The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 27 2024 04:07:31   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Przez zasłonę 2
Disclamer: Świat Mroku, systemy "Mag: Wstąpienie" i "Wampir: Maskarada" należą do wydawnictwa White Wolf. Postaci pojawiające się w historii są w większości stworzone przeze mnie i moich graczy. Kilka postaci zaczerpniętych z podręczników zostało przetworzonych i zinterpretowanych zgodnie z widzimisie Mistrza Gry (czyli moim). Pairing: Sporo różnych, dotyczą głównie postaci autorskich.



If I die tomorrow
Id be allright
Because I believe
That after were gone
The spirit carries on
Dream Theater, The Spirit Carries on





2
PALCE KALI



Na tle ciemnego nieba był czarnym jak smoła cieniem. Siedział w miękkiej trawie, spoglądając na nowe, obce gwiazdy.
Zbliżyłem się do niego, usiadłem. Odwrócił głowę, spojrzał na mnie.
W jednej chwili ujrzałem jego twarz - krwawą masę pozbawioną skóry i oczu. Twarz trupa.
Zadrżałem.
- Co się stało? - spytał.
Wizja zniknęła, a on znów miał złocistą skórę, twarde, harmonijne rysy i łagodne brunatne oczy.
- Nic...
- Widziałeś coś - zgadywał. Wiedział już, jak wyglądam, gdy mam wizje.
- Tylko możliwość... - rzekłem wymijająco.
Odchylił się do tyłu, wsparł dłońmi o trawę. Nad jego głową nowe gwiazdy przesuwały się pomału.
Uczyniłem to samo, co on, zapominając, jaka czeka go śmierć.

* * *


Kalkuta pachnie kurzem, ludzkim potem, krowami, kadzidłem i curry - dokładnie tak, jak można to sobie wyobrazić. Jest gorąco, więc w sumie dobrze, że wylądowaliśmy od razu w chłodnym pomieszczeniu.
Och, tak, teleportacja to genialny wynalazek. Jak nigdy nie lubiłem "Star Treka", to zawsze tej teleportacji zazdrościłem. No i się doczekałem. Nie było żadnego rozbijania ciała na molekuły i składania go na nowo w całość, po prostu prześlizgnięcie się przez wyrwę w przestrzeni, i już staliśmy wszyscy troje w małym pokoju z mandalą na podłodze - mandalą o wiele bardziej skomplikowaną, niż ta w pokoju Daniela, mozaiką ułożoną z małych kamyczków.
Na zewnątrz małego pokoiku ciągnął się korytarz o misternie zdobionych podłodze i ścianach. Na drzwiach i w oknach przymocowano drewniane kraty - rzeźbione misternie w kwiaty lotosu i wizerunki bóstw. Czułem zapach kadzidła - wszechobecny, dominujący w tym domu.
Kiedy Daniel pierwszy raz opowiadał mi o grupie magów, Tradycji, do której należał, robił chyba wszystko, żeby mnie odstraszyć i zniechęcić. Łatwo łączyłem jego słowa z jego specjalizacją lekarską i stworzyłem sobie obraz Eutanatosów jako nekromantów, zajmujących się przede wszystkim śmiercią - we wszelkich jej aspektach. Cóż, to była prawda, ale miejsce, w którym się znalazłem, nie pasowało do nekromantów w europejskim rozumieniu tego słowa. Coraz bardziej docierał do mnie fakt, że Tradycja Daniela - teraz również i moja - postrzega śmierć w kontekście cyklu kolejnych inkarnacji.
Właściwie mogłem uznać, że w kontekście domniemanych problemów z moim własnym poprzednim wcieleniem jest to zabawne. Albo też, że rodzi nadzieje na przyszłość.
Moi przewodnicy poruszali się po budynku, jakby poznali go już dobrze. Ja właściwie przemykałem za nimi. Nie, żebym się bał - ale to wszystko było jednak nieco dziwne, a na pewno niecodzienne. Jeszcze kilka minut temu byłem w Krakowie, a teraz swobodnie przemierzałem rozległą rezydencję w Indiach.
Daniel uznał, że należy przedstawić mnie któremuś z ważniejszych mistrzów Eutanatosów. Co prawda, jak mi tłumaczył, w przeciwieństwie do na przykład Zakonu Hermesa jego Tradycja nie prowadziła drobiazgowego spisu wszystkich członków (wraz z miejscem pobytu oraz stanem żywego i martwego inwentarza...), ale informowanie o posiadanym uczniu było zdecydowanie w dobrym tonie. Podobnie wypadało poinformować o tym fakcie co ważniejszych magów na własnym terenie - i tak oto poprzedniego dnia zostałem przedstawiony oficjalnie niejakiemu Kazimierzowi Wiślickiemu, hermetykowi w wieku lat co najmniej stu, choć wyglądającemu na porządną sześćdziesiątkę. I jak bardzo Daniel Zakonu Hermesa nie lubił, tak akurat tego człowieka szanował i uważał za najbardziej nadającego się do zarządzania tak szalonym miastem, jakim był Kraków.
Bo mieliśmy tu chyba wszystko, co może mieć stare środkowoeuropejskie miasto - duchy wszelkiego kalibru, wampiry zajęte spiskowaniem przeciw sobie nawzajem, licznych magów i to, co nazywa się Unią Technokratyczną, a z czym nie miałem wątpliwej przyjemności się spotkać. Daniel oczywiście udzielał wszelkich wyjaśnień z wielką pasją, a ja z równie wielką pasją je chłonąłem. Twilight uzupełniała jego wywody nieczęsto, ale zwracając uwagę na aspekty, z których on nie zdawał sobie sprawy. Dopełniali się idealnie także pod tym względem. W ciągu ostatnich dni naprawdę wierzyłem, że w ich towarzystwie czeka mnie namiastka idylli, a wycieczka do Indii tylko podsyciła moje nadzieje.
Ponieważ najbliżej było Danielowi do frakcji (i światopoglądu) indyjskiej, zabrał mnie właśnie tutaj, do miejsca zwanego Kalikshetra. Na spotkanie z tutejszym mistrzem, jednym z najbardziej wpływowych Eutanatosów na Ziemi - zaznaczam, na Ziemi, bo są inne światy, to, co nazywane jest Umbrą. Odbicia, światy równoległe, inne planety - wszystko to zawieszone jest gdzieś tam po zewnętrznej stronie rzeczywistości, którą znamy. A magowie - i inne istoty też, jak przypuszczam - zdążyli założyć w tych innych światach własne siedziby. Pourządzali sobie z dale od naszego świata urocze gniazdka, z których nosy wyściubiali rzadko, bojąc się, że ziemska rzeczywistość zdążyła już za daleko odbiec od tego, do czego przywykli. Daniel mówił o nich z pogardą - i zazdrością zarazem. Aż zaczynałem być ich ciekaw.
Ale na razie zwiedzałem Kalikshetrę, fundację Eutanatosów w Kalkucie. Na razie Daniel zajrzał za jakieś drzwi, usłyszałem powitanie, odsuwane krzesło. Twilight wślizgnęła się za nim, ja też - do biblioteki, gdzie przy zawalonym papierami stole siedział czarnowłosy mężczyzna, nie hindus bynajmniej, lecz biały, dość wysoki i nieźle zbudowany - czarny t-shirt eksponował ładne mięśnie na jego torsie i ramionach.
Ryan Shade, którego Daniel obiecał mi przedstawić. Nie, nikt z tutejszych zarządców, ale stary znajomy mojego lekarza.
Miałem wrażenie, że gdzieś słyszałem nazwisko tego faceta i że gdzieś widziałem jego długą, zaciętą twarz. Wyglądał jak ktoś, kto nie potrafi się uśmiechać. Na dzień dobry zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem, marszcząc przy tym brwi, które pod wpływem ruchu czoła stały się nieomal krzaczaste. Niebrzydki facet, ale po co ta spięta mina? Po co te oczy nieufne, zimne jak stal? Po co to jeżenie kolców na grzbiecie?
Ja dla odmiany byłem swobodny, uprzejmy, ale nie przesadnie wylewny. Twilight ostrzegała, żebym był ostrożny, Daniel oczywiście śmiał się z tego i stwierdził, że dziewczyna przesadziła - ale kazała mi uważać, to uważałem. To się mogło wiązać z faktem, że byłem bi, a Ryan miał jakieś homofobiczne zapędy. Lepiej, żeby nie wiedział, że sypiam z Danielem - choć na mój gust wiele by to nie zmieniło. Owszem, jeśli facet był homofobem, mógłby zacząć się bać o własny tyłek - ja jednak nie miałem najmniejszej ochoty startować do kogoś, kto za bardzo wziął sobie do serca filmowe archetypy ponurych twardzieli z traumą. Abstrahując oczywiście od tego, że nie mam w zwyczaju podrywać każdego, kogo spotkam. Na wszelki wypadek postanowiłem zachować bezpieczny dystans i nie zbliżać się do Ryana bardziej, niż będzie to konieczne.
Cały harmider, którego musieliśmy narobić, ściągnął do nas jednego z miejscowych. Chłopak skojarzył mi się nieco z nastoletnim członkiem gangu z jakiegoś bollywoodzkiego filmu - zawadiaka, ale dobry człowiek, tak, jakby bycie buntownikiem ograniczało się u niego do półdługich, spiętych w niedbały kucyk włosów. Nosił spłowiały od słońca t-shirt i popielate płócienne spodnie.
- Rama, dobrze że jesteś - Wołając go, Daniel miał zakłopotaną minę. - Czy twój mistrz zechciałby nas przyjąć?
Chłopak zmierzył nas wzrokiem - mnie, jako nowego w tym miejscu, zwłaszcza. Uśmiechnął się.
- Zaraz go spytam, może chodźcie ze mną?
Mówił po angielsku nie najrewelacyjniej, nawet ja to zauważałem.
Parę minut później staliśmy pod drzwiami na najwyższym piętrze budynku. Rama zapukał, otworzył drzwi nie czekając nawet na odpowiedź i zajrzał do środka, mówiąc coś w hindi. Potem zwrócił się do nas.
- Mistrz zaprasza - oznajmił.
Weszliśmy.
Drugi wpływowy mag, którego poznałem w życiu - ale zdecydowanie nie ostatni - siedział za dużym, ciężkim biurkiem utrzymanym w zdecydowanie europejskim - kolonialnym - stylu. Na nasz widok wstał, skłonił głowę - zupełnie inaczej, niż Kazimierz Wiślicki parę dni temu... kwestia kultury czy Tradycji?
- Mistrzu - Daniel wyglądał na spiętego. - Chciałem przedstawić mojego ucznia.
Mag zbliżył się do nas, przyjrzał mi się uważnie. Wtedy, naiwny, pomyślałem, że ma najbardziej przenikliwe oczy na świecie, ale on patrzył tylko przez najbardziej zewnętrzną z warstw mnie...
Był stary - nie wiem, ile mógł mieć lat, bo wyglądał jak jeden z tych wschodnich mędrców, którzy zatrzymują się w pewnym momencie i trwają przez całą wieczność, zasuszeni jak mumie. Nie był, oczywiście, zniszczony ascezą, tak jak oni, lecz miał kościste ramiona i fałdki skóry marszczące się na rękach. Jego długie włosy przybrały tę ciemnoszarą barwę, typową dla starych hindusów, były jednak czyste i lśniły, starannie wyszczotkowane. Miał na sobie luźną szatę, rozpiętą na piersi, tak, że mogłem zobaczyć bramiński sznurek, którym był przepasany. Uśmiechał się do nas żółtawo.
- Szymon Kubiak - przedstawiłem się, stając jak na baczność.
- Agni Nagendra. Usiądziecie?
Zrobiliśmy to, Daniel z miną kogoś wykonującego rozkaz. Zabawnie było patrzeć, jaki ma dystans do bardziej wpływowego, niż on sam, maga.
Ja nie potrzebowałem zachęty, rozsiadłem się wygodnie w miękkim fotelu, który zapewne pamiętał czasy panowania Brytyjczyków. Zarzuciłem nogę na nogę o zaczęłam podziwiać wystrój pomieszczenia, zaadaptowanego z poddasza i mieszczącego w sobie nie tylko gabinet - ale i część prywatną, oddzieloną ażurowym, drewnianym parawanem.
- Właściwie nie planowałem tego - Daniel wyglądał, jakby się spowiadał. - Ale skoro się przebudził... Z tego co wiem, wypada poinformować?
- To na wszelki wypadek - rzekł Hindus spokojnym głosem. - W celu uniknięcia nadużyć, na wypadek, gdyby coś stało się panu, albo jemu... Dobrze, że pan informuje. Przeszedł już inicjację.
- Nie. Planuję zabrać go w najbliższym czasie.
Widziałem, że mój mistrz zerka na mnie chyłkiem, nieco przerażony. Ilekroć mówił o czekającej mnie inicjacji, miałem wrażenie, że czeka, aż spanikuję. Aż tak powinienem się bać przejścia do krainy zmarłych? Pewnie tak... w końcu sama nazwa mówi wiele... Czy to moja wina, że nie bardzo się bałem - przeciwnie, że czułem zaciekawienie? Może miałem jednak predyspozycje na Eutanatosa...?
Problem w tym, że Daniel zauważył, że miałem też zadatki na członka innej Tradycji. Nie, nie znienawidzonego Zakonu Hermesa. Chodziło o Kult Ekstazy. Moje podejście do życia, to jak się przebudziłem - to raz. A dwa - podczas miesiąca, który minął od mojego przebudzenia, wykazałem się... hmmm, powiedzmy, że moja punktualność i poczucie czasu - tak subiektywnego, jak i obiektywnego - wzrosły znacznie. To jedna z mocy, której uczą się Ekstatycy - kontrola czasu, patrzenie w przeszłość i w przyszłość. Ich specjalność - tak, jak Entropia - panowanie nad losem i przypadkiem - jest specjalnością Eutanatosów. Najprawdopodobniej należałem do Kultu Ekstazy w poprzednim wcieleniu i Daniel bał się, że znów mógłbym podążyć tą ścieżką. Dlatego chciał mnie szybko inicjować, pewnie w nadziei, że jeśli zobaczę śmierć, śmierć przylgnie do mnie.
- I nie, nie zamierzam do niego strzelać - dodał.
Nagendra uniósł brwi.
- Słyszał pan?
- Oczywiście. To koszmarna historia.
Opowiadał mi to jakiś czas temu. Jakiś Eutanatos, psychopata na granicy upadku, uznał, że jego uczeń powinien doświadczyć śmierci w sensie jak najbardziej dosłownym. Zastrzelił go. Reanimował go potem - uczeń przeżył - ale to nie była słuszna metoda.
Ryan, który chyba słyszał historię po raz pierwszy, skrzywił się paskudnie.
- Co z nim zrobili? Z mistrzem? - zapytał.
- A co pan by zrobił?
- Zabiłbym - oznajmił spokojnie.
- Tak się właśnie stało. Ale pan - Nagendra spojrzał znów na Daniela. - Jest na to za rozsądny, prawda?
- Nie chcę tracić ucznia - powiedział.
- Przywiązał się do mnie - dodałem i, trochę z przekory, trochę ze szczerej potrzeby, położyłem mojemu mistrzowi rękę na dłoni.
Daniel zaczerwienił się, a Twilight stłumiła chichot.
Ryan chyba niczego nie zauważył - chyba. Za to poprosił, żebyśmy wyszli - ja i Twilight, miał do Nagendry i do Daniela jakąś sprawę, której nie mogli poznać osoba spoza Tradycji i nieinicjowany uczeń.
Oczywiście, tak jakby Daniel nie mówił swojej drugiej połówce niczego.
Ale wyszliśmy grzecznie oboje, choć pan Shade zaczynał działać nam na nerwy.
- Co on, za dobry dla nas?
- Najwyraźniej - burknęła Twilight, zaplatając ramiona na piersiach.
- Nie przepadasz za nim - zauważyłem.
- Staram się być dla niego sprawiedliwa.
- Co takiego ci zrobił?
- Próbował... - Odwróciła niechętnie głowę. - Zabić kogoś kogo kocham.
Chyba musiałem stanąć jak wmurowany. Wiedziałem, że za każdym z nich wloką się przykre rzeczy, ale nie spodziewałem się tego. Dla niej to było robienie dobrej miny do złej gry.
- I co się stanie?
- Nie wiem. Myślę, że nie spróbuje znowu... z różnych przyczyn... ale i tak, trudno mi to przełknąć. On... nie jest zły, to jest najgorsze.
- Ale minę ma, jakby go coś w dupę użarło.
- Albo jakby zjadł cytrynę i mu tak już zostało - zachichotała. - Wiesz - spoważniała - jemu wcale nie jest lekko. Próbuje się tu do kupy zebrać... Miał brata, bardzo go kochał... Ktoś go próbował zabić i albo zabił, albo uwięził... Potem byli maruderzy...
Urywała zdania. Nie wnikałem. Ryan Shade miał skomplikowaną historię, zaszłości ciągnęły się za nim kilometrami. Zresztą kiedy wspomniała o bracie, przypomniałem sobie.
Było ich dwóch - jak się okazało - przybrani bracia, bliscy sobie jak nie każda para braci rodzonych. Jeden - Amerykanin z krwi i kości, starszy, inteligentniejszy, spokojniejszy. Drugi - porywczy syn azjatyckich emigrantów. Obaj obdarzeni tym samym darem-przekleństwem, ale wyszkoleni niezależnie od siebie u różnych mistrzów. Ironia losu kazała im należeć do Tradycji, które, łagodnie mówiąc, zwyczajowo nie darzą się braterską miłością (Eutanatosi - Ryan. Bractwo Akashic - Fei. Wiele setek lat nieporozumień, jedna paskudna wojna dobre trzy tysiące lat temu...). A mimo to trwali przy sobie - gdzie Fei tam Ryan, gdzie Ryan, tam Fei.
Obaj osiągnęli sukces - Fei jako aktor (Hej, czasem oglądałem jego filmy... a "Ostrza Himalajów" to jedna z najbardziej psychodelicznych rzeczy, jakie widziałem... Ale do tego wrócę jeszcze...), Ryan w biznesie, w którego zakres zaczęła pomału wchodzić także i produkcja filmów. Fei zaczął namawiać go też i na aktorstwo, miał plan, wizję, pomysł, chciał zebrać ekipę, aktorów, zrobić coś wielkiego... nie wypaliło. Obaj bracia narazili się komuś potężnie, Fei i jego narzeczona, zresztą też aspirantka do zawodu aktorki (a przy okazji Kultystka Ekstazy) "zginęli" w pożarze własnego mieszkania.
O tym wszystkim słyszałem. Przybycie sławnego aktora do mojego własnego miasta, jego zaręczyny z początkującą aktoreczką, tragiczna śmierć, po której sława Feia tylko wzrosła. Zaczęły się plotki - tak jak wcześniej Bruce Lee, tak i Fei Long miał zginąć za karę za wyjawienie jakiegoś wielkiego sekretu. Fani gorąco dyskutowali, co to miałby być za sekret - i w tym kontekście coraz częściej powracał tytuł "Ostrzy Himalajów" - filmu najbardziej dziwacznego, uważanego przez krytyków za najgorszy w karierze aktora i, rzecz jasna, za kultowy przez fanów. Jakoś tak po drodze dowiedziałem się, że film miał być niby ekranizacją jakiegoś opowiadania - ale samo opowiadanie było ponoć zwyczajnie słabe, a scenarzyści fabułę zmienili totalnie... Jeden z moich studentów rozwodził się nad sprawą dość intensywnie, mnie to nie ruszało.
Aż do teraz.
Drzwi zaskrzypiały. Daniel wystawił głowę, zawołał Twilight do siebie. Przez szparę w drzwiach widziałem ponurą minę Ryana.
Ciekawe, czy to on był pierwowzorem Johnny'ego z "Ostrzy". Tego racjonalnego brata, który nie dopuszcza do siebie wiedzy o własnym poprzednim wcieleniu, a potem daje się opętać demonowi... Jak bardzo "Ostrza" były filmem osobistym?
Miałem dowiedzieć się więcej niedługo potem.
Zostaliśmy w Kalikshetrze całą sobotę, miałem okazję zwiedzić to miejsce dokładnie - od podziemi, gdzie znajdowała się wielka sala do rytuałów (Daniel niechętnie przekraczał jej próg. Złe wspomnienia, jak wyjaśniła mi Twilight, sama krzywiąc się przy tym.) i duży basen do oczyszczeń, poprzez biblioteki (Ryan i Daniel przesiadywali tam prawie cały czas, czasem razem z Twilight, więc za przewodnika miałem zazwyczaj gadatliwego Ramę), aż po świątynię, w której królował ciekawy, bardzo nietypowy ikonograficznie posąg Mahadevi, reprezentujący równocześnie twórcze, jak i niszczące aspekty Bogini. No cóż, Kalikshetra. Miejsce Kali. Ponoć słowo, od którego wywodzi się nazwa Kalkuta. W tym mieście od dawna istniał ośrodek kultu Shakti - żeńskiej mocy boga Shivy, uosabianej w postaci Kali, Durgi czy Parvati...
Bóg i bogini, męskie i żeńskie, niszczenie i tworzenie...
Rozumiałem to, rozumiałem podskórnie. Może moje dziwne dziedzictwo nie było jednak aż tak wiążące?
Akurat tego ostatniego nie miałem jak sprawdzić. Nie tutaj.
Magowie odradzają się, owszem, ale nie zawsze w każdym życiu podążają tą samą ścieżką. Daniel zawsze miał skłonności do magii śmierci lub magii losu (dwie strony tej samej monety...) i zawsze był Eutanatosem. Jako, że jego (nasza!) Tradycja kataloguje inkarnacje swoich członków, mógł bez trudu namierzyć swoich poprzedników. Ryan tak samo - to dlatego siedział godzinami w bibliotece, wertując jakieś księgi i marszcząc się złowrogo. Nawet Twilight była kiedyś Eutanatosem - choć obecnie nie należała nigdzie, co ponoć jest rzadkością i generalnie bywa niebezpieczne (po za przypadkami, kiedy taka "sierota" przyssie się do kogoś z tradycji jako partner życiowy, co właśnie obserwowałem...). Tylko ja nie miałem nic do roboty, więc zawracałem pozostałym głowy.
Na przykład: co zawiera aktualna lektura Ryana?
Zerknąłem mu przez ramię.
Spojrzał na mnie spode łba. Oj, nie lubił mnie. A ja przecież grzeczny byłem i rączki trzymałem przy sobie.
Dobra, jedną rączkę miałem teraz na jego papierzyskach.
- Cygnus Moro? - wyczytałem z książki. - Kto zacz?
Popatrzył na mnie, jakby chciał mnie zamordować. Standardowe spojrzenie niezadowolonego Eutanatosa. Jestem złym zabójcą, strzeż się mnie.
Wywinąłem się i z książką w łapie klapnąłem sobie na fotel.
- "Haroun" - przeczytałem - "zwany Cygnusem Moro, urodzony w 1399 roku..." - Przeskoczyłem parę linijek. -"...twierdził, że jego przebudzeniu towarzyszyła wizja seksu z boginią Kali...". No proszę, to jednak nie jestem ewenementem - zakpiłem.
Ryan wstał, odsuwając krzesło tak głośno, jak się tylko dało. Teraz wkurzył się porządnie. Miał prawdziwie mordercze ognie w oczach.
- Słuchaj no, gdybyś nie był uczniem Daniela...
- Za osobiście do tego podchodzisz - oddałem mu książkę i klepnąłem po ramieniu.
Wymamrotał coś. Oj, trafiłem w słaby punkt, tylko gdzie on był?
Postanowiłem, że Harounowi zwanemu Cygnusem Moro przyjrzę się bliżej. Coś Łabądek za bardzo zaprzątał myśli pana Shade...
Podreptałem więc do Ramy. Może i chłopak mówił po angielsku gorzej, niż ja, ale cokolwiek opowiadał, robił to z absolutnie szczerą pasją. I nie zawiodłem się na nim, rozkręcił się jak mały motorek.
Wyglądało na to, że sprawa z Łabądkiem wyglądała nieciekawie. Nie no, faceta trudno nie podziwiać, nie sądzę, żeby Rama poważnie przesadził, Cygnus Moro był naprawdę Kimś. Nazywali go "Ballance Bringer", za cholerę nie wiem, jak to przetłumaczyć na polski, żeby ładnie brzmiało. Uczył się u kilku mistrzów, z których każdy, jak zrozumiałem, był kimś ważnym dla tradycji. Pojętny, inteligentny, z niesamowitym darem do języków, charyzmatyczny jak cholera, prawie został oficjalnym przywódcą tego, co nazywa się "Pierwszą Kabałą". I fatalnie skończył, zamęczony na śmierć w lochu, przez kolegę z kabały, zdrajcę Heylela Teomima, którego za wydanie towarzyszy Porządkowi Rozumu (prekursorom Technokracji, to już wiedziałem), skazano na zniszczenie duszy. Pięknie. A więc mamy romantycznego bohatera Tradycji, wzór do naśladowania, zmarłego w okrutny sposób, ale nieugiętego w obliczu tortur. I czemu Ryan tak ukrywa fakt, że bada jego życiorys? Z niechęci do mojej osoby? Akurat. Łabądek to żadna tajemnica, skoro Rama nawija mi o nim jak katarynka, z szerokim uśmiechem na twarzy, zadowolony, że się zainteresowałem historią mojej, bądź co bądź, Tradycji.
Jasne, zawsze jest opcja, że Ryan nie lubi, jak mu się przez ramię czyta, albo, że jego męskość jest wybitnie zagrożona przez moją zdegenerowaną osobę. Albo, że warczenie na ludzi po prostu mu w krew weszło. Mogę zrozumieć, skoro miał wkurzającego brata, i kij z tym, że teraz za tym bratem tęskni, ale to też w sumie zrozumiałe. Takie "love-hate relationship". Też romantyczne na swój sposób, materiał na porządną grecką tragedię…
- Rama, co ty właściwie wiesz o Ryanie Shade?
Chłopak wzruszył ramionami.
- A co mam wiedzieć? Przyjechał dwa dni zanim Daniel ciebie tu ściągnął. Daniel go z lotniska odbierał. Bogaty facet, siedzi w przemyśle filmowym i sprzęcie medycznym... Zabójca na zlecenie po za tym... Miał brata...
- To wszystko już wiem - przerwałem mu - chodzi mi raczej o to, czego tu szuka.
- A czego ma szukać? Siedzi w archiwach Uczonych Koła, to znaczy, że chce poznać swoje poprzednie wcielenia. Twój mistrz robi to samo, nie?
- W sumie to prawda... - westchnąłem.
Miałem rację. Racjonalny brat odrzucał własne poprzednie wcielenie.
Poczułem, jak na moim karku ląduje płatek śniegu.

* * *

Bycie uczniem maga ma swoje ciemne strony. Ba, bycie magiem ma swoje ciemne strony. Bardzo, bardzo ciemne. Zwłaszcza, jeśli w grę wchodzą ciemne moce. Te ciemne moce mogą objawiać się na różne sposoby i przybierać różne formy.
Tak, wspominałem już o Technokracji? Jeśli słyszeliście kiedyś o światowym spisku, kontrolującym naukę i biznes - tak, to właśnie oni. Wielki Brat za kamerą, niewidzialna ręka rynku, władza Michela Focuault. Hi-tech i antyutopia, globalizacja, masmedia, konsumpcjonizm, wielkie centra handlowe, loty w kosmos, lek na raka, genetycznie modyfikowana żywność, racjonalizm, neurobiologia, odczarowanie świata - to oni pociągają za sznurki, a może raczej za kabelki. Magowie z Tradycji zazwyczaj mówią, że co złego, to właśnie Unia, że wielka zła Technokracja trzyma pod obcasem zniewoloną ludzkość.
I fajnie, pracowałoby się nad zrzuceniem tego obcasa, ale coś już go podgryza - razem z ludzkością i nami samymi. To coś nazywa się Nephandi.
Jak wytłumaczyć, czym są? Wyobraźcie sobie kult satanistyczny. Taki z czarnymi mszami na cmentarzu, zabijaniem kotów i tak dalej... Ok, a teraz wyobraźcie sobie, że za kultem satanistycznym stoi sobie ktoś gorszy. Zapewne stoi też za ojcem fundamentalizmem religijnym, za masowymi mordami w Afryce, za narkomanią, za handlem ludźmi, biciem dzieci, korupcją, przemytem broni i całą resztą paskudztw. A nawet, jeśli za którymś z nich nie stoi, to na pewno korzysta i stara się, żeby to zjawisko rosło w siłę, rozprzestrzeniało się i zakażało coraz więcej jednostek, pogrążając świat w chaosie i prowadząc go do zniszczenia. Ten ktoś będzie Nephandusem właśnie. Mrocznym lordem (ale częściej tylko aspirantem do roli mrocznego lorda), cieniem. Otchłanią, która patrzy na ciebie, kiedy ty odważysz się popatrzeć w nią.
Przyszło mi żyć - i przebudzić się - w paskudnych czasach, w których to właśnie Nephandi są największym problemem tak nas (czyli Dziewięciu Tradycji) jak i Technokracji. Koniec świata się zbliża - mówią. Pewno nie zbliża się bardziej, niż zazwyczaj, co najwyżej nieco szybciej tylko... Kali juga, jak twierdzą Hindusi (i Eutanatosi też). Wiek ciemności. Zmierzch.
Nikomu, poza Nephandi właśnie, nie było na rękę, żeby świat się skończył.
Mój mistrz siedział w tym po uszy.
Po właściwej stronie barykady, oczywiście - był jednym z tych ludzi, nielicznych, niestety, którzy niesłychane zasoby własnej energii pakowali w ratowanie świata. Kiedyś nawet potrafił zapomnieć o własnym szczęściu - teraz miał za plecami Twilight, która chyba musiała być egoistką za ich oboje. I tak podziwiałem go, że przy wszystkich obowiązkach, jakie sobie zwalał na głowę, miał jeszcze siłę na seks z nami obojgiem - ale może ratowanie świata było dla niego silnym afrodyzjakiem - w sumie całkiem sympatyczny fetysz...
Dość, dość dygresji, pora wrócić do meritum.
Przy tym wszystkim Daniel postawił sobie jakiś czas temu za punkt honoru dorwać bardzo konkretnego Nephandusa, właściwie Nephanduskę, niejaką Scarlett Weaver, upadłą Kultystkę Ekstazy (Należy zapamiętać, do jakiej kiedyś należała tradycji. To ważne, naprawdę ważne dla tego, co wydarzyło się później... dla tego, w co mnie samego wpakowano.). Kobieta już parę razy próbowała zrobić bałagan i miała poważne aspiracje zostać mrocznym lordem z prawdziwego zdarzenia. A każdy mroczny lord potrzebuje odpowiednio mrocznej siedziby.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja ironia maskuje tylko powagę sytuacji. To, co się działo było w stu procentach poważne, i, niezależnie od tego, jak kiczowata może się wydać sama idea "mrocznego lorda" i jego "mrocznej siedziby" - życie i dusza mojego mistrza (mojego przyjaciela kochanka) były zagrożone. Daniel wiedział, gdzie uda się ta kobieta - do jednego z miejsc zwanych Labiryntami, koszmarnego wymiaru, umieszczonego w jednej z nieskończonych rzeczywistości, w Umbrze (cieniu świata, krainie duchów, gaimanowskim Śnieniu, światach alternatywnych, warstwach wszechświata, jamesowskim multiversum. pankosmicznym Matrixie). Ten konkretny świat, stworzony kiedyś przez innego Nephandusa (pogańskiego czarownika związanego z nazistami, jak miałem potem dowiedzieć), teraz stał opuszczony, zapieczętowany przez magów, którzy spustoszyli go, ale nie dali rady go zniszczyć. Weaver próbowała się tam dostać, Daniel chciał ją złapać, a w grę wchodziły też chore badawcze ambicje paru jego przyjaciół i jakaś sprawa osobista ślicznej, cichej Twilight.
Powiedział mi, że tam idzie, gdy wróciliśmy z Kalkuty. Przesunął przy tym palcami po moich włosach, czule, jakby chciał mnie uspokoić.
Nie martw się, nie stracisz mistrza. Nie zostawię cię, nie teraz.
A Twilight położyła mi tylko rękę na ramieniu i uśmiechnęła się.
- Nie musisz się bać. Nie o niego.
A jednak bałem się. Jak cholera. Jak bym nie miał, skoro, jak zrozumiałem, samo wejście do takiego miejsca może przerodzić się w śmiertelne niebezpieczeństwo? Skoro w głębi tych miejsc czyhało coś, co ponoć umiało wypaczyć duszę i wywrócić ją na lewą stronę?
Był czerwcowy poniedziałek, było ciepło, a ja czułem chłód, lecz tym razem nie miał on nic wspólnego z "moim" śniegiem. Mieszkanie stało się nagle obcym miejscem, sprzęty urosły, wielkie, wykoślawione.
Zaschło mi w gardle.
Nie miałem ochoty chodzić w kółko i wydeptywać dziury w dywanie. I tak nie byłem w stanie im pomóc, więc równie dobrze mogłem rozładować nerwy przy piwie. Nawet, jeśli to piwo miałoby się okazać stypą po moim lekarzu i jego ślicznej narzeczonej.
Wylądowałem w pubie, pustawym w poniedziałkowy wieczór w samym środku sesji. Siadłem przy barze, zamówiłem Warkę Strong, oparłem łokcie na blacie i zamyśliłem się dość ponuro. Byłoby fatalną rzeczą poznać tak wspaniałego człowieka i zaraz, z miejsca niemalże, go stracić. Nie byłem czarnowidzem, ale na moje nieszczęście umiałem przywiązywać się do innych.
Siedziałem tak, kiedy usłyszałem stukot obcasów, melodyjny, świadczący o tym, że ich właścicielka ma sprężysty, pewny siebie chód. Zerknąłem.
Dziewczyna siadła koło mnie, uśmiechnęła się szeroko do barmana. Szczupła, wysportowana, krótkowłosa blondynka w bluzeczce odsłaniającej gładkie plecy. Łańcuszek na nadgarstku, cieniutkie, srebrne kolczyki, delikatny makijaż i zadziorne "coś" w oczach. Złożyła zamówienie, po czym spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
Też się uśmiechnąłem. Chyba dość krzywo.
- Hej - zagaiła. - Coś cię gryzie?
- Tak jakby - mruknąłem.
- Sesja nie zdana?
Policzyłem w myślach studentów, których oblałem.
- Tak jakoś w trzydziestu procentach. Ale spoko, nie jestem sadystą, pozwolę im zaliczyć we wrześniu.
Roześmiała się, jasno i szczerze.
- To co cię gnębi, skoro jesteś po drugiej stronie barykady?
- Ach - Machnąłem ręką. - Sprawa osobista.
- Dziewczyna?
- Nie, znajomy. Ma problemy, a ja się martwię.
- Słodko.
Barman postawił przed nią drinka. Kolorowego, ze spiralką z pomarańczowej skórki i cukrem na brzegu kieliszka. Dziewczyna nachyliła się, przystawiając usta do słomki. Miała naprawdę ładne łopatki, opalone równiutko, pokryte jasnym meszkiem, z pieprzykiem na prawej z nich.
- Swoją drogą - Wyprostowałem się i popatrzyłem tym razem na jej profil. - Szymon jestem.
- Iza.
Zaczęliśmy gadać - jeden drink i jedno piwo, potem następne. Była z Warszawy, ale tu studiowała, zaocznie, przeniosła się dla faceta, który ją rzucił. Nie tęskniła za nim, nie żaliła się. Żyła. To mi się w niej podobało.
Wyszliśmy z baru, wstawieni lekko, śmiejąc się jak szaleni. Nad miastem zapadł letni zmierzch, długi, ciepły, gładki jak szkło. Iza zaczęła się zastanawiać, kiedy ma ostatni autobus do domu. Stwierdziłem, że nie musi się tym przejmować, że mogę ją przenocować. Zaśmiała się, spytała, czy to niemoralna propozycja. Powiedziałem, że tak i owszem. Stwierdziła, że nie ma nic przeciwko.
Rzadko mi się zdarza iść do łóżka z kimś, kogo ledwo co poznałem. Może tego wieczora po prostu potrzebowałem tego... nie wiem. Polubiłem Izę - miłą, bezpośrednią, swobodną. Oboje chcieliśmy niezobowiązującego seksu, więc wszystko było w zupełnym porządku.
Siedzieliśmy chwilę na moim łóżku, na słynnej babcinej kapie, która już za dużo widziała. Dopiliśmy resztkę wina pozostałą po moim pierwszym razie z Danielem. Nie byliśmy kompletnie pijani, tylko lekko, przyjemnie wstawieni... Objąłem ją ramieniem, pogładziłem palcami odsłonięte plecy, pocałowałem lekko w kącik ust.
Przesunęła twarz i pocałowała mnie głęboko, sprawnie. Miała w języku kolczyk, który zabawnie ocierał się o moje podniebienie. Zamruczałem niewyraźnie i zabrałam się za badanie jej opalonych pleców i ślicznych łopatek.
Siedzieliśmy tak, eksplorując się nieśpiesznie, gdy zadzwoniła moja komórka. Don't fear the reaper. Daniel. Zadrżałem
- Co jest? - Iza oderwała się od mojego ucha. - Jezu, ale masz dzwonek! - zaśmiała się.
- Cholera - wymamrotałem, próbując wyplątać się z długich ramion.
- Oooleeej to - zamruczała.
- Nie mogę.
- A co, dzwoni Śmierć?
- Przyjaciel. Ten z problemami.
Wyswobodziłem się, z drżącym sercem odebrałem i pognałem do przedpokoju.
- Przepraszam - to było pierwsze co wymruczałem do słuchawki. Z poczuciem winy. Cholernym poczuciem winy.
- Śpisz z kimś? - usłyszałem po drugiej stronie głos, zupełnie żywy, całkiem normalny, bez śladów jakiejkolwiek krzywdy czy traumy.
- Skąd wiesz?
Daniel po drugiej stronie roześmiał się.
- Przepraszam - wymamrotałem - ty ryzykujesz, a ja podrywam panienki. Co się stało?
- Chciałem pogadać, ale skoro przeszkadzam...
- Nie przeszkadzasz! - zaprzeczyłem. Byłem gotów przyjechać do niego natychmiast. Czego nie zrobiłbym dla żadnego z moich partnerów, mogłem dla mistrza. - Co się stało...
- Żyjemy, jak widzisz.
- Nie, nie widzę. Kiedy mam przyjść zobaczyć? Jutro?
- Jutro mam się zgłosić na przesłuchanie. Znowu. Daleko stąd.
- Bardzo daleko?
- Nie uwierzyłbyś.
Uśmiechnąłem się. Skoro uwierzyłem w jego istnienie, mogłem równie dobrze uwierzyć we wszystko inne.
- Och? Zaskocz mnie.
- Na Horyzoncie.
Umbra jest wielka i nie tylko Nephandi mają w niej swoje siedziby. Dla magów miejsce Horyzontem był miejscem ucieczki, spotkań i wielkiej polityki.
Oczy mi zabłysły. Na pewno zabłysły.
- Zabierzesz mnie?
- Oczywiście. Wpadnę po ciebie jutro.
- Trzymam za słowo. Do zobaczenia.
Prawie dodałem "kocham cię", bo w tej chwili, szczęśliwy niemożliwie, naprawdę w jakiś sposób go kochałem.
Iza zdążyła w międzyczasie wyłożyć się na moim łóżku.
- I co? - spytała, przeciągając się, a jej niewielkie, kształtne piersi poruszyły się interesująco.
- Wszystko w porządku - odparłem, siadając przy niej i dotykając palcem jednego z sutków. - W absolutnym porządku.
Byłem spokojny, odprężony i chyba odbyło się to pozytywnie na mojej sprawności, bo zanim Iza zmyła się rano do pracy, zostawiła mi numer telefonu. Na wszelki wypadek, gdyby któreś z nas znów potrzebowało seksu.

* * *

Na Horyzont nie dotarłem, zatrzymali mnie w pół drogi.
Najpierw muszę zaznaczyć, że dostanie się do takiej dziedziny jest bardzo skomplikowane. Trzeba pokonać system portali, przechodząc z jednego miejsca do drugiego. Najpierw więc teleportowaliśmy się do Kalikshetry, stamtąd Agni Nagendra poprowadził nas dalej, do "prywatnej" dziedziny Eutanatosów.
I właśnie tam, na Cerberusie, zostałem zatrzymany.
Kobieta, o której trudno było mi powiedzieć, czy jest młoda, czy stara, zatrzymała nas przy portalu.
- Pański uczeń zostaje tutaj - oznajmiła Danielowi.
Zrobił minę, jakby ktoś walnął go w głowę czymś bardzo ciężkim.
- Słucham? - w jego głosie pobrzmiewało oburzenie - i strach.
- Mój mistrz pragnie widzieć pańskiego ucznia. Pana także, kiedy będzie pan wracał. Jest bardzo niewskazane, żeby pański uczeń poszedł na Horyzont teraz.
Daniel skrzywił się, jakby próbował przybrać jedną z ryanowych morderczych min. Twilight zacisnęła mu dłoń na ramieniu, uspokajająco.
- Kto jest pani mistrzem?
- Senex - odparła. - Będzie chciał widzieć was potem. Pana. Panią - skinęła w stronę Twilight. - i pana Shade.
Danielowi natychmiast przeszła ochota na kłótnie.
- Tak - powiedział matowym głosem. - Dobrze.
No i zostałem sam. Pierwszy raz w Umbrze. W dziedzinie położonej gdzieś na peryferiach Układu Słonecznego, w budynku z wielkich kamiennych bloków, z afrykańską sawanną za oknami.
- Jestem Szymon - przedstawiłem się kobiecie.
Spojrzała na mnie uważnie. Miała duże oczy, podobnie jak oczy Twilight nadające jej twarzy dziecięcy wyraz, lecz w przeciwieństwie do Twilight wyglądała na starszą, zmęczoną. Krótkie, brunatne włosy poprzetykane miała przedwczesną siwizną, na czole, między gęstymi brwiami miała pionową zmarszczkę. Dostrzegłem też bliznę na boku jej szyi, tuż koło obojczyka.
- Jestem Theora.
Chwyciłem jej dłoń, początkowo zamierzałem ją ucałować, tak, jak robiłem to ze wszystkimi poznanymi dotąd maginiami, ale ograniczyłem się tylko do uściśnięcia jej. Palce miała zaskakująco silne, jak na ich niewielki rozmiar.
- Słuchaj... twój mistrz... czego chce ode mnie?
Starałem się nadać mojemu głosowi jak najbardziej swobodne brzmienie. Nie dam się zastraszyć, o nie, nie ma mowy, może to jakiś test, jakaś część inicjacji, o której mi nie powiedzieli, cholera wie, ale nie zamierzałem dać się zbyć.
Niestety, Theora wyglądała na formalistkę.
- On ci wyjaśni - oznajmiła krótko.
Otwarła drzwi.
- Jesteśmy, mistrzu - ogłosiła.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było bardzo przestronne - czyżby jakaś obsesja wśród wysoko postawionych Eutanatosów? - z kilkoma dużymi oknami, z których część wychodziła na dziedziniec, część zaś na wspomnianą wcześniej sawannę - taką jak na zdjęciach, z morzem traw i rozłożystą akacją. W ścianach pomieszczenia były nisze, pełniące funkcje półek. Spoczywały w nich instrumenty muzyczne i naczynia, na ścianach zaś wisiały afrykańskie maski i liczna broń, głównie - choć nie jedynie - pochodzenia egzotycznego.
Pośrodku pomieszczenia stał stół, niski, otoczony przez miękkie siedziska. Na nim, na metalowym podgrzewaczu, postawiono duży, kamionkowy czajnik, obok kilka wąskich, wysokich kubków. Z boku stołu, na jednej z puf siedział czarnoskóry mężczyzna. Wstał na nasz widok, podszedł.
Jeśli odebrałem Agniego Nagendrę jako bezpośredniego, uprzejmego i przenikliwego zarazem, to u tego człowieka identyczne cechy miały wymiar wręcz nieludzki. Uśmiech na jego wcale nie tak jeszcze starej - wbrew imieniu, jakim się posługiwał - twarzy był szczery, szczery był zapraszający gest. Nim się obejrzałem, najpotężniejszy członek mojej tradycji nachylał się obok mnie, nalewając mi herbaty. Było to równocześnie przerażające - i w dziwny sposób pociągające. Wymuszało szacunek wobec pokory kogoś, kto przecież mógłby jednym gestem zmienić mnie w krwawą miazgę.
Herbata - napar, jakiego dotąd nie piłem, łagodny, bez gorzkiego posmaku, o słomkowej barwie - zafalowała w moim kubku. Senex odstawił czajnik i przystanął za moimi plecami, przyglądając się mojemu profilowi. Obróciłem głowę, popatrzyłem na niego.
- Ach - odezwał się. Głos miał cichy, łagodny, tchnący nienaturalnym spokojem. Dreszcz przebiegał od tego po plecach. - To ty. Tak wyglądasz. Jak ci na imię?
Przełknąłem ślinę. Pierwszy raz czułem się niepewnie w czyjejś obecności. Czułem, jak sztywnieją mi mięśnie karku.
- Szymon. Szymon Kubiak.
- Uczeń Daniela Świętojańskiego... Powinienem był spotkać się pańskim mistrzem wcześniej - odsunął się, ku mojej uldze, i usiadł naprzeciw mnie. Cały czas patrzył na mnie. Jego oczy lśniły jak wypolerowany gagat. - Wybacz mi. - Pochylił głowę.
- Ja mam wybaczyć... - zawiesiłem się, i to tak porządnie. Nawet nie wiedziałem, czy zwracać się do niego na "ty" czy na "pan". On sam mieszał obie formy, a ja, szczerze mówiąc, nie miałem nawet pojęcia, w jakim rozmawiamy języku. - ...tobie?
- Za to, że cię niepokoję, za to, że pański mistrz zapewne podejrzewa, że chcę mu pana odebrać.
- O niedoczekanie - mruknąłem, chowając nos w herbacie. Nie, nie dam się rozdzielić z Danielem, za żadne skarby świata. Za bardzo sobie cenię jego inteligencję, otwartość, za bardzo sobie cenię seks z nim. Z tym facetem nie przespałbym się za żadne skarby świata. Miał może naprawdę sprawne ciało (to było widać, po mięśniach na jego ramionach, po tym, jak się poruszał...), ale dla mnie był aseksualny. Dziękuję, wolę mentora z dodatkowym benefitem.
- Nie musi się pan martwić. Biorę tylko beznadziejne przypadki. Zresztą - Jego gładkie, czarne oczy wbiły się we mnie jak ostrza. - nie mógłbym pana uczyć. Nie umiałbym.
- Och?
- Kiedyś - mówił łagodnym, miękkim głosem - powiedziałeś mi - ten którym pan był powiedział mi - o naszym spotkaniu. Znałem cię w twoim poprzednim życiu.
No proszę. Ale to poniekąd było do przewidzenia.
- Kim byłem?
- Przyjacielem.
- Tylko tyle? - spytałem nieco rozczarowany lakonicznością jego wypowiedzi. Choć po takiej osobie jak on mogłem spodziewać się mówienia zagadkami.
- Aż tyle. Byłem wtedy młody, ale ty chyba widziałeś już we mnie starego człowieka, którym się stałem. Widziałeś... wiele.
- Byłem kimś ważnym? - dopytywałem się.
Kiwnął głową.
- To może cię teraz zgubić - ostrzegł. - Wybacz mi. Siedzisz naprzeciw mnie i widzę młodego, pełnego życia i energii człowieka, a coś we mnie widzi tamtą osobę sprzed lat... Rozsądek mówi mi, że nie powinienem mówić ci, kim kiedyś byłeś... ale wiem, że i tak to znajdziesz, albo to znajdzie ciebie... Więc musze cię ostrzec, bo nie chcę, żeby twoja przeszłość przytłumiła to, czym jesteś teraz.
Zagadki. Same zagadki.
Siorbnąłem herbatę.
- I? - spytałem podejrzliwie.
Rozłożył ramiona w szczerym bezradnym geście.
- Mam nadzieję, że będzie pan Eutanatosem.
Drzwi skrzypnęły, Theora pojawiła się znowu. Sprężystym krokiem podeszła do swego mistrza, powiedziała mu coś półgłosem, w języku, którego nie rozumiałem.
Senex wstał, wygładził cienką, bawełnianą tunikę.
- Muszę wyjść na chwilę, wybacz mi.
Zostałem sam w wielkim pomieszczeniu. Nie wiem, czy godziny mijały, czy tylko minuty. Oparłem się o kamienny, bazaltowy chyba, parapet, nagrzany od słońca. Okno nie miało szyby ani okiennicy, było po prostu wybitą w ścianie dziurą. Po drugiej stronie afrykański krajobraz trwał w wolno przesuwającym się słońcu obcego świata. Dostrzegłem lśniący zbiornik wodny, nad nim ptactwo - obrazek jak z filmu przyrodniczego, albo, cholera, z "Króla Lwa". Mimo całego zestawu skojarzeń - ładny widok, naprawdę.
Potem przeszedłem się po pokoju, przyglądając się maskom, instrumentom, broni, naczyniom i figurkom, ukrytej we wnęce półce z książkami. Potem znów siedziałem na miękkiej pufie, a za oknem afrykańskie dzień zmieniał się w popołudnie.
A potem wrócił Senex, miły, ciepły, otwarty, uśmiechnięty szeroko. Przeprosił. Przyniósł dzbanek ze świeżą herbatą. Powiedział, że mamy czekać.
No to czekaliśmy. Nie długo, na szczęście, po chwili Theora przyprowadziła resztę gości - Daniela, Ryana i Twilight. Cała trójka była zmęczona, a oczy Twilight zaczerwienione było jak od płaczu.
Ten sam powitalny gest - proszę, proszę usiąść. To samo nalewanie herbaty. Zaskoczenie na twarzy Daniela, spięty, czujny jak zwykle Ryan. Twilight spokojna, znużona, jak ktoś, kto przeszedł przez koszmar. Dziwne, że nie była taka rano, zupełnie, jakby miejsce, w którym byli poprzedniego dnia dogoniło ją dopiero teraz...
Senex powiódł po nich wzrokiem, w milczeniu kontemplując twarz każdego z nich, tak, jak przedtem kontemplował mnie. A potem odezwał się do nich w podobny sposób, jak do mnie:
- Wybaczcie mi - rzekł. - Że spotykamy się dopiero teraz. Powinienem był dostrzec waszą obecność wcześniej, ale może po prostu czekałem na ten konkretny dzień, w który mieliście przyjść.
Daniel kaszlnął nerwowo, schował twarz w swoim kubku.
- Dobra herbata - stwierdził, nie wiedząc chyba, co powiedzieć. - Nie piłem takiej dotąd.
- Rooibos. Czewonokrzew afrykański, zwany czasem czerwoną herbatą. Cieszę się, że smakuje.
- Bardzo.
- Pański uczeń się denerwował i nie wiem, czy sprawiła to twoja nieobecność, czy też ja tak na niego wpłynąłem. Ale mogę zapewnić, że nie mam wobec niego złych zamiarów. Chciałem go zobaczyć, tak samo jak chciałem zobaczyć was wszystkich. Zobaczyć, kim jesteście. Kim jesteście teraz.
Mniej-więcej to samo, co powiedział mnie. A Daniel skinął głową ze zrozumieniem.
- Miał pan rację. On nie powinien był zjawiać się na Horyzoncie. Mój... członek mojej kabały... miał wizję. Widział śnieg.
Zamarłem
- Coś zostało uruchomione i nie zatrzymamy już tego. Mogę was jedynie ostrzec, prosić, byście byli sobą - wszyscy. I - spojrzał na Daniela - żebyś jak najszybciej inicjował twojego ucznia. Przypieczętował jego przynależność do tradycji.
- Tak zrobię.
Senex uśmiechnął się do mnie ciepło.
- Wkrótce umrzesz - rzekł. - Metaforycznie, oczywiście, ale czasem to ta metaforyczna śmierć jest ważniejsza.













Komentarze
Aquarius dnia padziernika 09 2011 21:19:21
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Cyrograf (Brak e-maila) 10:18 27-02-2010
O boże, świetne!
Choć nie lubię takiego typu narracji, gdzie wypowiada się bohater w pierwszej osobie, to tutaj nie mogłam się oderwać. Mag, wilkołak, wampir? Heh, co jeszcze? Zobaczę, co będzie dalej, ale mam nadzieję, że nie będzie stereotypów z kołkiem i czosnkiem smiley Eh, mam ostatnio trochę żalu do ludzi, którzy wprost kochają używać schematów typu trumna i nietoperze. Eh, dobra. Zobaczymi kim był bohater no i co będzie dalej.
Oh, i dzękuję za tę masę przymiotników xd
Cyrograf (Brak e-maila) 12:36 18-04-2010
Ależ publikuj, publikuj.
I wiesz co? Pewnie jestem odmieńcem i tak dalej, ale jak widze tak długi tekst, to jakoś nie mogę się zebrać żeby go przeczytać. Ksiązki kompletnie inna sprawa - uwielbiam te opasłe tomy. Ale nie potrafię się jakoś skupić czytając coś w internecie. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, gdy podsumuje mój wywód pisząc, że doczytałam jedynie do połowy. Nice XD. Jak bedę miała więcej czasu, to dokończę. Ogólnie ostatnio rzadko włączam komputer...

Ale wiesz. Jak to jest? Puplikujesz dla siebie czy dla innych? Będe wredna, ale ja tam nie robię tego dla internautów. Na nich nie można liczyć, nie chce im się komentować czy dać jakikolwiek znak, że czytają. Wiem, bo sama taka jestem smiley. Więc "Porzućcie nadzieję!" ( za dużo historii xd).
Cyrograf (Brak e-maila) 11:21 04-05-2010
Aaaale się czepiasz smiley. Z tym tytanem to była przenośnia, żeby pokazać, że jest bardzo twarde xd.

No i coś z tym jest (umieszczaniem w internecie). Przez jakieś czas pisałam na bloga. Na początku pojawiały się komentarze, lecz potem ani jednego przez długi czas. Będę teraz zapewne hipokrytką, ale wytrzymała tylko kilka miesięcy. W końcu założyłam blog specjanie dla czytelników i pisałam dla nich (często nie byłam zadowolona, bo raczej starałam się powielać schematy z innych blogów. Tak powstało Gangsta, które skończyłam, jednak pisze od początku, żeby było choć troszkę oryginalne smiley)

Aha, jakbyś mogła to jednak podaj mi te błędy stylistyczne. Wciąż mam z tym problem. Złe skomponowanie zdania, albo o który podmiot się rozchodzi itp.
marika66tk (Brak e-maila) 12:42 27-09-2010
zaskakująco zaczytowywaśne xD
An-Nah (Brak e-maila) 23:16 14-02-2011
Następne części jeśli będą to... nie tu.

Dziękuję za uwagę. Opowiadanie jest porażką, jak widać.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum