The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 23:36:34   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Ukryty trop 7
CZĘŚĆ SIÓDMA - CENY




Budził się bardzo powoli, nie mogąc rozpoznać otoczenia, w którym przebywał. Spróbował przypomnieć sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru. Ból... pamiętał ból. Oślepiający i oszałamiający, narastający z każdą sekundą, nie do wytrzymania. Z ulgą stwierdził, że teraz nie boli go nic. Pamiętał, że... poszedł do Zacka, choć kiedyś przyrzekł sobie, że więcej nie zwróci się do niego z żadną prośbą. Czy to był jedynie sen... Oczy Zacka, w których oprócz zwyczajowego wyrachowania, widział troskę? Jego gorącą dłoń na czole?... Jego uspokajający głos, obiecujący ulgę?... I w końcu rzeczywiście ulgę... ulgę w oceanie bólu. Zack... drań, handlarz narkotykami, bez serca, duszy i sumienia... Zack, jego pierwsza, wielka, wyniszczająca, toksyczna miłość. Zack...
Otworzył oczy.

- Widzę, że w końcu się pan obudził. Najwyższy czas... - usłyszał cichy głos, z nutami profesjonalnej troski, dobiegający go z boku. Teraz już wiedział, gdzie jest. Był w szpitalu. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok do jasności. Lekarz widać zauważył, że zbyt ostre światło mu przeszkadza, bo za chwilę zastąpił je przygaszony półmrok.
- Dziękuję - wycharczał Jefferson.
Lekarz podszedł bliżej, pozwalając mu dostrzec swoją twarz. Miał przyjemną twarz i oczy w siateczce zmarszczek.
- Jak długo byłem nieprzytomny?
- Dłużej niż się spodziewaliśmy. Naprawdę zaczynaliśmy się już o pana martwić, panie Coleman.

Odkaszlnął i spróbował pozbyć się z gardła chrypki, która przeszkadzała mu mówić. Lekarz sięgnął za coś nad jego głową i po chwili podał mu szklankę z wodą. Jefferson chciwie wypił jej zawartość. Mężczyzna wpatrywał się w niego, bez zmrużenia oka, siedząc na krześle przy jego łóżku i bawiąc się plikiem papierów trzymanych w dłoniach.

- Był pan nieprzytomny przez 48 godzin.
Jeff uśmiechnął się blado.
- Dobry Boże, a ja myślałem już, że przez 5 lat.
- Nie przeżyłby pan pięciu lat, nawet w stanie śpiączki. Czy muszę to panu mówić?
- To był tylko żart... - mruknął Jeff - Doskonale zdaję sobie sprawę ze swojego stanu zdrowia.
- Doprawdy? - brwi lekarza podjechały aż pod siwiejącą grzywkę - Wnioskując z pańskiego lekkomyślnego zachowania, nie uwierzyłbym.
Piosenkarz uśmiechnął się blado.
- Czuję się zobowiązany uświadomić panu, że w pańskiej kondycji 48-godzinna śpiączka, to już poważne ryzyko, że w ogóle się pan nie obudzi.
- Ale jednak się obudziłem... - Jefferson powiódł wzrokiem po migających urządzeniach, gęsto ustawionych wokół jego łóżka.
- Czy to wszystko naprawdę jest konieczne? - zagadnął.
Lekarz pokręcił głową.
- Myśli pan, ze marnowałbym w tak głupi sposób pieniądze?
Spojrzenie Jeffa skoncentrowało się na nim.
- Właśnie pieniądze... jeżeli chodzi o rachunki...
- Proszę się tym nie przejmować... Pańscy przyjaciele już uregulowali wszelkie opłaty.
- Moi przyjaciele? - muzyk spoważniał nagle - Ktoś wie, że tu jestem?
Mężczyzna przez długą chwilę nie spuszczał z niego nieprzeniknionych w wyrazie oczu.
- Panie Coleman... dzięki szybkiej interwencji pańskiego przyjaciela w ogóle zdążyliśmy na czas z reanimacją.
- Byłem reanimowany?
Lekarz zamarł bez ruchu, widząc nagle pobladłe policzki pacjenta i szok w jego oczach.
- Kiedy przyjechaliśmy w odpowiedzi na wezwanie, nie mogliśmy wyczuć pańskiego tętna... ustały wszelkie funkcje życiowe... Po półtoraminutowej reanimacji wrócił pan do świata żywych.
Jefferson zamknął oczy.
- Proszę się nie obawiać... - zaczął tłumaczyć lekarz, mylnie odczytując powody tak silnej reakcji pacjenta - pański mózg nie był pozbawiony tlenu na tyle długo, by zaszły jakieś nieodwracalne uszkodzenia...
Jefferson uśmiechnął się blado.
- Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie... - rzekł cicho i niespodziewanie spojrzał przenikliwie na lekarza - Nie zamierzam dopuścić, żeby to się powtórzyło.
- Nie rozumiem o czym pan mówi.
- Musimy porozmawiać, panie doktorze...



Matt wbiegł na schody szpitala tak szybko, że mało się nie przewrócił. Przyjechał najprędzej jak mógł, wskakując w autobus zaraz po telefonie ze szpitala, informującym, że Jeff w końcu się obudził. Nie chciał myśleć o wszystkich tych pełnych lęku i oczekiwania godzinach, gdy Jeff wciąż się nie budził, choć lekarz zapewniał, że to powinno nastąpić już niedługo. Matt nieomylnie zaczął wychwytywać nutki prawdziwego zmartwienia w głosie adepta medycyny, kiedy minęły 24 godziny, a Jeff nie zdradzał najmniejszych oznak budzenia się. 24 godziny...później 36... Nieprzytomnego ze znużenia Matta w końcu zmogło wyczerpanie... zasnął. Obudził go dopiero telefon. Zatrzymał się tylko na chwilę w drzwiach ich mieszkania, gdzie wszyscy czekali na jakieś wieści, aby poinformować o fakcie wciąż zaspanych Sarah i Karla, a potem pobiegł, niesiony jak na skrzydłach. Teraz stał, nerwowo potupując przed wejściem do windy. Kiedy w końcu była łaskawa zjechać na dół, wskoczył do niej, jakby go goniło stado dzikich bestii. Wgniótł przycisk z numerkiem piętra tak mocno, że aż stojąca w windzie pielęgniarka spojrzała na niego karcąco. Nie przejmował się jej spojrzeniem. Myślał tylko o jednym. O Jeffersonie. Wybiegł z windy, gdy tylko stanęła na jego piętrze i potrącił inną pielęgniarkę. W biegu przeprosił ją, nawet się nie oglądając. Przed sobą widział już drzwi do sali Jeffa. Nagle zatrzymał się, bo dostrzegł, że uchylają się lekko, a potem cofają, zupełnie jakby ktoś otworzył je od wewnątrz, a potem przytrzymał, zwlekając z wyjściem. Zatrzymał się, z niedowierzaniem patrząc, jak w wejściu do sali piosenkarza staje... Zack... jak coś mówi do człowieka w środku, potem unosi rękę w pożegnalnym geście i w końcu wychodzi, zamykając drzwi za sobą. Matt poczuł, że serce w nim zamiera. W tym samym momencie Zack spojrzał prosto na niego i uśmiechnął się drwiąco. Podszedł bliżej. Z kieszeni płaszcza wyjął papierosy i zapalniczkę i zapalił, ignorując zakaz.

- Byłem pierwszy. - rzekł do chłopaka, stojąc już bardzo blisko.
Matt spojrzał na niego bez słowa.
- Nie tylko dzisiaj... - dodał blondyn - Byłem pierwszy w jego sercu... Myślisz, że kiedykolwiek o mnie zapomniał?
- Daj mu spokój - powiedział cicho ciemnowłosy, nie patrząc Zackowi w oczy.
- Nigdy nie zapomniał - jego uśmiech powiększył się. - To ja go rzuciłem, gdy mnie znudził, nie on mnie.
Matt niespodziewanie złapał go za klapy płaszcza i pchnął na ścianę, zbliżając swą twarz do jego.
- Nie jestem już małym dzieckiem - wycedził mu do ucha. Zack na chwilę stracił ten wyraz arogancji w oczach - Daj mu spokój. Nie zbliżaj się do niego.
- Bo co? - sarknął blondyn, odzyskując rezon - Co mi zrobisz?
Matt uśmiechnął się nieprzyjaźnie.
- Coś wymyślę, wierz mi.
- Co tu się dzieje? - ich konfrontację przerwał podenerwowany głos pielęgniarki. Chłopak jeszcze przez chwilę przytrzymał Zacka, świdrując go oczyma, a potem powoli go puścił.
- To jest szpital, na miłość boską - rozpędzała się kobieta. Zack poprawił płaszcz i zaczął zbierać się do odejścia - Swe karczemne awantury załatwiajcie gdzie indziej - pielęgniarka podeszła do blondyna i wyszarpnęła mu z dłoni papierosa - I mamy tu zakaz palenia!

Zack wzruszył ramionami, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Matt wziął jeden, potem drugi głęboki oddech i zbliżył się do drzwi sali Jeffersona. Powoli wyciągnął dłoń i nacisnął klamkę. Niepewnie zajrzał do środka pomieszczenia. Serce w jego piersi wykonywało serię dziwnych podskoków. Jefferson siedział na łóżku, a oczy miał zwrócone w stronę okna. Matt cicho zamknął za sobą drzwi. Piosenkarz słysząc, że ktoś wszedł, odwrócił zamyślony wzrok od okna. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Matt - powiedział.
Chłopak pohamował odruchową chęć, by podbiec do niego i rzucić się mu w ramiona. Zacisnął pięści.
- Matt, co się stało? - w głosie muzyka pojawiły się nutki niepokoju.
Matt zacisnął powieki, żeby ukryć przed nim to, co miał w oczach.
- Nie oddychałeś... - wyszeptał bardzo cicho, nie otwierając oczu.
- Matt - spoważniał Jeff, nagle rozumiejąc - To ty wezwałeś pogotowie?
Matt otworzył oczy.
- Nie. Nie ja. Zack wezwał pogotowie - rzekł, a z jego ciemnych źrenic Jeff nie mógł nic wyczytać - ja w międzyczasie próbowałem tchnąć w twoje płuca odrobinę powietrza.
Piosenkarz zbladł wyraźnie. Zwrócił wzrok ku swym palcom zaciśniętym na pościeli.
- Tak mi przykro... - wyszeptał. Matt spojrzał na niego, jak na ciekawe zwierzątko.
- Czy wiesz jak to jest... kiedy rozpaczliwe próbujesz reanimować ukochanego człowieka, kiedy widzisz że twoje wysiłki nie dają rezultatu, kiedy wiesz, że wzywana właśnie karetka może się spóźnić... że najprawdopodobniej się spóźni?
- Matt...
- Czy wiesz? - przerwał mu chłopak, choć nawet nie podniósł głosu. Dwie łzy stoczyły się po jego policzkach - Czy znasz to uczucie?
- Nie. - przyznał Jefferson, patrząc na niego z wielkim smutkiem.
Matt jednym ruchem starł z policzków łzy. Jeff bał się odezwać. Sekundy upływały w milczeniu. Chłopak nagle odwrócił się w stronę drzwi.
- Pójdę już.
- Nie! - krzyknął piosenkarz, wyskakując z łóżka. Stanął na niepewnych nogach, zakręciło mu się w głowie... ale pomimo to zdołał uczynić krok w kierunku Matta, zanim upadł. Chłopak błyskawicznie znalazł się przy nim, i chciał podnieść, ale muzyk złapał go za ręce.
- Zostań - wyszeptał wprost w jego ucho. Niebieskie oczy błysnęły napięciem - Proszę zostań.
- Na litość boską! - usłyszeli nagle krzyk. Matt nie musiał odwracać się, aby rozpoznać pielęgniarkę z korytarza - Panie Coleman, co pan wyprawia, proszę natychmiast wracać do łóżka! - podeszła do nich i nie zwracając uwagi na protesty Jeffa podniosła go z podłogi i zapakowała pod kołdrę. - A ty, młody człowieku - odwróciła się do Matta, wspierając ręce na obfitych biodrach - z tobą mam tu dziś same kłopoty. Najpierw bójka na korytarzu a teraz to! Naucz się w końcu, jak masz się zachowywać w takich miejscach jak szpital, lub...
- Zaraz zaraz... - wszedł w jej w słowo Jefferson, a policzki chłopaka pokryły się rumieńcem "No ładnie, teraz się dowie..." - Jaka bójka w korytarzu?
Kobieta odwróciła się ku niemu, a jej oczy miotały błyskawice.
- No on i ten blondyn, co był u pana rano... żebym im nie przeszkodziła to nie wiadomo, jak by się to wszystko mogło skończyć. I to na szpitalnym korytarzu! - dodała oburzona.
Nagle poważne spojrzenie Jeffersona skupiło się na wciąż klęczącym na ziemi chłopaku.
- Proszę się tym nie przejmować - uśmiechnął się do pielęgniarki, lecz jego oczy pozostały chłodne - porozmawiam z przyjacielem. Zapewniam, że nic podobnego nie będzie tu już miało miejsca.
Kobieta sapnęła.
- Przyganiał kocioł garnkowi - mruknęła w odpowiedzi - Panu, panie Coleman, także przydałby się ktoś, kto by panu solidnie natarł uszu.
- Ależ, pani Hyes...
- Żadne ależ, żadne ależ... dobrze wiem, co mówię. - popatrzyła jeszcze na nich - Zostawię panów samych. Tylko ostrzegam - pogroziła im palcem - Żadnych wybryków. Sprawdzę to.
- Oczywiście - piosenkarz uśmiechnął się do niej.
Kobieta pokręciła tylko głową i wyszła. Przez kilka sekund w pokoju panowała cisza.
- Matt... - rzekł cicho Jeff, a uśmiech na jego twarzy zgasł - Czy biłeś się z Zackiem?
Ponure spojrzenie było jedyną odpowiedzią.
- Matt... dlaczego, na litość boską, biłeś się z Zackiem?
- Nie biłem się z nim... - mruknął chłopak, a widząc uniesioną pytająco brew muzyka dodał - Pchnąłem go tylko na ścianę.
Jeff westchnął ciężko. Poczuł się nagle... staro. Przed sobą miał zbuntowanego nastolatka, którego miłość... "Cierpliwości..."
- Dobrze zatem... dlaczego pchnąłeś go na ścianę?
Matt zaczerwienił się mocniej i odwrócił twarz w inną stronę.
- Czy muszę znów wychodzić z łóżka, żeby uzyskać od ciebie jakąś odpowiedź?
Chodź bliżej, przecież cię nie zjem...
Matt posłusznie podszedł do łóżka i klapnął na krzesło stojące tuż obok.
- Matt? - ponaglił go, kiedy usta chłopaka wciąż nie zdradzały ochoty na wykrztuszenie ani słowa.
- Dobrze! - wybuchnął Matt - Skoro już tak koniecznie musisz wiedzieć to zrobiłem to, bo to kawał sukinsyna!

Jefferson przez długą chwilę nie odpowiadał tylko w skupieniu kontemplował przejętą twarz przyjaciela... jego zaczerwienione policzki i pałające, szeroko otwarte, brązowe oczy. Westchnął.
- Bo dał mi tej nocy narkotyki? - zapytał w końcu.
Matt uśmiechnął się smutno i z lekka kpiąco zarazem.
- On sam jest dla ciebie jak narkotyk. Uzależnia i szkodzi...
Jefferson zbladł. Przedziwne, jak zbuntowany nastolatek zmienia się nagle w... dorosłego...
- Ktoś powiedział ci o ...
- Nic nie rozumiesz... nikt mi nie musiał nic mówić. Sam widziałem. - rzekł Matt lecz nie odważył się spojrzeć na twarz piosenkarza. Nagle poczuł jego zimną dłoń na swym podbródku, kierującą jego twarz ku swej twarzy. Wzdrygnął się, patrząc na te szeroko otwarte, wstrząśnięte oczy.
- O czym ty mówisz?
Matt wyrwał się mu i podszedł do okna, nie widząc jednakże nic za szybą. "Więc w końcu nadszedł czas... prawdy"
- Nie pamiętasz naszego pierwszego spotkania?
Jeff spojrzał na niego zdziwiony.
- Oczywiście, że pamiętam. Przyszedłeś na próbę... ale nie widzę związku.
Chłopak uśmiechnął się do swego odbicia.
- Pierwszy raz spotkaliśmy się 7 lat temu... Kiedy miałem 10 lat.
Ciemne brwi piosenkarza podjechały wyżej.
- Byliście wtedy w Dark Angels... ty, Zack, dwóch innych mężczyzn i dwie kobiety. Dużo piliście, paliliście... Było późno. Nagle Zack gdzieś zniknął, pamiętasz? Nie, dlaczego miałbyś to pamiętać? - prychnął lekko, wciąż nie patrząc na piosenkarza - Zack nie wrócił wtedy sam. Przyciągnął ze sobą pewnego bardzo wystraszonego chłopca. "Patrzcie, co znalazłem" powiedział. "Od kiedy wpuszczają tu dzieci? Ta knajpa schodzi na psy..." zareagowała jedna z kobiet. Druga uśmiechnęła się. "Może to zabawka któregoś z gości" zasugerował któryś z mężczyzn. Ta kobieta, która do tej pory nie odzywała się wyciągnęła do chłopca rękę "Czy to prawda, malutki?" zapytała "Przyszedłeś tu z kimś i zgubiłeś się?". - Matt zacisnął wargi i umilkł, lecz po paru chwilach podjął wątek - Chłopiec przestraszył się, bo pachniała alkoholem zupełnie jak jego matka... zupełnie jak... Cofnął się, wpadając na nogi Zacka... który popchnął go naprzód... na kolana mężczyzny, który siedział przy samej krawędzi stołu... - Matt odwrócił się w końcu od okna, mając na twarzy blady uśmiech - Na twoje kolana...
Jefferson próbował coś powiedzieć, ale chłopak nie pozwolił mu, kładąc palec na swoich ustach. Jeff przestraszył się nagle jego następnych słów.
- Pamiętasz, co wtedy powiedziałeś?... Hmmm? Nie? Pogładziłeś chłopca po policzku i powiedziałeś "Jesteś taki śliczny..." Zack usłyszał twoje słowa, bo roześmiał się i odrzekł "Chyba ta zabaweczka spodobała się Colemanowi. Trzeba będzie zapytać właściciela, czy nie zgodzi się jej nam wypożyczyć na chwilę". Wtedy... wtedy... cofnąłeś rękę i rzekłeś "Daj spokój, Zack...
- ... to zahacza o pedofilię" - wszedł mu w końcu w słowo Jefferson - pamiętam, co powiedziałem.
Matt spuścił głowę bardzo nisko. Piosenkarz patrzył na jego warkoczyki lekko drgające w powietrzu. Zacisnął dłonie na pościeli.
- Nie wiedziałem, że jesteś tym chłopcem.
- Wiem...
- Co teraz musisz o mnie myśleć?....
Chłopak podszedł do niego wolno.
- Myślę o tobie to samo, co myślałem przez siedem ostatnich lat. Że jesteś najwspanialszym człowiekiem, jakiego udało mi się spotkać w życiu. Że cię kocham. I że ty zawsze będziesz kochał jego...
- Matt... - przerwał mu Jeff, kręcąc głową.
- Nie udawaj, Jefferson. Mogłeś udawać przed wszystkimi... grać radosnego i nie dotkniętego jego odejściem, gdy cię zostawił... Udało ci się. Nikt, łącznie z samym Zackiem, nie zdawał chyba sobie sprawy, jak cierpiałeś, kiedy porzucił cię tamtego ranka... Nikt, oprócz mnie, Jeff... Wiesz dlaczego? Bo ja byłem tuż pod twoim mieszkaniem tej nocy, kiedy próbowałeś... próbowałeś...
- Nie!... - zimna dłoń Jeffersona zamknęła Mattowi usta, zanim zdołał dokończyć to zdanie. Chłopak nigdy dotąd nie widział go tak... przestraszonego. "Czego się spodziewałem?...". Posłusznie nie skończył wypowiedzi.
Przymknął tylko oczy i wciąż czując na ustach palce piosenkarza wyszeptał.
- Co teraz musisz o mnie myśleć?...

W jego oczach widział tę scenę sprzed lat, tę którą starał się wyprzeć z pamięci. Zataczająca się, bardzo szczupła sylwetka o rozczochranych włosach, wychodząca na balkon. Jej twarz lśniąca od łez w blasku księżyca. Pusta butelka w ręku. I desperacja w ruchach.
"Wyszedłeś na balkon" chciał mu teraz krzyknąć w twarz, ale tylko zacisnął usta. Nie musiał nic mówić. "Wyszedłeś na balkon i usiadłeś na barierce, ledwie się trzymając."... Oczy Jeffersona jakich jeszcze nie widział. "Butelka, którą trzymałeś, wypadła ci z rąk i rozbiła się... tuż u moich stóp."... "A gwiazdy świeciły tej nocy tak jasno..." Dłoń Jeffersona kurczowo przyciśnięta do twarzy "Stałem pod twoim balkonem wtedy..."
Matt pochylił głowę nisko, przymykając powieki.
"Bałem się wtedy... Tak bardzo się bałem... nie wiedziałem, czy mam biec po pomoc i zostawić cię, byś w międzyczasie skoczył, czy raczej mówić do ciebie... przekonywać, żebyś nie skakał, bo nie warto... ja głupi dzieciak..."

- Bałem się... - szepnął tylko.
- Tamtego wieczoru... - rzekł nagle piosenkarz - Byłem gotów skoczyć. Ale on wrócił... wrócił na jedną noc... na tę jedyną noc. Skąd wiedział?
Matt bez słowa patrzył na bladą, ukochaną twarz człowieka, o którym wiedział, że jego serce nigdy nie będzie należało do niego. Nagle poczuł chłodną dłoń, zaciskającą się na jego palcach.
- Matt...
- Jeff...
Piosenkarz pociągnął go, tak, że usiadł tuż obok niego na łóżku.
- Przez siedem lat żyłeś moim życiem, Matt.
- Tak... - nie było sensu zaprzeczać.
- Ale ja umieram... czym będziesz żył, gdy mnie już nie będzie?
Matt czuł tylko rękę Jeffersona na swojej ręce i to, że jego gardło jest tak ściśnięte, że nie wie, czy będzie w stanie coś powiedzieć.
- Wspomnieniami o tobie... - mruknął w końcu, opadając na pierś Jeffa, czując przez cienki materiał koszuli przyspieszone bicie jego serca. Muzyka życia.
- Wystarczy ci to na całe życie?
"Taka muzyka?... Na dwa życia jeśli będzie trzeba..."
- Tak.
- Nie.
- Nic nie wiesz... - niespodziewanie poczuł, jak Jeff wplata swoją rękę w jego włosy.
- Wiem. Nie zgadzam się na to, Matt. Jeżeli masz zamiar zmarnować swoje życie przeze mnie, to odejdę w tej chwili i niech szlag trafi zespół, nową płytę i nasze wcześniejsze plany. Zniknę i nie znajdziesz mnie.
"Wszędzie cię znajdę" pomyślał, ale nie rzekł tego głośno.
- Widzę, że jestem dla ciebie jeszcze gorszym narkotykiem, niż Zack był kiedykolwiek dla mnie. Ja wyszedłem ze swojego uzależnienia już dawno.
Matt podniósł głowę, mając ciemne źrenice Jeffa tuż przed swoimi.
- Wcale nie... - wyszeptał prosto w jego usta.
- Tak.
- A wczoraj?
- Wczoraj... - uśmiechnął się muzyk lekko - Wczoraj... wyrzuciłem cały zapas leku przeciwbólowego jaki miałem. Zack był jedyną znaną mi osobą, która mogła ulżyć w bólu...
- Omal cię przy tym nie zabijając - Matt szarpnął się w uścisku Jeffa, ale ten trzymał go mocno.
- To ja byłem głupi, nie on... to ja przedawkowałem. On oponował. Ja się uparłem.
- Pomimo wszystko...
- Matt... nie kocham już Zacka - z prawdziwą radością stwierdził, że to, co właśnie powiedział, to prawda, że wreszcie po tylu latach jest wolny... no, może niezupełnie...
Oczy chłopaka zrobiły się nagle wielkie z niedowierzania.
- Ale... - zająknął się - Myślałem...
- Nie myśl - usta zamknęły mu gorące, suche wargi Jeffersona. Rozluźnił się leciutko w jego ramionach. - Matt.. - usłyszał po dłuższej chwili - Mówiłem poważnie... Musisz mi obiecać, że nie zamkniesz swego serca po mojej śmierci... Że znajdziesz kogoś...żywego... z kim będziesz żył dalej, cieszył się każdym nadchodzącym dniem.
- Ale... - zawahał się chłopak, jednak nie mógł wysunąć się z ramion Jeffersona na tyle choćby, żeby spojrzeć mu w oczy. Nie widział przez to, że twarz piosenkarza jest spięta i zroszona potem, a wzrok wstrząśnięty.
- Matt... jeżeli mi tego nie obiecasz, jutro wypiszę się ze szpitala i więcej mnie nie zobaczysz.
- Dobrze - wyszeptał w końcu zdławionym głosem, choć w głębi serca nie uważał tego za możliwe - Obiecuję.
Kurczowy uścisk Jeffersona osłabł trochę. Słaby uśmiech zagościł na jego twarzy.
- Jeff? - zapytał niepewnie chłopak, uroczo zarumieniony. Piosenkarz spojrzał ciekawie - Nie jesteś zły?
- Zły?
- No... za to, że tak chodziłem za tobą... za to, że wiem?
- Zły... - powtórzył zamyślony Jefferson - Nie, nie jestem zły... raczej zmartwiony. To trochę niepokojące... te twoje obsesyjne uczucie.
Mattowi zrobiło się nagle bardzo przykro.
- Byłeś moją ucieczką od codziennego, paskudnego życia... gdy patrzyłem na ciebie, wiedziałem, że może być... inaczej...
- Rozumiem to... - powiedział Jeff - Jednak... Matt muszę ci o czymś powiedzieć. Obawiam się trochę tego, ze względu na to, o czym teraz już wiem.
Chłopak zbladł widząc poważne, zmartwione oblicze piosenkarza. Jego serce stanęło na moment w strasznym przeczuciu.
- Tak?... - zapytał rwącym się głosem.
Jefferson spojrzał w bok, przyglądając się urządzeniom, które stały już wyłączone, niepotrzebne. Na chwilę skupił wzrok na powoli kapiących kroplach kroplówki.
- Matt... podpisałem zgodę, aby mnie nie reanimować w przypadku ustania funkcji życiowych.
Matt na sekundę zamarł, niedowierzając, a potem zerwał się i drżąc stanął naprzeciw łóżka piosenkarza.
- To jakiś żart, prawda? - wyszeptał zmartwiałymi wargami.
- Nie...
- Ale przecież... przecież... - w jego oczach pojawiły się nagle łzy - Dzisiejsza medycyna może znacznie przedłużyć twoje życie, jeśli tylko...
- Wiem. - Jefferson spojrzał na niego ze współczuciem.
- Mogą cię podłączyć do urządzeń, które podtrzymają funkcje narządów, które nie będą już w stanie funkcjonować same. Będziesz przytomny, świadomy... będziesz żył... - jego głos załamał się na ostatnich słowach - Będziesz żył choć odrobinę dłużej...
- Wiem to wszystko, Matt.
- Więc dlaczego? Dlaczego, Jeff? Przecież stać cię na to...
- Tu nie chodzi o pieniądze. - Jeff zmiął w palcach kołdrę. Naprawdę, nie sądził, że to będzie takie trudne. "A czego się spodziewałeś?" sarknął na siebie "Że powiesz komuś, kto cię kocha bardziej niż kogokolwiek na tej ziemi, że rezygnujesz z szansy, a on to przyjmie spokojnie?". - Matt...
- Więc o co chodzi?! - krzyknął chłopak - Wyjaśnij mi to, bo nie rozumiem.
- Nie chcę być... jak roślina sztucznie utrzymywana przy życiu... na siłę... lecz bez nadziei na poprawę!
Chłopak otworzył usta wstrząśnięty. Jeff skarcił się w myślach. Postarał się uśmiechnąć.
- Matt... proszę, zrozum... chodź do mnie... - wyciągnął rękę. Chłopak przez chwilę patrzył na nią bez słowa, a potem przysiadł przy Jeffie, jakby opuściły go wszystkie siły. Jefferson wzdychając z ulgą przygarnął go do siebie, kładąc jego głowę na swojej piersi. "Dlaczego to nigdy nie może być łatwe?" pomyślał. Trzymał Matta w ramionach, lekko kołysząc, jak małe dziecko. Poczuł się jeszcze straszy i bardzo zmęczony. "To już niedługo" przemknęła mu nagle przez głowę myśl, jakiej nie zaznał wcześniej "Już niedługo... koniec walki... koniec bólu... koniec... po prostu koniec..."
- Ricky... mój młodszy brat... miał tylko pięć lat, gdy umarł - rzekł niespodziewanie Matt - A jednak skądś wiedział, że umrze... oczekiwał śmierci... - Jeff przycisnął go mocniej do siebie - Zupełnie nie wiem, skąd mógł... ale wiedział. Tak po prostu... trzymałem go za rękę, a on patrzył na mnie swoimi wielkimi oczyma... i próbował szeptać... "Nie martw się braciszku... nie będę daleko..." - chłopak chlipnął cicho i kontynuował głosem stłumionym przez łzy. "Dlaczego to musi go tak boleć?" zastanawiał się Jeff, słuchając - "A gdzie będziesz?" pytałem go wtedy... kierował wtedy wzrok za okno, w niebo i mówił "Tam... wśród gwiazd... będziesz mógł na mnie patrzeć każdej nocy. Będę jedną z nich"... Lub wydaje mi się, że właśnie tak mówił...
Jefferson bardzo powoli pocałował go w czubek głowy, pragnąc okazać mu swoją troskę i współczucie. Chłopak objął go mocniej. Szpitalna koszula powoli nasiąkała wilgocią jego łez.



- Hej, szefie...
- Masz go?
...
- Nitta, zadałem ci pytanie.
- Słyszałem... Nie, nie mam go. Zniknął gdzieś, jakby się zapadł pod ziemię.
- Niech to jasny szlag trafi... Sądziłem, że jesteś niezawodny...
- Jestem. Daj mi trochę czasu, a przekonasz się.
- Do cholery, nie mam czasu, Nitta. Chłopaka szuka cała policja!
- Policja...
- Nie interesuje mnie twoje zdanie o możliwościach naszej policji, Nitta. Zapewniałeś mnie, że wszystko pójdzie gładko... uwierzyłem. Zawiodłeś mnie... Teraz jestem gotów uwierzyć w nadprzyrodzone umiejętności policji, tylko dlatego, że ty twierdzisz inaczej...
- Znajdę chłopaka.
- ...
- Na pewno go znajdę.
- Zostaw go... wracaj do bazy... Nie chcę więcej ryzykować. Sam się zajmę Jeremym Michelsem.- Jesteś pewien?...
- Tak, do cholery, jestem pewien. Wracaj do bazy.
- Dobrze.
- I siedź tam, dopóki po ciebie nie przyjdę.
- Dobrze.
- Do zobaczenia.
- Yep...



- Jeremy! Jeremy! - natrętny głos na obrzeżach świadomości... Znajomy, lecz niezbyt bliski... Chłodny i opanowany... Nieokreślone bliżej uczucie zagrożenia. I oczy, które za nic nie chcą się otworzyć. Lęk... i chęć ucieczki.
Oczy, które śledzą każdy twój krok, uszy które słyszą najlżejszy nawet oddech i bicie przerażonego serca. Biała twarz w czerni innych twarzy. Biała ręka w czerni innych dłoni... więc skoro świetlista i jaśniejąca... czemu tak chłodna? Czemu jej wspomnienie prześladuje i budzi lęk miast ukojenia. Czemu nagła tęsknota za matczynymi ramionami? Od lat nie odczuwana, krępująca... czemu teraz pustka zamiast tych ramion, zamiast kojących słów. Czemu teraz cisza?... Czemu samotność, jakiej jeszcze nie było... poczucie bycia absolutnie samemu? Czemu? Czemu łzy, nawet przez sen, zaciśnięte gardło. Nic nie boli tak, jak gardło zaciśnięte, zaciśnięte żelazną dłonią bólu, który był z tobą nawet w trakcie twojego snu... towarzyszył ci nawet tam, nie odpuścił na moment. Nic nie boli tak, jak obudzić się nagle... w wyniku tego bólu, już nie do zniesienia... kiedy twoją świadomość spowija jeszcze mgła nieistnienia, zapomnienia... kiedy najpierw musisz zrozumieć ból, który w tobie tkwi, zanim będziesz miał szanse zrozumieć cokolwiek innego. Nic nie zaślepia tak, jak łzy w zamkniętych snem oczach... kiedy najpierw musisz je zobaczyć, żeby mieć szansę zobaczenia czegokolwiek innego... I wiesz, jak bardzo jesteś nieszczęśliwy, zanim jeszcze wiesz kim jesteś. I nigdy już nie będziesz tym, kim byłeś, bo przez chwilę jesteś samym bólem... bez imienia, przeszłości czy przyszłości, bez cienia wiedzy, że istnieje coś poza nim... coś poza bólem, którym jesteś ty... Nigdy...

- Jeremy... - "Czy to ja? Czy to do mnie? Czy o mnie?". I jakby było nie dosyć... niespodziewana błyskawica świadomości, uniemożliwiająca swobodne zaczerpnięcie oddechu ulgi i nowego dnia, uniemożliwiająca powrót do rzeczywistości sprzed bólu. Nagle zrozumiała tęsknota za ciepłem matczynych objęć. Nagle zrozumiały strach przed chłodną, biała dłonią... uosobienia śmierci...
- Kręci mi się w głowie... - mruknął Jeremy, nie poznając własnego schrypniętego głosu. Ktoś pochylił się nad nim... Thornville. Nawet teraz w swoim nieodłącznym garniturze, wyglądający, jakby dopiero wyszedł spod ręki krawca... a nie spędził noc, przy majaczącym, przerażonym nastolatku.
- To naturalna reakcja po takiej ilości środków uspokajających, jaką ci dałem.
- Środki uspokajające... - szepnął Jeremy, kładąc rękę na bolącej skroni. Zza mgła czaiły się wspomnienia... jego walczącego z Thornvillem, krzyczącego coś, wyrywającego się... i Thornville'a ze strzykawką w ręku... potem, potem... jeszcze jakaś rozmazana scena, czy dwie, które jakimś cudem utkwiły w jego pamięci, ale pozbawione znaczenia i sensu.
- Czy jesteś teraz spokojny? - zapytał mężczyzna, siadając przy łóżku chłopaka. Ten rozejrzał się wokół, poznając swój pokój w klubie Thornville'a.
- Tak. - przełknął w wysiłkiem ślinę.
Thornville wpatrywał się w niego wypranym z emocji wzrokiem.
- Płakałeś w nocy - stwierdził sucho, nie zawierając w tym zdaniu nawet śladu współczucia. Po prostu stwierdził fakt. Jeremy odrzucił kołdrę, nie przejmując się, że jest ubrany tylko w bokserki i spróbował wstać. Zachwiał się... Thrnville podtrzymał go, by nie upadł. Po skórze Jeremy'ego przebiegł dreszcz..., gdy mężczyzna sadzał go z powrotem... nagłe silne odczucie ich wzajemnej fizyczności, tak intensywne, że niemal bolesne, wypierające z płuc powietrze. Chłopak dał się posadzić na łóżku bezwolnie, jak lalka.. wciąż jeszcze wstrząśnięty. Siedział teraz, mając tuż przed swymi oczyma guziki od garnituru Thornville'a, tak blisko, że niemal dotykał ich nosem... twarz na niezręcznej wysokości. Bardzo powoli, blednąc, podniósł wzrok na stojącego nad nim mężczyznę. Czarne oczy patrzyły na niego chłodno, lecz gdzieś w ich głębi był... żar, który Jeremy ledwie dostrzegał i nie umiał zinterpretować. Opanowało go to samo uczucie, które zawsze rodziło się w nim, kiedy miał jakąkolwiek styczność z właścicielem klubu The Darkest Night... świadomość obcowania z kimś, kogo nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, czyje motywy zawsze pozostaną niejasne, niepewne, kto z tych powodów zawsze będzie jednakowo niebezpieczny. Nagle chłopak poczuł dłoń mężczyzny w swoich włosach... tak lekką, że prawie niewyczuwalną. Przymknął oczy miotany pomiędzy przerażeniem i drgającym w jego głębi niepokojem.
- Zjedz coś, ubierz się, umyj... - rzekł nagle Thornville, cofając dłoń, jakby jej nigdy nie włożył między pasma miodowych, skołtunionych włosów Jeremy'ego, jakby nie rozczesał ich delikatnie palcami - Wtedy porozmawiamy. O tym, co się stało. O twojej przyszłości.... I o tym....
Jeremy zaskoczony podniósł głowę i skupił wzrok na małym, srebrno błyszczącym przedmiocie w ręce mężczyzny. Thornville widząc pozbawione zrozumienia, zaciekawienie chłopaka położył przedmiot tuż obok niego na pościeli. Jeremy wziął go w dwa palce.
- Ćma... - wyszeptał rozpoznając kształt drobiazgu. Skierował puste spojrzenie ku Thornville'owi, wyciągając przedmiot na otwartej dłoni w jego kierunku. - Nie rozumiem...
Thornville nie wziął ćmy z jego ręki... wręcz przeciwnie... zacisnął dłoń chłopaka w pięść, chowając w niej niepozorny przedmiot.
- Zachowaj ją. Miałeś ją przy sobie. Ojciec musiał ci ją dać.
Jeremy jeszcze przez chwilę zastanawiał się, zanim w końcu sobie przypomniał... maleńki, okrwawiony przedmiot, wypadający z dłoni Terrence'a Michelsa i toczący się po podłodze. Za nic natomiast nie mógł sobie przypomnieć jak ten przedmiot znalazł się w jego posiadaniu... nie pamiętał chwili, kiedy podnosił go z podłogi. Schylił głowę.
- Wrócę, jak będziesz gotowy - rzekł tymczasem Thornville i wyszedł, zamykając za sobą drzwi tak cicho, że Jeremy zorientował się, że już go nie ma w kilka sekund później. Bez sił opadł z powrotem na łóżko, zamykając oczy i rozkładając szeroko ręce. W pięści trzymał niewielkiego srebrnego owada, który rozgrzewał się właśnie od ciepła jego ciała. Delikatne, stworzone do śmiechu wargi Jeremy'ego zadrżały, a z kącików oczu popłynęły łzy. "Skąd we mnie tyle łez?" pomyślał. "Płakałeś w nocy" powiedział mu przed kilkoma minutami Thornville. "Doprawdy, nie wydaje mi się żebym przestał... żebym miał kiedykolwiek przestać".



Nachylił się nad umywalka, płucząc usta... zęby umył tą samą szczoteczką, której używał po tej nocy z Jeffersonem. Jefferson... zajrzał swemu odbiciu w oczy. Twarz miał bladą, ale nie różniła się niczym od tamtej twarzy, która spojrzała na Jeffersona, wkraczającego lekkim krokiem do łazienki... Zacisnął usta, a w jego policzkach pojawił się cień dołeczków. Nie wiedział, czego oczekiwał... że osiwieje w ciągu jednej nocy? Słyszał o takich przypadkach, ale nie wierzył w nie... Nienawidził swego oblicza w tej chwili... nienawidził delikatnych rysów, stworzonych do śmiechu ust i dołeczków w policzkach, które drwiły z jego własnej tragedii... chlusnął na twarz lodowatą wodą... kropelki osiadły na jego długich rzęsach... skrząc się magicznie w sztucznym świetle... nie był w stanie patrzeć dłużej na siebie.... bo widział w sobie twarze matki i ojca... ulotne podobieństwo, zawsze zbyt ulotne dla niego... a teraz wyraźne jak nigdy... Wytarł się i wyszedł z łazienki. Tuż przy łóżku, na ciemnozielonym fotelu leżały ubrania... Stwierdził, że muszą być dla niego. Przytulił policzek do aksamitnej ciemnozielonej zasłony, zakrywającej na stałe całe okno. Cały ten pokój był w tej tonacji... głębokiej, nasyconej zieleni. Wciągnął na siebie bokserki, czarne jeansy i czarny podkoszulek, a po chwili zastanowienia nałożył także ciemnoszarą, duża bluzę z kapturem... było mu zimno... wciąż niesłychanie zimno. Dłonie miał lodowate, więc schował je w dużej kieszeni na brzuchu. Włosy zakrył kapturem, który rzucił cień na jego twarz. Ze stolika podniósł srebrną ćmę i schował ją wraz z rękoma w kieszeni. Poczuł się prawie gotowy, żeby wyjść na zewnątrz... prawie... lecz nie oczekiwał, że kiedykolwiek poczuje się bardziej gotowy. Cicho otworzył i zamknął za sobą drzwi. Przeszedł kilka kroków po podeście i zbliżył się do schodów, patrząc na pusty klub... W dzień wyglądał zupełnie inaczej. Jeremy wiedział, że jest dzień, pomimo że nie było ani jednego otworu, którym słoneczne światło mogłoby wpaść do środka. Krzesła były założone na blaty stolików, scena świeciła pustką. W wypolerowanej podłodze odbijało się rozproszone światło lamp. Jeremy postawił nogę na metalowym stopniu, rozgrzaną już dłonią dotknął lodowato zimnej poręczy, błyskającej metalicznie w półmroku. Zimny metal zaparował od jego ciepłego dotyku. Wychodząc zza zakrętu schodów, dostrzegł że przy barze stoi mężczyzna... najwyraźniej barman... bo pomimo wczesnej pory był w roboczym stroju i mieszał jakiegoś drinka, energicznie wstrząsając shakerem. Po chwili wahania, Jeremy podszedł do niego wolno, usiadł na wysokim stołku i wsparł ręce o ladę. Barman uśmiechnął się do niego leciutko. Chłopak poznał go... to był ten sam człowiek, co tamtego wieczoru... wszystko było takie podobne, a jednak tak bardzo różne... Jeremy pochylił głowę, wtulając się w bluzę. Ręce skrył głęboko w rękawach. Wpatrywał się w lśniącą powierzchnię blatu. Nagle przy wtórze cichego brzęku barman postawił mu przed nosem wysoką szklankę. Jeremy przyjrzał się jej... zawierała płyn w kolorze morskiej zieleni.
- Dziękuję... - szepnął, odstawiając szklankę.
- Nie chcesz? - zmartwił się wyraźnie młody człowiek, przesuwając dłonią po króciutko ściętych włosach.
- Nie ufam niczemu, co ma taki kolor... - mruknął chłopak.
Barman uśmiechnął się.
- Zapewniam, że smakuje dobrze.
Jeremy łypnął na niego spod oka. Młody mężczyzna emanował sympatią... jakimś takim ciepłem. Widząc, że nie przekona swego klienta, barman zabrał mu sprzed nosa szklankę.
- Daj mi lepiej piwo... - rzekł Jeremy.
- Nie za wcześnie na piwo? - usłyszał nagle głos zza pleców. Odwrócił głowę, widząc za sobą Thornville'a. Ten okrążył bar i odebrał z rak barmana shaker.
- Zajmę się barem. - rzekł. Młody barman skłonił się leciutko i wyszedł bez słowa. Jeremy znów schował twarz w kapturze. Kątem oka widział, jak ręka właściciela klubu ujmuje wysoka szklankę i transportuje ją do ust.
- Hmm... całkiem niezłe.
- Czy mógłbyś włączyć telewizor? - zapytał nagle Jeremy, patrząc na aksamitnie czarny, płaski ekran zawieszony nad ich głowami. Głowę położył na wspartych od ladę rękach.
- Musimy porozmawiać, Jeremy. - usłyszał spokojny głos Thornville'a.
- Później, proszę... - wyszeptał chłopak, zaciskając powieki. Czekał na odpowiedź starszego mężczyzny, lecz nie doczekał się jej... lecz chyba najlepszą odpowiedzią był szum włączanego telewizora. Jeremy uniósł twarz w jego stronę, nieświadomy, że ubrany w za duża na niego bluzę, z twarzą wyłaniającą się z szarości kaptura i nieposłusznym kosmykiem włosów zwisającym nad okiem, wygląda jak dzieciak... jakby miał 12 a nie 20 lat. Odbicia reklam migotały w jego szklistych oczach. A on zachowywał się jakby na świecie nie było nic ważniejszego niż głupie spoty reklamowe.
- Jeremy... - rzekł Thornville, patrząc na niego bez emocji.
- Szaaa... - odrzekł mu chłopak, nie odrywając spojrzenia od ekranu. - Zrób głośniej.
Mężczyzna zmarszczył brwi lecz posłusznie podgłośnił. Wesoła reklamowa muzyczka, spleciona wraz z przymilnym głosem kobiety występującej w reklamie rozniosła się po klubie.
- "Płatki Santers. Rodzinna atmosfera każdego poranka."
- Zjadłeś śniadanie, które zostawiłem na stole w twoim pokoju, Jeremy? - zapytał Thornville.
Chłopak przecząco pokręcił głową.
- Dlaczego?
- Nie byłem głodny...
Thronville podszedł bliżej, stając za ladą naprzeciw niego i zasłaniając sobą telewizor.
- Jeremy. Musisz jeść. Nie zachowuj się jak dziecko...
Chłopak nie spojrzał nawet na niego. W niewidocznym telewizorze miejsce reklam zajęła czołówka wiadomości.
- Dzień dobry, w wiadomościach o 12-tej wita państwa Deborah Kent. Bez wątpienia wydarzeniem, które przyciąga obecnie największą państwa uwagę jest bestialskie morderstwo członka Zgromadzenia, Terrence'a Michelsa i jego żony Theresy. Niestety, nie mamy dla państwa żadnych nowych informacji w tej kwestii. Wiadomo jedynie, że syn państwa Michelsów, Jeremy, zaginął i wciąż nieznane jest miejsce jego pobytu. Ostatnią osobą, która widziała Jeremy'ego Michelsa jest sąsiad państwa Michelsów, Thomas Roth.
- Jeremy... - rzekł Thornville, przyglądając się wypranej z emocji twarzy chłopaka. Pod jego szklistym wzrokiem wycofał się, odsłaniając ekran.
- Szczególne zainteresowanie losem Jeremy'ego wykazuje senator Deverell Robertson. Prosił nas o udostępnienie naszego czasu antenowego, gdyż chce wygłosić komunikat.
Na ekranie telewizora pojawiła się twarz Robertsona.
- A ten czego znów chce... - mruknął zaskoczony Thornville.
- Proszę państwa, nie zajmę państwu wiele czasu... to, co chciałbym powiedzieć, to mniej komunikat, a bardziej apel. Apel skierowany do Jeremy'ego Michelsa. Drogi chłopcze... - na twarzy polityka pojawiła się troska - jeżeli słuchasz gdzieś tych słów, to proszę cię, żebyś przyszedł do mnie, albo dał mi jakiś znak życia. Wiem, że prawdopodobnie jesteś przerażony i zrozpaczony i nie wiesz, co masz robić. Obiecuję ci, że jeżeli tylko dotrzesz do mnie, ochronię cię przed mordercą... zapewnię ci wszelką opiekę. To, co się zdarzyło... to straszna zbrodnia. Obiecuję ci, że dołożę wszelkich środków, by odnaleźć jej sprawcę. Nie mogę odnaleźć spokoju, dopóki ty nie jesteś bezpieczny. Wszyscy się o ciebie martwimy, chłopcze. Jeżeli tylko możesz... - głoś Deverella załamał się leciutko - jeżeli tylko jesteś w stanie odpowiedzieć na ten apel... Skontaktuj się ze mną, Jeremy.
Robertson zamilkł na chwilę.
- To wszystko, co miałem do powiedzenia. Dziękuję stacji NBC za umożliwienie mi nadania tego komunikatu. Do widzenia.
Obraz ponownie skoncentrował się na spikerce. Thornville najwyraźniej zniecierpliwił się stosunkiem Jeremy'ego do wszystkiego wokół, bo gwałtownym ruchem wyłączył telewizor. Odwrócił się do chłopaka z zamiarem powiedzenia mu paru szczerych słów i zamarł, widząc lśniące przerażającym napięciem oczy. Słowa ucichły na jego ustach, zanim zdążyły na dobre zabrzmieć. Wbrew sobie złagodniał.
- Chłopcze...
Jeremy uśmiechnął się, jak człowiek który stracił rozum.
- Dziękuje panu za wszystko... - rzekł, wyciągając rękę do Thornville'a - Ale pójdę już.
Starszy mężczyzna złapał jego dłoń w silny uścisk, pociągając go ku sobie. Ich twarze nieomal się zetknęły. Thornville złapał w nozdrza ulotny, mdły zapach środków uspokajających, którym wciąż pachniała skóra i włosy Jeremy'ego. "Może jednak dał mu ich wtedy zbyt dużo?..."
- Gdzie się wybierasz? - zapytał.
Jeremy nie szarpał się w uścisku Thornville'a, przeciwnie tkwił w nim całkowicie nieruchomo.
- Sam pan słyszał... szukają mnie.
Właściciel klubu zmartwiał.
- Nie zamierzasz chyba iść do Robertsona?
Chłopak zamrugał.
- Dlaczego nie?
Thornville zamarł, nie mając nagle żadnych argumentów.
- Może dlatego, że morderca będzie wiedział po jego wystąpieniu, gdzie ma cię szukać. - rzekł w końcu.
- Robertson... Robertson może mi pomóc znaleźć mordercę... - szepnął Jeremy, uciekając spojrzeniem w bok - Ma środki wystarczające do podjęcia prywatnego dochodzenia... I zamierzam to wykorzystać... Niezależnie od tego... jaka będzie jego cena.
Thornville zacisnął wargi, widząc w chłopaku desperacje i całkowite zdecydowanie. Puścił jego rękę.
- Cena Robertsona... Czy spodziewasz się jaka może ona być?
Jeremy spojrzał na niego z uśmiechem.
- O tak... wiem, czego Robertson pragnie...
- I zamierzasz mu to dać?
Zielone oczy nie zmieniły swego wyrazu.
- Tak.
Thornville westchnął ledwo dostrzegalnie.
- Jeremy... co powiedziałby twój ojciec?
Oczy chłopaka zmętniały na chwilę, a po chwili rozjaśniły się.
- Mój ojciec nie żyje. Oboje nie żyją. - zeskoczył ze stołka, kierując się ku wyjściu - To fakt...
Thornville pozwolił mu dojść niemal do samych drzwi, zanim rzekł:
- Poczekaj. - Jeremy posłusznie zatrzymał się, lecz nie odwrócił.
- Masz... - Thornville podszedł do niego i podał mu ciemnogranatową kurtkę - na dworze jest zimno.
Chłopak po chwili wziął od niego kurtkę.
- Dziękuję... - wyszeptał w końcu.
Właściciel klubu sięgnął po portfel i wyjął z niego kilka banknotów. Wcisnął je Jeremy'emu mimo że ten się wzbraniał.
Chłopak stał przy drzwiach, ściskając banknoty w garści.
- Jaka będzie pańska cena?... - wyszeptał.
Thornville uśmiechnął się, lecz uśmiech ten nie dotknął nawet jego oczu.
- Czy zawsze musi być jakaś cena? - zapytał sucho.
Jeremy spojrzał na niego poważnie.
- Tak...
Mężczyzna zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.
- Wróć tu... - mruknął - Głupi dzieciaku, bo mamy do pogadania... I zjedz coś - dodał, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Jeremy objął pożegnalnym spojrzeniem salę klubu i wyszedł na parking. Jego kroki odbiły się echem od całkowicie pustego pomieszczenia.
"To tylko noc, która mam nadzieję, jest warta pamiętania" rzekł Jefferson.... "Nie było w moim życiu takiej, która by była tego warta bardziej...". Nie było tu nigdzie jego samochodu, nie było motoru Jeffa. Zbliżył się do wyjścia, które otworzyło się przed nim.
Wciągnął głęboko do płuc chłodne, pachnące zimą powietrze. Rozejrzał się wokół, po pustych ulicach. Nigdzie w pobliżu nie czaił się jego białowłosy prześladowca. Wsadził zlodowaciałe nagle dłonie do kieszeni kurtki, a twarz ukrył w kapturze. Skierował swe kroki do centrum miasta, cieszył się że może się przejść, cieszył się swoją chwilową swobodą. Niebo było bladobłękitne, a słońce zamglone. Zerknął na zegarek, który poinformował go, że dochodzi południe. Wpatrywał się w płytki chodnikowe i automaty zbierające śmieci z ulic. Ciemne linie złączeń pomiędzy poszczególnymi płytkami chodnika migały mu przed oczyma, gdy przyspieszył kroku. Zatrzymał się, gdy w jego nozdrza trafił przyjemny zapach jedzenia. Zorientował się, że pomimo wszystko jest głodny. Po chwili zastanowienia wszedł do baru. Było w nim niewielu klientów. Tylko dwa stoliki z sześciu były zajęte, a przy barze siedziało trzech gości, najwyraźniej stałych bywalców, bo byli pogrążeni w wesołej dyskusji z barmanką. Spojrzenia wszystkich skierowały się ku Jeremy'emu. Chłopak wzdrygnął się, gdy rozmowy umilkły i schował twarz głębiej w cieniu. Ale zaraz goście wrócili do swoich zajęć. Jeremy odetchnął i podszedł do baru. Mniej więcej 40-letnia kelnerka uśmiechnęła się do niego i zapytała czego sobie życzy. Jeremy zamówił jajka z bekonem i kawę i położył na ladzie banknot. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona, bo rzadko jej się zdarzało że klienci płacili gotówką. W obecnych czasach tylko najbiedniejsi nie mieli kart. Jeremy poczuł, że musi coś powiedzieć, bo nieświadomie przyciągnął znów uwagę klientów.
- Ważnośc mojej karty się skończyła - poinformował cicho - Zaraz będę mógł odebrać nową, ale jestem głodny.
Kelnerka kiwnęła głową i uśmiechnęła się.
- Zaraz przyniosę panu śniadanie - powiedziała i wstukała zamówienie chłopaka w podręczny komputer. Po czym wróciła do rozmowy z parą przy ladzie. Jeremy wbrew sobie przysłuchiwał się rozmowie, która dotyczyła kompletnie nie znanych mu osób i wydarzeń. Nie minęło pięć minut a dostał swe jedzenie. Z przyjemnością wciągnął w nozdrza zapach jajecznicy. Wziął do ręki widelec i zabrał się do jedzenia. Patrzył na ścianę naprzeciwko, na której widniały zdjęcia sprzed wielu lat. Oczy nieodparcie przyciągała jaskrawa plama zieleni... paprotka niespotykanej wielkości, rozkładająca swe długie gałązki na jednej z obitych różową tapetą ścian. Szum ulicy dobiegał przyciszony zza dużych szyb. Wesoła muzyka dobiegała z radia.
- To straszne co stało się z Michelsami... - rzekł nagle staruszek siedzący przy ladzie. Kawałek jajecznicy, który Jeremy miał w ustach urósł nagle i nie chciał przejść przez zaciśnięte gardło. Wypuszczony z bezwładnych palców widelec brzęknął cicho o talerz. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
- Za moich czasów... - kontynuował staruszek, zachęcony potakującymi skinieniami głów słuchaczy - Nie dochodziło do takich zbrodni... Ten świat schodzi na psy...
Jeremy zacisnął szczęki, żeby z jego ust nie wydobył się jęk narastający w gardle.
- Swoją drogą... - weszła staruszkowi w słowo kelnerka - Ciekawe gdzie zaginął ich syn....
- Tak... - podjęła wątek starsza kobieta siedząca obok mężczyzny - Myślicie, że też nie żyje i leży gdzieś w jakimś rowie, porzucony?
Kelnerka wzdrygnęła się wyraźnie.
Jeremy zacisnął powieki.
- Senator Robertson strasznie przejmuje się cała sprawą. Nie wiem, czy wiecie, że wyznaczył nagrodę pieniężną temu, kto wskaże najmniejszy ślad wskazujący na miejsce pobytu Jeremy'ego Michelsa.
Staruszkowie pokiwali głowami.
- Dobry facet z tego Robertsona, widać, że leży mu na sercu ludzki los...
- Tak...
"Ludzki los?..." pomyślał Jeremy, całkowicie tracąc już apetyt.
- Gdyby ktoś taki był w Triumviracie na pewno nie doszłoby do całej tej tragedii... - wysunął sugestię staruszek, przeczesując drżącą dłonią resztki siwych włosów - Za moich czasów było więcej takich uczciwych ludzi... A teraz? Wszystko się zmienia...
Staruszka pogładziła go po leżącej na ladzie dłoni.
- Pamiętasz jak Triumviratorem był Hotchkins? - to były dopiero czasy.
- Ależ co ty opowiadasz moja droga... najlepiej było za Williamsena...
Kelnerka uśmiechnęła się do obojga ciepło i podeszła do Jeremy'ego.
-Nie smakuje panu? - zagadnęła widząc prawie nienaruszona porcję chłopaka.
Jeremy uniósł na nią zmęczone oczy.
- Co?... - zapytał nieprzytomnie - Nie... bardzo dobre... tylko nagle straciłem apetyt...
Podniósł się ze stołka.
- Poczekaj... - zawołała za nim kelnerka, widząc że wycofuje się do wyjścia - Czy ty aby nie jesteś?...
Panika zakłuła Jeremy'ego.
- Muszę już iść - rzucił i szybkim krokiem ruszył ku drzwiom.
- Jeremy Michels! To Jeremy Michels! Jestem całkowicie pewna! - wydarła się kobieta, wzbudzając nagłe zainteresowanie wszystkich klientów baru. Jeremy dopadł w końcu drzwi i wybiegł na ulicę, słysząc za plecami gwar poruszonych głosów. Zaczął biec, potrącając po drodze kilku ludzi. Bezpieczniej poczuł się dopiero po kilku minutach szalonej ucieczki. Schował się za rogiem, oparł o ścianę jakiegoś budynku i wsparł dłonie o kolana, ciężko dysząc. Rozpiął kurtkę, bo nagle zrobiło mu się gorąco. Otarł dłonią pot z czoła.
- Czuję się jak jakaś pieprzona gwiazda filmowa! - zaklął, wściekły i drżący z emocji. Wziął jeden, potem drugi głęboki oddech i już spokojniej pomyślał "Może powinienem pożyczyć maskę od Jeffersona...". Zagryzł wargi, bo nagle przypomniał sobie po co idzie do Robertsona. Jego wargi pobladły, bo w przeciwieństwie do tłumu, na którego emocje zawsze łatwo było wpłynąć i manipulować nimi, Jeremy doskonale wiedział, że Robertson to bynajmniej nie jest człowiek bezinteresowny. "Zdecydowanie przydałaby mi się maska... nie tylko taka, która ukryje moją twarz przed innym, ale taka, która ukryje ją nawet przede mną samym.". Bał się, lecz wiedział, że decyzja już została podjęta... wiedział o tym od momentu, gdy uniósł wzrok znad ramienia Thronville'a i spojrzał na przejętą twarz polityka na gładkim ekranie telewizora. Był pewien swojej decyzji... i przerażała go ta pewność. Przerażała go konieczność jej podjęcia... i ważkość jej konsekwencji. Popatrzył na swoją dłoń, drżącą mu przed oczyma. "Jak nisko upadłem, żeby płacić ciałem za przysługę... Moja cena za bezpieczeństwo, moja cena za zemstę... Czy aby nie za niska?" pomyślał z ironią. Oderwał się w końcu od ściany budynku i ruszył spacerkiem w dalszą drogę, naciągając kaptur głębiej na głowę. Po kilkunastu minutach, zbyt krótkich jak na gust Jeremy'ego przed jego oczyma wynurzył się nowoczesny, lśniący głębokim błękitem wieżowiec. Chłopak wiedział, że cały ten budynek z tysiącem biur należy do Robertsona. Robertson był dziedzicem dobrze prosperującej firmy jubilerskiej. Jego biuro znajdowało się na ostatnim piętrze wieżowca i obejmowało je całe. Jeremy był tam kiedyś z ojcem, za dawnych dobrych czasów. "Bardzo dawnych...". Niepewnie uczynił krok naprzód. Światła na przejściu zmieniły się, otwierając mu drogę. W nieprzerwanym strumieniu samochodów uczyniony został wyłom, jakby specjalnie po to, by on mógł przejść. Jeremy przyspieszył, gnany bezrozumnym przekonaniem, że gdy zwolni i będzie się ociągał lawina samochodów runie na niego, miażdżąc go. Postawił stopę na krawężniku i spojrzał w górę na monumentalny budynek. Szklane obrotowe drzwi zaprosiły go do środka. Wszedł. Klimatyzowane wnętrze wysuszyło krople potu na jego czole. Po rozległym, jasnobeżowym w kolorystyce holu kręciło się kilkanaście osób. Jeremy podszedł do rejestracji, gdzie siedziała atrakcyjna młoda kobieta. Nie zwrócono na niego szczególnej uwagi.
- Przepraszam... - powiedział cicho - Chciałbym się zobaczyć z panem Robertsonem.
Recepcjonistka parsknęła lekko.
- Myślisz że każdy kto tu wejdzie może się zobaczyć z panem Robertsonem?
Jeremy zsunął z twarzy kaptur. Oczy kobiety rozszerzyły się. Uśmiechnął się blado spod firanki rozczochranych włosów.
- Ależ... ty jesteś...
- Ciiii... - Jeremy uniósł dłoń w ostrzegawczym geście, widząc zwrócone ku sobie przelotne spojrzenia zgromadzonych w pobliżu ludzi - Niech pani nie wymawia tego nazwiska głośno. Po prostu proszę się skontaktować z panem Robertsonem i powiedzieć mu, że przyszedłem... tylko bez nazwisk...
recepcjonistka skupiona kiwnęła głową i wybrała wewnętrzny numer. Po chwili ktoś musiał odebrać, bo rzekła:
- Panie dyrektorze... ktoś przyszedł do pana... - chwila przerwy, gdy jej rozmówca odpowiadał jej - To naprawdę ważne panie dyrektorze... Nie mogę powiedzieć głośno tego nazwiska... ale zapewniam, że chce się pan zobaczyć z tym człowiekiem... Tak... tak... dobrze...
Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Jeremy'ego, który znów ukrył swą twarz.
- Tu masz przepustkę... - rzekła, podając mu plastikową plakietkę - Wsuń ją do windy, to zawiezie cię do pana Robertsona...
Jeremy uśmiechnął się.
- Dziękuję - powiedział odbierając z jej rąk plakietkę. Odwrócił się, by odejść a ona spojrzała na niego i otworzyła usta.
- Naprawdę przykro mi...
Odwrócił się raptownie, przerywając jej niemal wpół słowa i położył palec na ustach. Zaskoczona zamrugała umalowanymi rzęsami i kiwnęła głową. Jeremy westchnął i skierował się ku windzie. Zanim jednak do niej doszedł, zatrzymał go ochroniarz, który uważnie sprawdził na czytniku, czy chłopak nie ma ze sobą żadnych groźnych narzędzi. Po sekundzie czy dwóch kiwnął przyzwalająco głową. Jeremy z ulga wsunął kartę do czytnika przy windzie a ta otworzyła się z cichym szelestem. Już po chwili stał w jasnym wnętrzu i z niewyczuwalną prędkością mknął ku górze. Zamknął oczy, czując jak krew pulsuje pod jego powiekami. Winda nie zatrzymała się ani razu w drodze na górę. Jeremy'ego oszołomił niespodziewany dźwięk, który wydała z siebie, zatrzymując się na ostatnim piętrze budynku. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Przed sobą zobaczył długi, jasny korytarz i ochroniarza przed drzwiami znajdującymi się na jego końcu. Oderwał się od ściany windy i wyszedł z niej. Jasny, cętkowany w drobne wzorki dywan całkowicie wytłumił jego wolne kroki. Ochroniarz widząc go podniósł się z krzesła na którym zasiadał. Był to potężny, ciemnoskóry mężczyzna. Skierował ku chłopakowi lśniące spojrzenie zza pary ciemnych okularów. Jeremy podszedł do niego i musiał unieść głowę, by móc spojrzeć mu w twarz.
- Pan Robertson oczekuje mnie. - powiedział lekko drżącym głosem.
Ochroniarz bez słowa kiwnął głową i przeskanował go, podobnie jak stało się to na dole. Jeremy w międzyczasie rzucił okiem na wielkie okno znajdujące się po jego lewej stronie. Za kryształowo czystą szybą widział panoramę swego miasta. Tylko niewiele wieżowców sięgało ku chmurom tak bardzo, jak ten w którym właśnie przebywał. Nie mógł patrzeć długo na widoki, bo ochroniarz odebrał mu przepustkę i wstukał na drzwiach jakiś kod. Zamek szczęknął cicho i drzwi uchyliły się. Za nimi był jeszcze jeden, ale znacznie krótszy korytarz. Jeremy drgnął, gdy drzwi za nim zamknęły się głucho. Nie widząc już innego wyjścia, tłumacząc, że zbyt daleko już zabrnął, żeby się wycofywać, podszedł do drzwi które miał przed sobą i odważnie ujął klamkę. Nie potrafił jednakże powstrzymać drżenia, które ogarnęło całe jego ciało. Cały czas pamiętał gorący, przyklejony do niego wzrok złotych oczu Robertsona, jeszcze w jego domu, czy później w samochodzie. Wziął głęboki oddech, przywołał na twarz wyraz spokoju i wszedł do środka. Przez chwile rozglądał się zdezorientowany. Gabinet Robertsona był ogromny i utrzymany w ciemnoszarej kolorystyce. Grafitowy był dywan i tapeta na ścianach. Na wprost wejścia stało wielkie czarne biurko i skórzany fotel, który teraz był odwrócony tyłem do niego. Pomimo ciemnego wystroju, pomieszczenie nie było mroczne, bowiem rozświetlało go światło, które wpadało przez wielkie, zajmujące całą ścianę okno, nie przysłonięte żaluzjami. Robertson musiał siedzieć w fotelu i rozmawiać przez telefon, bowiem stamtąd dobiegał jego lekko stłumiony głos, przemawiający w obcym języku. Jeremy zawahał się, czując instynktowną chęć ucieczki. Zerknął na ściany, na których wisiały abstrakcyjne obrazy, ożywiające nieco ponure wnętrze. Nie spostrzegł, kiedy fotel obrócił się i złote oczy spojrzały na niego z przelotnym uśmiechem.
- Jeremy... - podskoczył, słysząc łagodny głos. Zwrócił bladą twarz ku Robertsonowi. Polityk ubrany był w spodnie od garnituru i poluzowaną przy szyi koszulę. Jego siwiejące włosy były lekko zmierzwione.
- Jednak nic ci nie jest - uśmiechnął się Robertson, wstając i wychodząc zza biurka. - Tak się cieszę, że jednak zdecydowałeś się przyjść.
Jeremy patrzył niemo jak mężczyzna zbliża się do niego. Gorąca dłoń ujęła jego podbródek i uniosła wyżej.
- To straszne co się stało... - w oczach Deverella zalśniło jakieś uczucie, jakby rzeczywisty żal - Ale ty już jesteś bezpieczny. Zapewniam cię.
Chłopak zebrał się w sobie i jednym tchem wyrzucił z siebie to, na czym zależało mu najbardziej.
- Chcę, żeby pomógł mi pan znaleźć mordercę moich rodziców. To dlatego przyszedłem.
Robertson przyglądał się mu w skupieniu, nie cofając ręki z jego podbródka.
- Policja szuka mordercy twoich rodziców. Dokłada się wszelkich wysiłków, by odnaleźć sprawcę tego okrutnego... bezlitosnego czynu.
Jeremy pohamował ochotę by wyrwać się spod ręki mężczyzny. Uniesiona wysoko głowa bolała go. Ale nie ośmielił się odtrącić tej ręki.
- Policja... - powiedział cicho, nakrywając powiekami zielone źrenice. Nie widział w tej chwili palącego spojrzenia Robertsona i może dobrze... - Nie wierzę w policję, panie Robertson... policja siedzi w kieszeni tego, kto zapłaci więcej... kto by to nie był... mafia, Korporacje, organizacja anarchistyczna, czy...
- Czy?... - podjął polityk.
- Czy pan. - zakończył Jeremy odważnie patrząc w jego oczy. Więcej odwagi było w jego wzroku niż w jego sercu. Ale o tym Robertson nie wiedział i lepiej żeby się nie dowiedział.
Robertson roześmiał się cicho, puszczając w końcu podbródek chłopaka.
- Przeceniasz moje możliwości, chłopcze... - rzekł ze smutkiem, o którym Jeremy wiedział, że był udawany - Powiem policji wszystko, co wiem i ułatwię jej prace jak tylko mogę, by dopomóc znaleźć sprawcę, jednak...
Chłopak złapał Robertsona za rękę, jego lodowate palce zacisnęły się na palcach polityka desperacko. Niemal zmusił Robertsona do ponownego spojrzenia sobie w oczy.
- Ja zrobię wszystko, by morderca zapłacił za to, co zrobił...Wszystko - powtórzył z naciskiem.
Robertson zapatrzył się na niego, na jego bladą przejęta twarz, na pałające rozpaczą oczy i poczuł jak w środku ściska go coś... jakby gorąca, nieubłagana dłoń... nadziei i pragnienia.
- Wszystko?... - zapytał uśmiechając się lekko.
Jeremy nie spuścił wzroku.
Robertson zbliżył swoją twarz do jego twarzy. Chłopak zdrętwiał. Ciemnowłosy mężczyzna niepewnie, wahając się, dotknął jego warg swoimi. Jeremy wciągnął raptownie powietrze do płuc, gdy język polityka wdarł się do jego ust, a gorąca dłoń przyciągnęła jego głowę bliżej. Gdzieś w jego środku narósł bezrozumny sprzeciw, pragnienie, by wydostać się z tych zaciskających się ramion. Żołądek skurczył się i podszedł do gardła. Jeremy najwyższym wysiłkiem uwagi powstrzymał te reakcje, ale nie mógł się zdobyć na to, by odwzajemnić pocałunek. Zacisnął powieki i pięści.
W końcu, po chwili tak długiej jak rok, Robertson oderwał swe usta od jego, ale nie odsunął się, przycisnął go mocniej do spiętego ciała.
- Tak bardzo... - Jeremy usłyszał w uchu jego namiętny szept - Tak bardzo cię pragnę, Jeremy.
Przez plecy chłopaka przebiegł zimny dreszcz. Żałował teraz swej decyzji, ale wiedział, że będzie jej żałował... nie przypuszczał tylko że tak bardzo. To wszystko wydawało się łatwiejsze, gdy planował to z dala od gorących, pożądliwych warg Robertsona i jego pragnienia, niebezpiecznego w swej intensywności. Na myśl o tym, co go czeka, Jeremy'ego ogarniał lęk. Lecz wiedział, że już za późno, aby się wycofać.
- Ja - wyszeptał, ale przerwał mu zgrzyt otwieranych drzwi.
- Szefie... - rozległo się w pokoju. Jeremy oderwał się od Robertsona jak oparzony i spojrzał na mężczyznę, który właśnie wszedł do gabinetu polityka.
Zmartwiał.
- Nitta... - zaczął Robertson lekko zirytowany, lecz nagle zbladł. Spojrzał na Jeremy'ego, który zszokowanym wzrokiem wodził od jednego do drugiego z mężczyzn.
Sekundy powolne i lepkie, upływały w milczeniu. Jeremy próbował poskładać w umyśle niemożliwe do poskładania fakty. Wreszcie oczywista z pozoru prawda uderzyła w niego, niemal ścinając z nóg.
- Nie... - wyjąkał zdrewniałymi, pozbawionymi krwi ustami.
- Cholera! - zaklął Robertson, a jego wzrok nabrał lodowatego wyrazu. - Jeremy, pozwól, że ci wyjaśnię...
Wstrząśnięte oczy skierowały się ku jego twarzy.
- Wyjaśnisz? Co wyjaśnisz? Boże... uciekając przed mordercą sam wlazłem w jego łapy! - w panice skierował się ku wyjściu.
Nitta, który od wejścia nie odezwał się ani słowem pytająco zerknął na Robertsona. Ten westchnął i kiwnął głową.
Jeremy już sięgał klamki, kiedy coś uderzyło w niego, podcinając mu nogi. Zauważył, że pada. Chciał złapać uciekającą mu równowagę, ale z przerażeniem stwierdził, że nie może się ruszyć. Upadł na ziemię bezwładnie, nie wydając nawet jęku. Zobaczył, jak w jego kierunku zbliżają się czarne, skórzane buty.
- Myślałem, że się obejdzie bez tego... - usłyszał nad uchem głos, lecz zniekształcony i odległy. Ktoś pochylił się nad nim. Tyle zarejestrował jego umysł, zanim stracił przytomność.



Dwóch mężczyzn stało w przedpokoju wpatrując się w kobietę konsekwentnie ładującą wszystkie zgromadzone wokół rzeczy do kartonowych pudeł. We wzroku jednego z nich pojawił się żal i poczucie winy.
- Naprawdę nie sądziłem, że to co robię, może wam w czymkolwiek zagrozić - rzekł Anthony, zaciskając pięści.
Nikolas oderwał wzrok od Jean i spojrzał na niego, zamyślony.
- Wiem o tym - odparł.
Zamilkli obaj, patrząc znów na kobietę. Ona na chwile oderwała się od pakowania i wkładając za ucho nieposłuszny kosmyk włosów, odwzajemniła ich spojrzenie. Z początku miękkie, gdy zwrócone na Nikolasa, zrobiło się zimne i twarde, gdy objęło Anthony'ego. Mężczyzna nie wytrzymał jej wzroku.
- Tak mi przykro - szepnął przez ściśnięte gardło.
Nicky klepnął go po ramieniu.
- Hej może nie będzie tam tak źle. To nie jest aż tak małe miasto.
Zawahał się na chwilę, patrząc znów na Jean.
- Może nawet będzie lepiej.
Anthony opuścił głowę.
- Poprosiłem Jean o rękę - kontynuował wsparty o kule mężczyzna - Zgodziła się.
- Gratuluję - rzekł Tony całkiem szczerze.
Nicky uśmiechnął się.
- Dziękuję.
Zapadła kłopotliwa cisza.
- Pójdę już - mruknął Anthony.
We wzroku Nikolasa pojawił się smutek. Niewypowiedziane słowa zawisły między nimi. Przemilczane tragedie, niewyjaśnione żale i tęsknota za tym, co było kiedyś, i na powrót czego tak liczyli obaj... a co już nigdy nie wróci. Anthony zacisnął powieki.
- Więc tak oto nasze drogi rozchodzą się ponownie, przyjacielu. - powiedział Nikolas.
Anthony zacisnął powieki.
- Jesteś jedynym prawdziwym przyjacielem jakiego kiedykolwiek miałem, Nikolas. Czy kiedykolwiek zdołasz mi wybaczyć?...
Nicky uśmiechnął się z przymusem.
- Już dawno ci wybaczyłem, Anthony... - rzekł.
Tony odwrócił głowę w bok.
- Bez ciebie ten świat nie przedstawia dla mnie żadnej wartości, Nicky... - wykrztusił w końcu.
- Anthony... - szepnął Nikolas wstrząśnięty.
Mężczyzna nie spojrzał na niego.
- Anthony... - szarpnął go za rękę - Znajdziesz kogoś, kto pomoże ci uwierzyć w ten świat na nowo, Tony... - widząc niedowierzające spojrzenie, zacisnął palce na jego dłoni - jestem tego pewien.
Anthony uśmiechnął się blado i nieszczerze.
- Chciałbym móc w to uwierzyć...
- Możesz... i uwierzysz pewnego dnia. Nie znam ani jednego człowieka, który by nigdy nie kochał.
Anthony drgnął.
- Co masz na myśli, Nicky? - zapytał, zdumiony.
Tamten się tylko uśmiechnął.
- Nic takiego.
- Kotku, czy mógłbyś mi tu pomóc?... - dobiegł ich nagle lekko poirytowany głos Jean. Anthony zrozumiał aluzję natychmiast.
- Pójdę już - rzekł.
Nikolas kiwnął głową i odprowadził go do drzwi.
- Anthony... - zwrócił się do niego jeszcze - Mam dla ciebie radę.
Tony spojrzał ku niemu ciekawie.
- Nie wiem, w co się wplątałeś... Wiem że to ma związek z Burkiem i Robertsonem...
Anthony zacisnął szczęki.
- Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, Tony - uspokoił go Nicky - Ale wiem, że to niebezpieczni ludzie... jakikolwiek by nie był ich publiczny wizerunek. Pozycji takich jak ich nie osiąga się uczciwością i dobrocią... Podejmij wszystkie pieniądze z konta, Tony... Zanim ci je zablokują... Jeżeli wlazłeś im na odcisk, to oni prędzej czy później zareagują. Bądź czujny. Bądź gotowy. Kup dobry samochód, który nie zawiedzie w decydującej chwili. Zdobądź broń i trzymaj ja naładowaną pod poduszką. Nie pozwól się zaskoczyć.
- Nie przesadzasz trochę? - wyszeptał pobladły Anthony.
Poważne, ciemne źrenice Nickiego przywarły do jego oczu.
- Chciałbym, przyjacielu. Ale walka na Ziemi nie ma nic wspólnego z walką w kosmosie. Kosmos to był teren czystych, jasnych ruchów... mogły być nagłe, lecz nigdy niespodziewane. Zazwyczaj nie dosięgały z nieprzewidzianego wcześniej źródła. Tu... tu nie wiesz skąd spodziewać się ataku, więc spodziewaj się go zewsząd. Bo gdy ich atak cię dosięgnie, nie umkniesz mu. To polityka, Anthony. Tu nie ma zasad, czy reguł... jeżeli nie będziesz ostrożny, zmiażdży cię, zanim się spostrzeżesz.
Anthony odetchnął głęboko. "Czy był tak naiwny żeby samemu nie dostrzec tej prawdy? Czy może nie chciał jej dostrzec. Czy dostrzegłby ją za późno?"
- Zrobię jak mi radzisz, przyjacielu - szepnął.
Nikolas rozluźnił się odrobinę.
Uścisnęli się.
- Powodzenia, Anthony.
- Powodzenia, Nikolas.


Anthony wyszedł, a drzwi mieszkania zamknęły się cicho za nim. Nie powiedzieli sobie "Do zobaczenia..."













Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:13:33
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

grzybek (grzybekmen1@op.pl) 16:15 22-08-2004
Niezłe masz pomysły. Ciekawe co wymyślisz dalej?
Natiss (natiss@tlen.pl) 15:55 23-08-2004
Całkiem, całkiem. ^^ Musze stwierdzić, że jest troszku dla mnie nie zrozumiałe (no cóż, inteligencją to ja nie grzeszę), ale podoba mi się. XD
(Brak e-maila) 19:28 27-08-2004

Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 19:29 27-08-2004
Ehhhhhhhhhhhhhhhhh....... Co tu dużo mówić..... Jak się coś takiego czyta to człowiek tylko w milczeniu wciska babci w dłoń piątkę na świeczkę przed ołtarz, żeby tylko autor pisał dalej tak dobrze, jak dotądsmiley Wszystko kocham, i te zdania co skutkują łaskotaniem w żołądku, i ten styl nie do opisu i tę treść... zresztą co tam treść.... treść to miał i Bolesław Prus..... ale Anthony! Boże, Anthony! Ja nie wiem za co ja go tak uwielbiam, nie mniej jednak uwielbiam go krańcowo.^^ Mój #1 wśród seme...
kethry (kethry@interia.pl) 00:40 28-08-2004
okropnie dziekuje ^___^ smiley***
kethry (kethry@interia.pl) 16:58 28-08-2004
Sachmet. daj ty tej babci na swieczke. przyda mi sie wszelka pomoc teraz smiley
Nache (Brak e-maila) 19:30 28-08-2004
Sory, że się wtrącę, ale Nitta lepszy smiley. Mowilam to od początku smiley. Keth, Ty wiesz co ja myśle, ja sie rozwodzić nie bede...
Kethry (kethry@interia.pl) 22:52 28-08-2004
mrrrr. wiem. ogromne buziaki dla ciebie smiley** ja tam Jeffa... nic nie poradze smiley
Ashura (Brak e-maila) 19:25 04-09-2004
No i po raz kolejny stwierdzam O MOJ BOZE, JAKI TA DZIEWCZYNA MA TALENT!Kolejne opko do pokochania.Zastanawialas sie moze nad kariera pisarska?Moim zdaniem masz ogromne szanse na sukces.pozdrowionka^----------^
Kethry (kethry@interia.pl) 23:35 05-09-2004
dziekuje smiley strasznie milo mi sie zrobilo po waszych wpisach smiley
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila)10:29 06-09-2004
Kethry. Ja jestem zdegustowana. Ja tu się na świeczki rujnuję, a DALEJ NIE MA DALSZEGO CIĄGU?
Kethry (Brak e-maila) 22:18 07-09-2004
zaraz bedzie. najpierw czesc 11 musi przezyc Nachebetkowa krytyke smiley
Nachebet (Brak e-maila) 13:07 09-09-2004
Hyhyhy... ... jestem w trkacie... Właśnie Anthony Jeremiego tego... a, nie powiem wam... ...
*poszła czytać*
Heike (heike@tlen.pl) 23:34 10-09-2004
Masz dar przykuwania mnie do kompa. Wzroku nie mogę oderwać do momentu kiedy zodaczę ostatnią linijkę.
Kethry (kethry@interia.pl) 20:38 12-09-2004
ranny, ale jednak zywy... Trop przetrwal krytyke. dojrzewam do wyslania go Nami smiley
Ashura (Brak e-maila) 18:05 25-09-2004
Dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11...
Tets (Brak e-maila) 00:32 26-09-2004
Jak najlepsze rekomendacje ode mnie takze... ;]
An-Nah (Brak e-maila) 15:47 10-10-2004
Keth, powiem ci to tylko raz, bo mnie zazdrosc zzera - powinnas zostac profesjonalistka. Zalamalam sie. Ide czytac dalej.
Arvin (Brak e-maila) 17:18 20-10-2004
Cóż żadko się zdarza,a jednak muszę przyznać opowiadanko jest dobre, nawet bardzo. Mogłabyś przerobić to na książkę po paru poprawkach.Muślałaś kiedyś o pisaniu zawodowym? Tylko musiała byś wtedy pisać częściej i tyle samo.
Kethry (kethry@interia.pl) 19:16 22-10-2004
Arvin: heh, no i tu mamy problem smiley
An-Nah (Brak e-maila) 13:20 31-10-2004
Keth, melduje ze (w koncu!) doczytalam i rpagne ciagu dlaszego... pospiesz sie ^^
Rahead (Brak e-maila) 23:51 11-11-2004
12 12 12 12 12 12 O_O

szybciej T_T

chyba nie muszę dodawać ze super......
Jeenefrath (Brak e-maila) 18:38 16-11-2004
Dobre tylko żatko piszesz
lollop (Brak e-maila) 21:13 20-11-2004
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA (to jest okrzyk uwielbienia wywołany z braku odpowiednio dobrych słów)
(Brak e-maila) 20:31 03-12-2004
Powinnaś zostać pisarką masz dar pisz dalej
wena Kethry (Brak e-maila) 23:48 12-12-2004
mam zla wiadomosc (chlip). glupia (oj, glupia) autorka tego opa wziela sobie na kark szczescie pt drugi kierunek studiow. nie ma czasu na oddech, nie ma czasu na mnie. 12 czesci chwilowo nie bedzie. chlip...
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 00:42 13-12-2004
Kethry, kochanie, nie rób mi tego!!! Rozumiem, co to dwa kierunki studiów, naprawde, ale kończenie w takim miejscu to zbrodnia na czytelnikach...Błagam, napisz cos szybciutko, jak tylko złapiesz chwilę oddechu!!!
Rahead (Brak e-maila) 10:15 22-12-2004
Y_Y....

Ale ja wytrwam! Bede oczekiwała T-T
(Brak e-maila) 23:39 22-12-2004
Kethry ja też robie dwa kierunki,daje korki,zajmuje się rodzeństwem,uczeszczam na różne kółka w których przeważnie jestem w zarządzie.Oprócz tego mam jeszcze czas na pisanie przyjaciół i inne takie.
Wiesz mówi się, że jak twierdzisz że nie masz czasu to znajdz dodatkaow zajęcie to zauważysz jak wczaśniej miałeś(aś) go dużo.
To sprawdzona prawda,może skróć opowiadania będzie Ci łatwiej i zadowolisz nassmiley
Kethry (kethry@interia.pl) 15:14 26-12-2004
dzieki za rady. poradze sobie. po swojemu smiley
Ashura (Brak e-maila) 20:20 19-01-2005
JA JESTEM ZDEGUSTOWANA!!!!!!!!!!!11 ukazala sie wieki temu i od tego czasu cicho sza.Kiedy bedea nastepne czesci do jasnej ciasnej????Ja chce Jeremiego on jest cuuuuuudoownyyyy.
Kame (kame_kira@wp.pl) 11:26 01-02-2005
Ach!Ach!Ach!Wzdycham za częścią 12,Nittą,Jeremym i oddechem śmierci na karkusmiley
Na kolanach pójde i czołgać się bede byleś napisała część następną^^
kethry (Brak e-maila) 23:42 06-02-2005
wyrzuty sumienia mnie zjadaja... ale nie mam dobrych wiesci... T__T. Trop stoi jak stal.
Rahead (Brak e-maila) 11:42 28-02-2005
stoi? *łamiącym się głosem* nie ruszył ani o milimeeetr? O_O
SuperNova (przewer@poczta.onet.pl) 14:52 08-03-2005
BŁAAAAGAM Kethry, błagam i jeszcze raz błaaagam o nastęną część!!! Twoje opo czyta się tak samo świetnie jak najlepsze książki SF i sensacyjne!!! Proosze o jeszcze!!!
Kethry (Brak e-maila) 01:20 09-03-2005
ha! no dobra. ruszyl sie o 12 stron smiley cokolwiek robicie - robcie to dalej, bo dziala smiley
(Brak e-maila) 23:22 16-03-2005
Ja też,ja też.Cokolwiek działa to się przyłanczam.Chcę więcej tego opcia jest super!!!
PS:Jak podziała to modę tak co dzień się tu wpisywać
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
Dzis jeszcze raz.
Proszę,błagam pisz dalej
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
PIsz pisz pisz......piszsmiley
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
pisz?
(Brak e-maila) 23:24 16-03-2005
piszesz?
(Brak e-maila) 15:18 20-03-2005
pisz pisz!! im więcej tym lepiej. jesteś boska i piszesz boskie opowiadania. Tylko nie przestawaj błagam!!
Kethry (Brak e-maila) 21:05 29-03-2005
staram sie smiley. dziekuje smiley**
Rahead (Brak e-maila) 18:08 31-03-2005
ech przeczytalam znowu calosc *rozmazona*
Netsah (Brak e-maila) 00:35 05-04-2005
kochana Rahead mi polecila-na moje nieszczescie przeczytalam cale...pisz-prooosze*blagalny wzrok* jedno z fajniejszych opek jakie czytalam*rozmarzona dolaczam do Rah-kun*
Bardzo zniecierpliwiona (Brak e-maila)23:17 07-04-2005
i jak ci idzie?? Mam nadzieje że wenka nie opuszcza bo chyba zwariuje jak nie poznam dalszych etapów tej historii. Ocal moje zmysły bo jeszcze troche i je postradam. Życzę stałego natchnienia
;D
asjana (asjana@gmail.com) 10:59 04-05-2005
super piszesz po prostu bosko nie wiem kiedy naoisalas ostania czesc ale potrzac po datach bylo to dosc dawno wiec prosze zmiluj sie nd nami i napisz nastepna czesc nie moge sie juz doczekac
(Brak e-maila) 16:26 18-05-2005
to jużmój 5 wpis tutaj każdy w odstepie conajmniej kilku tygodni...
Matko ja już od pół roku nic innego prócz śledzenia postępów wpisaniu opka nie robie...
LITOŚCI!!!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 13:39 23-06-2005
Boze. *beczy* 7 raz juz to czytam a ty nie napisalas nic dalej. Musialas przeciez napisac choc troszke!!! Prawda???
Wiem wiem, sesja itd. ale ja tu cierpie. Musle ze MY cierpimy. Wyslij choc na maila ze dwa zdania nowiej czesci. Jak moglas zostawic opo w takim momecie !!!!!!!!

AAAAAAaaaaaaaaaaaaaghr. Musze wiedziec co bedzie dalej.
Kira (Brak e-maila) 23:38 16-03-2006
O moj Boze... Twoje opowiadanie jest niesamowite.. i wywarlo na mnie ogromne wrazenie @_@! to jest po prostu cos niesamowitego. Podoba mi sie Twoj styl. Jest swietny! Opowiadanie jest boskie i trzymajace w napieciu *_*.. Kya! A Anthony jest wprost cudowny! Uwielbiam goo *.*. On i Jeremy, mimo wszystko, pasuja do siebie.... ^^
Ja chce wiedziec co bedzie dalej...! Prosze, prosze, prosze, blagam o dalsze czesci! Czuje ze jezeli nie dowiem sie co stanie sie dalej to umre ;_;. Czy beda dalsze czesci?... jesli tak, to kiedy?T_T
Kira (Brak e-maila) 13:50 17-03-2006
Czekam T__T...
Kira (Brak e-maila) 18:23 18-03-2006
*nadal czeka* u.u
Kira (Brak e-maila) 14:01 20-03-2006
Ecchhh, kiedy bedzie ciag dalszy?
Gall (Brak e-maila) 18:59 21-03-2006
My chcemy więcej!
My chcemy więcej!!!
W przeciwnym razie zakładam strajk głodowy!
Kira (Brak e-maila) 12:43 23-03-2006
Dokladnie! My chcemy wiecej Anthony'ego Jeremy'ego i innych! ~.~
Kira (Brak e-maila) 13:55 26-03-2006
Ech T.T... chcemy wiecej!@_@
~.~ (Brak e-maila) 18:40 01-04-2006
Jest nowa aktualka a Ukrytego Tropu ciagle nie ma...
Kethry (Brak e-maila) 00:14 03-04-2006
no dobra. to sie pochwale. skonczylam Tropa. zanim sie tutaj jednak zjawi musi przetrwac ogien beta-readingu smiley. co sie ostanie, to sie o/ukaze smiley
Kethry (Brak e-maila) 00:32 03-04-2006
ale sie zdziwilam, ze jeszcze jestescie. i czekacie. mrrau smiley
Kira (Brak e-maila) 11:31 06-04-2006
AAAAAAA! NAPRAWDE?!?! *zemdlala i umarla ze szczescia* Dziekujeeemy Ci droga Kethry! ^______^ *tanczy*
(Brak e-maila) 19:08 17-04-2006
Nie chce na nikogo naciskac ani nic, ale kiedy wreszcie bedzie?v.v'
liz (liz5@o2.pl) 15:44 21-04-2006
kiedy bedzie nastepna czesc... ja nie moge sie juz doczekac :]
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 18:51 21-04-2006
halooooo!
Czy ktos tam jest??
Stuk puk.!
Juz prawie rok minął od ostatniej częsci (albo i więcej) My tu uuuumieramy.
Jak mozna zostawić czytelnika, tuż przed zakonczeniem, bo podobno 12 rozdział ma być ostatni. Toz to gorsze jest, od najwymyślniejszych tortur.

Wielce załamana, wierna czytelniczka (zadziej komentatorka)
mary madness
mary madness (Brak e-maila) 18:55 21-04-2006
Oł jessss.
Przeczytałam wpis Kethry. Znaczy... będzie Trop ^O^
Jaspis (Brak e-maila) 14:23 28-04-2006
Ja też chcę kolejną część,a najlepiej kolejnych paręsmiley Kiedy bedą?
lukger (Brak e-maila) 15:27 30-04-2006
prawdziwa perełka przeczytałam jednym tchem.Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.Poprostu rewelacja!!!
Kira (Brak e-maila) 16:52 13-05-2006
Auuuu.. proszeee v.v chyba juz dluzej nie wytrzymam ;_; ja chce Ukrytego Tropa! *wali sie patelnia w glowe*
juicebox (dariaart@interia.pl) 08:46 27-05-2006
a gdzie dalszy ciąg????!!!!
(Brak e-maila) 18:31 30-05-2006
omgwtf?!
(Brak e-maila) 18:03 18-06-2006
no to kto by w koncu tym przywodca ciem??
Kira (Brak e-maila) 17:30 19-06-2006
Nareszcie się doczekałam ostatniej części!
Podobało mi się.. jak zwykle było wspaniałe, lecz czuję pewien niedosyt.. czy Jeremy naprawde nie kocha Anthony'ego? bo mi się wydaję że jednak kocha @_@. Ech, szkoda, że to już koniec.. będzie mi ich brakować v.v.
Dziękuję Ci bardzo za to cudne opowiadanie!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 17:41 19-06-2006
Zmianę stylu czuć. Odnoszę wrażenie, że ta zmiana przeżyła swoje apogeum w opowiadaniu umieszczonym w antologii. Zamieszczasz więcej opisów i rozwodzisz się bardziej nad wnętrzem bohaterów. Ogólnie to bardziej patetycznie się zrobiło.
Podobało mi się. Zawsze podobają mi się twoje opowiadania, ale wolałam twój poprzedni sposób pisania.
Rahead (Brak e-maila) 23:31 20-06-2006
tak najbardziej ale to najbardziej mi sie podobal motyw imienia Colmana..
no... taka perła.
Yoan (Brak e-maila) 00:43 21-06-2006
No tak, odczuwa się inny styl, lecz jak na moje niczego mu nie brakuje smiley hyh...Jefferson...gratuluję, nie często mam łzy w oczach przy czytaniu smiley. Dobra robota!
Kethry (Brak e-maila) 00:55 21-06-2006
Dzieki, Kochani! smiley** bardzo duzo to dla mnie znaczy smiley
Sccar Leth (Brak e-maila) 23:50 23-06-2006
Uwielboam Ciebie i Twoje opowiadanie.Cieszę się, że czekanie się opłacało. Jesteś świetną pisarką i zdania nie zmienię. Wiem co mówię.Jestem krytykiem, a odkąd ukazała się pierwsza część z niecierpliwością czekam na kolejną.
Życzę więc dalszych sukcesów i kolejnych takich tekstówsmiley
Linarea (fantastyczka01@interia.pl) 22:45 13-07-2006
Normalnie nie cierpię s-f ale Twoje opowiadanie było niesamowite! Szkoda tylko, że styl ci się zmienił (nieco zbyt filozoficzno-melancholijny jak dla mnie). No i naprawdę szkoda mi Jeffa smiley
Sac (Brak e-maila) 20:13 11-05-2007
Wiem, ze jest to s-f, ale mam jedną uwagę:
Korea Pd. nigdy nie pójdzie w sojusz z komunistycznymi Chinami lub Irakiem, z dwóch powodów: przede wszystkim, USA dość solidnie pilnuje tego państwa (mają tam nawet własną bazę), a drugi powód to - Koreańczycy nie lubią Chińczyków. Tak samo Korea Pn nie skuma się z Japonią, która od II wojny światowej jest również w pewnym stopniu kontrolowana przez USA, poza tym komunistyczni Koreańczycy nienawidzą Japonii. Nie wiem, czy ten komentarz ma sens, bo widzę, ze dawno temu nikt tu nie pisał, ale sugerowałabym rozważanie tych faktów. Powodzenia w pisaniu smiley
smiley (Brak e-maila) 18:58 20-11-2007
Wiesz niezla historja. Ale zanim przeczytalam pierwszy rozdzial minela godzina smiley Masze byc szczera, sa troche za dlugie. Ale tak jest swietnesmiley
Mary (Brak e-maila) 10:01 27-11-2007
Kethry ja Cię bardzo, bardzo, bardzo ładnie proszę dodaj kolejne części, bo to opowiadanie jest niesamowite! Normalnie aż brak słów, choć jeżeli chodzi o takie kwestie to jestem wygadana =)Ale Ty mnie po prostu zauroczyłaś swoim stylem pisania =)
Liz (ziaabaa@wp.pl) 18:51 27-11-2007
No nie... to nie może być prawda... Ja myślałam, że to opowiadanie jest skonczone! Huh... Nie znosze nie znać zakończenia...
Ale ze mnie naiwny człowiek, wiesz? Tam się działo tyle złego... i tak nagle spadła na mnie świadomość, że taki jest realny świat, że wokół ciebie zawsze rozgrywają się ludzkie dramaty, o których nie masz pojęcia. Że świat zmierza ku... no, napewno niczemu dobremu. Czuję sie jakby powoli miał zbliżać się ku końcowi.
Raczej nigdy nie przepadałam za takimi fatalistycznymi dziełami, ale.. moze to dlatego, że chcę byc optymistką i nie widzieć, co tak naprawdę się dzieje? Czym tak naprawdę jest życie? Przeraziło mnie to... i naprawdę skłoniło do poważnych przemyśleń. Bo to było, aż ZA realistyczne.
Żałuję, że nie potrafie wydusić z siebie nic bardziej konstruktywnego, ale zwyczajnie brak mi teraz słów, żeby powiedzieć, co czuję. To jak swoiste katharsis. Nie mogę sie odnaleźć w takiej drastycznej historii, gdzie jedno nieszczęście pociaga następne a wszystko jest ze sobą splecione okrucieństwem i śmiercią jak w koszu pełnym wijących się węży...
Dawno w Internecie nie czytałam czegoś tak dobrego i szczerzę żałuję też, że najwyraźniej cała ta praca została porzucona... Naprawdę szkoda tego opowiadania. Powinno mieć zakończenie, jest tego warte.
Mary (Brak e-maila) 20:54 04-12-2007
Kocham Cię, po prostu Cię kocham za to opowiadanie, a może powieść jest bardziej adekwatnym określeniem?
Liz (ziaabaa@wp.pl) 17:52 23-02-2008
O. Nie masz pojęcia, Droga Autorko, jak się zdziwiłam, kiedy dziwnym przypadkiem tu weszłam i tajemnicza liczba 12 z czymś mi się skojarzyła. A mianowicie z tym, że wcześniej jej nie było smiley Ależ sie ucieszyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że to nowa i ostatnia część. Nie powiem, że żałuję, że więcej nie będzie, bo to było dobre zakończenie. Powiedziałabym, że na poły szczęśliwe, sycące pewną potrzebę serca po tym, kiedy tak się utożsamialiśmy się z bohaterami, a jednak nie dało po sobie odczuć nadmiaru tegoż szczęścia, bo to odbiera realizm całej treści.
Co do tego, czy styl tej części różnił się od poprzednich... Dawno czytałam poprzednie części, ale zmiana na pewno nie jest tak drastyczna, nadal wciąga i czaruje pięknymi sentencjami.
Naprawdę gratuluję pięknej pracy i cieszę się niezmiernie, że zechciałaś się podzielić nią z innymi na łamach strony.
Życzę dalszych sukcesów i efektywnego samodoskonalenia, jeśli pisanie Cię nie zmęczyło smiley
Pozdrawiam.
wadera (wadera88@tlen.pl) 18:12 14-08-2009
Powiem tak, to opowiadanie jest jednym z najlepszych jakie miałam przyjemność czytać na tej stronie. Szczerze to przez kilka dni nie potrafiłam oderwać się od niego i myślami byłam ciągle z głównymi bohateramismiley Większość opowiadań jest taka.. płytka, średnia fabuła, albo mało skomplikowana, nacisk na romanse.. no i dobrze, niech i takie będą:] Twoje dzieło jest o niebo lepsze od innych choćby pod tym względem, że ma kilka wątków pozornie przypadkowo łączących się ze sobą tu i tam... Czyta się przyjemnie i naprawdę udało Ci się zachować napięcie do końca:] No i fakt, że jest duuuużo tekstusmiley Uwielbiam długie opowiadania, bo to świadczy o tym, iż autor się napracowałsmiley Pozdrawiam serdecznie i życzę jeszcze więcej weny twórczejsmiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum