The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 16:04:55   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Ukryty trop 6
CZĘŚĆ SZÓSTA - THE ONES WE LOVE...




Pieścił każdą część z osobna, tak jak dotykałby ciała kochanka. Delikatnie, z czułością, jakby bojąc się sprawić ból. W tej przyjemności, tym lepszej, że celowo przez niego przedłużanej, doświadczanej każdą komórką ciała, przerwało mu nagłe pukanie do drzwi mieszkania. Błyskawicznie złożył pistolet i usiadł na stole, mając drzwi dokładnie na wprost siebie.

- Proszę... - wymruczał.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w prochowcu. Jego twarz skrył cień, ale poznał go, poznałby go nawet w najgłębszych ciemnościach. Uśmiechnął się i nie opuścił lufy ani o milimetr. Był ubrany tylko w rozpięte spodnie, więc teraz odczuł na nagiej klatce piersiowej podmuch przeciągu.

- Nitta... celujesz do mnie? - zapytał gość, spokojnie zamykając drzwi i podchodząc do niego bardzo blisko. Stanął bezpośrednio między jego nogami i delikatnie ujął dłoń trzymającą broń. Lufa bardzo powoli pochyliła się ku podłodze.

- Nie jest naładowany.. - zachichotał mężczyźnie do ucha, jednocześnie uwalniając rękę i odkładając pistolet na stół. Pieszczotliwie przesunął dłonią po jego powierzchni.

- Nie jest? - zagadnął przybysz, patrząc na scenę lekko uśmiechniętymi oczyma.
Nitta spojrzał na niego zza firanki swych białych rzęs.

- Nie...

Mężczyzna pogłaskał go po piersi, rozkoszując się tym dotykiem.

- Przyniosłem ci prezent - powiedział.

Nitta zbliżył swą twarz do jego twarzy.

- Prezent?

- Tak. - sięgnął za plecy po paczkę, którą postawił na podłodze, wchodząc. Podał ją białowłosemu. Ten bardzo powoli zerwał papier pakowy i otworzył pudełko.

- Najnowszy paralizator Heckler&Koch.

Nitta włożył broń na dłoń, zapinając pasek na nadgarstku. Wycelował w przeciwległą ścianę i nacisnął przycisk zwalniający. Przez sekundę paralizator rozjarzył się błękitnym blaskiem, gdy generował energię konieczną do uderzenia, a potem niebieska kula energii pomknęła ku ścianie, zamigotała i zgasła.

- Moja firma... lecz nie mój typ broni - wykrzywił wargi, rozpinając pasek. Docenił fakt, że paralizator nie rozgrzał się nawet odrobinę - Nie używam takich niegroźnych zabawek.

Powstrzymała go ręka gościa.

- Zachowaj go, może ci się przydać.

Nitta uśmiechnął się, posłusznie nie zdejmując paralizatora.

- Planujesz coś?

- Odwiedzimy Terrence'a Michelsa. Pamiętasz go jeszcze? - pieszczotliwie wplótł palce w białe włosy Nitty.

- Oczywiście... Czy mam go... obezwładnić, jeśli nie zgodzi się na twoje warunki?

- Jeżeli nie zgodzi się na moje warunki, masz go zabić. Ale miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Ręka gościa wsunęła się tuż za pasek jego spodni, dotykając wrażliwej skóry. Przez ciało Nitty przebiegł dreszcz, a jego oczy rozszerzyły się i zapaliło się w nich światełko szaleństwa.

- Oczywiście, że dojdzie... - mruknął wprost w ucho gościa. Ten zbladł, po chwili odważnie uśmiechnął się, wyginając rękę Nitty w tył i nieomal wybijając ją z barku. Białowłosy jęknął, na wpół z bólu, na wpół z rozkoszy.

- Dlaczego tak sądzisz? - nacisk wzmógł się odrobinę. Nitta roześmiał się głośno.

- Dostał przecież mój pocałunek - powiedział - pocałunek śmierci.

Mężczyzna pchnął go brutalnie na stół.

- Skoro tak... - wypuścił jego rękę z bolesnego uścisku. Nitta rozłożył je w geście parodiującym poddanie.

- Po co mi zatem paralizator?

Gość uśmiechnął się drapieżnie.

- Bardzo możliwe, że będzie tam pewien chłopak, pokażę ci go. Chcę go mieć żywego.

- Aha.. - powiedział po dłuższej chwili białowłosy - Czy jeszcze kogoś?

- Co? - zapytał mężczyzna z ustami gdzieś między szyją a obojczykiem Nitty.

- Czy jeszcze kogoś chcesz mieć żywego?

Poczuł jak silna ręka ujmuje jego włosy i wraz z nimi ciągnie jego głowę w dół.

- Nie - usłyszał - Nikogo więcej.


- Informujemy państwa, że wciąż brak nowych dowodów w sprawie prowokacji Triumiviratu. Zgodnie z oświadczeniem Zgromadzenia, w związku z ostatnimi wydarzeniami, wybory członków nowego Triumviratu zostały przełożone na termin bliżej nieokreślony. Zgromadzenie unika wszelkich komentarzy dotyczących ostatnich wydarzeń. Z nieoficjalnych źródeł wiemy, że dzisiejszego ranka blisko pięćdziesięciu wysokich oficerów Armii Ziemi zostało aresztowanych, celem złożenia wyjaśnień, lub pod zarzutem masowego mordu dokonanego na ludności cywilnej Saturiona. Wszyscy członkowie Zgromadzenia zaprzeczają, jakoby mieli coś wspólnego z prowokacją, czy choćby, że wiedzieli o niej. Jednak udało nam się dowiedzieć, że już w tej chwili znaczna część aresztowanych przyznała się do otrzymywania tajnych rozkazów bezpośrednio od Triumviratorów. Przyznają, że wiedzieli iż obca rasa nie była nastawiona na wojnę, czy choć do niej przygotowana. Szokujące zeznania oficerów, których personaliów nie możemy zdradzić, mówią o ich zaskoczeniu nagłym, silnym oporem przeciwnika. W założeniu wojna miała skończyć się w ciągu czterech lat. Jednakże część aresztowanych wciąż zaprzecza takim informacjom i utrzymuje, że nic o nieoficjalnej wojnie Triumviratu nie wiedziała. Rząd wydaje się pogrążać w chaosie, mami nas obietnicami odkrycia prawdy, tymczasem w wielu krajach sytuacja wymknęła się spod kontroli. Wybuchają zamieszki, wzrasta popularność organizacji anarchistycznych i antyrządowych, zdarzają się zamachy na członków rządu. Na dzisiejsze popołudnie swoje wystąpienie zapowiedział senator Deverell Robertson, który jednakże nie ma poparcia członka Zgromadzenia Terrence'a Michelsa. Michels wytrwale wstrzymuje się z wszelkimi komentarzami, lecz jest nadzieja, że dziś zmieni się jego stanowisko, bowiem on także planuje wystąpienie przed naszymi telewidzami. Być może jego słowa rzucą choć trochę światła na całą tę sprawę. Z tym życzeniem żegnamy państwa. Informacje sportowe przekaże państwu Amanda Hack.


- Harrelson.

- Tak? - połączenie musiało okrążyć pół Ziemi i tym Robertson tłumaczył sobie zakłócenia na linii i wykrzywioną twarz Sigmunda.

- Jak wygląda u ciebie sytuacja?

- Zamieszki rozpętały się na dobre. Na ulicę wylegli ludzie, rząd waha się przed wprowadzeniem oddziałów prewencyjnych. Tłum zbliża się ku siedzibie rządu i jest prawie pewne, ze przypuści nań szturm. Wtedy na pewno wkroczą oddziały prewencji. Spodziewam się zabitych i rannych.

- Czy jeszcze gdzieś sytuacja tak wygląda?

- Moje źródła donoszą, że podobny chaos ogarnął niemal całą wschodnią Europę i Bliski Wschód.

- Dobrze - Robertson pozwolił sobie na uśmiech, patrząc na przejętą twarz Harrelsona. Jego zmniejszone i drgające oblicze nagle zrobiło się ponure.

- Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć. To, co się tutaj dzieje... to koszmar.

- Nie przejmuj się tak, Sigmund. Wszystko idzie zgodnie z naszym planem. A tłum zawsze musiał się wyszaleć. Pokrzyczą trochę, porzucają kamieniami, a potem będą czekać na kogoś, komu znów będą mogli ślepo zaufać. Wtedy wkroczymy my. Nic prostszego.

Harrelson przez chwilę patrzył na niego bez słowa.

- Nie sądzę, żeby sytuacja na Bliskim Wschodzie została tak łatwo opanowana.

- Dlaczego?

- Pojawiły się tam głosy fanatyków i fundamentalistów, sugerujące ponowne zerwanie z zachodnim światem i niewiernymi. Szczególną popularność zdobywa tam niejaki Farid Hisham, przywódca organizacji Mahomet. Wydaje się, że czekał jedynie na pretekst, aby rozpocząć regularną walkę z systemem Zachodnim we Wschodnim świecie. Za wszystkie ostatnie nieszczęścia obwinia Europę i Amerykę. Używa dobrych argumentów, często bardzo emocjonalnych, ponadto jest charyzmatyczny, wedle wiernych naznaczony ręką Boga i ludzie go słuchają. To może być problem.

Robertson zamyślił się.

- Przypomina mi to historię XX wieku - mruknął, a widząc oczekiwanie na twarzy Harrelsona, dodał pewniejszym, bardziej zrelaksowanym tonem - To nie będzie żaden problem. Prześwietl Farida na wylot, znajdź coś kompromitującego... i oznajmij mu, że wiesz. Powiedz mu, że my, jako nowy Triumvirat, nie będziemy widzieli nic przeciwko temu, żeby to on zajął miejsce obecnego członka Zgromadzenia z Bliskiego Wschodu. Jednym słowem, użyj nieodpartej kombinacji szantażu i przekupstwa, aby go zdobyć dla naszej sprawy. Metoda kija i marchewki zawsze się sprawdza.

Na twarzy Harrelsona wyraźnie widział powątpiewanie.

- Nie wydaje mi się, żeby Hashim miał coś do ukrycia, on naprawdę wygląda na świętego człowieka, fanatycznie przestrzega zasad ich religii, z tego co wiem nigdy nie był notowany...

- Sigmund... fanatyzm nigdy nie bierze się znikąd. Zapewniam cię, że przeszłość Farida na pewno nie jest tak kryształowa, jak on chciałby żeby była.

- Nawet jeśli, to nie sądzę, żeby dał się przekupić Zachodniemu światu, którym tak pogardza... on naprawdę wierzy w to, co głosi.

Robertson roześmiał się, odrzucając głowę do góry.

- Zaufaj mi, przynęta w postaci władzy na pewno go skusi...

W głosie Harrelsona zabrzmiała zaduma.

- Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiesz mentalność tych ludzi. To zupełnie inny krąg kulturowy... wyznają inne wartości niż my, i zdobywają je zupełnie innymi środkami.

- Krąg kulturowy kręgiem kulturowym, a władza władzą... popęd ku władzy jest obecny w każdym człowieku, niezależnie od kręgu kulturowego. A szczególnie jest on rozwinięty u wszelkich fanatyków, których przecież nadrzędnym celem jest ekspansja własnych poglądów i zniszczenie poglądów innych. Władza jest do tego najlepszą drogą. Spróbuj mojej metody, Sigmundzie, a zobaczysz że poskutkuje.

Herrelson nie wyglądał na przekonanego, lecz nie oponował więcej.

- Co z Michelsem? - zapytał.

- Właśnie do niego jadę. Zapowiedział na dziś swoje wystąpienie i muszę upewnić się, że nie powie na nim nic, co byłoby dla nas niewygodne. Nasza pozycja nie jest na razie na tyle pewna, żebyśmy mogli ryzykować.

- Myślisz, że powie ci prawdę, wiedząc jak niebezpieczny jesteś?

- Myślę, że on nie wie, jak niebezpieczny jestem i nie czuje się tak zagrożony, jak powinien. Poza tym Terrence zawsze był otwartą duszą... trochę wprawy i można w nim było czytać jak w otwartej księdze.

- Jak uważasz. Muszę już lecieć, jeżeli mam coś szybko znaleźć na temat Farida.

- Kiedy wrócisz do kraju?

- Jak tylko sytuacja się trochę ustabilizuje.

- Dobrze. Do widzenia, Sigmundzie.

- Cześć.

Połączenie przerwano. Robertson odłożył telefon i spojrzał na współpasażera podróży. Nitta bawił się bronią, a jego spojrzenie było nieobecne. Deverell nadstawił ucha i usłyszał, że białowłosy szepcze coś pod nosem.

- Już niedługo, malutki... - mówił Nitta, pieszcząc dłońmi pistolet - Już niedługo.

"Tak" pomyślał Robertson "Już niedługo"



- Waters, gość do ciebie - mruknęła strażniczka, dezaktywując zamek w jego celi. Mężczyzna podniósł się z pryczy zdumiony.

- Kto?

Kobieta, potężnie zbudowana Murzynka, wzruszyła ramionami i spojrzała na kartkę, trzymaną w dłoni.

- Niejaki Hudson. Chcesz się z nim widzieć?

- Tak.

- Więc chodź, nie mam całego dnia. To jest i tak nie do końca zgodne z regulaminem. Inni więźniowie nie mają takich luksusów - marudziła strażniczka prowadząc go długim, jasno oświetlonym korytarzem. W sąsiednich celach Waters widział żołnierzy jak on, niektórych znał nawet całkiem nieźle. W końcu doszli do niewielkiego pokoiku. Kobieta wyjęła kartę - klucz i przesunęła nią nad zamkiem. Zamek mrugnął czerwono i drzwi ustąpiły.

- Macie 10 minut - powiedziała strażniczka i zamknęła za nim drzwi.

Waters spojrzał na bladego Anthony'ego. Ten uniósł dłoń w przywitaniu.

- Cześć, sierżancie.

Waters uśmiechnął się

- Cześć, Tony.

Usiadł na krzesełku przy niewielkim stole i spojrzał na mężczyznę naprzeciwko.

- Jak się tu dostałeś?

Anthony skrzywił wargi.

- Posmarowałem gdzie trzeba. Nikolas mi pomógł.

Na parę sekund zapadła krępująca cisza.

- Oni się przyznali... Wiesz?

Waters uniósł pytająco brwi.

- Oficerowie z ziemskiej armii... przyznali się do wykonywania tajnych rozkazów Triumviratu, przyznali się, że Obcy byli do wojny nieprzygotowani i że oni o tym wiedzieli.
Waters pobladł. Oparł twarz na dłoniach wspartych łokciami o stół. Nie patrzył na Anthony'ego.

- Kto?... - wyszeptał.

- Nie wiem. Nie mogłem zdobyć tych informacji.

Waters niemo wpatrywał się w nieśmiertelniki na piersi Anthony'ego.

- Muszę zapalić - powiedział w końcu - Masz papierosa?

- Mam. - wyjął paczkę i zapalniczkę i przesunął je po stole w kierunku pułkownika.

- Dzięki.

Anthony nie spuszczał wzroku z Watersa, który zwiesił dłonie wzdłuż ciała ku ziemi i wpatrywał się w sufit. Papieros sterczał z jego ust.

- Nic nie wiedziałem...

- Wiem.

- Torson?

- Nie wiem.

- Cholera.

- Greg... jesteś oskarżony o zdradę i zbrodnię masowego ludobójstwa.

Pułkownik kiwnął tylko głową.

- Dlaczego, skoro nic nie wiedziałeś?

Waters skupił na nim wzrok.

- Widocznie ktoś mnie bardzo nie lubi. Jest kilku takich ludzi.

- Byłeś przesłuchiwany?

- Tak.

Anthony zapatrzył się na pomalowaną na bladoniebiesko ścianę. Pokój był przygnębiająco pusty.

- Co powiedziałeś?

- Prawdę. Że nic nie wiedziałem.

- Więc ktoś cię wkopał.

- Prawdopodobnie.

- Torson?

Pułkownik pokręcił głową.

- Na pewno nie.

- Greg... co z tobą będzie?

Poczuł na sobie wzrok przerażająco pustych oczu.

- Teraz będzie proces... zapewne tylko dla pozorów.

- A wyrok?

- Wiesz jaka jest kara za zdradę i zbrodnie wojenne.

Anthony zbladł, poderwał się, złapał krzesło na którym siedział i z całej siły uderzył nim o ścianę.

- Cholera... - wykrztusił.

Strażniczka zajrzała do pokoju. Anthony uniósł drżące dłonie, dając znak, że już będzie spokojny. Kobieta wskazała ręką zegarek i wyszła.

- Dlaczego ja nie zostałem oskarżony? Też tam byłem.

- Zbyt wielu ludzi musieliby wtedy skazać. A tak stwierdzą, że wy wykonywaliście tylko nasze rozkazy i nic nie mogliście zrobić, więc jesteście niejako usprawiedliwieni.

Anthony odstawił krzesło i usiadł na nim na powrót.

- Burke nie był przesłuchiwany. Rzekomo dlatego, że przez całą wojnę zajmował się sprawami rekrutacji i zaopatrzenia, ale...

- Anthony... ktoś pozbywa się tych, którzy są dla niego niewygodni.

- Robertson?

- Może. A może ktoś wykorzystuje jedynie zamieszanie, które on wywołał. Nie wiem.

- Burke działał w porozumieniu z Robertsonem, wiem to na pewno. Za bardzo zbiegli się w czasie, żeby mógł to być przypadek.

Pułkownik kiwnął głową.
Strażniczka zajrzała znów do pokoju.

- Przykro mi, ale wasz czas się skończył - zwróciła się do Anthony'ego - Będzie pan musiał wyjść.

Anthony wstał.

- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

- Módl się za mnie...

- Szlag by to...

Waters spojrzał na jego zdesperowaną twarz, poczuł ściskanie w gardle.

- Wydaje mi się, że w sytuacji takiej jak ta, nic już nie można zrobić.

Anthony spuścił głowę i skierował się ku wyjściu.

- Tony... - zagadnął go jeszcze w drzwiach pułkownik - Co Dickinson zrobił wtedy na statku Nikolasowi tak naprawdę?

Anthony'ego zamurowało. Poczuł pod powiekami zdradliwą wilgoć. Strażniczka ujęła go za ramię, chcąc go wyprowadzić.

- Tony?

- Dickinson zgwałcił Nikolasa. - powiedział cicho i dostrzegł grymas bólu na twarzy pułkownika.

- Może zatem nie jestem oskarżany o zdradę tak całkiem bezpodstawnie. Jaka może być kara, kiedy zdradziłeś pokładane w tobie zaufanie? Kiedy nie zapobiegłeś zbrodni wtedy, kiedy jeszcze mogłeś? Czy to nie czyni cię zbrodniarzem?

Anthony'ego zatkało. Pełne żalu oczy pułkownika, pełne przerażającej świadomości oczy, to było jedyne pożegnanie, jakie Waters miał dla niego.

- Nie! - zdążył krzyknąć, ale strażniczka stanowczo wypchnęła go za drzwi. Szarpnął się, ale równie dobrze mógłby próbować przesunąć górę - Nie! - wrzasnął w zamknięte już drzwi. Uderzył w nie pięścią.

- Co ja zrobiłem? - zapytał, patrząc otępiałym wzrokiem na jasną, śliską powierzchnię drzwi. Nigdy nie domyślił się, jakie pokłady poczucia winy drzemią w Watersie. Poczucie winy podobne jego własnemu. A teraz, mówiąc pułkownikowi prawdę, wierząc że to tylko ciekawość dowódcy, jego ciekawość i troska, zrobił to samo, co jemu niegdyś zrobił Dickinson. "Nie ma zła, kiedy nikt o nim nie wie".

- Nie... - wyszeptał wciąż niedowierzając.

Strażniczka klepnęła go w ramię, ponaglając do odejścia, ale on nie mógł się nawet ruszyć. Miał ochotę skruszyć ścianę, która oddzielała go od Watersa, ale jego ciało było słabe, bezsilne.

- Dickinson bądź przeklęty... - zdrewniałe wargi nie chciały go słuchać - Obym ja był przeklęty....




- Jeremy.

- Tak mamo? - chłopak wyjrzał ze swego pokoju. Wilgotne, świeżo umyte włosy opadły mu kosmykami na twarz.

- Ach, właśnie się wykąpałeś.. - stwierdziła Theresa Michels, mocniej otulając się szlafrokiem - No nic, sama się ubiorę i pójdę.

Chciała odwrócić się i odejść, ale złapał ją za rękę, okręcając dokładniej biodra ręcznikiem.

- Poczekaj, najpierw mi powiedz, co chciałaś.

- Trzeba by było zrobić zakupy. Miałam je załatwić wczoraj, ale jakoś wypadło mi z głowy.

Jeremy uśmiechnął się lekko.

- Dobrze, zaraz pójdę. Zrób listę.

Kobieta uśmiechnęła się i pomachała mu przed oczyma kartką.

- Już mam.

- Ok. Tylko się ubiorę.

- Fajnie. Pospiesz się, bo ojciec zaraz wychodzi, żeby przygotować się do wystąpienia. Chciałabym, żeby zjadł śniadanie w domu, bo potem nie wiadomo, kiedy znajdzie chwilę, aby zjeść cokolwiek.

- Kolejne wystąpienie?...

Theresa zmarszczyła czoło z irytacją.

- Dobrze wiesz, jaka jest sytuacja.

- Wiem...

- Ojcu jest naprawdę trudno. Ciężko radzi sobie z całą tą sprawą.

"Czy dlatego, że wie więcej niż mówi?"

- A ty? - Jeremy wstrzymał się w drzwiach do pokoju.

- Co ja? - w świetle dziennym zobaczył, ze ma podkrążone oczy, a wokół ust zmarszczki zmęczenia.

- Jak ty sobie radzisz? - zapytał dotykając leciutko jej policzka. Położyła rękę na jego dłoni.

- Jakoś - mruknęła - Gdyby nie ci dziennikarze, którzy kręcą się wciąż wokół mnie i wypytują jak zapatruję się na ostatnie wydarzenia....

- Dają ci w kość, co?

- Owszem. Naprawdę nie wiem, jak ty to robisz, że udaje ci się ich unikać.

- Udaję głupiego. Na pamięć umiem już wszystkie te teksty "Nie wiem", "Nie wydaje mi się", "Naprawdę? Nie pomyślałbym o tym..". W końcu się zniechęcają. Ale tobie się to nie uda.

- Dlaczego?

- Masz zbyt inteligentny wyraz twarzy.

Kobieta roześmiała się, aż w jej oczach zalśniły łzy.

- To chyba był komplement - wykrztusiła wciąż chichocząc.

- Doprawdy?... - zrobił minę głupka.

Matka roześmiała się ponownie. Patrzył na nią z radością w oczach. Widział jak piękna jest wciąż, jak pozostanie piękna na zawsze. Przytulił ją nagle.

- Kocham cię, mamo.

- Też cię kocham synku - oddała mu uścisk. - no ale leć już, bo się nie wyrobię.

Wziął od niej kartkę i znikł w pokoju. Zebrał wciąż jeszcze wilgotne włosy w kucyk, wciągnął stare jeansy i koszulę. Na bose stopy wsunął buty. Był gotowy. Wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach. Mijając salon, zauważył w nim ojca, który stał przy stole, w garniturze i poluzowanym krawacie. Widząc go, Jeremy poczuł, jak wszelka radość niknie z jego serca, a zastępuje ją skurcz podejrzenia i niewypowiedzianych pytań. Minął pokój nie mówiąc nic.

- Jeremy - usłyszał już przy drzwiach wejściowych. Zagryzł wargi i cofnął się.

- Tak tato?

- Jak tam twój samochód? - chłopak przyjrzał się uważnie twarzy ojca.

Dostrzegł na niej ślady stresu ostatnich dni.

- Jest jeszcze w warsztacie. Mam go odebrać za dwa dni.

Ojciec schylił głowę i wsadził ręce w kieszenie. Jeremy znów skierował się ku drzwiom.

- Synu?

Zawrócił ponownie. Dreszcz go przebiegł, kiedy spojrzał na zmęczone poważne oczy ojca.

- Gdzie idziesz?

- Do sklepu - odparł, czując mieszaninę zniecierpliwienia i niepokoju.

- Ach, tak... jak wrócisz będziemy chyba musieli poważnie porozmawiać o wydarzeniach ostatnich dni...

Jeremy poczuł jak jego żołądek zaciska się w supeł. Co ojciec chciał mu powiedzieć, co wyjaśnić? Tak chciał wiedzieć... ale z drugiej strony... Może nie chciał wiedzieć aż tak bardzo....

- Dobrze - wyszeptał.

Ojciec uśmiechnął się blado.

- Dobrze. Idź już, zanim matka się zniecierpliwi.

Chłopak tylko skinął głową i wyszedł z domu, nie zauważając czarnego mercedesa, który podjechał powoli z przeciwnej strony i zatrzymał się na dwa domy przed jego własnym.



- Widzisz go? - Robertson szturchnął Nittę w ramię, a jego oczy zaświeciły gorączkowo. - To ten chłopak.

Nitta spojrzał na pracodawcę spod oka. Uśmiechnął się. Oblizał wargi. Zamruczał.

- To jego chcę mieć żywego.

Nitta skinął głową.
Robertson nagle oprzytomniał. Złapał białowłosego za kark i zmusił go, by spojrzał mu prosto w oczy.

- Chcę mieć go nie draśniętego. Włos nie ma prawa spaść mu z głowy. Rozumiesz?
Nitta zagryzł wargi, ale nie spuścił oczu, w których lśniło szaleństwo. Deverell zacisnął dłoń.

- Czy rozumiesz? - powtórzył z naciskiem.

Białowłosy uśmiechnął się.

- Oczywiście, że rozumiem - podniósł rękę, na której nadgarstku miał zamocowany paralizator. Robertson odczekał jeszcze kilka sekund, a później puścił go.

- To dobrze. Nie chciałbym, żeby między nami były jakieś nieporozumienia.
Zapatrzył się na ulicę, za której rogiem zniknął już Jeremy. Zamyślił się.

- Nie martw się - usłyszał tuż przy uchu szept - Jeszcze dziś po południu będziesz go miał.

Robertsona słodko zassało w żołądku, gdy wyobraził sobie Jeremy'ego powolnego mu, całkowicie mu poddanego, gdy wyobraził sobie to smukłe ciało, nagie i zależne tylko od jego woli. Nitta obserwując go, zachichotał.

- Gdybym cię lepiej nie znał powiedziałbym, że się zakochałeś - mruknął.
Robertson stężał.

- Nie znasz mnie - wycedził.

- Ależ znam - białowłosy delikatnie pogłaskał go po policzku - Znam.

Robertson ustąpił tym razem.

- Idę. Dam mu ostatnią szansę. Jeżeli nie zgodzi się na moją propozycję...

- Wkroczę ja.

Deverell potarł dłonią czoło.

- Wolałbym, żeby był rozsądny. W końcu niemal wychowywaliśmy się razem.

Nitta patrzył na niego, a w jego nienaturalnie błyszczących oczach po raz pierwszy widniała całkowita powaga.

- Przykro mi - powiedział, nachylając się ku niemu - On nie posłucha.
Robertson poczuł zimny dreszcz na plecach.

- Skąd wiesz? - silił się na opanowany ton.

Białowłosy nagle odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem. Gdy znów spojrzał mu w oczy, w jego źrenicach nie było już ani powagi ani przytomności, tylko szaleństwo.

- Mówiłem ci już - złożył usta jak do pocałunku - Pocałunek śmierci. Nie umknie teraz przed nią.

Deverell wyszarpnął się z jego objęć i wysiadł z samochodu, poprawiając kołnierz płaszcza.

- Pocałunek śmierci - mruknął - też coś...
Spojrzał w niebo, uśmiechnął się i ruszył w kierunku jasnej willi.



Jeremy zbliżał się już do kasy, kiedy nagle ktoś klepnął go w ramię.

- Hej! Już zupełnie ludzi nie poznajesz?

Spojrzał na niską dziewczynę nieprzytomnie.

- Ach, cześć , Jen. Co tu robisz? - uśmiechnął się. Jen była jego koleżanką ze studiów.

- A jak myślisz? - blondynka skrzywiła się - Zakupy!

Jeremy uśmiechnął się krzywo.

- No tak, jasne.

Niebieskie oczy patrzyły na niego badawczo.

- Domyślam się, że w ostatnich dniach nie było ci łatwo.

Jeremy pochylił głowę.

- Jeremy... wiesz, masz przyjaciół. Gdybyś chciał kiedyś pogadać, wyżalić się, czy po prostu odciąć się na chwilę od problemów tego świata, to zawsze możesz na nas liczyć.

Jeremy patrzył na nią bez słowa.
"Odciąć się...." pomyślał.

- Przepraszam, Jen, ale spieszę się do domu. Matka na mnie czeka - podszedł do kasy. Jen śledziła go wzrokiem.

- Jasne... - mruknęła, smutniejąc - To cześć.

- Cześć - zbył ją Jeremy, regulując rachunek. Następnie wyszedł ze sklepu, nie oglądając się. Jen po chwili zaklęła i weszła głębiej między półki.



- To znowu ty... - mruknął Terrence Michels widząc gościa. - Przepraszam, kochanie, czy mogłabyś zostawić nas samych?

Theresa skinęła głową i posłusznie wyszła z salonu.

- Czego chcesz? - zapytał Michels, nie dbając o pozory grzeczności. Robertson uśmiechnął się.

- Przecież wiesz... Chcę zapytać cię, co zamierzasz powiedzieć na dzisiejszym wystąpieniu.

Michels uśmiechnął się leciutko.

- Czy mogę najpierw dowiedzieć się czegoś?

Deverell zmarszczył brwi.

- Czego?

- Zastanawia mnie, co ty planujesz?

Robertson uśmiechnął się z ulgą.

- Zmiany, Terrence - rzekł - Poważne zmiany.

Ojciec Jeremy'ego zbliżył się do okna. Wyjrzał na ulicę, lecz nie widział jej.

- A dokładniej?

- Chcę zostać Triumviratorem, mówiłem ci już przecież.

- Żeby zostać Triumviratorem, najpierw musisz zostać członkiem Zgromadzenia.

- Terrence, przecież rozmawialiśmy już o tym. Ty ustąpisz, a ja już się zatroszczę o to, żeby być jedynym liczącym się kandydatem. Przecież obaj wiemy, że jesteś już zmęczony tym stanowiskiem.

- Kim zatem zostanę?

Robertson zirytował się wyraźnie. Nie wiedział, jaki cel ma ta indagacja. Przecież wszystko mu już wyjaśnił podczas swej pierwszej wizyty.

- Chcę mieć cię u swego boku, jako przywódcę Ciem.

Michels skinął powoli głową, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.

- A w ostatecznym rozrachunku czego pragniesz? - zapytał wypranym z emocji głosem.

- Nie rozumiem.

- Triumviratorzy, rząd... nie znaczą wiele we współczesnym świecie. Teraz znaczą nawet jeszcze mniej.

- Wiem... - warknął Deverell - Dlatego jak tylko zostanę Triumviratorem wprowadzę istotne zmiany.

- Triumvirat to przecież tylko władza wykonawcza, bez uprawnień ustawodawczych.

Robertson uśmiechnął się po raz pierwszy od początku tej dziwnej rozmowy.

- To będzie moja pierwsza zmiana.

Terrence uśmiechnął się, lecz był to jedynie blady cień uśmiechu Deverella.

- Zatem pragniesz władzy nad światem.

Jego rozmówca przyjrzał się swym paznokciom.

- "Władza nad światem"... to banał, Terrence... ale tak, tego właśnie chcę i nigdy się z tym nie kryłem. Społeczeństwo dojrzało już do zmian, jest teraz na nie otwarte... teraz kiedy wojna wypaczyła wszystkie wielkie pojęcia, kiedy ostatnie wydarzenia poddały je w wątpliwość... Społeczeństwo potrzebuje teraz kogoś kto im powie jak ma żyć i czym się kierować.

- Więc wykorzystując sytuację, będziesz chciał wprowadzić swoją tyranię?

Robertson wygodniej rozsiadł się w fotelu.

- Tyrania... to takie brzydkie słowo. Chcę przywrócić ludziom wiarę w sprawiedliwość..

- Ach, więc to będzie twoje naczelne hasło.

- Właśnie tak. Czy nieodpowiednie w tej chwili?

- Raczej w nieodpowiednich ustach... - Michels odwrócił się w końcu od okna.

Twarz miał bladą i zaciętą, malowało się na nim zdecydowanie.

- Pytałeś mnie co zamierzam powiedzieć na dzisiejszym wystąpieniu...

Deverell wstał i w napięciu spojrzał na dawnego przyjaciela.

- Tak.

Michels pogładził dłonią oparcie skórzanego fotela. Spojrzał ze smutkiem na drugiego mężczyznę.

- Nigdy nie przypuszczałem, że dojdzie do czegoś takiego, Dev.... Nigdy... Byłeś dla mnie najdroższym przyjacielem... do wydarzeń sprzed dziesięciu lat. Na zawsze zachowam cię w pamięci jako najwspanialszego towarzysza moich dziecięcych lat, ale...

- Ale... - podchwycił Deverell, blednąc.

- Ale nie poprę tyranii, Dev... nawet dla ciebie... Na dzisiejszym wystąpieniu zamierzam powiedzieć prawdę... o tobie, o mnie, o Ćmach i wydarzeniach sprzed dziesięciu lat, sprzed wybuchu wojny - to mówiąc odwrócił się znów w stronę okna.

Robertson przez długą chwilę nie spuszczał z niego wzroku.

- Zawsze byłeś idealistą... pomimo tego, co zrobiłeś - wyszeptał.

- To, co zrobiłem... odrzekł mu smutno Terrence - zrobiłem właśnie dlatego, że jak mnie nazwałeś, jestem idealistą.

Deverell spuścił głowę, patrząc na plecy dawnego przyjaciela.

- Zatem to tyle... - wykrztusił, pobladły.

- To tyle. Wybacz, że nie odprowadzę cię do drzwi, Deverell.

- Sam je znajdę.

- Żegnaj.

- Żegnaj. - odpowiedział Robertson, odwracając się ku drzwiom, a potem dodał tak cicho, że sam siebie nie usłyszał - Naprawdę żałuję.

Zaraz potem jego rysy stwardniały, w oczach zalśniło zdecydowanie. Wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi. Idąc do samochodu, w którym czekał na niego Nitta, nałożył na dłonie skórzane rękawiczki. Kiedy zbliżył się do mercedesa, drzwiczki otworzyły się z trzaskiem i białowłosy wysiadł, patrząc na niego z uśmiechem.

- Niestety... - powiedział.

- Niestety - potwierdził Robertson.

Nitta uśmiechnął się szerzej i zakrył wrażliwe na dzienne światło oczy ciemnymi okularami. Deverell spojrzał na prawą dłoń mężczyzny i dostrzegł w niej pistolet z nałożonym tłumikiem. Czerń broni zlewała się z czernią rękawiczki bez palców, którą nosił Nitta. Od ulicy powiał wiatr, burząc białe włosy mordercy. Pojedyncze kosmyki zasłoniły jego twarz, ale nie zdołały ukryć drapieżnego uśmiechu na ustach.

- Lepiej stąd odjedź.

Robertson kiwnął głową i wsiadł do samochodu. Podał komputerowi pokładowemu koordynaty i mercedes ruszył cichutko. Przez przyciemnianą szybę widział sylwetkę Nitty w czarnym skórzanym płaszczu do ziemi. Białowłosy stał bez ruchu, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma, na całkowicie pustej i cichej ulicy. Stał tak, aż samochód Robertsona nie skręcił w jedną z bocznych uliczek. Wykręcający głowę mężczyzna dostrzegł, jak Nitta unosi twarz do nieba i robi pierwszy krok w stronę domu Michelsa. Dalszy widok zakryły mu budynki. Zacisnął powieki. Ile czasu potrzebuje Nitta, żeby wykonać zadanie?... Zaczął odliczać w myślach... 9, 10, 11... teraz pewnie dochodzi do bramki... 13, 14, 15... jego stopy odciskają się na żwirowanej ścieżce....16, 17, 18... unosi dłoń, by zapukać... 20, 21, 22... ktoś mu otwiera... Terrence? Theresa?... 24, 25, 26... unosi prawą dłoń... 27, 28... uśmiecha się.... Robertson zagryzł wargi... 48, 49, 50... Skończył liczyć gdy doszedł do 202. Otworzył suche, zimne oczy.

- Zrobiłem to, co musiałem zrobić - mruknął do siebie i wygodniej usadowił się w siedzeniu. - Tylko to, co musiałem.



Jeremy wszedł do domu, dziwiąc się, że drzwi były niedomknięte. Wydawało mu się, że wychodząc zamknął je dokładnie, ale musiał się pomylić. Wzruszył ramionami i wkroczył w korytarz, zbliżając się do salonu. Usłyszał głośno nastawioną muzykę w kuchni. Jego brwi podjechały wyżej, ojciec nigdy nie lubił, gdy radio było nastawione zbyt głośno. Zdumiony zajrzał do pokoju... i zbladł, bo salon był w strasznym nieładzie. Wyglądał, jakby przetoczył się przez niego tajfun. Jeden fotel był przewrócony, drugi przesunięty, wszystkie papiery wraz z obrusem ściągnięte ze stołu. "Czyżby ojciec się zdenerwował" złapał przelotną myśl, ale zaraz z niej zrezygnował, bo jego ojciec nigdy nie denerwował się tak, by rzucać sprzętami. Powoli odstawił siatkę z zakupami, czując nagły, niewytłumaczalny chłód. I lęk. Wszedł głębiej do pokoju. Cisza w domu zaczęła go niepokoić, tylko radio darło się jak dzikie. Jego uwagę przyciągnął dziwny cień przy przewróconym fotelu. Zrobił krok w jego kierunku, kiedy nagle poraziło go słoneczne światło z okna. Zmrużył powieki i podniósł dłoń do twarzy. Zbliżył się jeszcze do fotela i ciekawie zajrzał za oparcie. Poczuł jak robi mu się ciemno przed oczyma, pomimo słonecznego blasku, który właśnie złowił jego wzrok.

- Tato? - zapytał gasnącym szeptem widząc, że za meblem kuli się jego ojciec. Jego ojciec dziwnie nieruchomy, zgarbiony, objęty ramionami. Z początku nie zdawał sobie nawet sprawy, co złego się stało. Kucnął przy ojcu - Tato, czy źle się czujesz? - Złapał ojca za ramiona. Nagle poczuł lodowato zimną dłoń zaciskającą się na jego nadgarstku. Bardzo powoli oderwał wzrok od twarzy mężczyzny i jego zamkniętych powiek i przeniósł go na rękę. Zrobiło mu się słabo, gdy zobaczył, że kurczowo trzymająca go dłoń zabarwiła jego skórę na czerwono. Na czerwony kolor krwi. Ponownie spojrzał na oblicze ojca. Potrząsnął nim i wtedy zauważył, że krwią zlana jest cała jego koszula.

- Tato! Tato co się stało?

Szare oczy Terrence'a Michelsa otworzyły się z wyraźnym wysiłkiem, a intensywność ich spojrzenia zamknęła Jeremy'emu usta i wyssała z serca nadzieję i resztki odwagi.

- Matka.... - wycharczał Terrence, a na jego wargach pojawiła się krew - On poszedł po matkę.

Jeremy poczuł się nagle tak, jakby ktoś wyrwał mu ziemię spod stóp i zaczął ją obracać i trząść. Przeraźliwe zimno skuło jego ręce i nogi. Nie wierzył, że to co się dzieje, dzieje się naprawdę. To było takie... nierealne, takie rzeczy się przecież nie zdarzają. To na pewno jakiś głupi sen, z którego zaraz się obudzi. Zamknął oczy... ale do przytomności przywróciła go silniej zaciskająca się na jego nadgarstku dłoń. Ziemia wciąż szalała po jego stopami.

- Wybacz mi, synku... - wyszeptał Terrence i rozluźnił palce drugiej dłoni, dotychczas przyciśniętej do piersi. Nagły ostry dźwięk przeraził Jeremy'ego. Spojrzał w bok i dostrzegł, że dłoni ojca wypadł i potoczył się po podłodze maleńki srebrny przedmiot, w tej chwili cały pokryty krwią. Jeremy jak zahipnotyzowany sięgnął po niego i zamknął w ręce... po czym przylgnął znów wzrokiem do twarzy ojca. Nie rozumiał dlaczego obraz nagle przesłania mu mgła... mrugał, ale nie mógł jej przegonić... oblicze ojca migotało i rozmazywało się przed jego oczyma, pomimo że tak bardzo chciał je widzieć wyraźnie. Nie wiedział, że płacze.

Jakiś stłumiony odgłos z góry kazał mu oprzytomnieć. Przypomniał sobie, co powiedział mu ojciec i zmartwiał... "Matka". Zaślepiony łzami, przerażeniem i gniewem pognał na górę. Gruby dywan i miękkie podeszwy jego butów wytłumiły jego kroki. Minął drzwi do swojego pokoju i pobiegł prosto do pokoju matki... Słoneczne promyki, na przemian z cieniem, ścigały go, próbując doścignąć, dotykając w przelocie. Ciemne - jasne, ciemne - jasne... Pchnął przymknięte drzwi i zastygł w bezruchu, patrząc na scenę rozgrywającą się przed jego oczyma. Jego matka... jego matka w skrwawionym szlafroku leżała w objęciach jakiegoś mężczyzny. Wydawało się, że obcy przytula ją, chcąc przed czymś ochronić, jego ręce trzymały ją łagodnie i z uczuciem. Jego usta dotykały jej ust w lekkim jak oddech pocałunku. Theresa Michels, jego piękna matka o zszarzałej twarzy anioła, drżała w objęciach tego mężczyzny jak osika, jakby w szlochu lub gorączce. Jej dłonie zaciśnięte były na czerni jego rękawiczek, jej wzburzone włosy rozsypywały się na czarnym skórzanym płaszczu. Jeremy ogarnął tę scenę jednym niedowierzającym spojrzeniem, popatrzył na matkę i na obcego, na jego całkowicie białe, zlepione krwią włosy, na pistolet trzymany w dłoni w czarnej rękawiczce bez palców. Z jego pobladłych, zdrętwiałych ust wydobył się cichy dźwięk, ni to ludzki płacz ni zwierzęce skomlenie. Obcy nagle spojrzał na niego spod skrwawionej grzywki. Usta Jeremy'ego wygięły się w grymasie przypominającym uśmiech, jakby chciały powiedzieć, że przedstawienie było dobre, ale niech już się skończy. Nich się skończy już! Teraz! Natychmiast! Chłopaka całkowicie sparaliżował widok okrutnych, szalonych oczu i bezlitosnego uśmiechu na twarzy obcego. Trwali tak, spętani jednym spojrzeniem, jak gdyby czekając na gest reżysera, sekundę... wiek cały, kiedy nagle przymknięte powieki Theresy Michels uchyliły się odrobinę... jej usta rozwarły się.

- Uciekaj! - rzuciła do Jeremy'ego matka ostatkiem sił, tonem rozkazu, którego za nic nie mógł wykonać i za nic nie mógł nie wykonać. Niezdolny do myślenia, oszalały z bólu i strachu chłopak instynktownie wykonał krok w tył, w tym samym momencie, w którym albinos spojrzał zaskoczony na kobietę. Jeremy był już przy barierce przy schodach, zanim Nitta zorientował się, że jego zdobycz znikła z jego pola widzenia. Porzucił kobietę, o której ranach wiedział, że są śmiertelne i rzucił się w ślad za chłopakiem. Jeremy wpił palce w poręcz, niezdolny do ruchu. Morderca uczynił krok w jego stronę, otwierając szerzej drzwi i jednocześnie unosząc dłoń, kiedy nagle Theresa Michels ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem wyrzuciła całe ciało do przodu, złapała go za kostkę i podcięła, sprawiając że stracił równowagę i runął jak długi.

- Uciekaj Jeremy! - rozdzierający krzyk przetoczył się przez korytarz. Jeremy zapatrzył się przez ułamek sekundy na błękitne lśnienie na nadgarstku ręki mordercy, wyciągniętej w jego kierunku, a potem... nie do końca wiedząc jak to robi i dlaczego, złapał się za poręcz, przeskoczył przez nią lekko i runął w dół. Usłyszał za sobą suchy trzask, gdy niebieska kula energii uderzyła w szczebelki barierki w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą były jego nogi. Kontakt z ziemią na dole był bolesny... Jeremy wylądował na stopach, przez które przebiegła błyskawica bólu, przewrócił się i przeturlał, zatrzymując się odwrócony na plecach. Przez chwilę przed jego oczyma latały mroczki, a gdy jego wzrok wyostrzył się znów, zauważył bladą twarz wyglądającą na niego ze szczytu schodów. Nadludzkim wysiłkiem zebrał się w sobie, dźwignął na nogi i zataczając, ruszył biegiem ku drzwiom wejściowym , wiedząc że to jego jedyna nadzieja. Tuż obok niego, w ścianę na wysokości jego ramienia, uderzyła kolejna kula energii. Dopadł drzwi i szarpnięciem otworzył je, wypadając na dwór. Już od progu zaczął biec, bojąc się obejrzeć za siebie, by nie ujrzeć bladej twarzy. Wpadł na bramkę, boleśnie tłukąc sobie biodro i tracąc cenne sekundy na otwarcie jej... po chwili zmagania się z nią ze łzami w oczach stwierdził, że pcha ją w niewłaściwą stronę. W końcu udało mu się ją otworzyć i wypadł na ulicę, oglądając się za siebie i nie widząc nadjeżdżającego z lewej samochodu. Cofając się wciąż i widząc w drzwiach wejściowych do swego domu zarys postaci w długim skórzanym płaszczu, wpadł na ten samochód, odbił się od niego i upadł na ulicę, nie wiedząc że prawdopodobnie to go uratowało, gdyż Nitta już miał wyskoczyć z domu na zewnątrz, gdy zauważył wóz i zląkł się niepotrzebnych świadków. Jeremy z trudem dźwignął się na nogi i nieprzytomnie patrząc na zaczerwienioną twarz Rotha, który krzyczał coś do niego, zaczął się cofać. Widząc, że chłopak nie reaguje, bankier otworzył drzwiczki i zaczął wysiadać, ale Jeremy nie czekał na to, tylko zerwał się do desperackiego biegu przed siebie, na ślepo, licząc że może jeśli będzie biegł wystarczająco szybko i wystarczająco daleko, umknie przed tym wszystkim, co widział i co się zdarzyło...




Anthony siedział w domu Watersa i patrzył na zdjęcia... nawet nie na wszystkie, które tam stały, tylko na jedno z nich... zdjęcie o barwach tak żywych, że miało się wrażenie, jakby patrzyło się na rzeczywistość, a nie tylko jej ulotny obraz. Zieleń trawy, błękit rozświetlonego letnim słońcem nieba... były jakby na wyciągnięcie ręki. Anthony wyciągnął dłoń... i cofnął ją o milimetr, gdy jego palce zetknęły się z chłodną szybką... ale po chwili stanowczo powróciły i ujęły ciemnobrązową ramkę... Mężczyzna podniósł zdjęcie do twarzy, przy okazji przewracając kilka innych. Nie przejmował się podnoszeniem ich, tak był zapatrzony w to, co przedstawiała fotografia. Na pierwszym planie był roześmiany młody chłopak... Anthony bo dłuższym zastanowieniu stwierdził, że bez wątpienia jest to Greg Waters sprzed wielu, wielu lat... a za nim w żołnierskim mundurze stał młody mężczyzna... i to w niego wpatrywał się Anthony bez zmrużenia powieki, aż jego oczy zaczęły łzawić. Jego twarz nie była mu znajoma... wręcz przeciwnie, wiedział, że nie widział nigdy tego człowieka... to, co tak mocno przyciągnęło jego uwagę to nazwisko, ledwo widoczne na plakietce przy mundurze... Anthony zbliżył zdjęcie do twarzy tak blisko, że od ciepła jego oddechu zaparowała szybka... ale był pewien, że poprawnie przeczytał to nazwisko... W.Ch. Burke. Rzucił fotografią o ziemię, nie dbając o to, że szkiełko w nim pękło, i wybiegł z mieszkania Watersa, ledwie zamykając za sobą drzwi.



Przesadził niski żywopłot którejś z sąsiednich posesji. Potknął się i upadł, zyskując nowe siniaki na obitym ciele. Nie był w stanie myśleć. Nie był w stanie kalkulować. Przewidywać. Planować. Jego płuca płonęły bólem, gdy rozpaczliwie próbował złapać oddech. Nie mógł go złapać i to sprawiało, że panika, która czaiła się na krawędzi świadomości wyglądała ze swego ukrycia i wyciągała po niego swe ręce... Nie widział przed sobą nic, prócz jej czarnych oczu. Od kiedy jako dziecko mało nie utonął, histerycznie bał się, gdy choć odrobinę brakło mu powietrza. Wbił palce w zielony, zadbany trawnik. Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze. Łapał je przy wtórze jęku, który dobywał się z jego zdartego do cna gardła. Nagle... coś usłyszał... jakby zaszeleściły cicho gałązki żywopłotu... rozejrzał się szeroko otwartymi, czarnymi z lęku oczyma... i zobaczył że kilka metrów od niego... jego oprawca przekracza linię zielonych krzaczków... Zimny dreszcz przeszył jego ciało, gdy zobaczył jasną twarz skierowaną w jego stronę... nie mógł zobaczyć oczu mordercy, gdyż ukryte były za ciemnymi okularami... ale jego usta ułożyły się w znany już mu uśmiech. Zapłakał i zaczął się cofać.

- Co tu się u cholery dzieje?! - zza załomu domu stojącego na środku posesji, jasnej, dużej willi, wyłonił się mocno starszy już mężczyzna. Jeremy spojrzał na niego jak na ostatnią deskę ratunku... Białowłosy podążył za jego spojrzeniem. Przez chwilę jakby się wahał... do chwili gdy zza mężczyzny nie wybiegł wielki rottweiler.

- Pomocy... - szepnął Jeremy ledwie słyszalnie, a starszy mężczyzna przyjrzał mu się uważnie. Potem zwrócił swą twarz ku drugiemu z intruzów. Białowłosy uniósł leciutko dłoń, a Jeremy wiedział już co to oznacza.
Oślepiony przez łzy wrzasnął:

- Nieeee!

Obaj mężczyźni drgnęli... ale morderca opamiętał się szybciej... Jeremy dostrzegł znajomy niebieski blask gromadzącej się energii, a w sekundę później błękitny pocisk trafił właściciela posesji. Starszy człowiek upadł w drgawkach na ziemię, i widać było, że pomimo swych wysiłków nie jest w stanie się poruszyć. Mimo to przed upadkiem zdołał krzyknąć do psa:

- Bierz go! - rottweiler zerwał się i pognał ku albinosowi, ale Jeremy nie czekał już na dalszy rozwój wypadków. Biegł, znów biegł... Biegł słysząc świst powietrza we własnych płucach i drwiący śmiech za plecami. Wiedział, że prześladowca jest tuż za nim... jego oddech wyczuwał na plecach z taką łatwością, jak trudno mu było złapać własny...



- Anthony... - Nikolas ze zdumieniem podniósł się lekko z krzesła przy swoim biurku. Hudson miał twarz nieprzeniknioną.

- Jest Burke? - zagadnął tylko.

- Jest... - i gdy zobaczył, że Anthony zmierza ku drzwiom do gabinetu jego przełożonego struchlał - Tony! Co ty wyprawiasz?! Nie możesz tam wejść...

Złapał za kule i pogonił za przyjacielem. Cenne sekundy stracił na okrążenie własnego biurka i gdy dotarł do drzwi admirała Burke'a, właśnie zamykały się za Anthonym. Szarpnął za klamkę i z przerażeniem stwierdził, że są zamknięte.

- Anthony, co ty wyprawiasz? - wyszeptał, patrząc na swe palce zaciśnięte na klamce. Wiedział, że jeżeli Burke poweźmie nawet cień podejrzenia, że Anthony przyszedł do niego w złych zamiarach, zaraz zjawi się tu straż i wyprowadzi stamtąd Tony'ego nie bawiąc się w żadne subtelności. A jak admirał nie mógł poczuć się zagrożony, gdy do jego gabinetu wtargnął nieznany mu mężczyzna w nieświeżym ubraniu, z wielodniowym zarostem na twarzy i szaleńczym błyskiem w oczach? Nikolas zagryzł wargę.

- Kim pan jest? Co pan tu robi?! - denerwował się tymczasem Burke, patrząc na niespodziewanego intruza - Niech pan stąd wyjdzie, zanim wezwę ochronę.
Nagle zamilkł w pół słowa patrząc na ciemny wylot lufy.

- Ciiii... spokojnie - powiedział tymczasem obcy, uśmiechając się leciutko.
"Szaleniec" przeleciało przez głowę oficerowi.

- Byłbym wdzięczny, gdyby nie wzywał pan jednak ochrony - przemówił znów brunet - Gwarantuję, że nic się panu nie stanie. Nazywam się Anthony Hudson. Mam do pana tylko kilka pytań. Proszę spokojnie usiąść, a ja odłożę broń.

Burke odetchnął głęboko. "Z takimi trzeba ostrożnie" pomyślał i usiadł. Anthony usiadł w fotelu naprzeciwko i tuż obok siebie, na biurku położył pistolet. Rozejrzał się po pomieszczeniu, rejestrując mimowolnie obitą skórą kanapę i mahoniowe biurko, a także znane i niewątpliwie bardzo drogie obrazy na ścianach.

- Czego chcesz? - usłyszał nagle oschły głos. Skierował swe spojrzenie ku łysemu jak kolano i lekko otyłemu admirałowi.

- Porozmawiać. - mruknął.

Admirał prychnął.

- O czym mam z tobą rozmawiać?

- O pułkowniku, który pod bardzo ciężkimi zarzutami przebywa teraz w areszcie... z twojego rozkazu.

Burke założył dłonie na obfitym brzuchu. Odzyskał już pewność siebie.

- Wielu jest teraz w areszcie. Ma to związek z ostatnimi wydarzeniami, na które nie miałem żadnego wpływu. Muszą odpowiedzieć przez rządem i społeczeństwem za to, co uczynili lub czego nie uczynili - powiedział lekko aroganckim tonem - I nie siedzą tam z mojego rozkazu, tylko z rozkazu Zgromadzenia, którego jestem obecnie wojskowym przedstawicielem.

Anthony uśmiechnął się blado i bez śladu wesołości.

- Ciekawe... - rzekł - Że rozkazy wyszły jednak spod twojej ręki... zanim zostałeś przedstawicielem Zgromadzenia... admirałem - ostatnie słowo niemal wypluł z siebie - i zanim cała sprawa w ogóle została przez Robertsona wyjawiona.

- Nie wiem, o czym mówisz. - obruszył się admirał.

Anthony wzniósł oczy w górę, patrząc na płaski abażur na suficie.

- Zastanawiające... czy Zgromadzenie zainteresowałby ten fakt? Czy nie uznaliby tego za co najmniej dziwne, że rozkazy aresztowań przygotował pan zanim jeszcze ktokolwiek o czymkolwiek wiedział. Ktokolwiek oprócz Robertsona, który przecież wciąż nie działa z błogosławieństwem Zgromadzenia. Czy nie uznaliby tego za podejrzane?

Burke czerwieniał gwałtownie w trakcie jego przemowy, a teraz wybuchnął:

- Głupcze! Nie możesz mi nic udowodnić! Co z tego, że rozkazy wyszły spod mojej ręki... co z tego, że działałem razem z Robertsonem?! Myślisz, że twoje słowo coś znaczy?

Anthony obserwował go przez długą chwilę bez śladu emocji na twarzy.

- Myślę, że twoje znaczy.

- Co?! - nie zrozumiał Burke, nagle wyrwany z ferworu przemowy.

Anthony położył na stole, tuż obok swego pistoletu, niegroźnie wyglądające, czarne pudełko.

- Myślę, że Zgromadzenie będzie bardzo zainteresowane wspólnymi planami twoimi i Robertsona... jakiekolwiek by one nie były.

Wtedy Burke nagle pojął, że cała jego przemowa została zarejestrowana na dysku któregoś połączonego z dyktafonem komputera. Z wściekłością rzucił się w stronę urządzenia. Ale Anthony lekko zabrał je sprzed nosa admirała, tak że oficer wylądował swym opasłym cielskiem na blacie biurka.

- Ty pieprzony sukinsynu! - wycharczał Burke pod ironicznym spojrzeniem mężczyzny.

- Tak... teraz możemy wrócić do powodu mojej wizyty tutaj.

Burke spojrzał na niego z wściekłością.

- Czego chcesz?

Anthony uśmiechnął się.

- Pamiętasz, wspomniałem na początku naszej rozmowy osobę pewnego pułkownika. Wierzę, że jego nazwisko nie jest ci obce. - bawił się przez chwilę wyglądem twarzy oficera, na której wściekłość mieszała się z lękiem - To pułkownik Greg Waters...

Na pewno nie spodziewał się takiej reakcji.

- Ty... ty... - zachłystywał się słowami admirał, na przemian blednąc i czerwieniejąc - Kurwa... powinienem był od razu się zorientować, że działasz w zmowie z tym skurwysynem! Cholerni, pieprzeni łajdacy! Zdrajcy i...

Zamilkł gwałtownie, bo dostał w twarz.

- Zamknij się - wycedził Anthony, patrząc jak z kącika zamkniętych już ust admirała wypływa strużka krwi. - nie przyszedłem tu, żeby wysłuchiwać czegoś takiego.

- Więc po co przyszedłeś, ty - zaczął się znów rozpędzać oficer, ale spokorniał natychmiast widząc niebezpieczny błysk w oku Anthony'ego.

- Chcę, żeby uwolniono Watersa.

Burke zamarł na sekundę. W końcu pozbierał się z biurka i usiadł znów w fotelu.

- To niemożliwe - powiedział.

Usta Anthony'ego wygięły się odrobinę. Pomachał dyktafonem przed oczyma mężczyzny.

- Zastanów się.

Odpowiedziało mu nienawistne spojrzenie.

- Tak, zastanów się dobrze - powtórzył, wstając i zabierając broń - A teraz opuszczę cię już.

Oficer nie raczył nawet odpowiedzieć, gdy Anthony podszedł do drzwi.

- Żegnam, sir - mruknął Hudson i wyszedł, nie poświęcając mu już ani jednego spojrzenia więcej. Zamykając za sobą drzwi odetchnął głęboko. Uczynił krok i zmierzył się z wściekłym spojrzeniem Nikolasa, który już już otwierał usta, gdy Anthony położył palec na wargach i bez słowa opuścił budynek, nie patrząc nawet na niego więcej. Nikolas docenił to, gdy w pół minuty później z gabinetu wypadł czerwony i bliski apopleksji Burke.

- Gdzieś ty się, kurwa, podziewał?!

- Sir, on wszedł tak szybko...

- Kurwa! - przerwał mu zwierzchnik - Żeby we własnym gabinecie nie czuć się bezpiecznie! Wezwij ochronę. Od dziś mają stać przy tych drzwiach dzień w dzień, 24 godziny na dobę jeśli to będzie konieczne!

- Tak, sir - rzekł Nikolas, przerażony tym, co musiał zrobić Anthony, by doprowadzić Burke'a do stanu w jakim się teraz znajdował.

- Kurwa! - warknął jeszcze Burke i zniknął w gabinecie, trzaskając drzwiami.
Nikolas ośmielił się odetchnąć. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę, łącząc się z biurem ochrony. "Anthony, w coś ty się wplątał?" pomyślał jednocześnie.


Burke krążąc po swym gabinecie jak tygrys w klatce, bezskutecznie próbował się uspokoić. W końcu usiadł w fotelu i gdy był już pewien, że choć trochę panuje nad głosem, wyciągnął telefon komórkowy i wybrał numer. Odczekał trzy dzwonki, zanim usłyszał, że ktoś odbiera.

- Tak? - powiedział głos w słuchawce, a przed oczyma Burke'a pojawiła się spokojna twarz.

- Robertson - rzucił admirał - mamy problem.

Skośne brwi na miniaturowej twarzy mężczyzny zbiegły się nad oczyma.

- Jaki problem? - zapytał Robertson lodowato.

- Problem nazywa się Anthony Hudson i trochę za dużo wie.

Złote oczy przez długą chwilę wpatrywały się w Burke'a aż poczuł się naprawdę nieswojo.

- A czyja to wina, że za dużo wie?

Twarz admirała poczerwieniała lekko.

- Nie wiedziałem, że drań ma dyktafon.

Miniaturowa twarz Robertsona spoważniała nagle. Znikł z niej najmniejszy ślad rozbawienia.

- Miał dyktafon?

Nie musiał czekać na odpowiedź, twarz Burke'a była najlepszym potwierdzeniem.

- Cholera... coś mu wygadał?

- Tylko to, że współpracowałem z tobą, że wiedziałem o prowokacji, zanim ktokolwiek o niej wiedział... i że spisałem rozkazy, zanim zostałem przedstawicielem Zgromadzenia.

- Ty durniu - rzekł Deverell spokojniej, bo najwyraźniej słowa admirała rozwiały jakieś jego obawy - Sam wystawiasz się pod ostrzał...

- Robertson... - głos oficera nabrał błagalnych nutek. Burke musiał przyznać sam przed sobą, że gardził sobą za ten ton, ale nie mógł pozwolić sobie na zrezygnowanie z niego.

- Zajmę się tym problemem - powiedział w końcu Robertson.

Burke odetchnął.

- Dobrze...

- Czy to wszystko?

- Tak.

Połączenie zostało przerwane. Admirał jeszcze długą chwilę wpatrywał się w miejsce gdzie przed chwilą migotała twarz Robertsona, a potem odchylił głowę na oparcie fotela.

- Niech mnie diabli, jeżeli wypuszczę Watersa z pudła - szepnął cicho i mściwie.



Leżał zagrzebany w stercie jakichś kartonów, modląc się o pomoc. Nie miał siły już biec, ledwie mu jej starczało by podnieść dłoń do twarzy i otrzeć spływający z niej pot i łzy. Gdzieś obok gazeta zaszeleściła pod nieostrożną stopą. Zdrętwiał, bojąc się odetchnąć.... głębiej zakopał się w śmiecie. Ale intruz okazał się jakimś zbłąkanym, bezpańskim psem, który tu poszukiwał jedzenia... Jeremy zachichotał i nie wiedział kiedy ten chichot przemienił się znów w szloch. Spłoszony pies uciekł. Jeremy przewrócił się na bok, nie dbając o to, że opiera umorusaną twarz o śmiecie. Jakaś część jego umysłu mówiła mu, żeby biegł dalej, żeby zgłosił się na policję, która będzie mu w stanie zapewnić choć namiastkę pomocy, ale... zignorował ją, nie chciał jej słuchać, chciał zasnąć i obudzić się w swoim starym świecie... pomimo, że pamiętał, że z ojcem jedynie się kłócił, że ich wzajemne relacje psuły jego podejrzenia, że tyle sam musiał przed nim ukrywać. Teraz podświadomie czuł, że już żadnych nieporozumień nie będą mogli nigdy między sobą wyjaśnić... wyrzekłby się teraz wszelkich swych przekonań, zgodził na wszelkie upokorzenie... byleby tylko... Żeby tylko... Zapłakał cicho.



Było późne popołudnie, gdy Anthony po raz kolejny przesłuchiwał nagrane słowa Burke'a. Tak naprawdę, to liczył na to, że Burke gdy tylko usłyszy nazwisko Watersa, sam będzie chciał zrobić coś w jego sprawie, niestety pomylił się w kwestii stosunków ich łączących. Ale to nieważne... nie liczyły się środki, tylko cel. I wiedział, że zniesie wszelkie moralne konsekwencje swego czynu, jeśli tylko okaże się on efektywny. Te rozmyślania przerwał mu dźwięk telefonu. Wolno podniósł słuchawkę.

- Halo?

Jego rozmówca odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

- Nie wiem, co zamierzałeś zrobić i co nadal zamierzasz - powiedział w końcu Nikolas - ale mam nadzieję, że jest to warte wszelkich tych ofiar, które ponosisz nie tylko ty.
Anthony'ego zaskoczyło, jak bardzo ten telefon odpowiada na jego własne rozmyślania.

- Nikolas, czy coś się stało?

Prychnięcie.

- Właśnie wyrzucono mnie z pracy.

Anthony zamarł, zaskoczony.

- Ale przecież nawet najmniejszym gestem nie dałem po sobie poznać, że cię znam... ty chyba też nie?

- Nie. Ale Burke'owi wystarczył fakt, że nie zdołałem cię powstrzymać. Stwierdził, że niepotrzebny mu adiutant kaleka, który nic nie jest w stanie zrobić w razie potrzeby. Zostałem przeniesiony na jakieś zadupie na wschodzie.

- Nikolas - wyszeptał jedynie Anthony, bo nie wiedział, co mógłby powiedzieć więcej. Nicky przerwał mu.

- Jak już powiedziałem, Tony, mam nadzieję, że to, co planujesz jest tego warte.

I rozłączył się. Anthony wpatrywał się w telefon, czując się tak samotny jak jeszcze nigdy. Nagle przypomniał sobie twarz Jeremy'ego, chłopaka którego spotkał kilka dni temu, w chwili, w której rzucił nim o słup latarni.
"Liczą się cele, a nie środki do celu" mruknął z ironią i żeby poczuć się odrobinę mniej paskudnie włączył telewizję. Nie żeby rzeczywiście chciał coś oglądać, ale raczej żeby zagłuszyć ciszę, stworzyć pozory, że ktoś jest jeszcze razem z nim w tym pustym pomieszczeniu. Wiedział, że to był błąd, gdy usłyszał pierwsze wiadomości.

- Zapomniałem, że to czas złych wieści... - mruknął do siebie, wpatrując się w dwa ciała w czarnych, plastikowych workach, właśnie wkładane do karetki.

- Z przykrością muszę państwa poinformować, że dziś rano, najprawdopodobniej o godzinie 10, zamordowano członka Zgromadzenia Terrence'a Michelsa i jego żonę, Theresę Michels. - rzekła atrakcyjna brunetka z mikrofonem kurczowo trzymanym w dłoni - Oboje zostali zabici w swoim domu. Policja unika podania bardziej szczegółowych informacji. Wciąż nie wiadomo, gdzie przebywa syn Michelsów, Jeremy...
Anthony wyłączył telewizor, żałując, że w ogóle go włączał.

- Cholera... - zaklął.

"Mimo to cieszę się, że twojemu ojcu nic się nie stało..." Chyba coś podobnego powiedział wtedy dzieciakowi.

- Cholera.



- Detektywie... - do detektywa Johna Goulda podbiegł młody policjant, który ledwie co wyrósł ze swych dziecinnych lat. Gould skrzywił się gorzko.

- Co tam?

Młody policjant zarumienił się pod jego krytycznym wzrokiem.

- Znaleźliśmy kulę, która prawdopodobnie pochodziła z broni mordercy.

Gould skinął głową, równocześnie idąc w kierunku domu. Młody funkcjonariusz dreptał przy nim krok w krok. Zatrzymali się by przepuścić ludzi koronera. Gould spojrzał w ślad za noszami, na których zamocowane były dwa ciała. Skrzywił się, jakby właśnie zjadł coś gorzkiego. Nienawidził takich spraw... właściwie nienawidził swojej pracy. Zastanowił się przelotnie, czy nie pora przejść już na emeryturę.

- Podejrzewamy... to znaczy wydaje się nam, że morderca walczył z ofiarą... i wtedy właśnie jego broń wystrzeliła... kula wbiła się w fotel.

- Z którą? - zagadnął sucho Gould.

- Słucham? - nie zrozumiał chłopak.

- Z którą ofiarą walczył? - wyjaśnił cierpliwie detektyw.

- Aaa... - twarz młodego rozjaśniła się - Z Michelsem... to znaczy z członkiem Zgromadzenia Terrencem Michelsem.

- Acha.

Gould znów ruszył przed siebie, mijając żelazną furtkę. Żałował, że wezwali go tak późno, bo pierwsi funkcjonariusze, którzy się tu pojawili dokładnie zadeptali wszelkie ślady, jakie jeszcze można było znaleźć na żwirowanej ścieżce.

- No i... - kontynuował niezrażony młody policjant, z właściwą dla młodego wieku fascynacją - kule są kalibru 9 mm! - zamarł wyraźnie czekając na reakcję Goulda. Brwi detektywa podjechały wyżej.

- No i?

Policjant lekko się zmieszał.

- To taki sam kaliber, jak ten którym posługiwał się zabójca Triumviratorów.

Gould uśmiechnął się leciutko.

- I myślisz, że... - pozwolił młodemu dokończyć.

- Myślę, że to może być ten sam człowiek... Przecież wtedy też próbował zastrzelić Michelsa, ale mu się nie udało... Może teraz wrócił, aby dokończyć dzieła.

Detektyw westchnął z powątpiewaniem.

- Nie wiem... 9 mm to bardzo popularny kaliber. O niczym nie świadczy... - ale widząc oczywiste rozczarowanie towarzysza, spróbował się uśmiechnąć - Oczywiście, to wcale nie wyklucza tego właśnie człowieka. Myślę, że można się nad tym zastanowić. Morderca Triumviratu wygląda mi na fanatyka, a ci jak się uczepią jednej myśli, to łatwo z niej nie rezygnują. Widocznie nie odpowiadała mu polityka Michelsa i postanowił to okazać wszem i wobec... - rzekł, nie wiedząc jak blisko i zarazem jak daleko jest teraz od prawdy. Młody funkcjonariusz ochoczo skinął głową. "Może rzeczywiście to nie taki głupi pomysł...".

Weszli do willi... Gould poczuł smutek, widząc poprzewracane sprzęty, tak dobitnie dowodzące stoczonej tu walki... Przez prawie 30 lat pracy w tym zawodzie zaledwie odrobinę zdołał poskromić swą bogatą wyobraźnię, która choć czyniła go jednym z lepszych detektywów, jednocześnie stała się przyczyną jego dwóch załamań. Opędził się od przykrych myśli.

- Czy wiadomo już, gdzie jest syn Michelsa?

Policjant u jego boku pokręcił głową.

- Niestety... ale policjanci rozmawiają już z sąsiadami Michlesów. Może ktoś coś widział.

Gould kiwnął głową. Zamierzał właśnie wspiąć się na schody, kiedy dobiegł go krzyk z podwórka... Ktoś go wołał. Natychmiast zawrócił i wyszedł z domu. Młody policjant towarzyszył mu wiernie jak pies. Funkcjonariusz, który go wołał dopadł go przy bramce.

- Detektywie... detektywie...

Gould odczekał chwilę, zanim tamten uspokoił oddech.

- Co się stało?

- Detektywie... mamy następne ciało.

Gould zbladł ledwo dostrzegalnie.

- Młody Michels? - zapytał.

- Nie - pokręcił głową tamten - Niejaki Arthur Goldman, 68- letni emeryt.

- Gdzie?

- Dwie posesje dalej - policjant wskazał ręką kierunek.

- Przyczyna zgonu?

- Został zagryziony przez własnego psa... rottweilera.

Gould zirytował się wyraźnie.

- Z czym ty u cholery do mnie przychodzisz?! To nie ma żadnego związku ze sprawą...



- Toki...

- Ach, cześć, Sigmundzie. - Toki Ichinawa odstawił kubek po kawie do zlewu i wyjrzał za okno, patrząc na żonę bawiącą się z ich 8-letnią córką. Pomachał im.

- Chciałem dodzwonić się do Robertsona, ale nie mogę go złapać.

- Czy coś się stało? - uśmiechnął się do rodziny, jakby prowadził najzwyklejszą rozmowę towarzyską.

- Nie... po prostu Deverell polecił mi znaleźć jakiś haczyk na islamskiego fanatyka, Farida Hashima...

- I? - Ichinawa zajrzał do lodówki.

- Wydaje mi się, że jestem na dobrej drodze...

- To świetnie - uśmiechnął się Ichinawa, po czym z nieco większym zainteresowaniem przyjrzał się pochmurnej twarzy Harrelsona - Czy coś się stało, Sigmundzie? Wydajesz się przygnębiony.

- Nie, nic... Oglądałeś wiadomości?

- Chodzi ci zapewne o Terrence'a Michelsa...

Harrelson tylko kiwnął głową.

- Chyba mi go żal... byliśmy razem w Ćmach i chyba liczyłem, że jednak ustąpi...

- Nie przejmuj się tak, Sigmundzie, wielkie zmiany wymagają czasem wielkich ofiar... - Ichinawa obojętnie napił się soku pomarańczowego.

- Tak... pewnie tak....

- Więc... jak tam wygląda sytuacja na Bliskim Wschodzie?

Mina Harrelsona starczyła mu za odpowiedź.

- Ten świat jest w tej chwili w takim chaosie, że zaczynam się zastanawiać czy było warto...
Ichinawa spojrzał na niego bardzo zimnym wzrokiem.

- Czy chcesz się wycofać, Sigmundzie? - zapytał tonem bardzo łagodnym. Harrelsonowi, po przeciwnej stronie kuli ziemskiej ścierpła skóra.

- Nie... tylko sprzątanie tego bałaganu zajmie lata.

- Tak... poczekaj, Sigmundzie, mam połączenie oczekujące - odstawił na chwilę telefon od ucha - To Robertson, nie rozłączaj się...

- Ale...

- Witam
- dołączył się nowy głos do rozmowy - Dobrze, że złapałem was obu, bo zaraz mam wystąpienie.

- Coś się stało? - zapytał Ichinawa, Harrelson milczał.

- Tak - rzekł Robertson - Ten idiota Burke miał zbyt długi język i jeszcze dał się nagrać.

Zarówno Ichinawa jak i Harrelson zaniepokoili się.

- Czy powiedział coś, co nam bardzo zagraża?

- Nieszczególnie. Tym niemniej wolałbym, żeby to nigdy nie ujrzało światła dziennego.

- A komu to powiedział? - Harrelson zostawił Tokiemu cały trud prowadzenia rozmowy i tylko się przysłuchiwał.

- Niejakiemu Anthony'emu Hudsonowi... to żołnierz, członek Eskadry Słońca, porucznik.

- Acha. - rzekł Ichinawa, wzrok ponownie kierując ku żonie i córce - Chyba nie ma się tu nad czym zastanawiać. Zlikwiduj go, zlikwiduj nagranie i po kłopocie...

Robertson tylko machnął ręką.

- To jest oczywiste... Dzwonię, żeby porozmawiać z wami o Burke'u. To idiota... Był przydatny, ale w tej chwili jest niebezpieczny... jest zbyt głupi, żeby być cicho i zbyt ambitny, żeby go zignorować.

- Więc?... - zagadnął Toki z twarzą bez wyrazu.

- Więc postuluję, żeby go po cichu wyeliminować.

- Deverell... niedługo zacznie nam brakować kadry dowódczej.

- Wyszkolimy sobie nową... - mruknął tylko Robertson. Harrelson wciąż się nie odzywał.

- Najpierw musisz poczekać, aż urośnie - rzekł Ichinawa z ironią.

- Nie przesadzaj, przecież młodych żołnierzy nie wpakowaliśmy do więzień... Jestem pewien, że jest wśród nich wielu zdolnych ludzi, którzy w normalnych okolicznościach musieliby czekać wiele lat na swoją szansę. My im tę szansę damy... Będziemy mieli nowych dowódców, w dodatku wdzięcznych nam... dwie pieczenie na jednym rożnie

Toki roześmiał się głośno i szczerze.

- Dobrze, jeśli tak, rób z Burkiem co uznasz za stosowne.

- Dobrze - rozluźnił się Robertson - A ty Sigmundzie, co myślisz?.

- Co? - zagadnął Harrelson nagle wyrwany z zamyślenia - Jeżeli uważasz, że właśnie to powinniśmy zrobić, to ci wierzę... oczywiście.
Ichinawa i Robertson wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale nic nie powiedzieli.

- Dobrze zatem... niestety muszę was pożegnać... zaraz mam wystąpienie.

- Ach... Deverell, zanim pójdziesz... - zagadnął Toki, uważnie patrząc na twarz rozmówcy - Co z Jeremym Michelsem?

Jakiś cień przemknął po twarzy Robertsona.

- Jeszcze go nie mam... ale już niedługo.

Na parę sekund zapadła ciężka cisza.

- Nie martwcie się, nie narażę naszych planów dla spraw osobistych.

- Oczywiście, że nie - uśmiechnął się Toki - Do zobaczenia, Deverell.

Robertson odłożył słuchawkę i poprawił krawat. "Cholerny sukinsyn..." mruknął do siebie.
Toki Ichinawa tymczasem pożegnał się z Harrelsonem i wyszedł do ogrodu, do rodziny.

- Coś się stało, kochanie? - zapytała go żona.

- Nic ważnego, kotku - odpowiedział jej z ciepłym uśmiechem na ustach.



Wieczór nadszedł niepostrzeżenie, zapalając na niebie tysiące gwiazd. Chłód przejął jego ciało do kości. Wyszeptał kilka niezrozumiałych słów, próbował mocniej naciągnąć na plecy kawał kartonu, a w końcu otworzył oczy. Przez długą chwilę nie wiedział gdzie się znajduje, ani co się wydarzyło. W końcu przypomniał sobie... przez kilka sekund łudził się myślą, że to był jedynie sen, a to że znajduje się w tym miejscu, to jedynie komiczny zbieg okoliczności, żart losu... Bolało go zdarte gardło, piekły zaczerwienione oczy, cały był zdrętwiały i zziębnięty. Z domu wybiegł tylko w cieniutkiej koszuli i kurtce, która nie dawała mu już wystarczającej ilości ciepła, na stopach nie miał skarpetek. Wolno uniósł drżącą dłoń ku twarzy, poprawił potargane włosy. W końcu dźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem wynurzył zza śmietnika, gdzie się ukrywał. Ostrożnie rozejrzał się w obie strony, zanim wyszedł z mroku zaułka. Ulicą przechodzili ludzie, nie poświęcając mu ani jednego spojrzenia. Zawahał się, czując się jakby świat jego i świat tuż obok odgradzała od siebie jakaś niewidzialna, szklana zapora. Z trudem pohamował odruch, by unieść obie dłonie i palcami dotknąć jej powierzchni. Jakaś kobieta oddalona od niego o zaledwie kilka kroków podniosła swe zmęczone i marudzące dziecko na ręce. Dziewczynka ufnie wtuliła się w ramiona matki. Matki... Kobieta minęła go, nawet go nie zauważając. Skręcił w lewo, po krótkim zastanowieniu stwierdzając, że musi iść na policję... Idąc patrzył pod nogi, a nie przed siebie. Nagle zatrzymał się przed witryną sklepową. Na wystawie tkwiło kilka monitorów telewizyjnych różnych firm i rozmiarów. Jeremy przyjrzał się swemu odbiciu, wykorzystując szkło witryny jak lustro. Zobaczył, że twarz ma umazaną, a włosy w nieładzie. Spróbował doprowadzić się do porządku, lecz jego uwagę, skupioną na sobie, odwrócił nagle obraz, który wyświetliły wszystkie ekrany. Twarze... jego matki i jego ojca... roześmiane i takie żywe... nagle obrazy zmniejszyły się, oddając pole spikerce, która coś zaczęła mówić. Jeremy nie wiedział co, gdyż dźwięk nie dochodził zza szyby... wpatrywał się tylko w ruch jej warg, marząc by umieć z nich czytać. Obraz na telewizorach zmienił się znów... Jeremy z trudem rozpoznał swój dom, oświetlony przez migające policyjne światła... Jakaś dziennikarka rozmawiała z mężczyzną w szarym prochowcu, najprawdopodobniej policjantem, ale chłopak nie poświęcił temu większej uwagi... jego wzrok przyciągnęły dwa czarne, plastikowe worki, zamocowane na noszach, które właśnie ginęły we wnętrzach karetek. Ciężko wsparł się o szybę wystawy, nosem dotykając jej chłodnej powierzchni. Po chwili nie widział już nic, tak bardzo zaparowała od jego oddechu.

- Mamo... tato... - wyszeptał, czując jak z obolałych, opuchniętych oczu spływają kolejne dwie łzy. Miał teraz pewność, że to nie był jedynie straszny sen. Po wielu minutach oderwał się od witryny, choć wiadomości skończyły się znacznie wcześniej. Spojrzał na prawie opustoszałą już o tej porze ulicę i powoli podjął swój marsz donikąd.



- Nitta!

- Cześć, szefie - uśmiechnął się albinos do Robertsona.

- Gdzie do cholery jest ten dzieciak?

Nitta skrzywił się leciutko.

- Z tym mam pewien problem... uciekł mi.

- Uciekł?! - miniaturowa twarz mężczyzny poczerwieniała wyraźnie.

- Ale nie martw się, znajdę go.

Robertson wziął jeden, potem drugi głęboki oddech.

- Lepiej żeby tak było.

Nitta uśmiechnął się lekko.

- Trochę cierpliwości.

Robertson wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

- Czy coś nie tak? - zagadnął go beztrosko białowłosy.

- Nitta, to poważna sprawa, on nie może dotrzeć na policję. Nie sądzę co prawda, żeby w tej chwili kojarzył mnie z całą sprawą, ale nie chcę żeby wygadał o tym, co wie, komuś, kto lepiej od niego kojarzy fakty.

- Nie martw się. Nie dotrze na policję. Znajdę go.

Robertson przez długą chwilę na niego patrzył, w końcu jednak skinął głową i rozłączył się. Nitta schował telefon do kieszeni płaszcza i uniósł głowę do góry, jak pies łapiąc w nozdrza powietrze i badając je, smakując.

- Wiem, że jesteś gdzieś niedaleko... Czuję cię... - wyszeptał, a jego oczy zabłysły - Come out... come out... wherever you are...



Nie wiedział co go ostrzegło... może po prostu instynkt, chęć przetrwania, tak charakterystyczna dla każdego żywego zwierzęcia, w sytuacji zagrożenia automatycznie uruchamiająca wszystkie mechanizmy ucieczki i ataku. Wzdrygnął się, patrząc na budynek przed którym stał. Nieświadomie zawędrował aż pod klub Thornville'a. Rozejrzał się wokół, czując jakby czyjś uporczywy wzrok na plecach. Ulica teoretycznie była pusta. Wiedział, że w cieniu budynków kryją się biedni i chorzy ludzie. Pomyślał, że to jego szczęście w nieszczęściu, że do tej pory nikt go nie napadł. Uśmiechnął się cynicznie. Niewiele mogliby mu zabrać... i może było to po nim widać. Zatrzymał się tuż przed bardzo zwyczajnymi drzwiami, prowadzącymi do ciemnego korytarza, który prowadził do klubu... Już miał ruszyć w dalszą drogę kiedy nagle... Drzwi otworzyły się z trzaskiem, a ze środka wytoczył się kompletnie pijany chłopak chyba trochę młodszy od niego... Chłopak uczepił się kurczowo jego ramienia i zajrzał mu w oczy... jego wzrok był zupełnie nieprzytomny.

- Dokąd idziesz?... - wykrztusił obcy płaczliwie - zabierz mnie ze sobą...

Jeremy szarpnął się w tył, obracając lekko. To wtedy to poczuł... przemożny impuls... drgnienie niebezpieczeństwa. Rozejrzał się i dostrzegł, że zza zakrętu wynurza się dobrze mu znana sylwetka w skórzanym płaszczu. Lęk ścisnął mu gardło, tak że nie był do końca świadomy coraz bardziej kurczowo trzymającego go chłopaka... białowłosy powoli skierował się w jego stronę, Jeremy nie widział jego twarzy, ale był pewien że się uśmiecha. Zaczął się cofać krok za krokiem, ciągnąc za sobą chłopaka... kiedy albinos był oddalony od niego o kilkanaście kroków, desperacko odepchnął od siebie swe brzemię, sięgnął do tyłu po klamkę do drzwi i w ułamku sekundy szarpnął za nie i schował się w mroku korytarza... zatrzaskując drzwi za sobą usłyszał stłumione przekleństwo... nie czekał... biegiem rzucił się przez korytarz, kierując się w stronę wejścia do klubu. Był już tuż tuż obok, gdy usłyszał za plecami trzask zamykanych drzwi. Zamarł w ciemności, starając się nie oddychać.

- Jeremy... - usłyszał za sobą cichy, łagodny głos - Nie uciekaj przede mną... nie skrzywdzę cię...

Nie odpowiedział, nie drgnął nawet. Był aż do bólu świadomy dźwięków muzyki, które dobiegały zza drzwi będących w zasięgu jego ręki. Jednak... nie mógł tej ręki wyciągnąć. W ciszy za sobą usłyszał lekkie kroki.

- Jeremy... come out... come out... wherever you are...

Lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach. Rozpaczliwie wyciągnął rękę, wiedząc że światło z klubu zdradzi jego obecność... lecz nie miał innego wyjścia. Kroki zbliżały się. Błyskawicznie, choć odczuwał swe ruchy, jakby były przeraźliwie wolne, szarpnął za klamkę i wpadł do wnętrza klubu. Nie zwlekając ani sekundy wtopił się tłum. I wtedy to poczuł... Masa ludzka wciągnęła go... elektroniczne dźwięki zawibrowały w żyłach. Odwrócił się, lecz wokół widział tylko poruszających się ekstatycznie ludzi. Światło lamp stroboskopowych wypierało wszelkie kolory poza bielą i czernią... dziesiątki twarzy skierowało ku niemu swe puste oczy... dziesiątki takich samych twarzy. Zaczął się przedzierać przez tłum, ale stwierdził, że gubi się w nim, że nie wie w którą stronę ma iść. Pulsujący rytm zestrajał się z biciem jego serca... czuł że traci kontakt z rzeczywistością.. znikąd wynurzyły się ręce, które uchwyciły go, zaczęły podawać sobie nawzajem wkoło... nie wiedział czy to on się obraca, czy to świat wiruje wokół niego w tak zawrotnym tempie. To powoli przestawało mieć znaczenie. Czarno - białe twarze, ręce, ciała, drgające w chaotycznym, mechanicznym ruchu... otaczały go, parł naprzód, lecz miał wrażenie jakby natknął się na nieprzebyty gąszcz. Twarz miał mokrą od potu. Czuł jak drżą wszystkie jego mięśnie... gdzieś tam, w tym gąszczu ludzkiej materii, był morderca... tropił go, węszył za nim jak pies, śmiał się i dźwięk ten zagłuszał nawet rytm i muzykę... odbijał się echem w jego uszach, w jego głowie... Jeremy przyłożył dłonie do uszu i rozpaczliwiej zaczął się przedzierać w kierunku, gdzie myślał, że mogło być wyjście.

- Reloaded... reloaded... - zakpił z niego elektroniczny głos.

Miał ochotę krzyczeć, ale wiedział, że nie jest w stanie zagłuszyć muzyki. Wilgotne ciała ocierały się o niego. Było mu duszno, było mu gorąco. Wydawało mu się, że zmierza we właściwym kierunku, ale chyba tylko wszedł w tłum głębiej. Zdezorientowany odwrócił się... i w miejscu masy czarno- białych twarzy, zobaczył jedną... jakby wynurzającą się z samego dna jego koszmaru. Przez chwilę tkwił jak zastygły w jednym miejscu... w chaosie migających, drgających doznań... w ogłuszającym łoskocie muzyki... wpatrując się w ironicznie wygięte wargi. Albinos wyciągnął powoli rękę, a ruch ten wydał się Jeremy'emu w świetle stroboskopu, urwany i sztucznie szybki... po czym dotknął jego policzka. Chłopak poczuł, że jego palce są lodowato zimne.

- Jeremy - wyszeptały blade wargi.

Chłopak miał wrażenie, jakby czas się dla nich zatrzymał... stali bez ruchu w tłumie poruszających się chaotycznie ciał, ciał wypranych z koloru.... i jedynie tu albinos mógłby nie wyróżniać się zupełnie, lecz stał nieruchomo i to wyostrzało kontury jego ciała w świecie rozmytych linii i barw... zawieszeni w jednej chwili, jak w absolutnej ciszy... połączeni jednym gestem... w świecie mnogości gestów. Jeremy dostrzegł na nadgarstku ręki, która dotykała jego policzka, czarny, niewielki przedmiot... jego skóra zaiskrzyła od gromadzącej się w nim energii... to jakby przerwało czar... Wykorzystując do tego wszystkie swoje siły, odepchnął się od tłumu i rzucił całym ciałem wstecz... zaskoczony dostrzegł, że zwarty dotychczas tłum nie stawia żadnego właściwie oporu... aż nagle wydostał się na niemal wolną przestrzeń i uderzył plecami o coś twardego. Przesunął się po tej twardej powierzchni, która okazała być się ścianą baru, usiadł na ziemi i zafascynowany patrzył, jak tłum niczym wielka fala, zamyka się przed nim, kryjąc go przed wzrokiem mordercy i blokując mu drogę. Odetchnął leciutko i przymknął powieki, próbując uspokoić szaleńcze bicie serca... pochylił głowę... kiedy niespodziewanie poczuł czyjąś silną dłoń na swoim ramieniu... Krzyknął chyba, szarpiąc się, ale krzyk ten wchłonęła muzyka... Jeremy zwrócił przerażone oczy ku człowiekowi, który pomimo jego desperackiego szamotania się, nie chciał go puścić i nagle osłabł w tym uścisku... patrząc w poważne i skupione, niebezpiecznie bliskie oczy Garry'ego Thornville'a.




- Matt... - obcasy Sarah zastukały o wypolerowaną posadzkę. Ciemnowłosy chłopak uporczywie wpatrujący się w drzwi szpitalnej sali, odwrócił się na dźwięk jej głosu. Zrobił to w tym samym momencie w którym ona wyciągnęła ramiona, żeby go objąć. - Przepraszam, że trwało to tak długo. Szukałam Karla...

Matt spojrzał ku wysokiemu blondwłosemu mężczyźnie. Ten podniósł lekko dłoń, jakby w pozdrowieniu. Chłopak uwolnił się z objęć Sarah, patrząc na spodnie od piżamy wystające spod jej płaszcza.

- Co z nim? - zapytał Karl i pytanie to zawisło w szpitalnej ciszy.

Matt spuścił głowę.

- Lekarze wciąż jeszcze się nim zajmują... Kiedy po niego przyjechali... nie oddychał, jego serce nie biło... - wspomniał nerwowo przeprowadzaną akcję reanimacyjną, śmiertelnie bladą twarz Jeffa... wzdrygnął się.

- Co się stało? - zapytała Sarah, jednak chyba raczej w jej zamyśle miało być to pytanie bez odpowiedzi, bo nie spodziewała się, że Matt mógłby jej udzielić. A mógł.

- Naćpał się... ot, co się stało.

- Boże, w jego stanie... - wymamrotał Karl - Żartujesz chyba...

- Nie - Matt spojrzał mu prosto w oczy, nie panując nad nerwami - Polazł do Zacka i się naćpał.

Karl zamilkł zmieszany. Chłopak poczuł nagle na sobie czujny wzrok Sarah.

- Matt... skąd znasz Zacka? Przecież to była historia na długo zanim ty się pojawiłeś.

Ciemnowłosy już otwierał usta, by użyć jakiejś wymówki, gdy przerwał mu nagle drwiący głos.

- Och, ja i Matt znamy się... z tych historycznych czasów, jak byłaś je łaskawa nazwać - Zack wyszedł zza drzwi od toalety, znajdujących się tuż za Mattem i podszedł do niego, kładąc mu rękę na ramieniu. Chłopak z obrzydzeniem strącił ją. Blondyn uśmiechnął się tylko. Sarah patrzyła na Matta pytająco.

- Nie chcesz jej o tym opowiedzieć?...

Matt umknął spojrzeniem w bok.

- Dobrze, skoro tak, ja to zrobię.

- Nie.

- Ależ dlaczego? Wiesz Sarah, to naprawdę zabawna historia.

- Zostaw ją dla kogoś, kto ma ochotę słuchać - słowa Sarah, wypowiedziane lodowatym tonem, chwilowo zamknęły mu usta. - Mnie nieszczególnie interesuje to, co masz do powiedzenia, Zack.

Matt spojrzał na nią z wdzięcznością. Blondyn wzruszył ramionami. Zapadła ciężka cisza. Matt stał lekko zwrócony w bok, jakby chciał udowodnić wszystkim, że nie ma nic wspólnego z mężczyzną tuż obok siebie... jego ubranie było w nieładzie, a oczy podkrążone. Sarah patrzyła na nich stojąc obok, zupełnie nie przejmując się tym, że jej płaszcz rozchylił się, ukazując wszystkim piżamę w misie. Karl z zaciętą twarzą trzymał rękę na jej ramieniu. Minuty upływały w ciszy. W pewnym momencie kobieta westchnęła i na ten dźwięk wszystkie twarze zwróciły się na nią. Zmarszczyła brwi w odpowiedzi i usiadła na plastikowym, skrzypiącym krzesełku. Przeczesała palcami rude, potargane włosy. Korytarzem przeszły dwie młode pielęgniarki, rzucając im zainteresowane spojrzenia. Po paru chwilach Matt jakby rozluźnił się odrobinę i schował twarz w dłoniach, trąc zmęczone oczy. Wszyscy podskoczyli, gdy na korytarz wyszedł lekarz. Miał na twarzy przezroczystą maseczkę, a z rąk ściągał właśnie rękawiczki.

- Kto z państwa jest najbliższą rodziną pana Colemana?

Spojrzeli po sobie.

- Tu nie ma nikogo z rodziny Cole'a - rzekł uśmiechając się Zack - Tylko przyjaciele.

- Byli i obecni... - dodała zjadliwie Sarah, po czym widząc karcący wzrok lekarza, dodała - Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać.

- W porządku - powiedział Matt - Jego rodziny tu nie ma i nie będzie. Niech pan powie, co wie, nam.

Lekarz przez chwilę badał wzrokiem jego twarz, jakby zastanawiając się. W końcu mruknął:

- Cóż, niech i tak będzie... Wiedzą państwo, że stan pana Colemana jest bardzo poważny... Dzisiejsza przygoda mało nie skończyła się dla niego tragicznie. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, jednak nie może tu być mowy o jakiejkolwiek istotnej poprawie. Wręcz przeciwnie, muszę niestety państwu uświadomić, że stan pana Colemana będzie się teraz pogarszał niemalże z dnia na dzień.

- Co?! - krzyknął wstrząśnięty Matt - Ale przecież on nie czuł się wcale tak źle...

Lekarz spojrzał na niego ciemnymi oczyma w siateczce zmarszczek i coś na kształt współczucia pojawiło się w tych oczach.

- Nie chcę być nietaktowny, ale być może pan Coleman nie dawał po sobie znać jak źle się w rzeczywistości czuje - zawiesił na chwilę głos, patrząc jak chłopak zagryza wargi - Poza tym niestety Hidrorizanol, lek który zażywa pan Coleman, ma to do siebie, że po początkowej poprawie następuje gwałtowne, szybkie pogarszanie się stanu zdrowia...

- Prowadzące...? - szept Matta był tak cichy, że lekarz nie wiedział, czy się nie przesłyszał przypadkiem.

- Do śmierci - rzekł z powagą.

Chłopak kiwnął głową, jakby niezdolny do wykrztuszenia słowa. Podeszła do niego kobieta w zarzuconym na piżamę płaszczu i objęła go. Lekarza bynajmniej nie zdziwił ten widok... w swojej pracy widział już najdziwaczniej ubranych ludzi.

- Panie doktorze... - zagadnęła go - Ile czasu mu jeszcze zostało?

Lekarz zmarszczył brwi... nie lubił tego pytania, było to jedno z najsłabiej przez niego tolerowanych pytań.

- Kilka tygodni... nie więcej niż trzy miesiące...

Ciemnowłosy chłopak pobladł gwałtownie.. zresztą oni wszyscy wyglądali na wstrząśniętych.

- Czy wszystko z tobą w porządku, chłopcze? - zapytał lekarz chłopaka, który najwyraźniej ledwo trzymał się na nogach.

- T...tak - wyszeptał tamten - Po prostu nie wiedziałem... nie sądziłem, że to tak.. niedługo...

Zapadła cisza. Lekarz poczuł nagle wibracje pagera, oznaczające pilne wezwanie.

- Niestety, muszę państwa opuścić - powiedział chcąc odejść.

- Panie doktorze - zatrzymał go chłopak - Czy mógłbym... może... zobaczyć go?...

Lekarz już miał odmówić, gdy nagle zlitował się.

- Dobrze, ale tylko jedna osoba i tylko na chwilkę. On i tak jest nieprzytomny.

- Dziękuję - orzechowe oczy spojrzały na niego z wdzięcznością. Uśmiechnął się lekko i poszedł do swoich pacjentów.

Matt stał przed drzwiami sali, w której leżał Jefferson i nie wiedział, co robić.

- Idź.. - Sarah popchnęła go lekko - Ty przede wszystkim powinieneś go zobaczyć.

- Ale... - próbował wtrącić się Zack.

- Zamknij się! - szczeknęła krótko kobieta - Albo zadzwonię na policję i szepnę im słówko o tym, kto rozprowadza wśród młodzieży prochy.

Zack zacisnął usta w wąską kreseczkę, ale nie oponował więcej.

- Idź.. - powtórzyła łagodnie Sarah, patrząc na Matta - My tym czasem uregulujemy rachunki ze szpitalem.

Pociągnęła Karla za sobą, a Zack chcąc nie chcąc, podążył za nimi, rzucając chłopakowi ostatnie gniewne spojrzenie. Matt zignorował je i skupił się na otwieraniu drzwi, za którymi leżał Jeff... popchnął je leciutko, aż pojawiła się szpara... pchnął mocniej... szpara powiększyła się, odsłaniając fragment łóżka i przykryte nogi... Matt otworzył drzwi do końca i zapatrzył się, na szczupłą postać leżącą na posłaniu, podłączoną do wielu migających, świecących i wydających dziwne dźwięki, urządzeń.

- Jeff.. - wyszeptał podchodząc do postaci. Zauważył krzesło stojące pod ścianą i przysunął je do łóżka. Niecierpliwie ujął dłoń Jeffa, delikatnie, jakby bojąc się ją połamać. Leżała bezwładnie w jego dłoni - Jeff...

Popatrzył na wymizerowaną, uśpioną twarz... sen starł z niej ślady bólu, zostawił ją gładką, spokojną. Matt przyłożył rękę Jeffersona do swego policzka.

- Kochany...

Tykanie zegara zawieszonego ponad jego głową na ścianie, uzmysłowiło mu, że z każdą sekundą ucieka czas... czas jego dzisiejszej wizyty i ich wspólny czas... o którym wiedział, że będzie go mało, ale o którym sądził, że nie będzie aż tak krótki.

- Dlaczego? - wyszeptał, czując łzy pod powiekami.

Do pokoju zajrzała pielęgniarka.

- Bardzo mi przykro, ale musi pan już wyjść. Może pan przyjść do niego jutro. Powinien się już obudzić.

Matt spojrzał na nią nieprzytomnie.

- Tak... - powrócił wzrokiem do twarzy Jeffa. Powoli nachylił się i złożył na bladych ustach lekki pocałunek. Ciepły i delikatny oddech śpiącego musnął jego twarz.

- Pójdę już - szepnął mu - Ale wrócę jutro... Obiecuję... - po chwili dodał tak cicho, że nie usłyszała go pielęgniarka ciekawie nadstawiająca ucha - Kocham cię...

Odwrócił się i wyszedł bez słowa.















Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:12:52
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

grzybek (grzybekmen1@op.pl) 16:15 22-08-2004
Niezłe masz pomysły. Ciekawe co wymyślisz dalej?
Natiss (natiss@tlen.pl) 15:55 23-08-2004
Całkiem, całkiem. ^^ Musze stwierdzić, że jest troszku dla mnie nie zrozumiałe (no cóż, inteligencją to ja nie grzeszę), ale podoba mi się. XD
(Brak e-maila) 19:28 27-08-2004

Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 19:29 27-08-2004
Ehhhhhhhhhhhhhhhhh....... Co tu dużo mówić..... Jak się coś takiego czyta to człowiek tylko w milczeniu wciska babci w dłoń piątkę na świeczkę przed ołtarz, żeby tylko autor pisał dalej tak dobrze, jak dotądsmiley Wszystko kocham, i te zdania co skutkują łaskotaniem w żołądku, i ten styl nie do opisu i tę treść... zresztą co tam treść.... treść to miał i Bolesław Prus..... ale Anthony! Boże, Anthony! Ja nie wiem za co ja go tak uwielbiam, nie mniej jednak uwielbiam go krańcowo.^^ Mój #1 wśród seme...
kethry (kethry@interia.pl) 00:40 28-08-2004
okropnie dziekuje ^___^ smiley***
kethry (kethry@interia.pl) 16:58 28-08-2004
Sachmet. daj ty tej babci na swieczke. przyda mi sie wszelka pomoc teraz smiley
Nache (Brak e-maila) 19:30 28-08-2004
Sory, że się wtrącę, ale Nitta lepszy smiley. Mowilam to od początku smiley. Keth, Ty wiesz co ja myśle, ja sie rozwodzić nie bede...
Kethry (kethry@interia.pl) 22:52 28-08-2004
mrrrr. wiem. ogromne buziaki dla ciebie smiley** ja tam Jeffa... nic nie poradze smiley
Ashura (Brak e-maila) 19:25 04-09-2004
No i po raz kolejny stwierdzam O MOJ BOZE, JAKI TA DZIEWCZYNA MA TALENT!Kolejne opko do pokochania.Zastanawialas sie moze nad kariera pisarska?Moim zdaniem masz ogromne szanse na sukces.pozdrowionka^----------^
Kethry (kethry@interia.pl) 23:35 05-09-2004
dziekuje smiley strasznie milo mi sie zrobilo po waszych wpisach smiley
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila)10:29 06-09-2004
Kethry. Ja jestem zdegustowana. Ja tu się na świeczki rujnuję, a DALEJ NIE MA DALSZEGO CIĄGU?
Kethry (Brak e-maila) 22:18 07-09-2004
zaraz bedzie. najpierw czesc 11 musi przezyc Nachebetkowa krytyke smiley
Nachebet (Brak e-maila) 13:07 09-09-2004
Hyhyhy... ... jestem w trkacie... Właśnie Anthony Jeremiego tego... a, nie powiem wam... ...
*poszła czytać*
Heike (heike@tlen.pl) 23:34 10-09-2004
Masz dar przykuwania mnie do kompa. Wzroku nie mogę oderwać do momentu kiedy zodaczę ostatnią linijkę.
Kethry (kethry@interia.pl) 20:38 12-09-2004
ranny, ale jednak zywy... Trop przetrwal krytyke. dojrzewam do wyslania go Nami smiley
Ashura (Brak e-maila) 18:05 25-09-2004
Dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11...
Tets (Brak e-maila) 00:32 26-09-2004
Jak najlepsze rekomendacje ode mnie takze... ;]
An-Nah (Brak e-maila) 15:47 10-10-2004
Keth, powiem ci to tylko raz, bo mnie zazdrosc zzera - powinnas zostac profesjonalistka. Zalamalam sie. Ide czytac dalej.
Arvin (Brak e-maila) 17:18 20-10-2004
Cóż żadko się zdarza,a jednak muszę przyznać opowiadanko jest dobre, nawet bardzo. Mogłabyś przerobić to na książkę po paru poprawkach.Muślałaś kiedyś o pisaniu zawodowym? Tylko musiała byś wtedy pisać częściej i tyle samo.
Kethry (kethry@interia.pl) 19:16 22-10-2004
Arvin: heh, no i tu mamy problem smiley
An-Nah (Brak e-maila) 13:20 31-10-2004
Keth, melduje ze (w koncu!) doczytalam i rpagne ciagu dlaszego... pospiesz sie ^^
Rahead (Brak e-maila) 23:51 11-11-2004
12 12 12 12 12 12 O_O

szybciej T_T

chyba nie muszę dodawać ze super......
Jeenefrath (Brak e-maila) 18:38 16-11-2004
Dobre tylko żatko piszesz
lollop (Brak e-maila) 21:13 20-11-2004
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA (to jest okrzyk uwielbienia wywołany z braku odpowiednio dobrych słów)
(Brak e-maila) 20:31 03-12-2004
Powinnaś zostać pisarką masz dar pisz dalej
wena Kethry (Brak e-maila) 23:48 12-12-2004
mam zla wiadomosc (chlip). glupia (oj, glupia) autorka tego opa wziela sobie na kark szczescie pt drugi kierunek studiow. nie ma czasu na oddech, nie ma czasu na mnie. 12 czesci chwilowo nie bedzie. chlip...
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 00:42 13-12-2004
Kethry, kochanie, nie rób mi tego!!! Rozumiem, co to dwa kierunki studiów, naprawde, ale kończenie w takim miejscu to zbrodnia na czytelnikach...Błagam, napisz cos szybciutko, jak tylko złapiesz chwilę oddechu!!!
Rahead (Brak e-maila) 10:15 22-12-2004
Y_Y....

Ale ja wytrwam! Bede oczekiwała T-T
(Brak e-maila) 23:39 22-12-2004
Kethry ja też robie dwa kierunki,daje korki,zajmuje się rodzeństwem,uczeszczam na różne kółka w których przeważnie jestem w zarządzie.Oprócz tego mam jeszcze czas na pisanie przyjaciół i inne takie.
Wiesz mówi się, że jak twierdzisz że nie masz czasu to znajdz dodatkaow zajęcie to zauważysz jak wczaśniej miałeś(aś) go dużo.
To sprawdzona prawda,może skróć opowiadania będzie Ci łatwiej i zadowolisz nassmiley
Kethry (kethry@interia.pl) 15:14 26-12-2004
dzieki za rady. poradze sobie. po swojemu smiley
Ashura (Brak e-maila) 20:20 19-01-2005
JA JESTEM ZDEGUSTOWANA!!!!!!!!!!!11 ukazala sie wieki temu i od tego czasu cicho sza.Kiedy bedea nastepne czesci do jasnej ciasnej????Ja chce Jeremiego on jest cuuuuuudoownyyyy.
Kame (kame_kira@wp.pl) 11:26 01-02-2005
Ach!Ach!Ach!Wzdycham za częścią 12,Nittą,Jeremym i oddechem śmierci na karkusmiley
Na kolanach pójde i czołgać się bede byleś napisała część następną^^
kethry (Brak e-maila) 23:42 06-02-2005
wyrzuty sumienia mnie zjadaja... ale nie mam dobrych wiesci... T__T. Trop stoi jak stal.
Rahead (Brak e-maila) 11:42 28-02-2005
stoi? *łamiącym się głosem* nie ruszył ani o milimeeetr? O_O
SuperNova (przewer@poczta.onet.pl) 14:52 08-03-2005
BŁAAAAGAM Kethry, błagam i jeszcze raz błaaagam o nastęną część!!! Twoje opo czyta się tak samo świetnie jak najlepsze książki SF i sensacyjne!!! Proosze o jeszcze!!!
Kethry (Brak e-maila) 01:20 09-03-2005
ha! no dobra. ruszyl sie o 12 stron smiley cokolwiek robicie - robcie to dalej, bo dziala smiley
(Brak e-maila) 23:22 16-03-2005
Ja też,ja też.Cokolwiek działa to się przyłanczam.Chcę więcej tego opcia jest super!!!
PS:Jak podziała to modę tak co dzień się tu wpisywać
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
Dzis jeszcze raz.
Proszę,błagam pisz dalej
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
PIsz pisz pisz......piszsmiley
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
pisz?
(Brak e-maila) 23:24 16-03-2005
piszesz?
(Brak e-maila) 15:18 20-03-2005
pisz pisz!! im więcej tym lepiej. jesteś boska i piszesz boskie opowiadania. Tylko nie przestawaj błagam!!
Kethry (Brak e-maila) 21:05 29-03-2005
staram sie smiley. dziekuje smiley**
Rahead (Brak e-maila) 18:08 31-03-2005
ech przeczytalam znowu calosc *rozmazona*
Netsah (Brak e-maila) 00:35 05-04-2005
kochana Rahead mi polecila-na moje nieszczescie przeczytalam cale...pisz-prooosze*blagalny wzrok* jedno z fajniejszych opek jakie czytalam*rozmarzona dolaczam do Rah-kun*
Bardzo zniecierpliwiona (Brak e-maila)23:17 07-04-2005
i jak ci idzie?? Mam nadzieje że wenka nie opuszcza bo chyba zwariuje jak nie poznam dalszych etapów tej historii. Ocal moje zmysły bo jeszcze troche i je postradam. Życzę stałego natchnienia
;D
asjana (asjana@gmail.com) 10:59 04-05-2005
super piszesz po prostu bosko nie wiem kiedy naoisalas ostania czesc ale potrzac po datach bylo to dosc dawno wiec prosze zmiluj sie nd nami i napisz nastepna czesc nie moge sie juz doczekac
(Brak e-maila) 16:26 18-05-2005
to jużmój 5 wpis tutaj każdy w odstepie conajmniej kilku tygodni...
Matko ja już od pół roku nic innego prócz śledzenia postępów wpisaniu opka nie robie...
LITOŚCI!!!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 13:39 23-06-2005
Boze. *beczy* 7 raz juz to czytam a ty nie napisalas nic dalej. Musialas przeciez napisac choc troszke!!! Prawda???
Wiem wiem, sesja itd. ale ja tu cierpie. Musle ze MY cierpimy. Wyslij choc na maila ze dwa zdania nowiej czesci. Jak moglas zostawic opo w takim momecie !!!!!!!!

AAAAAAaaaaaaaaaaaaaghr. Musze wiedziec co bedzie dalej.
Kira (Brak e-maila) 23:38 16-03-2006
O moj Boze... Twoje opowiadanie jest niesamowite.. i wywarlo na mnie ogromne wrazenie @_@! to jest po prostu cos niesamowitego. Podoba mi sie Twoj styl. Jest swietny! Opowiadanie jest boskie i trzymajace w napieciu *_*.. Kya! A Anthony jest wprost cudowny! Uwielbiam goo *.*. On i Jeremy, mimo wszystko, pasuja do siebie.... ^^
Ja chce wiedziec co bedzie dalej...! Prosze, prosze, prosze, blagam o dalsze czesci! Czuje ze jezeli nie dowiem sie co stanie sie dalej to umre ;_;. Czy beda dalsze czesci?... jesli tak, to kiedy?T_T
Kira (Brak e-maila) 13:50 17-03-2006
Czekam T__T...
Kira (Brak e-maila) 18:23 18-03-2006
*nadal czeka* u.u
Kira (Brak e-maila) 14:01 20-03-2006
Ecchhh, kiedy bedzie ciag dalszy?
Gall (Brak e-maila) 18:59 21-03-2006
My chcemy więcej!
My chcemy więcej!!!
W przeciwnym razie zakładam strajk głodowy!
Kira (Brak e-maila) 12:43 23-03-2006
Dokladnie! My chcemy wiecej Anthony'ego Jeremy'ego i innych! ~.~
Kira (Brak e-maila) 13:55 26-03-2006
Ech T.T... chcemy wiecej!@_@
~.~ (Brak e-maila) 18:40 01-04-2006
Jest nowa aktualka a Ukrytego Tropu ciagle nie ma...
Kethry (Brak e-maila) 00:14 03-04-2006
no dobra. to sie pochwale. skonczylam Tropa. zanim sie tutaj jednak zjawi musi przetrwac ogien beta-readingu smiley. co sie ostanie, to sie o/ukaze smiley
Kethry (Brak e-maila) 00:32 03-04-2006
ale sie zdziwilam, ze jeszcze jestescie. i czekacie. mrrau smiley
Kira (Brak e-maila) 11:31 06-04-2006
AAAAAAA! NAPRAWDE?!?! *zemdlala i umarla ze szczescia* Dziekujeeemy Ci droga Kethry! ^______^ *tanczy*
(Brak e-maila) 19:08 17-04-2006
Nie chce na nikogo naciskac ani nic, ale kiedy wreszcie bedzie?v.v'
liz (liz5@o2.pl) 15:44 21-04-2006
kiedy bedzie nastepna czesc... ja nie moge sie juz doczekac :]
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 18:51 21-04-2006
halooooo!
Czy ktos tam jest??
Stuk puk.!
Juz prawie rok minął od ostatniej częsci (albo i więcej) My tu uuuumieramy.
Jak mozna zostawić czytelnika, tuż przed zakonczeniem, bo podobno 12 rozdział ma być ostatni. Toz to gorsze jest, od najwymyślniejszych tortur.

Wielce załamana, wierna czytelniczka (zadziej komentatorka)
mary madness
mary madness (Brak e-maila) 18:55 21-04-2006
Oł jessss.
Przeczytałam wpis Kethry. Znaczy... będzie Trop ^O^
Jaspis (Brak e-maila) 14:23 28-04-2006
Ja też chcę kolejną część,a najlepiej kolejnych paręsmiley Kiedy bedą?
lukger (Brak e-maila) 15:27 30-04-2006
prawdziwa perełka przeczytałam jednym tchem.Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.Poprostu rewelacja!!!
Kira (Brak e-maila) 16:52 13-05-2006
Auuuu.. proszeee v.v chyba juz dluzej nie wytrzymam ;_; ja chce Ukrytego Tropa! *wali sie patelnia w glowe*
juicebox (dariaart@interia.pl) 08:46 27-05-2006
a gdzie dalszy ciąg????!!!!
(Brak e-maila) 18:31 30-05-2006
omgwtf?!
(Brak e-maila) 18:03 18-06-2006
no to kto by w koncu tym przywodca ciem??
Kira (Brak e-maila) 17:30 19-06-2006
Nareszcie się doczekałam ostatniej części!
Podobało mi się.. jak zwykle było wspaniałe, lecz czuję pewien niedosyt.. czy Jeremy naprawde nie kocha Anthony'ego? bo mi się wydaję że jednak kocha @_@. Ech, szkoda, że to już koniec.. będzie mi ich brakować v.v.
Dziękuję Ci bardzo za to cudne opowiadanie!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 17:41 19-06-2006
Zmianę stylu czuć. Odnoszę wrażenie, że ta zmiana przeżyła swoje apogeum w opowiadaniu umieszczonym w antologii. Zamieszczasz więcej opisów i rozwodzisz się bardziej nad wnętrzem bohaterów. Ogólnie to bardziej patetycznie się zrobiło.
Podobało mi się. Zawsze podobają mi się twoje opowiadania, ale wolałam twój poprzedni sposób pisania.
Rahead (Brak e-maila) 23:31 20-06-2006
tak najbardziej ale to najbardziej mi sie podobal motyw imienia Colmana..
no... taka perła.
Yoan (Brak e-maila) 00:43 21-06-2006
No tak, odczuwa się inny styl, lecz jak na moje niczego mu nie brakuje smiley hyh...Jefferson...gratuluję, nie często mam łzy w oczach przy czytaniu smiley. Dobra robota!
Kethry (Brak e-maila) 00:55 21-06-2006
Dzieki, Kochani! smiley** bardzo duzo to dla mnie znaczy smiley
Sccar Leth (Brak e-maila) 23:50 23-06-2006
Uwielboam Ciebie i Twoje opowiadanie.Cieszę się, że czekanie się opłacało. Jesteś świetną pisarką i zdania nie zmienię. Wiem co mówię.Jestem krytykiem, a odkąd ukazała się pierwsza część z niecierpliwością czekam na kolejną.
Życzę więc dalszych sukcesów i kolejnych takich tekstówsmiley
Linarea (fantastyczka01@interia.pl) 22:45 13-07-2006
Normalnie nie cierpię s-f ale Twoje opowiadanie było niesamowite! Szkoda tylko, że styl ci się zmienił (nieco zbyt filozoficzno-melancholijny jak dla mnie). No i naprawdę szkoda mi Jeffa smiley
Sac (Brak e-maila) 20:13 11-05-2007
Wiem, ze jest to s-f, ale mam jedną uwagę:
Korea Pd. nigdy nie pójdzie w sojusz z komunistycznymi Chinami lub Irakiem, z dwóch powodów: przede wszystkim, USA dość solidnie pilnuje tego państwa (mają tam nawet własną bazę), a drugi powód to - Koreańczycy nie lubią Chińczyków. Tak samo Korea Pn nie skuma się z Japonią, która od II wojny światowej jest również w pewnym stopniu kontrolowana przez USA, poza tym komunistyczni Koreańczycy nienawidzą Japonii. Nie wiem, czy ten komentarz ma sens, bo widzę, ze dawno temu nikt tu nie pisał, ale sugerowałabym rozważanie tych faktów. Powodzenia w pisaniu smiley
smiley (Brak e-maila) 18:58 20-11-2007
Wiesz niezla historja. Ale zanim przeczytalam pierwszy rozdzial minela godzina smiley Masze byc szczera, sa troche za dlugie. Ale tak jest swietnesmiley
Mary (Brak e-maila) 10:01 27-11-2007
Kethry ja Cię bardzo, bardzo, bardzo ładnie proszę dodaj kolejne części, bo to opowiadanie jest niesamowite! Normalnie aż brak słów, choć jeżeli chodzi o takie kwestie to jestem wygadana =)Ale Ty mnie po prostu zauroczyłaś swoim stylem pisania =)
Liz (ziaabaa@wp.pl) 18:51 27-11-2007
No nie... to nie może być prawda... Ja myślałam, że to opowiadanie jest skonczone! Huh... Nie znosze nie znać zakończenia...
Ale ze mnie naiwny człowiek, wiesz? Tam się działo tyle złego... i tak nagle spadła na mnie świadomość, że taki jest realny świat, że wokół ciebie zawsze rozgrywają się ludzkie dramaty, o których nie masz pojęcia. Że świat zmierza ku... no, napewno niczemu dobremu. Czuję sie jakby powoli miał zbliżać się ku końcowi.
Raczej nigdy nie przepadałam za takimi fatalistycznymi dziełami, ale.. moze to dlatego, że chcę byc optymistką i nie widzieć, co tak naprawdę się dzieje? Czym tak naprawdę jest życie? Przeraziło mnie to... i naprawdę skłoniło do poważnych przemyśleń. Bo to było, aż ZA realistyczne.
Żałuję, że nie potrafie wydusić z siebie nic bardziej konstruktywnego, ale zwyczajnie brak mi teraz słów, żeby powiedzieć, co czuję. To jak swoiste katharsis. Nie mogę sie odnaleźć w takiej drastycznej historii, gdzie jedno nieszczęście pociaga następne a wszystko jest ze sobą splecione okrucieństwem i śmiercią jak w koszu pełnym wijących się węży...
Dawno w Internecie nie czytałam czegoś tak dobrego i szczerzę żałuję też, że najwyraźniej cała ta praca została porzucona... Naprawdę szkoda tego opowiadania. Powinno mieć zakończenie, jest tego warte.
Mary (Brak e-maila) 20:54 04-12-2007
Kocham Cię, po prostu Cię kocham za to opowiadanie, a może powieść jest bardziej adekwatnym określeniem?
Liz (ziaabaa@wp.pl) 17:52 23-02-2008
O. Nie masz pojęcia, Droga Autorko, jak się zdziwiłam, kiedy dziwnym przypadkiem tu weszłam i tajemnicza liczba 12 z czymś mi się skojarzyła. A mianowicie z tym, że wcześniej jej nie było smiley Ależ sie ucieszyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że to nowa i ostatnia część. Nie powiem, że żałuję, że więcej nie będzie, bo to było dobre zakończenie. Powiedziałabym, że na poły szczęśliwe, sycące pewną potrzebę serca po tym, kiedy tak się utożsamialiśmy się z bohaterami, a jednak nie dało po sobie odczuć nadmiaru tegoż szczęścia, bo to odbiera realizm całej treści.
Co do tego, czy styl tej części różnił się od poprzednich... Dawno czytałam poprzednie części, ale zmiana na pewno nie jest tak drastyczna, nadal wciąga i czaruje pięknymi sentencjami.
Naprawdę gratuluję pięknej pracy i cieszę się niezmiernie, że zechciałaś się podzielić nią z innymi na łamach strony.
Życzę dalszych sukcesów i efektywnego samodoskonalenia, jeśli pisanie Cię nie zmęczyło smiley
Pozdrawiam.
wadera (wadera88@tlen.pl) 18:12 14-08-2009
Powiem tak, to opowiadanie jest jednym z najlepszych jakie miałam przyjemność czytać na tej stronie. Szczerze to przez kilka dni nie potrafiłam oderwać się od niego i myślami byłam ciągle z głównymi bohateramismiley Większość opowiadań jest taka.. płytka, średnia fabuła, albo mało skomplikowana, nacisk na romanse.. no i dobrze, niech i takie będą:] Twoje dzieło jest o niebo lepsze od innych choćby pod tym względem, że ma kilka wątków pozornie przypadkowo łączących się ze sobą tu i tam... Czyta się przyjemnie i naprawdę udało Ci się zachować napięcie do końca:] No i fakt, że jest duuuużo tekstusmiley Uwielbiam długie opowiadania, bo to świadczy o tym, iż autor się napracowałsmiley Pozdrawiam serdecznie i życzę jeszcze więcej weny twórczejsmiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum