przekleństwo - powiedziała szeptem, nie przeszkadzając pozostałym. - możemy was kochać, ale żadne z nas nie może was przemienić. To zabija waszą moc. To robi się tylko... w ostateczności.
Słyszałem smutek w jej głosie. Zinterpretowałem go po swojemu - źle, jak się okazało.
- Kochała pani kiedyś maga?
- Ja? Nie. Choć - oblizała karminowe wargi - dałam kiedyś chwilę zapomnienia pewnemu młodemu wizjonerowi... Ale Tivadar i Sariel... Żadnemu ich miłość nie da szczęścia... Przynajmniej ci, których kochają, odnaleźli się... I za to jestem im obojgu wdzięczna. Umieją dać przynajmniej ułamek z wieczności.
- Daniel straszył, że potraktuje mnie pani jak kolację.
- Kolację? Nie. Ale jeśli kiedyś pan zechce spróbować, jak to jest - zimny palec przesunął się po mojej tętnicy - znajdzie mnie pan.
Zadrżałem, a ona odsunęła się znowu na bezpieczny dystans.

* * *


Tej nocy zostałem nawiedzony.
Właściwie odwiedzony. Znienacka. Miałem w sumie za swoje, bo chyba za ciekawie łypałem na zainteresowanie Daniela panem Hrabią. A że na tej dziwacznej "randce" jedynie ja i Sophia byliśmy "nieparzyści" (propozycji, którą wampirzyca mi złożyła, nie liczę...), mój mistrz postanowił złożyć mi wizytę.
Spałem właśnie. Sen z całkowicie zwyczajnego i nie zapadającego w pamięć zrobił się erotyczny, gdy coś lub ktoś - nie pamiętam nawet, kto! - zaczął lizać mnie po łydce, wyraźnie zmierzając w kierunku uda. Kiedy się obudziłem, nadal byłem lizany.
Najpierw westchnąłem zadowolony, dopiero po chwili doszedłem do siebie i zorientowałem się, ze jakiś niewyżyty dewiant siedzi mi pod kołdrą. Do diabła, ktoś włamał się do mojego mieszkania i próbuje mnie zgwałcić, choć jak na gwałciciela postępuje zaskakująco delikatnie.
Odruchowo spanikowałem. Odrzuciłem kołdrę, cofając się i niemal uderzając głową o ścianę.
Pomiędzy moimi nogami leżał Daniel, zadowolony z siebie i uśmiechnięty szelmowsko.
Powinny być jakieś ograniczenia dla teleportacji... nie, wróć, odpukać, nie dla niego.
- Jasna cholera, włamałeś mi się do mieszkania.
- Owszem - oznajmił - specjalnie w tym celu szedłem przez miasto w samych bokserkach.
Wyobraziłem sobie tę scenę i parsknąłem śmiechem.
- Daniel, cholera... straszysz mnie, wiesz?
- Wiem - mruknął, usadawiając się wygodniej. Użył przy tym mojego uda do oparcia na nim dłoni. - Pragnę cię wykorzystać.
- Niewyżyty dewiant - stwierdziłem, kładąc dłoń na boku jego głowy i zbliżając usta do jego warg.
- Tak jest - zgodził się potulnie.
Przyciągnąłem go do siebie, przyciskając dłonie do jego pleców. Ułożyłem się na łóżku, czując na sobie ciężar jego ciała. Wsunąłem palce pod czarne bokserki, badając skórę pośladków, niecierpliwie sięgając w głąb.
Poczerwieniał na twarzy. Boże, ależ to na mnie działało. Zachowałem jednak rozsądek, starając się, żeby wszystko działo się spokojnie, pomału, żeby przyzwyczaił się do nowej pozycji, do tego, że teraz widzieliśmy nasze twarze, do tego, że to on miał kontrolę nad sytuacją.
Do licha, przecież tak naprawdę zawsze miał! Nie widział tego? To on był starszy, to on był mistrzem, to on...
Ojasnacholera...
Jęknąłem, czując go wokół siebie, poruszającego się wolno, potem coraz szybciej, widząc unoszącą się i opadającą szybko klatkę piersiową, czując dłonie, sięgające do mojego torsu, paznokcie drażniące skórę. O tak.
Za łatwo się zapominam. Za łatwo się poddaję, zwłaszcza, jeśli partner robi to, co nagminnie robił Daniel - dzieli się ze mną własnymi odczuciami. Od tego można się uzależnić. Za łatwo. I jak potem będzie wyglądał seks z kimś, kto nie ma takich możliwości?
Ale to było naprawdę ostatnie, o czym myślałem.
Po wszystkim przytulił się do mnie - znowu, cholera jedna. Jedna z tych kobiecych cech, które dodawały mu uroku. Nie miałem specjalnych oporów przed objęciem go i przed głaskaniem go po kręgosłupie. Miał minę zadowolonego kota, a przypuszczam, że mój wyraz twarzy nie był wiele lepszy.
- Lubię seks - jęknął, łapiąc oddech.
Zaśmiałem się.
- To tak trochę naturalne, wiesz?
- Kiedyś myślałem, że nie lubię.
- Nigdy nie wiadomo, czy coś się lubi, czy nie, jeśli się tego nie spróbuje.
- Masz rację. Dlatego cieszę się, że w końcu spróbowałem... najpierw z moim kochaniem, a teraz z tobą.
- Mam nadzieję, że jestem na dłużej, niż tylko na próbowanie.
- Tak, chyba, że mnie wykopiesz.
- Nie planuję. Taka namiastka stałego związku w końcu, nie?
Właściwie, jedynie na namiastki było mnie stać.
Daniel uniósł się, oparł na łokciu. Popatrzył na mnie poważnie.
- Nie wykop mnie - powtórzył - ale chyba cię w pewien sposób kocham.
Rany boskie.
Nagle uświadomiłem sobie całą masę rzeczy.
Zazdrościłem Danielowi. Miał coś, czego ja mieć nie mogłem, coś do czego ja się nie nadawałem.
Miłość.
Nie raz zastanawiałem się, jak by to wyglądało, gdybym znalazł sobie kogoś. Kilka razy nawet próbowałem. Mój najdłuższy związek trwał rok, z którego ostatni miesiąc dziewczyna mieszkała u mnie. A po tym miesiącu zerwałem z nią. Nie mogłem znieść myśli o ograniczeniu się nią, ułożenia sobie życia pod nią, a przede wszystkim - o seksualnej wierności. Nie byłem stworzony do monogamii i powiedziałem jej to prosto w twarz. Zarzuciła mi, że nie kocham jej wystarczająco, a kiedy skruszony przyznałem jej rację, zaczęła płakać i brać mnie na litość. Wtedy czar pękł do końca i zamiast pięknej, zabawnej i inteligentnej dziewczyny, w której durzyłem się przez ostatni rok, ujrzałem żałosną idiotkę z małomiasteczkowymi pragnieniami i katolicką moralnością. Poczułem się brudny. Pokazałem jej drzwi.
Przez następnych parę miesięcy chodziłem jak struty. Miałem wyrzuty sumienia - a końcu oszukałem panienkę, obiecywałam jej małżeństwo, dom i stadko potomstwa (Naprawdę obiecywałem? Nie przypominam sobie tego.), a potem wywaliłem z mieszkania. Ale czy ona też mnie nie oszukiwała, udając niezależną osobę? Czy nie oszukiwała samej siebie? Jeśli ze swojej natury była grzeczną dziewczynką, powinna zachowywać się jak grzeczna dziewczynka, a nie dawać mi szansę na coś, co nie leżało w jej naturze.
Pomału uczyłem się, że wszystkie dziewczęta w tym zakłamanym mieście są takie właśnie - grzeczne, pretensjonalne, puste. Mogły mieć hobby, mogły mieć ambicje - prędzej czy później i tak kończyły przy mężu i pieluchach. Patrzyłem, jak moje koleżanki ze studiów wychodzą za mąż, zaokrąglają się po porodach i tracą urodę i osobowość. Faceci nie byli wcale lepsi. Geje i bi kapitulowali, tak jak moi klienci, przemykając chyłkiem pod ścianami, udając normalnych, albo wyjeżdżając za granicę. Tchórze. Czy ja też byłem taki? Czy życie, które prowadziłem, też nie było formą tchórzostwa? Nie miałem odwagi myśleć o szczęśliwym związku, więc wmawiałem sobie, że nigdy mnie taki nie czeka, że szczęśliwe związki to mit, i radośnie pędziłem życie lekkoducha, co jakiś czas sypiając z kimś dla pieniędzy albo dla czystej frajdy. A tu nagle w moim życiu pojawił się Daniel i wywrócił wszystko do góry nogami.
Nie byłem w nim bynajmniej zakochany ani nie uważałem tego, co się między nami działo za klasyczny związek - nie w sensie mieszkania razem i bycia ze sobą na dobre i złe. Byliśmy mistrzem i uczniem, zapewne przyjaciółmi, a seks był małym dodatkiem, idealnie zaspokajającym nasze łóżkowe potrzeby, przynajmniej, jeśli chodzi o kontakty homoseksualne. Potrzeby dotyczące kobiet wraz z tymi emocjonalnymi Daniel zaspokajał gdzie indziej i wiedziałem, że dostał od losu naprawdę wielki dar. Gdyby ktoś powiedział mi, że może istnieć dziewczyna o takim wyglądzie jak Twilight, urocza, pod wieloma względami autentycznie niewinna, a przy tym niewątpliwie obdarzona dużym temperamentem, także seksualnym, obsesyjnie zakochana w swoim partnerze i w dodatku niezależna, pewna siebie i ambitna, po prostu bym go wyśmiał. Gdyby powiedziano mi jeszcze, że ta dziewczyna będzie nie tylko wybaczać partnerowi jego skoki w bok, ale wręcz zezwalać na nie i swobodnie rozmawiać z jego kochankami - uznałbym, że mam do czynienia z jakąś dziwną fantazją, nie, nie chorą, ale o wiele mniej realną niż te chore. Mogła istnieć tylko jedna taka kobieta na całym świecie - i przypadła w udziale akurat Danielowi.
Nie zazdrościłem mu jednak jej, nie chciałbym mieć dla siebie tego ideału. Zazdrościłem czego innego - więzi, którą między sobą stworzyli, intymności, zaufania i zrozumienia, które pozwoliły im zbudować coś, co stało się dla nich azylem wśród wszystkich burz, które przechodzili. Wszystkie cienie, kładące się na ich życiu blakły, kiedy byli razem. Wspólne plany, które mieli - małżeństwo, dzieci - wszystko to nie wynikało z ustalonej konwencji, ale z głębokiej potrzeby obojga.
Shiva pędził żywot ascety, aż jego oczy padły na Parvati... A wtedy świat nie był już taki, jak kiedyś...
A teraz mówił mi, że mnie kocha. To było miłe. W pewien sposób rozumiałem, o co mu chodzi. Myślę, że gdyby odpowiednio zinterpretować moje uczucia do niego, też wyszłaby z tego miłość... Problem w tym, że ja nie za bardzo się do tej miłości poczuwałem. Jasne, lubiłem go, było mi z nim dobrze, był świetny w łóżku, zwłaszcza, jeśli chodzi o oral, ale czy to wystarczy, żeby kogoś kochać? Jemu wystarczało. Zazdrościłem mu.
- Hmmm, no wiesz, nie mam powodu, żeby cię wywalać, nie dopóki nie zaczniesz się domagać ode
mnie małżeństwa i dzieci.
- Do małżeństwa mam kogo innego, a co do dzieci... popracuję nad tym.
Zaśmiałem się ciepło. Rozczulała mnie jego wizja rzeczywistości - i to, że w tym wszystkim znajdowało się też miejsce dla mnie. Dostałem prawo do wykrojenia sobie kawałka z jego szczęścia i korzystałem, na Boga, korzystałem tak bardzo, jak się dało.

* * *


Minęło kolejnych parę dni, spokojnych dla mnie, zajętych dla wiecznie zajętego Daniela. Kiedy znalazł chwilę czasu dla mnie - uczył mnie. Byłem pojętny i chłonąłem wiedzę jak gąbka - a próbowanie nowo nabytych umiejętności sprawiało mi satysfakcję. Uczyłem się tego, co opanować musi każdy Eutnatos - sfery Entropii, kontroli nad przypadkiem, przeznaczeniem i rozkładem. Wieczorami przesiadywałem więc przy stole w kuchni, do znudzenia turlając po blacie kości do gry, zgadując, jakie wypadną wyniki. Losowałem karty, nauczyłem się stawiać kilka odmian pasjansów - i nawet zaczęło mnie to bawić.
Któregoś wieczora zasnąłem późno. Talię kart i kości zostawiłem na stole, książkę, która czytałem, upuściłem chyba na ziemię, po omacku, półprzytomnie szukając wyłącznika nocnej lampki. Potem ogarnął mnie mrok.
Byłem w klubie pełnym tańczących ludzi. W blasku stroboskopów widziałem poruszające się sylwetki, zarysy ciał - nagich, spoconych, promieniujących feromonami. Czułem się dziwnie - jedyny nietańczący, jedyny w kompletnym ubraniu, jak wyróżniony z tłumu, jedyna wyraźna sylwetka pośród anonimowych, rozmazanych cieni.
Szedłem miedzy nimi, czując, jak ocierają się o mnie w tańcu. Muzyka pulsowała mi w uszach, hipnotyczny rytm przypominał narastające podczas stosunku bicie serca. Widziałem pary splecione pod ścianami i na kanapach, jakby opętała je zawarta w tym rytmie sugestia.
Dostrzegłem przede mną postać. Stała nieruchoma pośród tańczących, w jednym błysku stroboskopowej lampy dostrzegłem, jak odwraca głowę by spojrzeć na mnie, w następnym - znów stała plecami - a raczej stał, bo z postury domyślałem się mężczyzny. Był postawny, ubrany w coś długiego i białego. Długi, czarny koński ogon spływał po jego plecach.
Ruszyłem w jego stronę, prześlizgując się między tańczącymi. Znikał mi z oczu, to wyłaniał się znów, zawsze dalej, wyraźny a zarazem rozmazany, pojawiał się raz po raz w jasnym rozbłysku. Jak widmo, prześladujący mnie, zwodzący... biały królik...
Ale ja już byłem po drugiej stronie lustra, w swojej dziurze, w swoim Matrixie, prawda?
We śnie podążałem jednak za nim, uporczywie przedzierając się przez pogrążone w transie ludzkie kłębowisko. Raz prawie zbliżyłem się - poczułem woń opium i jaśminu, czubek końskiego ogona musnął moja twarz. Potem mężczyzna zniknął znowu.
Zatrzymałem się, rozglądając się. Tylko zapach pozostał - silniejszy, niż wszechobecna woń ludzkiego potu, wyraźny i sugestywny.
Muzyka przyśpieszyła, zafalowało morze ciał. Poczułem na ramieniu dłoń, zapach zbliżył się. Zamarłem, zesztywniałem
Zostałem nagle obrócony. Poczułem szorstki zarost i gorące, wilgotne usta, kiedy nieznajomy złożył na moich wargach najbardziej elektryzujący pocałunek, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.
Obudziłem się z boleśnie twardą erekcją. Przez moment zastanawiałem się, co właściwie powinienem z tym zrobić. Miałem cholerną ochotę zadzwonić do Daniela - ale co miałem mu powiedzieć? "Mistrzu, potrzebuję pomocy ze wzwodem"?
Wstałem, zawlokłem się do łazienki. Zapach opium i jaśminu wypełniał mój nos - niewiarygodnie erotyczny, nie zmniejszający mojego problemu ani na jotę. Mgliście pamiętałem, że wieczorem wypaliłem kadzidełko i wypiłem kubek jaśminowej herbaty. Jasnacholera. Puściłem wodę.
Jedną dłonią oparłem się o kafelki, drugą zająłem się moim członkiem. Nie mogłem pozbyć się z głowy snu i nieznajomego w białej szacie. Cholera, cholera, cholera.
Krzyknąłem, dochodząc. Było w tym krzyku coś z rozpaczy, z palącej tęsknoty za niemożliwym. Nie czułem się dobrze. Wymuszony orgazm nie sprawił satysfakcji.
Długo jeszcze stałem pod strumieniem wody, opierając dłonie i czoło o kafelki.

* * *


Zadzwoniłem nazajutrz. Daniel był, na moje szczęście. Był w pracy, ale ja nie miałem skrupułów mu przeszkadzać. Cały poranek czułem się parszywie. Próbowałem popracować trochę w domowych pieleszach, ale nieszczęśni stoicy wypięli się na mnie chyba, może za brak wierności ich ideałom. Trudno się mówi. Pozamykałem książki, cisnąłem w kąt olbrzymi słownik łaciny, który w stanie rozłożonym zajmował z pół łóżka chyba, i wyłożywszy się na kapie zadzwoniłem.
Zacząłem od opowiedzenia Danielowi mojego snu. Klnąc na czym świat stoi powiedziałem o wszystkim - z paskudnym podnieceniem włącznie. Niemal widziałem, jak jego twarz po drugiej stronie przybiera poważny wyraz.
- Więc jednak.
- Jednak co?
- Nie daje spokoju... musiał to zaplanować we wszystkich szczegółach. Drań.
- Tyle wiem. Że drań.
- Szymon... Znam jego imię.
Zamarłem. Przez moment nie wiedziałem, czy chcę to usłyszeć. W końcu jeszcze przed moim Przebudzeniem ustaliliśmy, że pozwolimy rzeczom toczyć się w swoim tempie. Tyle, że to co się działo teraz, mogło być właśnie tym ich tempem - cholernie szybkim, jak na mój gust, za szybkim właściwie.
- Dawaj - mruknąłem.
- Słyszałeś o Pierwszej Kabale?
Przypomniałem sobie Ryana zakrywającego sobą księgi. Potem - Senxa, wpatrującego się we mnie nienaturalnie spokojnymi oczyma.
- Tak.
- Jeden z jej członków. Akrites Solonikas.
- No to sobie z Ryanem ręce możemy podać...
- Szymon... On najwyraźniej przewidział to, ze się urodzisz i przebudzisz. Ma względem ciebie plany.
Zdusiłem przekleństwo.
- Skąd wiesz?
- Pewna kobieta natknęła się na ślad jego zaklęcia. Przyjdź dziś do mnie, będziesz miał okazję z nią porozmawiać. I, Szymon...
- Tak?
- Boisz się smoków?



Disclamer: Świat Mroku, systemy "Mag: Wstąpienie" i "Wampir: Maskarada" należą do wydawnictwa White Wolf. Postaci pojawiające się w historii są w większości stworzone przeze mnie i moich graczy. Kilka postaci zaczerpniętych z podręczników zostało przetworzonych i zinterpretowanych zgodnie z widzimisie Mistrza Gry (czyli moim). Pairing: Sporo różnych, dotyczą głównie postaci autorskich.



If I die tomorrow
Id be allright
Because I believe
That after were gone
The spirit carries on
Dream Theater, The Spirit Carries on





2
PALCE KALI



Na tle ciemnego nieba był czarnym jak smoła cieniem. Siedział w miękkiej trawie, spoglądając na nowe, obce gwiazdy.
Zbliżyłem się do niego, usiadłem. Odwrócił głowę, spojrzał na mnie.
W jednej chwili ujrzałem jego twarz - krwawą masę pozbawioną skóry i oczu. Twarz trupa.
Zadrżałem.
- Co się stało? - spytał.
Wizja zniknęła, a on znów miał złocistą skórę, twarde, harmonijne rysy i łagodne brunatne oczy.
- Nic...
- Widziałeś coś - zgadywał. Wiedział już, jak wyglądam, gdy mam wizje.
- Tylko możliwość... - rzekłem wymijająco.
Odchylił się do tyłu, wsparł dłońmi o trawę. Nad jego głową nowe gwiazdy przesuwały się pomału.
Uczyniłem to samo, co on, zapominając, jaka czeka go śmierć.

* * *


Kalkuta pachnie kurzem, ludzkim potem, krowami, kadzidłem i curry - dokładnie tak, jak można to sobie wyobrazić. Jest gorąco, więc w sumie dobrze, że wylądowaliśmy od razu w chłodnym pomieszczeniu.
Och, tak, teleportacja to genialny wynalazek. Jak nigdy nie lubiłem "Star Treka", to zawsze tej teleportacji zazdrościłem. No i się doczekałem. Nie było żadnego rozbijania ciała na molekuły i składania go na nowo w całość, po prostu prześlizgnięcie się przez wyrwę w przestrzeni, i już staliśmy wszyscy troje w małym pokoju z mandalą na podłodze - mandalą o wiele bardziej skomplikowaną, niż ta w pokoju Daniela, mozaiką ułożoną z małych kamyczków.
Na zewnątrz małego pokoiku ciągnął się korytarz o misternie zdobionych podłodze i ścianach. Na drzwiach i w oknach przymocowano drewniane kraty - rzeźbione misternie w kwiaty lotosu i wizerunki bóstw. Czułem zapach kadzidła - wszechobecny, dominujący w tym domu.
Kiedy Daniel pierwszy raz opowiadał mi o grupie magów, Tradycji, do której należał, robił chyba wszystko, żeby mnie odstraszyć i zniechęcić. Łatwo łączyłem jego słowa z jego specjalizacją lekarską i stworzyłem sobie obraz Eutanatosów jako nekromantów, zajmujących się przede wszystkim śmiercią - we wszelkich jej aspektach. Cóż, to była prawda, ale miejsce, w którym się znalazłem, nie pasowało do nekromantów w europejskim rozumieniu tego słowa. Coraz bardziej docierał do mnie fakt, że Tradycja Daniela - teraz również i moja - postrzega śmierć w kontekście cyklu kolejnych inkarnacji.
Właściwie mogłem uznać, że w kontekście domniemanych problemów z moim własnym poprzednim wcieleniem jest to zabawne. Albo też, że rodzi nadzieje na przyszłość.
Moi przewodnicy poruszali się po budynku, jakby poznali go już dobrze. Ja właściwie przemykałem za nimi. Nie, żebym się bał - ale to wszystko było jednak nieco dziwne, a na pewno niecodzienne. Jeszcze kilka minut temu byłem w Krakowie, a teraz swobodnie przemierzałem rozległą rezydencję w Indiach.
Daniel uznał, że należy przedstawić mnie któremuś z ważniejszych mistrzów Eutanatosów. Co prawda, jak mi tłumaczył, w przeciwieństwie do na przykład Zakonu Hermesa jego Tradycja nie prowadziła drobiazgowego spisu wszystkich członków (wraz z miejscem pobytu oraz stanem żywego i martwego inwentarza...), ale informowanie o posiadanym uczniu było zdecydowanie w dobrym tonie. Podobnie wypadało poinformować o tym fakcie co ważniejszych magów na własnym terenie - i tak oto poprzedniego dnia zostałem przedstawiony oficjalnie niejakiemu Kazimierzowi Wiślickiemu, hermetykowi w wieku lat co najmniej stu, choć wyglądającemu na porządną sześćdziesiątkę. I jak bardzo Daniel Zakonu Hermesa nie lubił, tak akurat tego człowieka szanował i uważał za najbardziej nadającego się do zarządzania tak szalonym miastem, jakim był Kraków.
Bo mieliśmy tu chyba wszystko, co może mieć stare środkowoeuropejskie miasto - duchy wszelkiego kalibru, wampiry zajęte spiskowaniem przeciw sobie nawzajem, licznych magów i to, co nazywa się Unią Technokratyczną, a z czym nie miałem wątpliwej przyjemności się spotkać. Daniel oczywiście udzielał wszelkich wyjaśnień z wielką pasją, a ja z równie wielką pasją je chłonąłem. Twilight uzupełniała jego wywody nieczęsto, ale zwracając uwagę na aspekty, z których on nie zdawał sobie sprawy. Dopełniali się idealnie także pod tym względem. W ciągu ostatnich dni naprawdę wierzyłem, że w ich towarzystwie czeka mnie namiastka idylli, a wycieczka do Indii tylko podsyciła moje nadzieje.
Ponieważ najbliżej było Danielowi do frakcji (i światopoglądu) indyjskiej, zabrał mnie właśnie tutaj, do miejsca zwanego Kalikshetra. Na spotkanie z tutejszym mistrzem, jednym z najbardziej wpływowych Eutanatosów na Ziemi - zaznaczam, na Ziemi, bo są inne światy, to, co nazywane jest Umbrą. Odbicia, światy równoległe, inne planety - wszystko to zawieszone jest gdzieś tam po zewnętrznej stronie rzeczywistości, którą znamy. A magowie - i inne istoty też, jak przypuszczam - zdążyli założyć w tych innych światach własne siedziby. Pourządzali sobie z dale od naszego świata urocze gniazdka, z których nosy wyściubiali rzadko, bojąc się, że ziemska rzeczywistość zdążyła już za daleko odbiec od tego, do czego przywykli. Daniel mówił o nich z pogardą - i zazdrością zarazem. Aż zaczynałem być ich ciekaw.
Ale na razie zwiedzałem Kalikshetrę, fundację Eutanatosów w Kalkucie. Na razie Daniel zajrzał za jakieś drzwi, usłyszałem powitanie, odsuwane krzesło. Twilight wślizgnęła się za nim, ja też - do biblioteki, gdzie przy zawalonym papierami stole siedział czarnowłosy mężczyzna, nie hindus bynajmniej, lecz biały, dość wysoki i nieźle zbudowany - czarny t-shirt eksponował ładne mięśnie na jego torsie i ramionach.
Ryan Shade, którego Daniel obiecał mi przedstawić. Nie, nikt z tutejszych zarządców, ale stary znajomy mojego lekarza.
Miałem wrażenie, że gdzieś słyszałem nazwisko tego faceta i że gdzieś widziałem jego długą, zaciętą twarz. Wyglądał jak ktoś, kto nie potrafi się uśmiechać. Na dzień dobry zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem, marszcząc przy tym brwi, które pod wpływem ruchu czoła stały się nieomal krzaczaste. Niebrzydki facet, ale po co ta spięta mina? Po co te oczy nieufne, zimne jak stal? Po co to jeżenie kolców na grzbiecie?
Ja dla odmiany byłem swobodny, uprzejmy, ale nie przesadnie wylewny. Twilight ostrzegała, żebym był ostrożny, Daniel oczywiście śmiał się z tego i stwierdził, że dziewczyna przesadziła - ale kazała mi uważać, to uważałem. To się mogło wiązać z faktem, że byłem bi, a Ryan miał jakieś homofobiczne zapędy. Lepiej, żeby nie wiedział, że sypiam z Danielem - choć na mój gust wiele by to nie zmieniło. Owszem, jeśli facet był homofobem, mógłby zacząć się bać o własny tyłek - ja jednak nie miałem najmniejszej ochoty startować do kogoś, kto za bardzo wziął sobie do serca filmowe archetypy ponurych twardzieli z traumą. Abstrahując oczywiście od tego, że nie mam w zwyczaju podrywać każdego, kogo spotkam. Na wszelki wypadek postanowiłem zachować bezpieczny dystans i nie zbliżać się do Ryana bardziej, niż będzie to konieczne.
Cały harmider, którego musieliśmy narobić, ściągnął do nas jednego z miejscowych. Chłopak skojarzył mi się nieco z nastoletnim członkiem gangu z jakiegoś bollywoodzkiego filmu - zawadiaka, ale dobry człowiek, tak, jakby bycie buntownikiem ograniczało się u niego do półdługich, spiętych w niedbały kucyk włosów. Nosił spłowiały od słońca t-shirt i popielate płócienne spodnie.
- Rama, dobrze że jesteś - Wołając go, Daniel miał zakłopotaną minę. - Czy twój mistrz zechciałby nas przyjąć?
Chłopak zmierzył nas wzrokiem - mnie, jako nowego w tym miejscu, zwłaszcza. Uśmiechnął się.
- Zaraz go spytam, może chodźcie ze mną?
Mówił po angielsku nie najrewelacyjniej, nawet ja to zauważałem.
Parę minut później staliśmy pod drzwiami na najwyższym piętrze budynku. Rama zapukał, otworzył drzwi nie czekając nawet na odpowiedź i zajrzał do środka, mówiąc coś w hindi. Potem zwrócił się do nas.
- Mistrz zaprasza - oznajmił.
Weszliśmy.
Drugi wpływowy mag, którego poznałem w życiu - ale zdecydowanie nie ostatni - siedział za dużym, ciężkim biurkiem utrzymanym w zdecydowanie europejskim - kolonialnym - stylu. Na nasz widok wstał, skłonił głowę - zupełnie inaczej, niż Kazimierz Wiślicki parę dni temu... kwestia kultury czy Tradycji?
- Mistrzu - Daniel wyglądał na spiętego. - Chciałem przedstawić mojego ucznia.
Mag zbliżył się do nas, przyjrzał mi się uważnie. Wtedy, naiwny, pomyślałem, że ma najbardziej przenikliwe oczy na świecie, ale on patrzył tylko przez najbardziej zewnętrzną z warstw mnie...
Był stary - nie wiem, ile mógł mieć lat, bo wyglądał jak jeden z tych wschodnich mędrców, którzy zatrzymują się w pewnym momencie i trwają przez całą wieczność, zasuszeni jak mumie. Nie był, oczywiście, zniszczony ascezą, tak jak oni, lecz miał kościste ramiona i fałdki skóry marszczące się na rękach. Jego długie włosy przybrały tę ciemnoszarą barwę, typową dla starych hindusów, były jednak czyste i lśniły, starannie wyszczotkowane. Miał na sobie luźną szatę, rozpiętą na piersi, tak, że mogłem zobaczyć bramiński sznurek, którym był przepasany. Uśmiechał się do nas żółtawo.
- Szymon Kubiak - przedstawiłem się, stając jak na baczność.
- Agni Nagendra. Usiądziecie?
Zrobiliśmy to, Daniel z miną kogoś wykonującego rozkaz. Zabawnie było patrzeć, jaki ma dystans do bardziej wpływowego, niż on sam, maga.
Ja nie potrzebowałem zachęty, rozsiadłem się wygodnie w miękkim fotelu, który zapewne pamiętał czasy panowania Brytyjczyków. Zarzuciłem nogę na nogę o zaczęłam podziwiać wystrój pomieszczenia, zaadaptowanego z poddasza i mieszczącego w sobie nie tylko gabinet - ale i część prywatną, oddzieloną ażurowym, drewnianym parawanem.
- Właściwie nie planowałem tego - Daniel wyglądał, jakby się spowiadał. - Ale skoro się przebudził... Z tego co wiem, wypada poinformować?
- To na wszelki wypadek - rzekł Hindus spokojnym głosem. - W celu uniknięcia nadużyć, na wypadek, gdyby coś stało się panu, albo jemu... Dobrze, że pan informuje. Przeszedł już inicjację.
- Nie. Planuję zabrać go w najbliższym czasie.
Widziałem, że mój mistrz zerka na mnie chyłkiem, nieco przerażony. Ilekroć mówił o czekającej mnie inicjacji, miałem wrażenie, że czeka, aż spanikuję. Aż tak powinienem się bać przejścia do krainy zmarłych? Pewnie tak... w końcu sama nazwa mówi wiele... Czy to moja wina, że nie bardzo się bałem - przeciwnie, że czułem zaciekawienie? Może miałem jednak predyspozycje na Eutanatosa...?
Problem w tym, że Daniel zauważył, że miałem też zadatki na członka innej Tradycji. Nie, nie znienawidzonego Zakonu Hermesa. Chodziło o Kult Ekstazy. Moje podejście do życia, to jak się przebudziłem - to raz. A dwa - podczas miesiąca, który minął od mojego przebudzenia, wykazałem się... hmmm, powiedzmy, że moja punktualność i poczucie czasu - tak subiektywnego, jak i obiektywnego - wzrosły znacznie. To jedna z mocy, której uczą się Ekstatycy - kontrola czasu, patrzenie w przeszłość i w przyszłość. Ich specjalność - tak, jak Entropia - panowanie nad losem i przypadkiem - jest specjalnością Eutanatosów. Najprawdopodobniej należałem do Kultu Ekstazy w poprzednim wcieleniu i Daniel bał się, że znów mógłbym podążyć tą ścieżką. Dlatego chciał mnie szybko inicjować, pewnie w nadziei, że jeśli zobaczę śmierć, śmierć przylgnie do mnie.
- I nie, nie zamierzam do niego strzelać - dodał.
Nagendra uniósł brwi.
- Słyszał pan?
- Oczywiście. To koszmarna historia.
Opowiadał mi to jakiś czas temu. Jakiś Eutanatos, psychopata na granicy upadku, uznał, że jego uczeń powinien doświadczyć śmierci w sensie jak najbardziej dosłownym. Zastrzelił go. Reanimował go potem - uczeń przeżył - ale to nie była słuszna metoda.
Ryan, który chyba słyszał historię po raz pierwszy, skrzywił się paskudnie.
- Co z nim zrobili? Z mistrzem? - zapytał.
- A co pan by zrobił?
- Zabiłbym - oznajmił spokojnie.
- Tak się właśnie stało. Ale pan - Nagendra spojrzał znów na Daniela. - Jest na to za rozsądny, prawda?
- Nie chcę tracić ucznia - powiedział.
- Przywiązał się do mnie - dodałem i, trochę z przekory, trochę ze szczerej potrzeby, położyłem mojemu mistrzowi rękę na dłoni.
Daniel zaczerwienił się, a Twilight stłumiła chichot.
Ryan chyba niczego nie zauważył - chyba. Za to poprosił, żebyśmy wyszli - ja i Twilight, miał do Nagendry i do Daniela jakąś sprawę, której nie mogli poznać osoba spoza Tradycji i nieinicjowany uczeń.
Oczywiście, tak jakby Daniel nie mówił swojej drugiej połówce niczego.
Ale wyszliśmy grzecznie oboje, choć pan Shade zaczynał działać nam na nerwy.
- Co on, za dobry dla nas?
- Najwyraźniej - burknęła Twilight, zaplatając ramiona na piersiach.
- Nie przepadasz za nim - zauważyłem.
- Staram się być dla niego sprawiedliwa.
- Co takiego ci zrobił?
- Próbował... - Odwróciła niechętnie głowę. - Zabić kogoś kogo kocham.
Chyba musiałem stanąć jak wmurowany. Wiedziałem, że za każdym z nich wloką się przykre rzeczy, ale nie spodziewałem się tego. Dla niej to było robienie dobrej miny do złej gry.
- I co się stanie?
- Nie wiem. Myślę, że nie spróbuje znowu... z różnych przyczyn... ale i tak, trudno mi to przełknąć. On... nie jest zły, to jest najgorsze.
- Ale minę ma, jakby go coś w dupę użarło.
- Albo jakby zjadł cytrynę i mu tak już zostało - zachichotała. - Wiesz - spoważniała - jemu wcale nie jest lekko. Próbuje się tu do kupy zebrać... Miał brata, bardzo go kochał... Ktoś go próbował zabić i albo zabił, albo uwięził... Potem byli maruderzy...
Urywała zdania. Nie wnikałem. Ryan Shade miał skomplikowaną historię, zaszłości ciągnęły się za nim kilometrami. Zresztą kiedy wspomniała o bracie, przypomniałem sobie.
Było ich dwóch - jak się okazało - przybrani bracia, bliscy sobie jak nie każda para braci rodzonych. Jeden - Amerykanin z krwi i kości, starszy, inteligentniejszy, spokojniejszy. Drugi - porywczy syn azjatyckich emigrantów. Obaj obdarzeni tym samym darem-przekleństwem, ale wyszkoleni niezależnie od siebie u różnych mistrzów. Ironia losu kazała im należeć do Tradycji, które, łagodnie mówiąc, zwyczajowo nie darzą się braterską miłością (Eutanatosi - Ryan. Bractwo Akashic - Fei. Wiele setek lat nieporozumień, jedna paskudna wojna dobre trzy tysiące lat temu...). A mimo to trwali przy sobie - gdzie Fei tam Ryan, gdzie Ryan, tam Fei.
Obaj osiągnęli sukces - Fei jako aktor (Hej, czasem oglądałem jego filmy... a "Ostrza Himalajów" to jedna z najbardziej psychodelicznych rzeczy, jakie widziałem... Ale do tego wrócę jeszcze...), Ryan w biznesie, w którego zakres zaczęła pomału wchodzić także i produkcja filmów. Fei zaczął namawiać go też i na aktorstwo, miał plan, wizję, pomysł, chciał zebrać ekipę, aktorów, zrobić coś wielkiego... nie wypaliło. Obaj bracia narazili się komuś potężnie, Fei i jego narzeczona, zresztą też aspirantka do zawodu aktorki (a przy okazji Kultystka Ekstazy) "zginęli" w pożarze własnego mieszkania.
O tym wszystkim słyszałem. Przybycie sławnego aktora do mojego własnego miasta, jego zaręczyny z początkującą aktoreczką, tragiczna śmierć, po której sława Feia tylko wzrosła. Zaczęły się plotki - tak jak wcześniej Bruce Lee, tak i Fei Long miał zginąć za karę za wyjawienie jakiegoś wielkiego sekretu. Fani gorąco dyskutowali, co to miałby być za sekret - i w tym kontekście coraz częściej powracał tytuł "Ostrzy Himalajów" - filmu najbardziej dziwacznego, uważanego przez krytyków za najgorszy w karierze aktora i, rzecz jasna, za kultowy przez fanów. Jakoś tak po drodze dowiedziałem się, że film miał być niby ekranizacją jakiegoś opowiadania - ale samo opowiadanie było ponoć zwyczajnie słabe, a scenarzyści fabułę zmienili totalnie... Jeden z moich studentów rozwodził się nad sprawą dość intensywnie, mnie to nie ruszało.
Aż do teraz.
Drzwi zaskrzypiały. Daniel wystawił głowę, zawołał Twilight do siebie. Przez szparę w drzwiach widziałem ponurą minę Ryana.
Ciekawe, czy to on był pierwowzorem Johnny'ego z "Ostrzy". Tego racjonalnego brata, który nie dopuszcza do siebie wiedzy o własnym poprzednim wcieleniu, a potem daje się opętać demonowi... Jak bardzo "Ostrza" były filmem osobistym?
Miałem dowiedzieć się więcej niedługo potem.
Zostaliśmy w Kalikshetrze całą sobotę, miałem okazję zwiedzić to miejsce dokładnie - od podziemi, gdzie znajdowała się wielka sala do rytuałów (Daniel niechętnie przekraczał jej próg. Złe wspomnienia, jak wyjaśniła mi Twilight, sama krzywiąc się przy tym.) i duży basen do oczyszczeń, poprzez biblioteki (Ryan i Daniel przesiadywali tam prawie cały czas, czasem razem z Twilight, więc za przewodnika miałem zazwyczaj gadatliwego Ramę), aż po świątynię, w której królował ciekawy, bardzo nietypowy ikonograficznie posąg Mahadevi, reprezentujący równocześnie twórcze, jak i niszczące aspekty Bogini. No cóż, Kalikshetra. Miejsce Kali. Ponoć słowo, od którego wywodzi się nazwa Kalkuta. W tym mieście od dawna istniał ośrodek kultu Shakti - żeńskiej mocy boga Shivy, uosabianej w postaci Kali, Durgi czy Parvati...
Bóg i bogini, męskie i żeńskie, niszczenie i tworzenie...
Rozumiałem to, rozumiałem podskórnie. Może moje dziwne dziedzictwo nie było jednak aż tak wiążące?
Akurat tego ostatniego nie miałem jak sprawdzić. Nie tutaj.
Magowie odradzają się, owszem, ale nie zawsze w każdym życiu podążają tą samą ścieżką. Daniel zawsze miał skłonności do magii śmierci lub magii losu (dwie strony tej samej monety...) i zawsze był Eutanatosem. Jako, że jego (nasza!) Tradycja kataloguje inkarnacje swoich członków, mógł bez trudu namierzyć swoich poprzedników. Ryan tak samo - to dlatego siedział godzinami w bibliotece, wertując jakieś księgi i marszcząc się złowrogo. Nawet Twilight była kiedyś Eutanatosem - choć obecnie nie należała nigdzie, co ponoć jest rzadkością i generalnie bywa niebezpieczne (po za przypadkami, kiedy taka "sierota" przyssie się do kogoś z tradycji jako partner życiowy, co właśnie obserwowałem...). Tylko ja nie miałem nic do roboty, więc zawracałem pozostałym głowy.
Na przykład: co zawiera aktualna lektura Ryana?
Zerknąłem mu przez ramię.
Spojrzał na mnie spode łba. Oj, nie lubił mnie. A ja przecież grzeczny byłem i rączki trzymałem przy sobie.
Dobra, jedną rączkę miałem teraz na jego papierzyskach.
- Cygnus Moro? - wyczytałem z książki. - Kto zacz?
Popatrzył na mnie, jakby chciał mnie zamordować. Standardowe spojrzenie niezadowolonego Eutanatosa. Jestem złym zabójcą, strzeż się mnie.
Wywinąłem się i z książką w łapie klapnąłem sobie na fotel.
- "Haroun" - przeczytałem - "zwany Cygnusem Moro, urodzony w 1399 roku..." - Przeskoczyłem parę linijek. -"...twierdził, że jego przebudzeniu towarzyszyła wizja seksu z boginią Kali...". No proszę, to jednak nie jestem ewenementem - zakpiłem.
Ryan wstał, odsuwając krzesło tak głośno, jak się tylko dało. Teraz wkurzył się porządnie. Miał prawdziwie mordercze ognie w oczach.
- Słuchaj no, gdybyś nie był uczniem Daniela...
- Za osobiście do tego podchodzisz - oddałem mu książkę i klepnąłem po ramieniu.
Wymamrotał coś. Oj, trafiłem w słaby punkt, tylko gdzie on był?
Postanowiłem, że Harounowi zwanemu Cygnusem Moro przyjrzę się bliżej. Coś Łabądek za bardzo zaprzątał myśli pana Shade...
Podreptałem więc do Ramy. Może i chłopak mówił po angielsku gorzej, niż ja, ale cokolwiek opowiadał, robił to z absolutnie szczerą pasją. I nie zawiodłem się na nim, rozkręcił się jak mały motorek.
Wyglądało na to, że sprawa z Łabądkiem wyglądała nieciekawie. Nie no, faceta trudno nie podziwiać, nie sądzę, żeby Rama poważnie przesadził, Cygnus Moro był naprawdę Kimś. Nazywali go "Ballance Bringer", za cholerę nie wiem, jak to przetłumaczyć na polski, żeby ładnie brzmiało. Uczył się u kilku mistrzów, z których każdy, jak zrozumiałem, był kimś ważnym dla tradycji. Pojętny, inteligentny, z niesamowitym darem do języków, charyzmatyczny jak cholera, prawie został oficjalnym przywódcą tego, co nazywa się "Pierwszą Kabałą". I fatalnie skończył, zamęczony na śmierć w lochu, przez kolegę z kabały, zdrajcę Heylela Teomima, którego za wydanie towarzyszy Porządkowi Rozumu (prekursorom Technokracji, to już wiedziałem), skazano na zniszczenie duszy. Pięknie. A więc mamy romantycznego bohatera Tradycji, wzór do naśladowania, zmarłego w okrutny sposób, ale nieugiętego w obliczu tortur. I czemu Ryan tak ukrywa fakt, że bada jego życiorys? Z niechęci do mojej osoby? Akurat. Łabądek to żadna tajemnica, skoro Rama nawija mi o nim jak katarynka, z szerokim uśmiechem na twarzy, zadowolony, że się zainteresowałem historią mojej, bądź co bądź, Tradycji.
Jasne, zawsze jest opcja, że Ryan nie lubi, jak mu się przez ramię czyta, albo, że jego męskość jest wybitnie zagrożona przez moją zdegenerowaną osobę. Albo, że warczenie na ludzi po prostu mu w krew weszło. Mogę zrozumieć, skoro miał wkurzającego brata, i kij z tym, że teraz za tym bratem tęskni, ale to też w sumie zrozumiałe. Takie "love-hate relationship". Też romantyczne na swój sposób, materiał na porządną grecką tragedię…
- Rama, co ty właściwie wiesz o Ryanie Shade?
Chłopak wzruszył ramionami.
- A co mam wiedzieć? Przyjechał dwa dni zanim Daniel ciebie tu ściągnął. Daniel go z lotniska odbierał. Bogaty facet, siedzi w przemyśle filmowym i sprzęcie medycznym... Zabójca na zlecenie po za tym... Miał brata...
- To wszystko już wiem - przerwałem mu - chodzi mi raczej o to, czego tu szuka.
- A czego ma szukać? Siedzi w archiwach Uczonych Koła, to znaczy, że chce poznać swoje poprzednie wcielenia. Twój mistrz robi to samo, nie?
- W sumie to prawda... - westchnąłem.
Miałem rację. Racjonalny brat odrzucał własne poprzednie wcielenie.
Poczułem, jak na moim karku ląduje płatek śniegu.

* * *

Bycie uczniem maga ma swoje ciemne strony. Ba, bycie magiem ma swoje ciemne strony. Bardzo, bardzo ciemne. Zwłaszcza, jeśli w grę wchodzą ciemne moce. Te ciemne moce mogą objawiać się na różne sposoby i przybierać różne formy.
Tak, wspominałem już o Technokracji? Jeśli słyszeliście kiedyś o światowym spisku, kontrolującym naukę i biznes - tak, to właśnie oni. Wielki Brat za kamerą, niewidzialna ręka rynku, władza Michela Focuault. Hi-tech i antyutopia, globalizacja, masmedia, konsumpcjonizm, wielkie centra handlowe, loty w kosmos, lek na raka, genetycznie modyfikowana żywność, racjonalizm, neurobiologia, odczarowanie świata - to oni pociągają za sznurki, a może raczej za kabelki. Magowie z Tradycji zazwyczaj mówią, że co złego, to właśnie Unia, że wielka zła Technokracja trzyma pod obcasem zniewoloną ludzkość.
I fajnie, pracowałoby się nad zrzuceniem tego obcasa, ale coś już go podgryza - razem z ludzkością i nami samymi. To coś nazywa się Nephandi.
Jak wytłumaczyć, czym są? Wyobraźcie sobie kult satanistyczny. Taki z czarnymi mszami na cmentarzu, zabijaniem kotów i tak dalej... Ok, a teraz wyobraźcie sobie, że za kultem satanistycznym stoi sobie ktoś gorszy. Zapewne stoi też za ojcem fundamentalizmem religijnym, za masowymi mordami w Afryce, za narkomanią, za handlem ludźmi, biciem dzieci, korupcją, przemytem broni i całą resztą paskudztw. A nawet, jeśli za którymś z nich nie stoi, to na pewno korzysta i stara się, żeby to zjawisko rosło w siłę, rozprzestrzeniało się i zakażało coraz więcej jednostek, pogrążając świat w chaosie i prowadząc go do zniszczenia. Ten ktoś będzie Nephandusem właśnie. Mrocznym lordem (ale częściej tylko aspirantem do roli mrocznego lorda), cieniem. Otchłanią, która patrzy na ciebie, kiedy ty odważysz się popatrzeć w nią.
Przyszło mi żyć - i przebudzić się - w paskudnych czasach, w których to właśnie Nephandi są największym problemem tak nas (czyli Dziewięciu Tradycji) jak i Technokracji. Koniec świata się zbliża - mówią. Pewno nie zbliża się bardziej, niż zazwyczaj, co najwyżej nieco szybciej tylko... Kali juga, jak twierdzą Hindusi (i Eutanatosi też). Wiek ciemności. Zmierzch.
Nikomu, poza Nephandi właśnie, nie było na rękę, żeby świat się skończył.
Mój mistrz siedział w tym po uszy.
Po właściwej stronie barykady, oczywiście - był jednym z tych ludzi, nielicznych, niestety, którzy niesłychane zasoby własnej energii pakowali w ratowanie świata. Kiedyś nawet potrafił zapomnieć o własnym szczęściu - teraz miał za plecami Twilight, która chyba musiała być egoistką za ich oboje. I tak podziwiałem go, że przy wszystkich obowiązkach, jakie sobie zwalał na głowę, miał jeszcze siłę na seks z nami obojgiem - ale może ratowanie świata było dla niego silnym afrodyzjakiem - w sumie całkiem sympatyczny fetysz...
Dość, dość dygresji, pora wrócić do meritum.
Przy tym wszystkim Daniel postawił sobie jakiś czas temu za punkt honoru dorwać bardzo konkretnego Nephandusa, właściwie Nephanduskę, niejaką Scarlett Weaver, upadłą Kultystkę Ekstazy (Należy zapamiętać, do jakiej kiedyś należała tradycji. To ważne, naprawdę ważne dla tego, co wydarzyło się później... dla tego, w co mnie samego wpakowano.). Kobieta już parę razy próbowała zrobić bałagan i miała poważne aspiracje zostać mrocznym lordem z prawdziwego zdarzenia. A każdy mroczny lord potrzebuje odpowiednio mrocznej siedziby.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja ironia maskuje tylko powagę sytuacji. To, co się działo było w stu procentach poważne, i, niezależnie od tego, jak kiczowata może się wydać sama idea "mrocznego lorda" i jego "mrocznej siedziby" - życie i dusza mojego mistrza (mojego przyjaciela kochanka) były zagrożone. Daniel wiedział, gdzie uda się ta kobieta - do jednego z miejsc zwanych Labiryntami, koszmarnego wymiaru, umieszczonego w jednej z nieskończonych rzeczywistości, w Umbrze (cieniu świata, krainie duchów, gaimanowskim Śnieniu, światach alternatywnych, warstwach wszechświata, jamesowskim multiversum. pankosmicznym Matrixie). Ten konkretny świat, stworzony kiedyś przez innego Nephandusa (pogańskiego czarownika związanego z nazistami, jak miałem potem dowiedzieć), teraz stał opuszczony, zapieczętowany przez magów, którzy spustoszyli go, ale nie dali rady go zniszczyć. Weaver próbowała się tam dostać, Daniel chciał ją złapać, a w grę wchodziły też chore badawcze ambicje paru jego przyjaciół i jakaś sprawa osobista ślicznej, cichej Twilight.
Powiedział mi, że tam idzie, gdy wróciliśmy z Kalkuty. Przesunął przy tym palcami po moich włosach, czule, jakby chciał mnie uspokoić.
Nie martw się, nie stracisz mistrza. Nie zostawię cię, nie teraz.
A Twilight położyła mi tylko rękę na ramieniu i uśmiechnęła się.
- Nie musisz się bać. Nie o niego.
A jednak bałem się. Jak cholera. Jak bym nie miał, skoro, jak zrozumiałem, samo wejście do takiego miejsca może przerodzić się w śmiertelne niebezpieczeństwo? Skoro w głębi tych miejsc czyhało coś, co ponoć umiało wypaczyć duszę i wywrócić ją na lewą stronę?
Był czerwcowy poniedziałek, było ciepło, a ja czułem chłód, lecz tym razem nie miał on nic wspólnego z "moim" śniegiem. Mieszkanie stało się nagle obcym miejscem, sprzęty urosły, wielkie, wykoślawione.
Zaschło mi w gardle.
Nie miałem ochoty chodzić w kółko i wydeptywać dziury w dywanie. I tak nie byłem w stanie im pomóc, więc równie dobrze mogłem rozładować nerwy przy piwie. Nawet, jeśli to piwo miałoby się okazać stypą po moim lekarzu i jego ślicznej narzeczonej.
Wylądowałem w pubie, pustawym w poniedziałkowy wieczór w samym środku sesji. Siadłem przy barze, zamówiłem Warkę Strong, oparłem łokcie na blacie i zamyśliłem się dość ponuro. Byłoby fatalną rzeczą poznać tak wspaniałego człowieka i zaraz, z miejsca niemalże, go stracić. Nie byłem czarnowidzem, ale na moje nieszczęście umiałem przywiązywać się do innych.
Siedziałem tak, kiedy usłyszałem stukot obcasów, melodyjny, świadczący o tym, że ich właścicielka ma sprężysty, pewny siebie chód. Zerknąłem.
Dziewczyna siadła koło mnie, uśmiechnęła się szeroko do barmana. Szczupła, wysportowana, krótkowłosa blondynka w bluzeczce odsłaniającej gładkie plecy. Łańcuszek na nadgarstku, cieniutkie, srebrne kolczyki, delikatny makijaż i zadziorne "coś" w oczach. Złożyła zamówienie, po czym spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
Też się uśmiechnąłem. Chyba dość krzywo.
- Hej - zagaiła. - Coś cię gryzie?
- Tak jakby - mruknąłem.
- Sesja nie zdana?
Policzyłem w myślach studentów, których oblałem.
- Tak jakoś w trzydziestu procentach. Ale spoko, nie jestem sadystą, pozwolę im zaliczyć we wrześniu.
Roześmiała się, jasno i szczerze.
- To co cię gnębi, skoro jesteś po drugiej stronie barykady?
- Ach - Machnąłem ręką. - Sprawa osobista.
- Dziewczyna?
- Nie, znajomy. Ma problemy, a ja się martwię.
- Słodko.
Barman postawił przed nią drinka. Kolorowego, ze spiralką z pomarańczowej skórki i cukrem na brzegu kieliszka. Dziewczyna nachyliła się, przystawiając usta do słomki. Miała naprawdę ładne łopatki, opalone równiutko, pokryte jasnym meszkiem, z pieprzykiem na prawej z nich.
- Swoją drogą - Wyprostowałem się i popatrzyłem tym razem na jej profil. - Szymon jestem.
- Iza.
Zaczęliśmy gadać - jeden drink i jedno piwo, potem następne. Była z Warszawy, ale tu studiowała, zaocznie, przeniosła się dla faceta, który ją rzucił. Nie tęskniła za nim, nie żaliła się. Żyła. To mi się w niej podobało.
Wyszliśmy z baru, wstawieni lekko, śmiejąc się jak szaleni. Nad miastem zapadł letni zmierzch, długi, ciepły, gładki jak szkło. Iza zaczęła się zastanawiać, kiedy ma ostatni autobus do domu. Stwierdziłem, że nie musi się tym przejmować, że mogę ją przenocować. Zaśmiała się, spytała, czy to niemoralna propozycja. Powiedziałem, że tak i owszem. Stwierdziła, że nie ma nic przeciwko.
Rzadko mi się zdarza iść do łóżka z kimś, kogo ledwo co poznałem. Może tego wieczora po prostu potrzebowałem tego... nie wiem. Polubiłem Izę - miłą, bezpośrednią, swobodną. Oboje chcieliśmy niezobowiązującego seksu, więc wszystko było w zupełnym porządku.
Siedzieliśmy chwilę na moim łóżku, na słynnej babcinej kapie, która już za dużo widziała. Dopiliśmy resztkę wina pozostałą po moim pierwszym razie z Danielem. Nie byliśmy kompletnie pijani, tylko lekko, przyjemnie wstawieni... Objąłem ją ramieniem, pogładziłem palcami odsłonięte plecy, pocałowałem lekko w kącik ust.
Przesunęła twarz i pocałowała mnie głęboko, sprawnie. Miała w języku kolczyk, który zabawnie ocierał się o moje podniebienie. Zamruczałem niewyraźnie i zabrałam się za badanie jej opalonych pleców i ślicznych łopatek.
Siedzieliśmy tak, eksplorując się nieśpiesznie, gdy zadzwoniła moja komórka. Don't fear the reaper. Daniel. Zadrżałem
- Co jest? - Iza oderwała się od mojego ucha. - Jezu, ale masz dzwonek! - zaśmiała się.
- Cholera - wymamrotałem, próbując wyplątać się z długich ramion.
- Oooleeej to - zamruczała.
- Nie mogę.
- A co, dzwoni Śmierć?
- Przyjaciel. Ten z problemami.
Wyswobodziłem się, z drżącym sercem odebrałem i pognałem do przedpokoju.
- Przepraszam - to było pierwsze co wymruczałem do słuchawki. Z poczuciem winy. Cholernym poczuciem winy.
- Śpisz z kimś? - usłyszałem po drugiej stronie głos, zupełnie żywy, całkiem normalny, bez śladów jakiejkolwiek krzywdy czy traumy.
- Skąd wiesz?
Daniel po drugiej stronie roześmiał się.
- Przepraszam - wymamrotałem - ty ryzykujesz, a ja podrywam panienki. Co się stało?
- Chciałem pogadać, ale skoro przeszkadzam...
- Nie przeszkadzasz! - zaprzeczyłem. Byłem gotów przyjechać do niego natychmiast. Czego nie zrobiłbym dla żadnego z moich partnerów, mogłem dla mistrza. - Co się stało...
- Żyjemy, jak widzisz.
- Nie, nie widzę. Kiedy mam przyjść zobaczyć? Jutro?
- Jutro mam się zgłosić na przesłuchanie. Znowu. Daleko stąd.
- Bardzo daleko?
- Nie uwierzyłbyś.
Uśmiechnąłem się. Skoro uwierzyłem w jego istnienie, mogłem równie dobrze uwierzyć we wszystko inne.
- Och? Zaskocz mnie.
- Na Horyzoncie.
Umbra jest wielka i nie tylko Nephandi mają w niej swoje siedziby. Dla magów miejsce Horyzontem był miejscem ucieczki, spotkań i wielkiej polityki.
Oczy mi zabłysły. Na pewno zabłysły.
- Zabierzesz mnie?
- Oczywiście. Wpadnę po ciebie jutro.
- Trzymam za słowo. Do zobaczenia.
Prawie dodałem "kocham cię", bo w tej chwili, szczęśliwy niemożliwie, naprawdę w jakiś sposób go kochałem.
Iza zdążyła w międzyczasie wyłożyć się na moim łóżku.
- I co? - spytała, przeciągając się, a jej niewielkie, kształtne piersi poruszyły się interesująco.
- Wszystko w porządku - odparłem, siadając przy niej i dotykając palcem jednego z sutków. - W absolutnym porządku.
Byłem spokojny, odprężony i chyba odbyło się to pozytywnie na mojej sprawności, bo zanim Iza zmyła się rano do pracy, zostawiła mi numer telefonu. Na wszelki wypadek, gdyby któreś z nas znów potrzebowało seksu.

* * *

Na Horyzont nie dotarłem, zatrzymali mnie w pół drogi.
Najpierw muszę zaznaczyć, że dostanie się do takiej dziedziny jest bardzo skomplikowane. Trzeba pokonać system portali, przechodząc z jednego miejsca do drugiego. Najpierw więc teleportowaliśmy się do Kalikshetry, stamtąd Agni Nagendra poprowadził nas dalej, do "prywatnej" dziedziny Eutanatosów.
I właśnie tam, na Cerberusie, zostałem zatrzymany.
Kobieta, o której trudno było mi powiedzieć, czy jest młoda, czy stara, zatrzymała nas przy portalu.
- Pański uczeń zostaje tutaj - oznajmiła Danielowi.
Zrobił minę, jakby ktoś walnął go w głowę czymś bardzo ciężkim.
- Słucham? - w jego głosie pobrzmiewało oburzenie - i strach.
- Mój mistrz pragnie widzieć pańskiego ucznia. Pana także, kiedy będzie pan wracał. Jest bardzo niewskazane, żeby pański uczeń poszedł na Horyzont teraz.
Daniel skrzywił się, jakby próbował przybrać jedną z ryanowych morderczych min. Twilight zacisnęła mu dłoń na ramieniu, uspokajająco.
- Kto jest pani mistrzem?
- Senex - odparła. - Będzie chciał widzieć was potem. Pana. Panią - skinęła w stronę Twilight. - i pana Shade.
Danielowi natychmiast przeszła ochota na kłótnie.
- Tak - powiedział matowym głosem. - Dobrze.
No i zostałem sam. Pierwszy raz w Umbrze. W dziedzinie położonej gdzieś na peryferiach Układu Słonecznego, w budynku z wielkich kamiennych bloków, z afrykańską sawanną za oknami.
- Jestem Szymon - przedstawiłem się kobiecie.
Spojrzała na mnie uważnie. Miała duże oczy, podobnie jak oczy Twilight nadające jej twarzy dziecięcy wyraz, lecz w przeciwieństwie do Twilight wyglądała na starszą, zmęczoną. Krótkie, brunatne włosy poprzetykane miała przedwczesną siwizną, na czole, między gęstymi brwiami miała pionową zmarszczkę. Dostrzegłem też bliznę na boku jej szyi, tuż koło obojczyka.
- Jestem Theora.
Chwyciłem jej dłoń, początkowo zamierzałem ją ucałować, tak, jak robiłem to ze wszystkimi poznanymi dotąd maginiami, ale ograniczyłem się tylko do uściśnięcia jej. Palce miała zaskakująco silne, jak na ich niewielki rozmiar.
- Słuchaj... twój mistrz... czego chce ode mnie?
Starałem się nadać mojemu głosowi jak najbardziej swobodne brzmienie. Nie dam się zastraszyć, o nie, nie ma mowy, może to jakiś test, jakaś część inicjacji, o której mi nie powiedzieli, cholera wie, ale nie zamierzałem dać się zbyć.
Niestety, Theora wyglądała na formalistkę.
- On ci wyjaśni - oznajmiła krótko.
Otwarła drzwi.
- Jesteśmy, mistrzu - ogłosiła.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było bardzo przestronne - czyżby jakaś obsesja wśród wysoko postawionych Eutanatosów? - z kilkoma dużymi oknami, z których część wychodziła na dziedziniec, część zaś na wspomnianą wcześniej sawannę - taką jak na zdjęciach, z morzem traw i rozłożystą akacją. W ścianach pomieszczenia były nisze, pełniące funkcje półek. Spoczywały w nich instrumenty muzyczne i naczynia, na ścianach zaś wisiały afrykańskie maski i liczna broń, głównie - choć nie jedynie - pochodzenia egzotycznego.
Pośrodku pomieszczenia stał stół, niski, otoczony przez miękkie siedziska. Na nim, na metalowym podgrzewaczu, postawiono duży, kamionkowy czajnik, obok kilka wąskich, wysokich kubków. Z boku stołu, na jednej z puf siedział czarnoskóry mężczyzna. Wstał na nasz widok, podszedł.
Jeśli odebrałem Agniego Nagendrę jako bezpośredniego, uprzejmego i przenikliwego zarazem, to u tego człowieka identyczne cechy miały wymiar wręcz nieludzki. Uśmiech na jego wcale nie tak jeszcze starej - wbrew imieniu, jakim się posługiwał - twarzy był szczery, szczery był zapraszający gest. Nim się obejrzałem, najpotężniejszy członek mojej tradycji nachylał się obok mnie, nalewając mi herbaty. Było to równocześnie przerażające - i w dziwny sposób pociągające. Wymuszało szacunek wobec pokory kogoś, kto przecież mógłby jednym gestem zmienić mnie w krwawą miazgę.
Herbata - napar, jakiego dotąd nie piłem, łagodny, bez gorzkiego posmaku, o słomkowej barwie - zafalowała w moim kubku. Senex odstawił czajnik i przystanął za moimi plecami, przyglądając się mojemu profilowi. Obróciłem głowę, popatrzyłem na niego.
- Ach - odezwał się. Głos miał cichy, łagodny, tchnący nienaturalnym spokojem. Dreszcz przebiegał od tego po plecach. - To ty. Tak wyglądasz. Jak ci na imię?
Przełknąłem ślinę. Pierwszy raz czułem się niepewnie w czyjejś obecności. Czułem, jak sztywnieją mi mięśnie karku.
- Szymon. Szymon Kubiak.
- Uczeń Daniela Świętojańskiego... Powinienem był spotkać się pańskim mistrzem wcześniej - odsunął się, ku mojej uldze, i usiadł naprzeciw mnie. Cały czas patrzył na mnie. Jego oczy lśniły jak wypolerowany gagat. - Wybacz mi. - Pochylił głowę.
- Ja mam wybaczyć... - zawiesiłem się, i to tak porządnie. Nawet nie wiedziałem, czy zwracać się do niego na "ty" czy na "pan". On sam mieszał obie formy, a ja, szczerze mówiąc, nie miałem nawet pojęcia, w jakim rozmawiamy języku. - ...tobie?
- Za to, że cię niepokoję, za to, że pański mistrz zapewne podejrzewa, że chcę mu pana odebrać.
- O niedoczekanie - mruknąłem, chowając nos w herbacie. Nie, nie dam się rozdzielić z Danielem, za żadne skarby świata. Za bardzo sobie cenię jego inteligencję, otwartość, za bardzo sobie cenię seks z nim. Z tym facetem nie przespałbym się za żadne skarby świata. Miał może naprawdę sprawne ciało (to było widać, po mięśniach na jego ramionach, po tym, jak się poruszał...), ale dla mnie był aseksualny. Dziękuję, wolę mentora z dodatkowym benefitem.
- Nie musi się pan martwić. Biorę tylko beznadziejne przypadki. Zresztą - Jego gładkie, czarne oczy wbiły się we mnie jak ostrza. - nie mógłbym pana uczyć. Nie umiałbym.
- Och?
- Kiedyś - mówił łagodnym, miękkim głosem - powiedziałeś mi - ten którym pan był powiedział mi - o naszym spotkaniu. Znałem cię w twoim poprzednim życiu.
No proszę. Ale to poniekąd było do przewidzenia.
- Kim byłem?
- Przyjacielem.
- Tylko tyle? - spytałem nieco rozczarowany lakonicznością jego wypowiedzi. Choć po takiej osobie jak on mogłem spodziewać się mówienia zagadkami.
- Aż tyle. Byłem wtedy młody, ale ty chyba widziałeś już we mnie starego człowieka, którym się stałem. Widziałeś... wiele.
- Byłem kimś ważnym? - dopytywałem się.
Kiwnął głową.
- To może cię teraz zgubić - ostrzegł. - Wybacz mi. Siedzisz naprzeciw mnie i widzę młodego, pełnego życia i energii człowieka, a coś we mnie widzi tamtą osobę sprzed lat... Rozsądek mówi mi, że nie powinienem mówić ci, kim kiedyś byłeś... ale wiem, że i tak to znajdziesz, albo to znajdzie ciebie... Więc musze cię ostrzec, bo nie chcę, żeby twoja przeszłość przytłumiła to, czym jesteś teraz.
Zagadki. Same zagadki.
Siorbnąłem herbatę.
- I? - spytałem podejrzliwie.
Rozłożył ramiona w szczerym bezradnym geście.
- Mam nadzieję, że będzie pan Eutanatosem.
Drzwi skrzypnęły, Theora pojawiła się znowu. Sprężystym krokiem podeszła do swego mistrza, powiedziała mu coś półgłosem, w języku, którego nie rozumiałem.
Senex wstał, wygładził cienką, bawełnianą tunikę.
- Muszę wyjść na chwilę, wybacz mi.
Zostałem sam w wielkim pomieszczeniu. Nie wiem, czy godziny mijały, czy tylko minuty. Oparłem się o kamienny, bazaltowy chyba, parapet, nagrzany od słońca. Okno nie miało szyby ani okiennicy, było po prostu wybitą w ścianie dziurą. Po drugiej stronie afrykański krajobraz trwał w wolno przesuwającym się słońcu obcego świata. Dostrzegłem lśniący zbiornik wodny, nad nim ptactwo - obrazek jak z filmu przyrodniczego, albo, cholera, z "Króla Lwa". Mimo całego zestawu skojarzeń - ładny widok, naprawdę.
Potem przeszedłem się po pokoju, przyglądając się maskom, instrumentom, broni, naczyniom i figurkom, ukrytej we wnęce półce z książkami. Potem znów siedziałem na miękkiej pufie, a za oknem afrykańskie dzień zmieniał się w popołudnie.
A potem wrócił Senex, miły, ciepły, otwarty, uśmiechnięty szeroko. Przeprosił. Przyniósł dzbanek ze świeżą herbatą. Powiedział, że mamy czekać.
No to czekaliśmy. Nie długo, na szczęście, po chwili Theora przyprowadziła resztę gości - Daniela, Ryana i Twilight. Cała trójka była zmęczona, a oczy Twilight zaczerwienione było jak od płaczu.
Ten sam powitalny gest - proszę, proszę usiąść. To samo nalewanie herbaty. Zaskoczenie na twarzy Daniela, spięty, czujny jak zwykle Ryan. Twilight spokojna, znużona, jak ktoś, kto przeszedł przez koszmar. Dziwne, że nie była taka rano, zupełnie, jakby miejsce, w którym byli poprzedniego dnia dogoniło ją dopiero teraz...
Senex powiódł po nich wzrokiem, w milczeniu kontemplując twarz każdego z nich, tak, jak przedtem kontemplował mnie. A potem odezwał się do nich w podobny sposób, jak do mnie:
- Wybaczcie mi - rzekł. - Że spotykamy się dopiero teraz. Powinienem był dostrzec waszą obecność wcześniej, ale może po prostu czekałem na ten konkretny dzień, w który mieliście przyjść.
Daniel kaszlnął nerwowo, schował twarz w swoim kubku.
- Dobra herbata - stwierdził, nie wiedząc chyba, co powiedzieć. - Nie piłem takiej dotąd.
- Rooibos. Czewonokrzew afrykański, zwany czasem czerwoną herbatą. Cieszę się, że smakuje.
- Bardzo.
- Pański uczeń się denerwował i nie wiem, czy sprawiła to twoja nieobecność, czy też ja tak na niego wpłynąłem. Ale mogę zapewnić, że nie mam wobec niego złych zamiarów. Chciałem go zobaczyć, tak samo jak chciałem zobaczyć was wszystkich. Zobaczyć, kim jesteście. Kim jesteście teraz.
Mniej-więcej to samo, co powiedział mnie. A Daniel skinął głową ze zrozumieniem.
- Miał pan rację. On nie powinien był zjawiać się na Horyzoncie. Mój... członek mojej kabały... miał wizję. Widział śnieg.
Zamarłem
- Coś zostało uruchomione i nie zatrzymamy już tego. Mogę was jedynie ostrzec, prosić, byście byli sobą - wszyscy. I - spojrzał na Daniela - żebyś jak najszybciej inicjował twojego ucznia. Przypieczętował jego przynależność do tradycji.
- Tak zrobię.
Senex uśmiechnął się do mnie ciepło.
- Wkrótce umrzesz - rzekł. - Metaforycznie, oczywiście, ale czasem to ta metaforyczna śmierć jest ważniejsza.













Komentarze
Aquarius dnia padziernika 09 2011 21:19:37
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Cyrograf (Brak e-maila) 10:18 27-02-2010
O boże, świetne!
Choć nie lubię takiego typu narracji, gdzie wypowiada się bohater w pierwszej osobie, to tutaj nie mogłam się oderwać. Mag, wilkołak, wampir? Heh, co jeszcze? Zobaczę, co będzie dalej, ale mam nadzieję, że nie będzie stereotypów z kołkiem i czosnkiem smiley Eh, mam ostatnio trochę żalu do ludzi, którzy wprost kochają używać schematów typu trumna i nietoperze. Eh, dobra. Zobaczymi kim był bohater no i co będzie dalej.
Oh, i dzękuję za tę masę przymiotników xd
Cyrograf (Brak e-maila) 12:36 18-04-2010
Ależ publikuj, publikuj.
I wiesz co? Pewnie jestem odmieńcem i tak dalej, ale jak widze tak długi tekst, to jakoś nie mogę się zebrać żeby go przeczytać. Ksiązki kompletnie inna sprawa - uwielbiam te opasłe tomy. Ale nie potrafię się jakoś skupić czytając coś w internecie. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, gdy podsumuje mój wywód pisząc, że doczytałam jedynie do połowy. Nice XD. Jak bedę miała więcej czasu, to dokończę. Ogólnie ostatnio rzadko włączam komputer...

Ale wiesz. Jak to jest? Puplikujesz dla siebie czy dla innych? Będe wredna, ale ja tam nie robię tego dla internautów. Na nich nie można liczyć, nie chce im się komentować czy dać jakikolwiek znak, że czytają. Wiem, bo sama taka jestem smiley. Więc "Porzućcie nadzieję!" ( za dużo historii xd).
Cyrograf (Brak e-maila) 11:21 04-05-2010
Aaaale się czepiasz smiley. Z tym tytanem to była przenośnia, żeby pokazać, że jest bardzo twarde xd.

No i coś z tym jest (umieszczaniem w internecie). Przez jakieś czas pisałam na bloga. Na początku pojawiały się komentarze, lecz potem ani jednego przez długi czas. Będę teraz zapewne hipokrytką, ale wytrzymała tylko kilka miesięcy. W końcu założyłam blog specjanie dla czytelników i pisałam dla nich (często nie byłam zadowolona, bo raczej starałam się powielać schematy z innych blogów. Tak powstało Gangsta, które skończyłam, jednak pisze od początku, żeby było choć troszkę oryginalne smiley)

Aha, jakbyś mogła to jednak podaj mi te błędy stylistyczne. Wciąż mam z tym problem. Złe skomponowanie zdania, albo o który podmiot się rozchodzi itp.
marika66tk (Brak e-maila) 12:42 27-09-2010
zaskakująco zaczytowywaśne xD
An-Nah (Brak e-maila) 23:16 14-02-2011
Następne części jeśli będą to... nie tu.

Dziękuję za uwagę. Opowiadanie jest porażką, jak widać.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum