The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Grudnia 22 2024 04:05:05   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Ukryty trop 5
CZĘŚĆ PIĄTA - PROWOKACJE




Tydzień później



- Anthony... - szczupła postać przy dużym, dębowym biurku, nerwowo bębniła palcami o jego blat - Anthony, do cholery, podnieś w końcu tę słuchawkę.
Odpowiedział jej tylko cichy sygnał.

- Cholera! - zaklął Nikolas, z coraz większą paniką przeglądając papiery leżące na biurku. Trzasnął słuchawką, i zobaczył, że jego ręka na niej zaciśnięta, drży. Zagryzł wargi i niepewnie ujął jeden z dokumentów. Zacisnął powieki, ale jego treść nie zmieniła się przez to.
Mocno trzęsącymi się palcami wybrał ten sam numer.

- Anthony, błagam cię, podnieś słuchawkę.

Sekundy upływały w ciszy.
Tik... mówił duży, stary zegar wiszący na ścianie.... piiiiiiip... odpowiadał mu sygnał w telefonie.
Tak.... piiiiiip.
Tik... piiiiiiip.
Tak... piiiiip.
Nikolas zacisnął pięść tak, że aż pobielały mu knykcie. Po jego czole spłynęła powoli kropla potu.
Bim bom... powiedział zegar, jakby wieszcząc swoje zwycięstwo nad telefonem.
Mężczyzna już miał zrezygnować i odłożyć słuchawkę, która zawisła nad aparatem, wstrzymywana resztkami nadziei, kiedy.... ledwie słyszalny trzask, kiedy ktoś po drugiej stronie ją podniósł... i niewiele głośniejszy od tego trzasku głos:

- Słucham?

Nikolas poderwał słuchawkę do ucha, dziękując Bogu w duchu.

- Anthony! Tu Nikolas! Dzieje się coś dziwnego... Boję się, że to nic dobrego.
A w myśli dodał "Boję się, że tkwię w wielkiej kupie gówna..."



- Jeremy...
- Tak, tato? - chłopak zajrzał do pokoju ojca, nie wykazując jednakże większego zainteresowania tym, co jego ojciec miał mu powiedzieć.
- Synu... - zaczął Terrence Michels, ale przerwał mu nagle głośny i przenikliwy dzwonek telefonu. - Cholera...

Jeremy patrzył jak ojciec gwałtownie podnosi słuchawkę. Chciał się wycofać, ale mężczyzna dał mu znak, aby został.

- Cholera, czy to nie może zaczekać? - rzucił straszy Michels do słuchawki, a potem zbladł. Gorączkowo zaczął czegoś szukać na biurku. Jeremy oparł się o ścianę, patrzył na niego bez emocji i myślał o tym, jakim nerwowym człowiekiem stał się ostatnio jego ojciec.

W końcu Terrence Michels znalazł to, czego szukał, okazał się tym pilot telewizyjny. Chłopak patrzył jak duży monitor wysuwa się bezszelestnie ze stolika przed regałem. Zmienił pozycję tak, by móc zerknąć na obraz.
Ekran zamigotał i rozjaśnił się... wizerunkiem Deverella Robertsona. Robertsona w ciemnym garniturze i z powagą na twarzy.

- Drodzy państwo... - przemówił Deverell, a Jeremy spoglądając na ojca, zobaczył, że z jego bezwładnych palców wysuwa się telefon i pilot, że wpatruje się w Robertsona, jakby widział ducha. - Drodzy państwo... postanowiłem wystąpić przed państwem dzisiaj i nie skłoniły mnie do tego przyjemne okoliczności... - zawiesił głos, przybierając jeszcze poważniejszy wyraz twarz - O nie, skłoniły mnie do tego okoliczności wręcz tragiczne. To, co mam państwu do powiedzenia, nie mieści się jeszcze w ramach mojego pojmowania... doprawdy gdyby nie to, że dysponuję absolutnie niepodważalnymi dowodami, nie uwierzyłbym. - pochylił twarz, milcząc znów przez kilka sekund. Jeremy wbrew pozorom poczuł się zaintrygowany. "Jaką rewelację szykuje światu Deverell?" pomyślał z sarkazmem. Nie docenił powagi chwili. - Chcę.... nie, czuję się w obowiązku zakomunikowania państwu, że byli państwo oszukiwani. Wszyscy byliśmy oszukiwani...
Dziwny dźwięk w głębi pokoju zmusił Jeremy'ego do odwrócenia wzroku od ekranu telewizora. Spojrzał i oniemiał... Jego ojciec siedział w fotelu, zgrabiony, jego twarz była ukryta w dłoniach... lecz... tak, Jeremy po chwili był tego stuprocentowo pewien... Terrence Michels... płakał. Z jego gardła dobywał się szloch, przeplatany niezrozumiałymi słowami. Jeremy nadstawił ucha:

- Boże... - łkał jego ojciec - Czy... to... kara za... grzechy?... Czy to kara?...

W tej chwili jednak z telewizora doszły go słowa tak dziwne, tak przerażające, że chwilowo zapomniał o ojcu:

- Proszę państwa... Triumvirat okłamał nas wszystkich. Do wojny, wojny, która pochłonęła miliony istnień, miliony zmarnotrawiła... do tej przerażającej, wyniszczającej wojny... wcale nie musiało dojść.



- Nikolas?... - Anthony przetarł zaspane oczy, czując pod palcami swój szorstki zarost. Po chwili otrzeźwiał zupełnie. "Nikolas!" Od pamiętnej kolacji nie miał z nim żadnego kontaktu. Był posłuszny prośbie Jean.

- Dzieje się coś dziwnego... Boję się, że to nic dobrego. - usłyszał w słuchawce.

Wygrzebał się z łóżka, czując przeraźliwy ból głowy.

- To znaczy co się dzieje?

Zaniepokoiła go nagła cisza w słuchawce.

- Nicky?

Odpowiedział mu słaby i drżący głos.

- Mówiłem, ci, Tony, że pracuję w biurze generała Burke'a, prawda?
- Mówiłeś - przytaknął, przytomniejąc z każdą chwilą. Miło było usłyszeć głos Nikolasa, nawet zmartwiony. On także nie docenił powagi chwili.
- Tony, siedzę teraz przy biurku generała.

Anthony uśmiechnął się, wciąż nic nie przeczuwając.

- Czy na pewno powinieneś to robić? Wiem, że pokusa może być duża...
- To nie pora na żarty, Tony! - przerwał mu ostro Nicky - To, co mam ci do powiedzenia jest poważne.

Anthony opanował wesołość błyskawicznie.

- Słucham cię.
- Siedzę przy tym biurku, bo miałem dziś odebrać stąd pewne papiery... ale natknąłem się na coś, co... Anthony, chcę żebyś wiedział.... To, co teraz robię kwalifikuje się pod sąd wojskowy... Dlatego powiem to tylko raz... a tobie nigdy nie będzie wolno w żaden sposób wyjawić, że dostałeś ode mnie te informacje.

Anthony poczuł, że musi usiąść. Musiał zająć czymś ręce, więc sięgnął po pilota od telewizora.

- Anthony w tej chwili trzymam w ręku kilkanaście nakazów aresztowania... z datą jutrzejszą.
- Nakazy... - rzekł słabo Anthony.
- Tak... i to nie byle kogo... Nakazy dotyczą prawie wszystkich znanych mi wyższych rangą oficerów wojskowych. Wszystkich, którzy brali bezpośredni udział w wojnie... Wszyscy ci, którzy wydawali wam rozkazy w kosmosie.

Anthony zakrył dłonią twarz, wiedząc już, co zaraz usłyszy.

- Anthony... na tych nakazach jest nazwisko generała Torsona... i pułkownika Watersa...
- Boże... - mężczyzna odsunął słuchawkę od ucha. Prze kilkanaście sekund panowała cisza.
- Anthony... - dobiegł go nagle słaby głos. Z powrotem podniósł słuchawkę.
- Tak...
- Anthony, wiem że jesteś wstrząśnięty, ale chcę żebyś mnie teraz posłuchał... Cokolwiek się szykuje, będzie to coś dużego... rozkazy mają jutrzejszą datę. Cokolwiek się zdarzy, zdarzy się dzisiaj. Ta data świadczy, że Burke wie, co ma się wydarzyć, choć nie wie o tym nikt inny... na pewno nikt z tych, którzy mają być aresztowani. A powtarzam ci, Tony, to nie są płotki, to sami najwyżsi oficerowie... To, że te rozkazy wyszły od Burke'a oznacza, że on siedzi w tym po uszy... to oznacza, że otrzymał specjalne uprawnienia. Nie mam pojęcia kto mu je nadał... ale to się nie zapowiada dobrze. To zapowiada... przewrót i to na samej górze. Musisz uważać, żeby cię ta machina przypadkowo nie wciągnęła, Anthony...
- Muszę ostrzec Watersa...

Odpowiedziała mu cisza.

- Nie będę ci tego odradzał, ale... - przerwał mu dźwięk telefonu, który usłyszał nawet Anthony.
- Chwileczkę... - rzucił mu Nikolas i odebrał komórkę.

Anthony siedział w ciszy, trzymając słuchawkę przy uchu tak mocno, że aż go uwierała. Dłonie miał drżące i spocone... słuchawka była wilgotna od jego potu.

- Anthony! Włącz telewizor! Chyba się zaczyna!

Anthony rozejrzał się w poszukiwaniu pilota, po czym zdał sobie sprawę, że ściska go w dłoni już od dawna. Zamknął oczy, naprawdę bojąc się tego, co może zobaczyć po włączeniu telewizora. Powoli wcisnął przycisk. Ujrzał jakiegoś mężczyznę, polityka, którego twarz wydawała mu się trochę znajoma. Jego twarz nie była przerażająca... była nawet przystojna. Całe zło kryło się jego słowach.

- Proszę państwa... Triumvirat okłamał nas wszystkich. Do wojny, wojny, która pochłonęła miliony istnień, miliony zmarnotrawiła... do tej przerażającej, wyniszczającej wojny... wcale nie musiało dojść... - polityk pochylił głowę. "Deverell Robertson" przeczytał Anthony na dole ekranu - Wiem, są państwo wstrząśnięci. Też jestem wstrząśnięty. Prawda jest... prawie niemożliwa do zniesienia. Prawda wygląda bowiem tak, że Obcy nie byli w ogóle naszymi wrogami. - zawiesił głos, Anthony pobladły czekał na dalszą część jego wypowiedzi - Lekarstwo, które dali nam Obcy było skuteczne. Specyfik, po którym umarły tysiące osób chorych na raka... tysiące naszych bliskich... dostali go od rządu... od Triumviratu, któremu bardziej zależało na władzy niż na życiu ludzkim. Została dokonana zbrodnia. Zbrodnia na całej ludzkości... Wrogość Obcych, ich rzekome akty zdrady... to była jedynie... prowokacja... Prowokacja, drodzy państwo...

Anthony patrzył na zaczerwienioną, przejętą twarz polityka, ale jej nie wiedział.
Widział swoich kolegów, którzy ginęli na wojnie, wierząc że ratują Ziemię przed najgorszym złem. Pomyślał o Dickinsonie, o Nikolasie... o sobie.

- Proszę państwa... jak wiemy nie skończyło się na bezprawnym zamordowaniu posłów obcej cywilizacji, posłów, co pragnę podkreślić, dobrej woli. Rozpętała się wojna... Ten okrutny, bezmyślny uczynek trzech opętanych rządzą władzy ludzi, przerodził się w milionową hekatombę...

Anthony prawie słyszał, jak cały świat powtarza teraz "To niemożliwe..." "Czy to prawda?..." "To nie może być prawda. Nie może..."
Polityk spojrzał prosto w obiektyw kamery. Prosto w jego oczy. Prosto w oczy milionów. Anthony wahał się jeszcze, ale po jego następnych słowach wiedział już, że ma do czynienia ze złem.

- To niestety nie koniec tragicznych wiadomości.

Anthony widział, jak cały świat zamiera w niemym przerażeniu przed odbiornikami. Jak dzieci są nerwowo uciszane przez matki, jak mężczyźni zaciskają pięści.

- Fakt nadużycia władzy przez Triumviratorów doprowadził do bezprawnego ataku na Obca rasę. I teraz pragnę, by zadali sobie państwo pytanie, czy dowódcy, których teraz uznajemy za bohaterów, zbawców nas wszystkich, mogli nie widzieć, że Obcy nie są do tej wojny przygotowani, że są nią zaskoczeni i że pragną pokoju. Niczego więcej tylko pokoju. Odpowiedź jest jedna, drodzy państwo... aczkolwiek jest ona całkowicie przerażająca, jest niepodważalna. Nie mogli nie wiedzieć. Nie mogli nie widzieć.

Przerwał na długą chwilę, wpatrując się w oko kamery, tak jakby każdemu z widzów zaglądał prosto w duszę, kradnąc jej część, by już jej nigdy nie zwrócić.

- Nie wierzą mi państwo... Nie dziwię się. Sam nie mógłbym w to uwierzyć... chciałbym móc w to nie uwierzyć. Ale mam dowody, którym nie można zaprzeczyć... dowody z pola walki. Przedstawię państwu te dowody. Film będzie zawierał sceny drastyczne, więc proszę o zabranie dzieci sprzed odbiorników...

Anthony z przerażającą jasnością wiedział, co teraz zobaczy.
Zagryzł wargi.
Obraz w telewizorze zmienił się. Anthony zobaczył nagle purpurowe niebo, które widywał do dziś w sennych koszmarach.
Zamknął oczy, ale pamięci nie dało się oszukać tak łatwo...
Wrzask... nieludzki, bardzo wysoki, na granicy słyszalności, rozdarł mrok nocy.
Nie wiedział, czy to jego wspomnienia, czy nagranie. To nie było istotne.
"Sierżancie! Na Boga! Przecież tu są tylko kobiety i dzieci!"
"Widzę, Hudson. Ale mamy rozkaz rozpoczęcia ataku"
"Sierżancie... czy dowództwo na pewno wie, o tym, że tu nie ma wojowników?!"
"Sam im to meldowałem"
...
Cichy klik, gdy Waters przełączył rozmowę na prywatne pasmo.
"Mamy rozkaz ataku, Anthony. Przekaż go swoim ludziom."
"Nie, panie sierżancie... ja nie mogę wydać im takiego rozkazu"
"Anthony..."
Przerwał im potężny huk eksplozji.
Anthony nie musiał wydawać rozkazu, zrobił to ktoś inny. "Czy to oczyszcza mnie z win?" Do jego uszu dobiegł oddalony lekko dźwięk kanonady.
I wrzask.
Wrzask od którego cierpła skóra.
Być może piekło rozpętało się bez rozkazu.


Anthony nie był świadomy łez, które spływały mu po twarzy.


Żołnierz, od stóp do głów zakutany w kosmiczny kombinezon, dźwigający rynsztunek ważący niemal tyle, co on sam, machnął ręką i przebiegł tuż przed obiektywem kamery. Rejestrator, niewątpliwie na hełmie innego żołnierza, podskakiwał i trząsł się w rytm jego kroków. Dźwięk dochodził lekko zniekształcony i zagłuszony.
Odległe tratatata...
Seria z karabinu.
Huk eksplozji.
Czerwone niebo, z dziwnym bladym księżycem, wiszącym nienaturalnie nisko, zasłoniły czarne kłęby dymu.
Więcej żołnierzy, biegnących w różnych kierunkach, z pozoru bezładnie. Z karabinami czujnie uniesionymi. W hełmach zasłaniających twarze, czyniących ich anonimowymi.
Na razie nie widać było Obcych.
Tylko wrzask... świdrujący, przenikliwy, prawie niemożliwy do wytrzymania.

- Ten krzyk... - rzekł niewidoczny Deverell - To krzyk członków Obcej cywilizacji. Taki krzyk wydają, gdy cierpią, gdy umierają.

Miliony gardeł zacisnęło się. Tysiące rąk poderwało się odruchowo do uszu.


Nagle wśród pustych, nagich, pustynnych terenów, zaczęły wyłaniać się zabudowania. Pojawiło się więcej żołnierzy. Krążyli wokół w niewielkich grupkach, czujnie rozglądając się. Wstrząsy kamery, chaotyczne jej prowadzenie wywoływało uczucie przypominające chorobę lokomocyjną, mdłości.
Miliony par oczu wpatrywało się w niewyraźnie zarysowane na tle nieba budynki. Wszystkie niskie, ciemne, tworzące wielometrowe struktury, połączone ze sobą niskimi tunelami. Zbudowane z jakiegoś dziwnego budulca, czarnego, chropowatego, na pierwszy rzut oka tak kruchego, że byle podmuch mógłby je strącić, ale jednak wytrzymałe, ledwo naruszone przez liczne eksplozje.
W milionach piersi oddech uwiązł, gdy pojawili się pierwsi Obcy.
Także ciemni, wyjątkowo szczupli, o pałąkowatych kończynach, o zbyt dużej, jak na ludzki gust, liczbie stawów, wyglądający jakby zostali ulepieni z przypadkowych kawałków błota.
Gnojaki.
Poruszali się nieskoordynowanymi ruchami, kolebiąc się na boki i trzęsąc cały czas.
Gromadzili się pomiędzy budynkami, swe ciemne twarze, obdarzone wielkimi, błyszczącymi oczyma, kierując na ludzkich żołnierzy. Pomiędzy nogami dorosłych osobników, plątały się młode, niewielkie, ale grubsze od starszych... o jeszcze większych mrocznych oczach.
Żaden z Obcych nie miał broni w stylu ludzkich żołnierzy. Żadnych granatów, żadnych karabinów.

- To wszystko są ich kobiety, ich starcy i dzieci - przemówił znów Robertson, głosem który doskonale wkomponowywał się w atmosferę dziwnego filmu. - To trudno rozróżnić, ze względu na brak wyraźnych cech płciowych, ale zapewniam... tam nie było wojowników. Obcy nie spodziewali się ataku na swoją macierzystą planetę. Zostawili ją bez obrony, nieprzygotowaną. Ich statki zostały zwabione w fikcyjną potyczkę w kosmosie, poza orbitą planety. Kolejna prowokacja...

Ekrany telewizorów rozmazały się przed milionem par oczu, gdy rozpoczęła się kanonada. Odważniejsi, wytrzymalsi, patrzyli przez 30 sekund... ci mniej wytrzymali zacisnęli powieki po pierwszych sekundach rzezi. I zasłonili pięściami uszy, nie mogąc jednakże zagłuszyć zwielokrotnionego wrzasku.
Ci wytrzymalsi przez łzy patrzyli na ciała Obcych, rozrywane przez pociski, poszatkowane. Patrzyli na samice rozpaczliwymi wysiłkami próbujące uchronić przed śmiercią młode. Nieporadnie umykające kulom, które i tak dopadały... dopadały w ich jakże powolnym, kolebiącym się biegu.

- Ciała Obcych nie są przystosowane do biegu... - bezlitośnie kontynuował Robertson.

Poszczególne grupki ludzkich żołnierzy rozdzieliły się, weszły między dziwne ulice miasta.
Mężczyzna z kamerą na hełmie, wraz z pięciorgiem innych żołnierzy, skręcił w bardzo wąską uliczkę. Trzęsący się obraz obejmował kawałek krwistego nieba, kilka ciemnych budynków i ramię żołnierza idącego przed nim. Ramię z miniaturowym symbolem słońca, naszytym na kombinezonie. Słońca o wijących się dookoła trzynastu promieniach.

- Eskadra Słońca - powiedział Deverell. Niepotrzebnie. Nie było na świecie człowieka, który nie rozpoznałby tej naszywki.

Żołnierze krążyli w uliczkach, ale wciąż nie natrafiali na ślad Obcych.
Miliony serc na świecie biły bardzo szybko, nerwowo, w oczekiwaniu. Jakby to, co tu oglądali dopiero miało się zdarzyć. Jakby jeszcze się nie zdarzyło.
Cisza była przerywana tylko elektronicznymi trzaskami, chrzęstem czerwonawego piasku pod butami mężczyzn, odległą kanonadą.
Grupka rozdzieliła się. Trzech mężczyzn, w tym obserwator, skręcili w jeszcze węższą uliczkę. Ich kroki rozlegały się rytmicznie w głośnikach. Nagle na granicy pola widzenia żołnierza z kamerą zamigotał czarny kształt.
Miliony ludzi zdrętwiało w przerażeniu.
Mężczyzna odskoczył gwałtownie i chyba na coś wpadł, bo kamerą wstrząsnęło gwałtownie. Po chwili obserwator kucnął przy jednym z czarnych budynków. Na wysokości twarzy trzymał wzniesiony pistolet. Jego lufa drżała lekko, kiedy uważnie rozglądał się wokół. Nagle w obiektywie ukazała się sylwetka drugiego żołnierza mierzącego w coś, co znajdowało się przed nim, za załomem budynku. Obserwator ostrożnie przesunął się bliżej, obejmując polem widzenia także to, do czego mierzył żołnierz. To było młode, dziecko, jeszcze bardzo nieduże, stojące na drżących nóżkach przy ścianie i patrzące ogromnymi oczyma na żołnierza.
Widać było wyraźnie, że mężczyzna waha się, nie umiejąc strzelić do dziecka. Jego pistolet drżał.
Niespodziewanie zza zakrętu wypadł dorosły osobnik i rzucił się przed dziecko, zasłaniając je własnym ciałem. Żołnierz cofnął się o krok. Obserwator nie zmienił pozycji.
Rozległ się dziwny, gulgoczący dźwięk. Dopiero po pewnej chwili stało się jasne, że wydobywa się on z gardła dorosłego Obcego.

- Ona... prosi o łaskę... Językoznawcy opracowali już podstawy języka Obcych. Według nich ta samica błaga o miłosierdzie... nie dla niej samej... dla dziecka...
Gulgot wzmógł się, żołnierz cofnął się jeszcze bardziej. Nagle zza jego pleców wyłonił się trzeci z żołnierzy. Ręką wskazał na Obcych, najwyraźniej wydając drugiemu mężczyźnie rozkaz. Ten spojrzał na niego niepewnie. Trzeci, widząc wahanie tamtego podszedł do niego, stanął tuż za nim i nagle... złapał jego rękę, tę trzymającą prawie już opuszczony pistolet i uniósł ją. Rozległ się huk wystrzału, lufa rozjarzyła się ogniem.
Gulgot przekształcił się we wrzask.
Kamera posłuszna ruchom głowy obserwatora, zjechała z sylwetek dwóch mężczyzn, i zatrzymała się na Obcych.
Pierwszy pocisk trafił samicę Obcych w pierś, rozrywając ją. Ale ona nie upadła, przycisnęła swoim ciałem dziecko do muru, za wszelką cenę starając się je uchronić.
Drugi pocisk trafił w brzuch. Wylała się z niego zielonożółta maź. Samica wciąż trwała na swojej pozycji, chociaż upadła na kolana.
Wrzask przybrał na mocy...
Trzecia i ostatnia kula rozłupała jej czaszkę.
Wrzask urwał się raptownie.
Ciało samicy znieruchomiało na sekundę, a później powoli upadło w piasek odsłaniając drżącą postać dziecka.
Przez krótką chwilę cały świat mógł patrzeć na zbliżenie jego twarzy.
Z ogromnych oczu spłynęły nagle dwie bardzo ludzkie łzy, kiedy jego wątłe ciało rozrywały kolejne pociski. Wkrótce przypominało jedynie oblepiony tą żółtą mazią strzęp.
Obserwator zwrócił wzrok ku żołnierzom.
Jeden z nich, ten który wzbraniał się przed strzałem, trwał przytrzymywany w bezlitosnym uścisku drugiego. Jego wolna ręka była uwięziona na plecach w dłoni tamtego. Podobnie było z tą, trzymającą pistolet.

- Nie wiadomo tak do końca, dlaczego dzieci Obcych płaczą - rzekł Robertson - Może dowodzi to tylko tego, że różnimy się mniej niż chcieliśmy wierzyć. A może tego, że jesteśmy dziećmi tego samego Boga.

Obiektyw znów skierował się na szczątki dziecka i samicy Obcych.
A potem znów na ludzkich żołnierzy. Ten zniewolony uwolnił się nagle od żelaznego uścisku drugiego i opadł na kolana. Pistolet wysunął się z jego bezwładnych palców. Tamten stał obok, nieporuszony. Kamera skierowała się na ziemię, na czerwony piasek. A potem nagle wszyscy ujrzeli dłoń w czarnej rękawicy zbliżającą się do obiektywu. Przez chwilę widać było jedynie ciemność, a potem obraz znikł całkowicie, ustępując miejsca jednostajnemu śnieżeniu.
Film się skończył.


Jeremy był zielony i czuł, że zaraz zwymiotuje.


Jego ojciec leżał bezwładnie na biurku, tępym wzrokiem wpatrując się w ekran.


Nikolas siedział przy biurku generała Burke'a i łzy jak grochy spływały po jego twarzy.


Anthony...
Anthony miał wzrok utkwiony w suficie, bo wpółleżał na podłodze, opierając głowę o łóżko.
Na pozór wydawał się spokojny.
Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Tylko łzy spływały ciągiem z kącików jego oczu i wsiąkały w pościel.
A oczy miał szeroko rozwarte, o nienaturalnie wielkich źrenicach.
I oczy te były puste.
Jego oddech nie wydawał żadnego dźwięku, a jego pierś unosiła się powoli i spokojnie.
Tylko gdyby ktoś był teraz przy Anthonym odniósłby nieodparte wrażenie, że Anthony'ego tam wcale nie ma. Że to ciało, leżące na podłodze, to tylko pusta powłoka. Bez duszy.


Mijały minuty antenowej ciszy.
Trudno tak do końca wyobrazić sobie, co działo się przed telewizyjnymi odbiornikami na całym świecie. Miliony ludzi przyzwyczaiło się do stale obecnego w nich uczucia nienawiści. Nienawiści do Obcych, którzy sprowadzili zagładę na ich chorych na raka bliskich, na ich bliskich, lecących w kosmos i już nie powracających.
Co dzieje się z taką nienawiścią, gdy okazuje się, że była nieuzasadniona?
Pierwszą reakcją jest niewiara, wyparcie.
Ale gdy dowody wrzeszczą ci do ucha krzykiem mordowanych matek i dzieci, coś się z tą nienawiścią dzieje. Z nienawiścią i z gniewem. Szuka nowego celu... I gdy znajduje go, jest potrójnie zapiekła, potrójnie oporna na argumenty... raz zawiedziona, nie dopuści do drugiej pomyłki.
Trzeba jej kozła ofiarnego, najlepiej tego najłatwiejszego do osądzenia, do obarczenia winą. Nieistotna jest wina rzeczywista.


- Drodzy państwo, to co widzieliśmy przed chwilą, zmienia nasz dotychczasowy obraz świata - przemówił znów Robertson, a jego blada, zmęczona twarz ponownie pojawiła się przed oczyma milionów ludzi. - Ogrania nas rozpacz, ale nie możemy dać się tej rozpaczy zaślepić. Musimy bowiem odkryć prawdę. Prawdę kryjącą się pod wszystkimi tymi mistyfikacjami. I chciałbym zapewnić państwa, biorąc ich wszystkich na świadków, że przysięgam, przysięgam, że nie spocznę w poszukiwaniu prawdy. To obietnica, którą składam państwu i sobie. Nie możemy dopuścić, by prawda pozostała w ukryciu, korzystając z naszej słabości. Żegnam się z państwem, łącząc się z państwem w tej tragicznej dla świata chwili.

Twarz Robertsona znikła z ekranów, które zaraz zaczęły gasnąć na całym świecie, pogrążając go w pełnej ciszy i rozpaczy.


Robertson zatrzasnął za sobą drzwi mercedesa i wyjechał z parkingu. Ulice były wyludnione, kiedy nimi przejeżdżał. Otworzył miniaturowy barek i wyjął stamtąd butelkę wody mineralnej. Zdążył upić jedynie łyk, kiedy rozdzwonił się jego telefon komórkowy. Spokojnie wyjął go i odebrał połączenie. Wyświetliła się przed nim twarz Ichinawy. Była szeroko uśmiechnięta.

- Gratuluję Deverell - usłyszał zanim jeszcze zdążył się przywitać - Jesteś mistrzem retoryki. Niemal sam dałem się nabrać na to przedstawienie.

- Ależ Toki - Robertson uśmiechnął się szeroko - Nie wiem o czym ty mówisz... Przecież ja naprawdę jestem obrońcą prawdy.

Toki roześmiał się szczerze.

- Oczywiście. Jak my wszyscy zresztą.

Przez chwilę panowała cisza.

- A więc zaczęło się.
- Tak. Kiedy spodziewacie się z Harelssonem wybuchu pierwszych zamieszek?
- Niedługo. Ale nasze oddziały są przygotowane.
- Nie ingerujmy od razu. Pozwólmy, by na Zgromadzenie padł strach. A ludziom pozwólmy się wykrzyczeć. Będą potem bardziej podatni na sugestie.
- Kto? Ludzie czy Zgromadzenie? - zapytał Toki uśmiechając się złośliwie.
- I jedni i drudzy.

Deverell zapatrzył się na drogę przed przednią szybą mercedesa. Czuł podniecenie krążące w jego żyłach, napełniające go niecierpliwością i oczekiwaniem.

- Czy rozwiązałeś już sprawę Michelsa? Trzeba załatwić to szybko, bo on może nam nieźle nabruździć.
- To jego ostatnia szansa. Zadzwonię do niego. Jeżeli odmówi, moja cierpliwość dla niego skończy się, niezależnie od tego, co było kiedyś.
- Dobrze. Do usłyszenia, Deverell.- Do usłyszenia, Toki.

Robertson rzucił telefon obok siebie na siedzenie i dopił wodę. Był zadowolony.



- Tato... - wyszeptał Jeremy wciąż zielony na twarzy - Tato...

Nie zdążył jednakże nic powiedzieć, bo do pokoju wpadła matka.

- Ter...

Ciszę rozdarł dźwięk telefonu. Terrence Michels spojrzał nań nienawistnie.
Jeremy podszedł do okna i odsunął białą tiulową firankę.
Pod ich domem parkował właśnie duży telewizyjny van. Z jego wnętrza wyskoczyli dziennikarze z mikrofonami i kamerą. Nie minęło dziesięć sekund a tuż obok stanął drugi samochód. Po chwili trzeci. Jeremy pogubił się wkrótce wśród nazw znanych stacji radiowych, telewizyjnych, wśród nazw gazet.

- Tato.. - powiedział odwracając się, lecz jego ojciec, już opanowany, odbierał właśnie telefon.
- Michels... tak.... oglądałem. Zaraz tam będę. Zorganizuj konferencję prasową.
Odłożył słuchawkę i podszedł do żony.

- Bardzo mi przykro, kochanie - rzekł - ale muszę jechać.

Objął ją i czule pocałował. Ufnie wtuliła się w jego ramiona. Jeremy patrzył na to z mieszaniną uczuć.

- Chciałbym móc powiedzieć, że wrócę niedługo, ale to, co się właśnie wydarzyło... to wstrząsnęło społeczeństwem i wstrząsnęło rządem. Jestem teraz tam potrzebny.

Theresa spuściła oczy.

- Nie ukrywam, że wolałabym mieć cię teraz przy sobie. Przyznaję, z czysto egoistycznych pobudek... ale rozumiem, że wielu ludzi potrzebuje cię teraz znacznie bardziej niż ja.

Pogłaskał ją po policzku.

- Wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł. A teraz już muszę jechać.

- Nie sądzę. - odezwał się po raz pierwszy Jeremy.

Ciemnoszare oczy ojca zwróciły się na niego.
Dzielił ich cały pokój, czarne, ogromne, dębowe biurko... Jeremy stał w świetle padającym z okna, jego ojciec tkwił w cieniu, pogłębianym jeszcze przez ciemne meble, ciemnozielony dywan... Jeremy był jasny, miał blond włosy, a na sobie białą koszulę wypuszczoną na spodnie... Terrence był ciemnowłosy i ubrany był w czarny garnitur. Przedziwna gra światło-cienia wyodrębniła jeszcze dzielące ich różnice, uwidoczniła je im samym.

- Synu - rzekł straszy Michels poirytowanym tonem - Muszę tam jechać. Będę tam uczestniczył w konferencji prasowej.

Jeremy uśmiechnął się lekko, choć w jego żołądku kłębił się lęk, straszliwe podejrzenia i wzburzenie, do spółki wbijając się pazurami w brzuch, ściskając bólem.

- Nie sądzę - powtórzył.
- O czym ty mówisz?

Jeremy zerknął w bok, przez okno. Jeden z dziennikarzy podnosił właśnie rękę do dzwonka.

- Wydaje się... - powiedział bardzo wolno, cedząc słowa - Że ta tak dla ciebie ważna konferencja przyjechała do ciebie.

Jakby na potwierdzenie tych słów po mieszkaniu przetoczył się głęboki dźwięk gongu.
Terrence Michels podbiegł do okna, muskając ramieniem syna, który stał twarzą do pokoju. Wyjrzał przez nie, nieświadomy aż boleśnie intensywnego wzroku Jeremy'ego.

- Cholera! - zaklął - Nie dopadną mnie, zanim nie będę na to przygotowany. Wyjdę przez drzwi kuchenne.

Odwrócił się do Theresy, ignorując Jeremy'ego, który założył ręce, wpijając palce w przedramiona i zagryzał wargi, powstrzymując się od pytań, które obsesyjnie krążyły mu po głowie.

- Nie otwieraj im. Nie rozmawiaj z nimi. Udawaj, że cię nie ma.


Właściwie od jednego pytania.


- Dobrze - szepnęła matka, a ojciec wyszedł nie zwlekając już.

Jeremy patrzył w ślad za nim.


"Dlaczego?"
"Dlaczego, tato?'
"Dlaczego, tato, wydawałeś się wiedzieć o wszystkim?"
"Dlaczego, tato wydawałeś się wiedzieć o wszystkim, zanim Robertson w ogóle otworzył usta?!"


Matka spojrzała na niego bezradnie.

- Co za wstrząsająca historia... - powiedziała podchodząc i źle odczytując powody jego szoku. Poklepała go po ramieniu - Chodź, napijemy się gorącej herbaty.

Wyszli z gabinetu ojca.
Matka ukryła twarz w dłoniach, zatrzymując się u szczytu schodów. Jeremy, który zdążył już zejść z kilku stopni, spojrzał na nią wyczekująco.

- To takie straszne... Gdybym tylko wiedziała, kim był ten żołnierz, który zmusił drugiego do strzałów... zabiłabym go własnymi rękami.

Przed oczyma stanęła mu scena z filmu.

- Myślę, że nie tak trudno byłoby go wyśledzić mamo. Należał do Eskadry Słońca. Ona nie liczy sobie wielu członków.

Matka spojrzała na niego spomiędzy palców.

- Eskadra... - wyszeptała bezbrzeżnie zdumiona - Oddział Anthony'ego?

Jeremy skrzywił się jak uderzony.

- Ten sam, mamo.
- Boże...



W dwupokojowym, zaśmieconym mieszkanku panowała niezakłócona żadnym dźwiękiem cisza. Cisza panowała od chwili wyłączenia niewielkiego odbiornika telewizyjnego, przeszło 10 minut temu.
Matt odważył się spojrzeć na bladą twarz Jeffersona. Podobnie uczyniła Sarah. I Karl. Długą chwilę zajęło im poukładanie wszystkich tych wstrząsających informacji w głowach. Teraz miotali się między przerażeniem, wywołanym przez wyświetlony im film... a głębszym znaczeniem, jakie miały pierwsze słowa Robertsona.
Matt patrzył na twarz Jeffa i chyba pierwszy raz w życiu widział ją całkowicie wypraną z wszelkich emocji. Na przystojnym obliczu piosenkarza zawsze malowały się uczucia. Było ich zawsze tak wiele, czyniły je tak niepowtarzalnie wyrazistą, zmienną i piękną w tej nieustannej zmianie. Teraz nie malowało się na niej nic. Była absolutnie gładka, bez śladu gniewu, wstrząsu, czy smutku.... była bez życia.

- Jeff... - wyszeptała Sarah.

Piosenkarz jakby otrząsnął się nieco, spojrzał na nią, ale po jego twarzy nie przebiegło najlżejsze drgnienie. Po prostu niesłychanie wolno sięgnął po kurtkę, którą przerzucił przez oparcie fotela, kiedy weszli w końcu z Mattem do środka.

- Stanowczo nie powinienem już opuszczać łóżka - mruknął, ale niewyraźnie, jakby tylko do siebie. Mechanicznie nałożył kurtkę i cicho wyszedł z mieszkania. Delikatnie zamknięte drzwi nie wydały żadnego odgłosu, choć zwykle jęczały potępieńczo.

- Matt... - Sarah spojrzała na chłopaka, który odwzajemnił jej spojrzenie... spojrzenie wielkich, szeroko otwartych, wstrząśniętych oczu udowadniało, że Matt miał tak naprawdę tylko 17 lat. Chłopak patrzył na Sarah bezradnie, nie wiedząc zupełnie co zrobić, co powiedzieć, jakby czekał na wskazówki od niej. Kobieta z wysiłkiem przełknęła gulę w gardle.


- Myślę, że powinieneś za nim iść, Matt - wychrypiała, nie wiedząc zresztą, czy słusznie robi. Nigdy nie widziała Jeffersona w takim stanie, nawet w dniu, gdy dowiedział się o swojej chorobie. Fakt faktem, z wieścią tą przyszedł dopiero po paru godzinach od swej wizyty u lekarza i Sarah nie wiedziała, co malowało się na jego obliczu, zanim wparował do tego niewielkiego mieszkanka, zupełnie jakby nic się nie stało. Nie wiedziała, czy Jeff teraz najbardziej potrzebuje samotności, czy wręcz przeciwnie, to właśnie samotność w tej chwili go dobije.
Wybrała opcję, o której myślała, że sama by ją wybrała.

Matt posłusznie kiwnął jej głową, przerażony dzieciak, któremu zależało bardziej niż wszystkim i także wyszedł.
Sarah poczuła na ramieniu silną, ciężką dłoń Karla. Skorzystała z całej otuchy, jaką był jej w stanie zaoferować.
Jefferson jak w letargu zbiegł ze schodów. Schował ręce w kieszeniach swej skórzanej kurtki. Jego palce natrafiły na obły kształt ampułki i strzykawki. Wyciągnął je razem z drżącą dłonią.
Zimny podmuch wiatru był dla niego jak uderzenie, kiedy wyszedł z klatki.
"Hidrorizanol" przeczytał na ampułce. "Pochodny leku, który dali nam Obcy..."
Nagła furia nieomal ścięła go z nóg. Z całą możliwą siłą zamachnął się i roztrzaskał ampułkę i strzykawkę o chodnik. Ampułka rozbiła się w drobny mak, ale strzykawka tylko pękła. W tej chwili z klatki wyszedł Matt. Jefferson spojrzał na niego nieprzytomnie. Opróżnił drugą kieszeń i rzucił kolejnymi dwoma ampułkami o ścianę budynku.
Matt bał się go. Bał się tego nowego, nieznanego mu Jeffersona. Bał się nowego Jeffa... milczącego, z twarzą bez wyrazu i obłędem w oczach. Cofnął się do klatki kiedy Jefferson rzucił w mur lekiem. Była to reakcja spontaniczna, nieprzemyślana, instynktowna. Jeff spojrzał na niego przelotnie, a potem odwrócił się i wskoczył na motor, odpalając go jednocześnie. Matt, który zdołał już opanować swój pierwszy lęk, teraz rzucił się za nim, ale zabrakło mu sekund.... sekundy zabrakło mu, żeby złapać Jeffersona za ramię... zabrakło mu 5 centymetrów między jego palcami i kurtką piosenkarza.

- Jeff! - krzyknął łamiącym się głosem, ale został zagłuszony przez dziki warkot motoru. Czy miał w ten sposób zniszczyć to wszystko, co zdołali zbudować w ciągu tych kilku dni? Coś zgrzytnęło pod jego stopą. Spojrzał na szczątki strzykawki, rozdeptane na chodniku. Spojrzał na szczątki ampułki z lekiem. "Hidrorizanol" przeczytał na strzępie naklejki informacyjnej.
"Pochodny leku Obcych" pomyślał i nagle jego sercem szarpnął dławiący ból "Jeszcze jak pochodny..."



Jakaś myśl, słabo uświadamiana, przebudziła Anthony'ego. Zdał sobie sprawę, że leży na podłodze, a za oknem czai się mrok nocy. Ciało, skulone do tej pory w nienaturalnej pozycji, odezwało się bólem. Wolno podciągnął się i usiadł, masując zdrętwiały kark. Odłożył pilota na stolik, sięgnął po porzuconą na dywanie słuchawkę od telefonu, która od długiego już czasu była milcząca. Patrząc na nią, wspomniał swą ostatnią rozmowę z Nikolasem.

- Waters - skojarzył natychmiast i poderwał się na nogi.

Skoczył ku drzwiom, nawet chwili nie poświęcając temu, jak wygląda. Być może powinien, bo na twarzy miał wielodniowy zarost, a na sobie niezbyt już świeżą koszulkę. Zatrzymał się nagle, nie wiedząc co robić. Nie wiedział, gdzie Waters mieszka. Nie wiedział nawet, czy dostał jak oni, urlop. Nic nie wiedział. Ostatnie dni siedział w swym mieszkaniu jak w norze. Nie kontaktował się z nikim. Nawet z ludźmi ze swojej eskadry. Nie sprawdzał, czy nie ma do niego żadnej poczty, wezwania. Kręcił się teraz po swoim mieszkaniu, zły. W końcu zrezygnowany sięgnął po telefon. Wystukał znajomy numer. Jeden sygnał, drugi. W końcu dźwięk podnoszonej słuchawki.

- Halo? - zaspany głos.

Anthony nagle zawahał się.

- Halo? - głos zagadnął znów, nieco przytomniej - Anthony? To ty?!

- Ja. - potwierdził cicho.

- Boże, Anthony pól nocy próbowałem się do ciebie dodzwonić. Ciągle było zajęte.

- Nie odłożyłem słuchawki...

Chwila ciszy. Jakiś głos dochodzący z dali. Kobiecy. I głos Nikolasa, uspokajający.

- Anthony... Jak się czujesz?

- Czy to Jean? - zagadnął, patrząc przez okno na szafirowe niebo obsypane tysiącem gwiazd. Zauważył, że księżyc jest właśnie w pełni, że ukazuje mu swą pełną, pyzatą twarz, rozświetlając mroki nocy bardziej niż jakakolwiek latarnia.

- Tak... to Jean.

Anthony uśmiechnął się.

- Czy mógłbyś jej przekazać ode mnie, że pamiętam to, co mi powiedziała i że wziąłem to sobie do serca?

- Co?... Dobrze, jeżeli chcesz... - słyszał w głosie przyjaciela niepewność i ten szczególny rodzaj troski, którą okazują ci ludzie, kiedy wiedzą że przeżyłeś wstrząs i że prawdopodobnie jeszcze nie doszedłeś po nim do siebie. "Nie szkodzi" pomyślał. "Jean zrozumie"

- Powtórzyłem jej... Anthony... ja nie wiedziałem...

- Nicky... - przerwał mu - Muszę cię poprosić o przysługę.

- Jaką?

- Muszę znać adres Watersa. Nie wiem, jak miałbym go zdobyć. Może tobie się uda.

Przedłużająca się cisza w słuchawce.

- Co chcesz zrobić, Tony?

- Ostrzec go.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Mogę ci oczywiście dać jego adres, ale mam wrażenie, że to nie skończy się dla ciebie dobrze. To zupełnie tak jakbym dał dziecku nabitą broń i liczył, że nic sobie nie zrobi.

- Nie jestem dzieckiem, Nikolas.

- Wiem... chciałem tylko powiedzieć, że przysługa, o którą mnie prosisz, to nie jest w rzeczywistości przysługa.

- Na to nawet jest nazwa, pamiętasz Nicky? Taką przysługę nazywa się niedźwiedzią przysługą.

Zamknął oczy, lecz nawet wtedy widział pod powiekami jasny księżyc.
Cisza w słuchawce była mroczna i pełna uczuć.

- Odpłać mi w końcu, Nicky, pięknym za nadobne. Zasłużyłem sobie. Przysługa za przysługę - powiedział z ironią.

- Idiota - usłyszał suchą odpowiedź. - Ale jeżeli rzeczywiście tak ci na tym zależy dam ci ten adres. Poczekaj chwilę.

Trzymając wciąż słuchawkę przy uchu, podszedł bliżej okna i powoli opuścił żaluzje, zakrywając ciekawie zaglądającego do pokoju naturalnego satelitę Ziemi. Nikolas nie odzywał się przez jakieś trzy minuty, a potem nagle rzekł.

- Mam ten adres. Clinton Street 24/8. Ale nie jest pewne czy tam go zastaniesz.

- Warto spróbować - zamknął oczy, wspominając - Muszę spróbować.

- Jeżeli tak uważasz... bądź ostrożny, Anthony.

- Będę. Dzięki, Nicky.

- Nie ma za co, Tony.

- Będę leciał.

- Do zobaczenia, Tony.

- Tak... do zobaczenia, Nicky.

Odłożył słuchawkę i odszukał kurtkę. Większość jego starych rzeczy nie pasowała teraz na niego, ale miał nadzieję, że kurtka będzie w porządku. Wyjął ją z szafy i skrzywił się, kiedy poczuł woń środka przeciw molom. Otworzył worek i strzepnął kurtkę. Na oko wydawała się w całkiem niezłym stanie. Narzucił ją na grzbiet i nagle wyrósł przed nim nowy problem. Jego matka miała co prawda samochód, podejrzewał, że wciąż stoi w garażu, ale na pewno kilkuletnie nie używanie go nie wpłynęło na niego korzystnie. Po krótkiej chwili zdecydował się na autobus. Zniecierpliwiony wyszedł w końcu z domu. Na szczęście do przystanku miał zaledwie kawałek drogi. Z rozkładu dowiedział się, że musi wsiąść w 20, która będzie za 10 minut.
Marznąc na przystanku, pomyślał, że teraz kiedy chyba zaczęło się dla niego normalne życie, powinien zająć się starym samochodem matki. I swoją garderobą. Pomyślał o tych wszystkich rzeczach, o których nie musiał myśleć w kosmosie i stwierdził, że pod pewnymi względami było tam łatwiej. Ot, choćby pieniądze. Dopiero Nikolas uświadomił mu, że ma na swoim koncie pieniądze. Że ma ich całkiem sporo, bo przez całą jego bytność w przestrzeni żołd wpływał regularnie. Spojrzał w niebo, na niezasłonięty teraz niczym księżyc.
"Normalne życie, huh?"
Autobus w końcu przyjechał. Anthony wsiadł wkładając swój ID w czytnik. Maszyna pobrała opłatę wprost z jego konta i rozległ się cichy dźwięk akceptujący go jako pasażera. Przesunął się ku końcowi autobusu, czując na sobie ciekawskie spojrzenia współpasażerów. Usiadł na ostatnim siedzeniu. Zapatrzył się przez plastikowe okno na mijane ulice. Widział w szybie swoje odbicie, niewyraźne i blade. Zobaczył przed oczyma figurkę Obcego dziecka z filmu. Zacisnął powieki.

- Następny przystanek Salvation Street - zakomunikował automat.

"Salvation Street?" - uśmiechnął się Anthony kwaśno.
Autobus zatrzymał się na przystanku.
"Przykro mi, to nie mój" pomyślał mężczyzna i zamknął ponownie oczy, chcąc jak najszybciej być na miejscu. Nie zobaczył człowieka, który dosiadł się do niego, poczuł go tylko. Otworzył oczy, czujny. Siedziała obok niego kobieta w wieku około 40 lat i świdrowała go wzrokiem. Pytająco podniósł brwi. Kobieta splunęła nagle na niego.

- Morderca - wysyczała, a po chwili wrzasnęła - Morderca!!!

Anthony najpierw zbladł, a potem poczerwieniał gwałtownie, gdy spojrzenia wszystkich pasażerów skupiły się na nim. Ludzie odwracali się na swoich siedzeniach, chcąc spojrzeć na niego i na kobietę. Poczuł gorycz podchodzącą pod gardło.

- Ty kacie! Ty świnio! Ty faszysto! - perorowała dalej kobieta. - Wszyscy jesteście faszystami! Żądni krwi mordercy - splunęła na niego ponownie.

Wolałby w tej chwili być w swoim myśliwcu i wiedzieć dokładnie gdzie jest jego wróg i jak ma z nim walczyć.
Wolno wytarł jej ślinę z twarzy. Wstał, przecisnął się obok niej.

- Następny przystanek Clinton Street - usłyszał, gdy podchodził do drzwi.

Śledziło go wiele par oczu. Zatrzymał się przy wejściu i spojrzał na autobus, na jego pasażerów... głównie były to kobiety, niektóre z dziećmi. Tuż obok niego, wpatrując się w niego wielkimi niebieskimi oczkami, siedział mały chłopczyk, jego matka ściskała mocno jego rączkę i patrzyła na Anthony'ego tak, jakby miał zaraz wyjąć pistolet i strzelić jej prosto w głowę.
"Morderca" wyczytał z jej oczu. Autobus zatrzymał się i z ulgą wysiadł, czując że jeszcze chwila i coś w nim pęknie, coś się złamie. Był teraz wdzięczny, że tylu jego towarzyszy nie dożyło tej chwili. Jemu nigdy na Ziemi nie zależało, walczył bo musiał, ale wielu z nich robiło to z wiarą... wiarą w to, że jest co chronić. Jakby się czuli teraz wyzwani przez tych, których ochronili, od morderców, katów, dręczycieli?

- Z samego szacunku dla waszych ojców, braci, mężów, którzy tam zginęli, nie powinniście używać tych słów - wyszeptał, ale wiedział, że jego słowa są warte jedynie tyle, co ciepło, które sprzed jego ust uniesie wiatr. - Z szacunku do siebie...

Ruszył powoli przed siebie, mając nadzieję, że uda się mu ochronić to, co uważał za jedynie warte jego ochrony.
Szybko znalazł numer 24 i zapatrzył się na elegancką, dużą kamienicę. Wszedł na schodki obdarzone fantazyjną, zdobioną poręczą, wcisnął przycisk domofonu i spojrzał w kamerę we framudze drzwi wejściowych.

- Anthony... - usłyszał w głośnikach domofonu, zamek w drzwiach szczęknął głucho i otworzył się. Wbiegł po schodach wbrew woli łapiąc zadyszkę. Ze zmęczenia? Z nerwów?

Pułkownik Waters czekał na niego w otwartych drzwiach.
Anthony zatrzymał się raptownie, patrząc na surową, zdziwioną twarz.

- Sir...

- Co ty tu robisz Anthony? - zapytał pułkownik, ubrany w sprane jeansy i czarny podkoszulek. Anthony po raz pierwszy widział go nie w stroju wojskowym. Otworzył usta, ale zaraz zamknął je, bo nie wiedział właściwie co miałby powiedzieć.

- To chyba głupie pytanie... przyszedłeś w związku z tym co było w telewizji?

Tylko pułkownik sprawiał, że czuł się jak uczniak. Pochylił głowę.

- Tak... Nie! - zacisnął powieki, mając w ustach gorzki smak - Jest nakaz aresztowania pana, sir. Jutro przyjdą po pana. Z rozkazu generała Burke'a.

Przez chwilę panowała cisza.

- Anthony.... nie zmieniłeś się wcale. Wciąż zamykasz oczy, czując nadchodzące niebezpieczeństwo.

Spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma.

- Wejdź, Anthony.

- Tak, sir.

Poczuł gorącą dłoń na swym ramieniu, gdy przestępował próg.

- Nie jesteśmy teraz w wojsku, Anthony. Mów mi Greg.

Powoli wkroczył w mały prywatny świat Watersa. Sam pułkownik wyglądał jakoś inaczej tutaj, jakby był mniejszy, jakby jego siła była stłumiona przez obecność tylu ludzi wokół. Tyle czasu spędził na tym zamkniętym, niewielkim świecie, jaki stanowił Mongomery, że do wszystkiego przykładał teraz inną miarę. Wszyscy ludzie wokół zdawali się być cieniami, a telewizja ułudą, jak w przypadku tych komunikatów, wieści wyświetlanych z Ziemi codziennie w dużej sali statku.
Wszedł do przedpokoju i przestraszył się, widząc ruch naprzeciw siebie. Ale Waters zapalił światło i Anthony zorientował się, że to, co go przestraszyło, to on sam. Patrzył w duże lustro... pozwoliło mu to odkryć jak żałośnie wygląda, zarośnięty, w powyciąganych ubraniach. Gruby dywan wytłumił jego kroki, gdy wszedł do pokoju, który wskazał mu Waters. Był umeblowany skromnie, w niskie, delikatne meble, które dziwnie nie pasowały do charakteru pułkownika. Mijając jasny, rzeźbiony regał, Anthony zerknął na kolekcję zdjęć, która tam stała. Młodszy niż obecnie Waters, najwyraźniej dopiero co przyjęty do wojska, w nieskazitelnym mundurze i z powagą na twarzy. Waters w otoczeniu innych żołnierzy. Waters na jakiejś wojskowej uroczystości. Ale były tam i inne zdjęcia. Waters obejmujący ładną szatynkę, z wesołymi ognikami w oczach. Waters, ta sama szatynka, i dziecko, dziewczynka, na jakimś pikniku. Pułkownik podrzucający to samo dziecko wysoko do góry... obiektyw, który uchwycił radosny uśmiech dziecka, jego pewność, że ojciec je złapie. Troskę mężczyzny, troskę i miłość w jego spojrzeniu.

- To moja żona i moja córka, Jessica. - powiedział nagle pułkownik stając w drzwiach i opierając się o framugę.

- Przepraszam... - rzekł Anthony, odchodząc od regału.

Gorzki uśmiech wykrzywił wargi Watersa.

- Nie szkodzi, gdybym chciał je ukrywać, nie stałyby na wierzchu. Napijesz się czegoś Anthony?

- Nie, dziękuję - przesunął palcami po krótkich włosach i usiadł na kanapie, którą wskazał mu pułkownik. Tuż przed sobą miał niski, ciemnobrązowy stolik, a jeszcze dalej telewizor i okno. Gdy spojrzał w bok, dostrzegł biblioteczkę z dziesiątkami książek. Imponująca kolekcja w świecie, w którym niewielu ludzi czytało książki, nie będące w przystępnej, elektronicznej formie.

Pstryknęła zapalniczka. Anthony zerknął na dowódcę, którego twarz skryła się za chmurą sinawego dymu. Waters wyciągnął w jego kierunku paczkę papierosów. Podziękował gestem. Pułkownik przeszedł parę kroków w jego kierunku, sięgając po coś, co znajdowało się na półce ponad jego głową. Metal dźwięknął o lakierowaną powierzchnię stolika i przesunął się po nim kilka centymetrów. Anthony wyciągnął rękę, ujmując w palce medal.

- Dostałem go przed dwoma dniami - powiedział Waters siadając naprzeciw niego na niskim stołku.

Anthony bawił się srebrną gwiazdą, czując jak jej ostre rogi wbijają mu się w skórę dłoni. W końcu położył ją z powrotem na stole, ogrzaną ciepłem jego ciała. Leżała między nimi, lśniąc lekko w świetle lamp.

- Musisz uciekać, Greg - Anthony nachylił się ku starszemu mężczyźnie.

Waters uśmiechnął się. Jego spojrzenie opuściło twarz Anthony'ego i umknęło gdzieś w bok.

- Wczoraj byłem bohaterem, dziś jestem zbrodniarzem. Jak bardzo człowiek może się zmienić w ciągu jednego dnia...

- Wciąż jesteś bohaterem. Ci, którzy byli z nami w przestrzeni wiedzą o tym.

- Nie jesteśmy już w przestrzeni. Tu kto inny osądza.

Zaciągnął się głęboko.

- Czy masz gdzie uciec? - nacisnął Anthony, wstrząśnięty jego spokojem.

- Nie zamierzam uciekać, Anthony.

- Greg, to sprawdzona informacja. Generał Burke wystawił nakaz twojego aresztowania. Generała Torsona zresztą też.

- Wierzę ci, Anthony. Znam Burke'a. To kawał gnidy. Zawsze sprzyjał temu, przy kim mógł zyskać najwięcej.

- Więc dlaczego?

- Moja żona i córka to ofiary prowokacji, o której mówił Robertson.

- Wierzysz mu?

Waters skrzywił się. Strzepnął popiół do popielniczki.

- Myślę, że Robertson zdradza dokładnie tyle prawdy, ile jest mu wygodnie zdradzić. Ale myślę, że prowokacja miała miejsce. Byłeś na Saturionie, Tony. Sam wiesz...

Zbladł, przypominając sobie sceny kaźni.

- Wiem.

Przez chwilę milczeli obaj. Waters palił papierosa, Anthony wpatrywał się w abstrakcyjny obraz, który pułkownik miał zawieszony na ścianie.

- Więc chcesz wziąć na siebie konsekwencje decyzji trzech ludzi? Czy może rzeczywiście wiedziałeś, że Obcy od samego początku nie chcieli wojny?

Pułkownik spojrzał na niego bystro zza chmury dymu.

- Nie wiedziałem.

Z Anthony'ego opadł chwilowy gniew.

- Przepraszam.

Waters zgasił papierosa.

- Skąd wiesz o nakazie?

Anthony zagryzł wargi.

- Nie mogę powiedzieć.

Białe zęby Watersa zalśniły w półmroku.

- Czy aby nie od Nikolasa Mallory'ego?

Twarz Anthony'ego wydłużyła się. Pułkownik widząc to roześmiał się.

- Nie tylko ty interesowałeś się jego dalszym losem, Anthony. Wiem, że pracuje w biurze Burke'a. Ale nie martw się, nie zdradzę tego sekretu. Tym bardziej, że nie zamierzam z niego skorzystać.

Anthony świdrował go wzrokiem, lecz zobaczył jedynie upór.

- To jest moja decyzja, Tony. Podjęta świadomie i w pełni władz umysłowych. Nie wpłyniesz na nią.

- Osądzą cię jak zbrodniarza wojennego... - powiedział Anthony cicho.

- Może ja jestem zbrodniarzem wojennym?

- W takim razie ja jestem nim tym bardziej.

- Może. Może wszyscy zagubiliśmy gdzieś w trakcie tej wojny granicę między byciem obrońcą a byciem mordercą.

Anthony zapatrzył się na swoje dłonie, odwrócone wnętrzem do góry. Powoli zacisnął je w pięści. Przypomniał sobie szeroko otwarte oczy Jeremy'ego.

- Czy im to osądzać?

- Jak najbardziej, Anthony. Jako narzędzia w ich rękach, jesteśmy odgórnie skazani na ich oceny... czy jesteśmy przydatni? Czy dobrze spełniamy wyznaczoną nam rolę? Czy coś się w nas zepsuło? Wojsko jest mechanizmem społecznym, Anthony, nigdy o tym nie zapominaj. Społeczeństwo tworzy taki mechanizm w odpowiedzi na swoją konkretną potrzebę. Wojsko nie tworzy się samo z siebie i jako takie nie może samo o sobie stanowić. Tym bardziej jednostki wplatane w ten mechanizm, za pomocą przemyślanego systemu kar i nagród, praw i obowiązków. Jak jaszczurki zwinki... społeczeństwo poświęca ogonek, aby ocalić życie. W porównaniu z interesem całego organizmu, ogonek to niewygórowana cena.
Anthony zapadł się w sobie. Ze złością odkrył, że pod jego powiekami gromadzi się zdradliwa wilgoć.

- Zaczynam żałować powrotu na Ziemię, panie sierżancie.

Waters uśmiechnął się.

- Tak wiem, tam rządziło prawo dżungli, tutaj rządzi ludzka demagogia.

- Chyba zatem jestem nieskomplikowanym, prymitywnym zwierzęciem. - uśmiechnął się Anthony przez łzy. Pułkownik odpowiedział mu uśmiechem. Nauczyciel chwalący zdolnego ucznia.

- Tacy się najlepiej nadają do wojska.

Anthony prychnął, a potem roześmiał się, niespodziewanie dla samego siebie. Waters obserwował go spod zmrużonych powiek. Anthony, poddając się, patrząc na niego oczami z iskrami obłędu, zapytał:

- Więc jak mogę ci pomóc? - "Taka głupia, nieskomplikowana jednostka jak ja?"

Waters wstał, podszedł do regału i otworzył barek. Wyjął stamtąd butelkę whisky i postawił ją na stole.

- Napij się ze mną, Anthony.

"Głupie, nieskomplikowane sposoby..." Kiwnął głową. Pułkownik dostawił dwa kieliszki.

- Za powroty do domu.

- Za powroty....


Anthony był bardzo pijany nad ranem, kiedy u drzwi Watersa odezwał się dzwonek. Pułkownik dźwignął go na nogi i zataczającego się, ukrył w drugim pokoju. Przycisnął go do ściany i lekko klepnął po policzku, próbując trochę otrzeźwić.

- Anthony! Anthony!

Hudson spojrzał na niego nieprzytomnie. Dzwonek od drzwi rozległ się ponownie.
Waters zerknął w tamtym kierunku, a gdy znów zwrócił swe oczy ku Anthony'emu, dostrzegł że ten wpatruje się w niego z tym samym wyrazem rozpaczy, który już kiedyś u niego widział.

- To oni... - wyszeptał i pułkownik wiedział, że nie musi mu odpowiadać.

- Wszystko będzie dobrze, Anthony. Tylko nie wychodź z tego pokoju. - wziął jego rękę i włożył coś do niej. Chciał iść otworzyć drzwi, za którymi niecierpliwili się już żołnierze wysłani po niego, kiedy niespodziewanie poczuł silne ramiona Anthony'ego, oplatające się wokół niego mocno. Przez chwilę oddał mu uścisk, zaciskając powieki, a potem uwolnił się ze słowami.

- Muszę iść...

Zamknął za sobą dokładnie drzwi do pokoju i otworzył wejściowe, bez zmrużenia powieki patrząc na stojących za nimi mężczyzn.
W małym pokoju Anthony zagryzł wargi i zjechał po ścianie, siadając na ziemi.

- Pułkownik Greg Waters? - usłyszał zza drzwi.

- Tak.

- Z rozkazu Zgromadzenia jest pan aresztowany pod zarzutem zdrady planety Ziemi i popełnienia zbrodni wojennych na pokojowo nastawionej ludności cywilnej Saturiona.

Anthony przyłożył zaciśniętą pięść do ust, żeby nie wydał się z nich żaden dźwięk. Spod jego zamkniętych powiek niespodziewanie spłynęła łza.
Suchy szczęk kajdanek zatrzaskujących się na nadgarstkach Watersa.
A potem trzask zamykanych drzwi wejściowych. I koniec. Więcej nic.
Anthony schował głowę w ramionach a z jego ust wyrwał się cichy szloch, którego nie mógł już powstrzymać. Oto odszedł jedyny człowiek, któremu mógł ufać, jedyny którego szanował za to, kim był. Morderca, zdrajca, zbrodniarz. Miał ochotę krzyczeć, a zamiast tego cicho łkał. Otworzył zaciśniętą kurczowo dłoń i spojrzał na to, co zostawił mu Waters. Blade i niepewne promienie Słońca zalśniły na jasnym metalu orderu. Anthony pozwolił mu się zsunąć z powierzchni dłoni i upaść na ziemię. Gwiazda bohaterów.



- Sarah, nie ma go w domu... - mruknął Matt w słuchawkę niewielkiego telefonu. Właściwie nie wiedział, czemu wchodził na najwyższe piętro budynku, w którym mieszkał Jefferson. Żeby mieć czas na myślenie... może. A może, żeby mieć czas na zgromadzenie sił przed tym, co ma teraz zrobić i co powiedzieć Sarah. Wiedział, że Jeffersona nie będzie w jego luksusowym mieszkaniu. Nie było motoru, w oknach nie świeciły się światła. Jeffersona po prostu nie mogło tam być. - Gdzie mam go szukać, Sarah?

- Nie wiem, Matt. Brak mi pomysłów.

- Nie mogę go tak zostawić.

- Chyba nie masz wyjścia. Wracaj tu, może on też w końcu tu przyjdzie.

Popatrzył na miejskie ulice w dole. Gdzieś tam był Jefferson. Może upijający się... "Nie, Jeff nie pije..." może jednak... Błąkający się? Omdlały z bólu? "Przecież wyrzucił lekarstwo"... truciznę ludzi... "Jefferson..."

- Muszę go znaleźć... - wyszeptał.

Miliony miejsc, w których mógł teraz być. Ale w kilku nie był na pewno. Nie był w ich mieszkanku, nie był w domu. Nie był w szpitalu. Nie był na komisariacie. Nie był w studiu nagraniowym. Matt wszędzie dzwonił. Kilka możliwości mniej z miliona.

- Sarah, gdzie mieszkają rodzice Jeffa? - zapytał nagle.

- Zapomnij... mieszkają w innym mieście, a poza tym od wielu lat nie kontaktują się z Jeffem.

- Dlaczego?

- Odbiegał nieco od wizerunku idealnego syna.

- Bo jest gejem?

- Także... ale nie tylko. Był dziki, zbuntowany, nieposłuszny i nie wyznawał poglądów, w które oni wierzyli i pewnie nadal wierzą święcie.

- I jest gejem.

- I jest gejem.

Oparł się ramieniem o framugę okna. Nawinął na palec jeden z warkoczyków. Miasto lśniło tysiącem latarń, niemal przyćmiewających blask księżyca w pełni.

- Czy oni choć wiedzą, że on jest chory?

- Nie wiem... - w jej głosie dało się słyszeć niepewność - Jefferson rzadko mówi coś o swojej rodzinie.
- Wciąż ten sam tajemniczy, nieodpowiedzialny Jeff.

- Myślę, że aż za bardzo odpowiedzialny, Matt. Na tym właśnie polega jego problem, że bierze odpowiedzialność za wszystkich.

Prychnął cicho do słuchawki.

- Szkoda, że za wszystkich poza sobą.

- Jesteś zły, Matt, zły i zmęczony. Wracaj do nas. Czekamy na ciebie. I na Jeffa.

- Tak, jestem zły, Sarah... bo znów pozwoliłem, żeby mi się wymknął. Ciągle to robię. Miałem go w zasięgu ręki... i straciłem. Przez własne tchórzostwo i głupotę.

- Jesteś dla siebie zbyt surowy.

Uśmiechnął się gorzko.

- Muszę go znaleźć, Sarah.

Długa chwila milczenia, wreszcie ciężkie westchnienie.

- Gdzie pójdziesz?

- Nie wiem... - znów spojrzał na panoramę miasta - Na miasto. On jest gdzieś tam...

- To jak szukanie igły w stogu siana.

- Wymaga wytrwałości i cierpliwości. Dysponuję i jednym i drugim.
Westchnienie irytacji.

- Jesteś taki uparty... Czy muszę dodawać, że głupio?

- Nie musisz - zamruczał jej do słuchawki.

- Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak prosić cię, byś na siebie uważał.

- Będę uważał... - przesłał jej buziaka i rozłączył się. Chwilę jeszcze stał w gęstniejącym mroku, patrząc w dal, a potem zerwał się i w trzech susach zbiegł z pierwszej partii schodów.



- Nadamy teraz bezpośrednią relację z konferencji prasowej zorganizowanej przez biuro członka Zgromadzenia, Terrence'a Michelsa.

- Drodzy państwo, nazywam się Terrence Michels, jestem członkiem Zgromadzenia... Wydarzenia dzisiejszego dnia niewątpliwie wstrząsnęły nami wszystkimi. Chciałbym poinformować, że senator Deverell Robertson wystąpił bez zgody, czy jakiegokolwiek porozumienia ze Zgromadzeniem.

Gwar zagłuszył jego słowa. Uspokajająco uniósł dłoń.

- Tym niemniej, drodzy państwo, chciałbym państwa zapewnić, że w danej sprawie przeprowadzone zostanie drobiazgowe śledztwo, które będzie miało na celu zweryfikowanie informacji dostarczonych nam przez senatora Robertsona. Zgromadzone przez nas dane, na pewno będą w stanie rzucić nowe światło na dzisiejsze wydarzenie, dlatego prosiłbym o wstrzymanie się przed wydaniem jakichkolwiek sądów, zanim nie będziemy dysponować wystarczającymi informacjami. To wszystko, co miałem państwu do powiedzenia. Czy są jakieś pytania? Proszę...

- Mydlenie oczu! - zerwał się dziennikarz z przodu - Nie zamierzamy w spokoju czekać, aż uda się wam zatuszować wasze błędy. Społeczeństwo ma kilka bardzo krótkich i prostych pytań, które nie wymagają drobiazgowego dochodzenia!

Michels zmierzył go zimnym wzrokiem.

- Na przykład? - zagadnął spokojnym tonem, z twarzą pokerzysty.

- Na przykład... - wstała dziennikarka siedząca tuż obok tego, który odezwał się pierwszy - Czy społeczeństwo zostało oszukane?

Dołączył do niej głos z sali:

- Tak, czy oszukano nas? Czy rząd dysponował skutecznym lekarstwem na raka?...

Nagła cisza zapadła na sali, a wszystkie spojrzenia skierowały się ku Michelsowi.

- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie - rzekł spokojnie.

- Czy pan też nas oszukuje?!

Michels skrzywił się wyraźnie.

- Bez komentarza - rzucił i opuścił pomieszczenie. Setki pytań posypały się w ślad za nim. Pełnomocnik Michelsa podniósł się i podniósł obie ręce.

- Proszę państwa, tylko spokojnie, naprawdę chcemy odpowiedzieć na państwa pytania, ale w takiej atmosferze jest to zupełnie niemożliwe...

- Jak sami państwo widzicie, atmosfera na konferencji prasowej Terrence'a Michelsa stała się bardzo nerwowa...

- Owszem, widzimy - mruknął Robertson i wyłączył niewielki telewizor - I cieszy nas to ogromnie...



Zerknął na zegarek. Dochodziła druga.

- Jefferson, gdzie jesteś?

Był w blisko dwudziestu nocnych klubach, dyskotekach, knajpach, w których choć raz niegdyś widział Jeffersona. Piosenkarz chyba nie zdawał sobie sprawy od ilu lat miał swój prywatny, dodatkowy cień. Matt po raz pierwszy zobaczył Jeffersona, kiedy miał 10 lat. Wtedy jego zainteresowanie nie wykraczało poza dziecięcą fascynację... ale fakt, że Jefferson wzbudzał taką fascynację nawet u dzieci o czymś świadczył. Jeff nie był wtedy jeszcze popularny, grał w swoim pierwszym zespole, który nigdy nie przyciągnął niczyjej uwagi i szybko się rozpadł. Matt spotkał go w którymś z klubów, do których wysłał go ojciec. Miał odebrać stamtąd zamówione przez niego narkotyki. Ojca Matta chyba nieszczególnie interesowało, że dziecko nie powinno bywać w miejscach takich jak tamto. Ojca Matta chyba poza narkotykami niewiele interesowało. Matt robił to już nie pierwszy raz... mężczyzna, z którym miał się spotkać oczekiwał go, to na jego znak przepuszczano go w wejściu. Tym razem facet kazał mu poczekać i zniknął gdzieś w środku pomieszczenia. Matt został zupełnie sam w tłumie wirujących twarzy i ciał. Muzyka była hipnotyzująca, głośna. Matt pamiętał tylko swoje narastające poczucie zagubienia i przerażenia. Ludzie tańczący wokół patrzyli na niego pustym wzrokiem, byli jak w transie. Matt znał taki wzrok, jego ojciec po prochach zawsze taki miał. Zaczęło mu się kręcić w głowie, przestraszył się że gdy upadnie, ludzie ci zadepczą go, nawet tego nie zauważając. Z plątaniny ciał wynurzyła się nagle dłoń, która chwyciła go za ramię i wyciągnęła z największego tłoku. Mężczyzna, który go uratował miał bardzo jasne, krótkie włosy z licznymi warkoczykami zwisającymi aż na plecy. Zaciągnął go do stolika, znajdującego się na podwyższeniu. Wchodząc po schodach i ciągnąc za sobą potykającego się Matta, spróbował przekrzyczeć muzykę.

- Hej, patrzcie co znalazłem!

Trzech mężczyzn i dwie kobiety siedzący przy stoliku przerwało nagle konwersację. To wtedy Matt po raz pierwszy zobaczył Jeffersona. Jeff miał wtedy zaledwie 17 czy 18 lat i włosy za ramiona, związane w kitkę na karku. Spojrzał na Matta lekko skośnymi, roześmianymi oczyma i zaciągnął się głęboko papierosem trzymanym w zębach. Do Matta doleciał znajomy mu aż za dobrze zapach. To nie był zwykły papieros.

- Od kiedy wpuszczają tu dzieci? Ta knajpa schodzi na psy... - mruknęła jedna z kobiet, krótko ścięta brunetka, patrząc na chłopca - Oddaj Cole, zatrzymujesz kolejkę... - zwróciła się do Jeffersona, wyciągając rękę po jointa. Tak go wtedy nazywali... Cole. Jeff oddał go jej, nawet na nią nie spoglądając, bo oczy o nienaturalnie szerokich źrenicach miał wpatrzone w Matta. Chłopiec zaczerwienił się pod tym spojrzeniem.

- Może to zabawka któregoś z klientów. - zasugerował jeden z mężczyzn. Druga z obecnych kobiet, ładna blondynka wyciągnęła dłoń do Matta.

- Czy to prawda, malutki? Przyszedłeś tu z kimś i zgubiłeś się?

Matt cofnął się odruchowo, czując od niej silną woń alkoholu i oparł się o nogi mężczyzny, który go tu przyprowadził. Spojrzał w górę, poprzez czerwone, skórzane spodnie i białą koszulę, do wygiętych ust i ironicznie uśmiechniętych oczu. Blondyn popchnął go lekko do przodu. Matt zatoczył się i wpadł prosto na kolana Jeffersona. Poczuł jego dłoń pieszczotliwie gładzącą go po policzku.

- Jesteś taki śliczny... - usłyszał ciche słowa. Serce zabiło mu szaleńczo.

Blondyn przyglądający się temu, roześmiał się.

- Chyba ta zabaweczka spodobała się Colemanowi. Trzeba będzie zapytać właściciela, czy nie zgodzi się nam jej wypożyczyć na trochę.

Matt zdrętwiał, słysząc te słowa. Wychowywał się niemal na ulicy i dobrze wiedział co znaczyły. W panice spojrzał na Jeffersona. Ten widząc jego utkwione w sobie, przerażone oczy chyba otrzeźwiał trochę.

- Daj spokój, Zack, to zahacza o pedofilię.

Blondyn uśmiechnął się do niego drapieżnie i usiadł, blokując Mattowi jedyną drogę odwrotu.

- Jesteś pewien, że nie chcesz, Cole? - nachylił się nad Mattem i pocałował Jeffa w szyję - Wtedy ja będę ci musiał wystarczyć.

Jeff znów spojrzał na Matta, mrugnął do niego leciutko i rzekł:

- Wystarczysz mi Zack, zapewniam cię - przyciągnął mężczyznę do siebie i namiętnie pocałował. To dało Mattowi szansę, by niepostrzeżenie ześlizgnąć się z ich kolan. Na chwilę stanął jeszcze przy schodach, patrząc na Jeffersona, który poddawał się pieszczotom Zacka... śledził usta blondyna, ześlizgujące się na szyję piosenkarza. Jefferson odchylił głowę w bok, ułatwiając tamtemu dostęp, lecz twarz miał smutną, a jego niebieskie oczy pod wpółprzymkniętymi powiekami, nagle odnalazły wzrok Matta.

- Uciekaj, mały... - zdawało mu się, że szepcze do niego. Nie czekał dłużej, zbiegł na dół, odnalazł dealera, odebrał od niego niewielką paczuszkę i biegiem wrócił do domu. Matka w jednej z niewielu chwil przytomności, domyśliła się, że coś się stało, nawrzeszczała na ojca i zabroniła mu wysyłać Matta ze swoimi interesami. Matt nawet słowem nie odezwał się, że nieważne czy ojciec znów go tam wyśle, czy nie, on tam pójdzie. Dla niego, dla Cole'a, dla Jeffersona. Od tamtego wieczoru śledził Jeffersona niemal krok w krok. Był mały i nie zwracał niczyjej uwagi, dlatego ludzie mówili mu różne rzeczy, lub nie zauważali, że jest w pobliżu, gdy rozmawiali na niektóre tematy. Stąd Matt dowiedział się, jak Jefferson się nazywa, że uciekł z domu, że gra w amatorskim zespole rockowym. Matt starał się być zawsze w pobliżu, siadał pod oknami mieszkania, w którym miewali próby, czaił się przy knajpach. Kiedyś spotkali się na ulicy twarzą w twarz. Matt wyrzucał sobie, że się zagapił i że teraz Jeff go rozpozna, ale spojrzenie muzyka przesunęło się po nim obojętnie. Jeff nie pamiętał go nawet. Choć w chwilę później odwracając się, zobaczył że Jeff patrzy w ślad za nim i marszczy czoło, jakby starał się sobie coś przypomnieć. Matt spojrzał na niego z napięciem, nie wiedząc czy woli, żeby piosenkarz go pamiętał, czy raczej nie. Ale w sekundę później z okolicznego sklepu wyszedł blondyn, który tamtej nocy też był w klubie i zaciekawiony spojrzał na to, w co wpatruje się tak intensywnie jego towarzysz. Spojrzał, lecz nie dostrzegł Matta, który na wszelki wypadek wolał wycofać się. Miał dziwne uczucie, że Zack by go pamiętał.
To dla Jeffa zaczął grać. Namówił ojca na gitarę w jednej z tych chwil, kiedy tamten przepraszał go ze łzami w oczach za to, jaki jest i obiecywał, że się na pewno zmieni. Matt zbyt często słyszał już takie zapewnienia, by wiedzieć, że nie mają pokrycia, ale właśnie dzięki temu miał kilka rzeczy, na których mu zależało, czemu nie gitarę? Przezornie nie trzymał jej w domu, bo wiedział, że ojciec lub matka na głodzie będą ją chcieli spieniężyć, i uczył się wieczorami grać. Pomagał mu w tym jeden z jego kumpli z sąsiedztwa... to on ukrywał jego gitarę, i to on kilka lat temu zgłosił kandydaturę Matta na wakujące miejsce w nowo tworzonym zespole o nazwie Silent Memory. Wtedy Jeff nie mógł go już poznać... Matt był starszy, miał znacznie mniej dziecinną twarz... i krótką, postrzępioną fryzurkę z warkoczykami opadającymi na plecy. Matt widział wyraźnie, że Jeff zbladł leciutko, kiedy go zobaczył z taką fryzurą. Ale szybko opanował się i miejsce smutku zajął szeroki uśmiech.

- Cześć, nazywam się Coleman, miło mi cię poznać.

Matt zebrał się na odwagę i uścisnął podaną mu dłoń.

- Cześć, Jeff, nazywam się Matt.

Osłupienie na przystojnej twarzy piosenkarza i masa wysiłku włożona w to, żeby patrzeć na niego niewinnie, kiedy starał się zrozumieć, skąd ten dzieciak zna jego imię. W końcu Jeff spojrzał na Sarah w objęciach Basila, jej chłopaka.

- Wygadałaś!

- Wcale nie! Ja nic nie...

- Dobra, nie musisz się tłumaczyć.
- Ja się wcale nie tłumaczę - warknęła dziewczyna, czerwieniejąc - tylko...

- Uspokój się, nieładnie urządzać sceny przy obcych - i mrugnął do Matta. A Matt mógł tylko wpatrywać się w niego, szczęśliwy że jest tak blisko, że nieomal może go dotknąć.

Teraz Matt stał, wpatrując się w szyld klubu, w którym spotkał Jeffa po raz pierwszy, bojąc się wejść do środka. Głęboko ukryty i zdawałoby się, zapomniany już lęk, wrócił nagle ze zdwojoną siłą. Lepki strach związany z byciem zagubionym w tłumie obcych ludzi, którzy zaraz zmiażdżą go. Matt był już w prawie wszystkich klubach w okolicy, za wyjątkiem tego jednego... mniej lub bardziej świadomie omijał go, mając nadzieję, że tu Jeffa nie będzie musiał szukać. Ale los bywa złośliwy. I teraz Matt stał w tym samym miejscu, w którym stał blisko siedem lat temu i wpatrywał się w dobrze mu znany, srebrny motor Jeffersona. Matt przetarł dłonią zmęczone oczy i wszedł do środka. Zaraz też ogarnął go tłum ludzi, migotliwe światła. Niby i światła i ludzie tacy sami, jak w tysięcy innych klubów, więc skąd to nagłe, niemal klaustrofobiczne uczucie? Rozejrzał się po twarzach tańczących, ale nie znalazł w nich oblicza Jeffa. Wzdrygnął się na myśl o przedzieraniu się przez tłum, ale nie mógł się teraz wycofać. Powoli uczynił krok naprzód, pozwalając by masa zbitych, gorących, ludzkich ciał wchłonęła go. Spocony, z zaciśniętymi powiekami, przedzierał się naprzód, do stolika na podwyższeniu. Odetchnął głęboko, czując pod palcami zimny metal poręczy. Wolno wspiął się na stopnie, uspokajając się w duchu. Uważnie spojrzał na siedzących przy wyłaniającym się stoliku, ludzi.

- Jeff! - krzyknął krótko, gdy zobaczył piosenkarza zwiniętego w kłębek na siedzeniu. Podbiegł do niego szybko, dopiero w biegu dostrzegając towarzysza Jeffa. Zahamował gwałtownie widząc jasne, ironicznie uśmiechnięte oczy wbite w siebie. Spojrzał Zackowi prosto w twarz, pozwalając otaksować się wzrokiem. Sam też patrzył. Zack zmienił się przez te lata... skórę miał bladą, połyskującą w sztucznym świetle. Znikły gdzieś warkoczyki, a bujna czupryna przerzedziła się. Nie zmieniło się za to spojrzenie, wyrachowane, kpiące, teraz wyraźnie skupione na włosach chłopaka. Białe zęby mężczyzny zalśniły w mroku, gdy dostrzegł warkoczyki, a cichy śmiech dotarł do niego pomimo muzyki. Matt zaczerwienił się i aby to ukryć podszedł do Jeffa. Potrząsnął nim i obrócił twarzą do góry. Piosenkarz wymamrotał coś niezrozumiale i spojrzał nieprzytomnie.

- Cholera! - zaklął Matt, już zupełnie się Zackiem nie przejmując - On jest naćpany!

W jego wzroku kryła się furia, gdy spojrzał na uśmiechniętego mężczyznę.

- Dałeś mu prochy!

Zack tylko głębiej zaciągnął się papierosem trzymanym w dłoni.

- Cierpiał - powiedział - Prosił, żebym dał mu coś, co ukoi jego ból. Więc dałem mu to - spojrzał na Matta uśmiechając się - jak zawsze...

Matt zacisnął usta i mocniej potrząsnął Jeffem.

- Jeff, obudź się - ale mężczyzna leciał mu przez ręce.

- Pamiętam cię, dzieciaku - mruknął Zack - kręciłeś się wokół Cole non stop.
Widzę, że w końcu udało ci się do niego zbliżyć. Ciekawe, czy cię pamięta z tego klubu? Ja pamiętam.
Matt zdrętwiał. Drżał, a po jego pobladłej twarzy spłynęła kropla potu.

- Myślisz, że teraz, ponieważ jesteś blisko niego, należy do ciebie? - kontynuował Zack niezrażony brakiem odpowiedzi - Mylisz się. Nie należy do ciebie.

- Do ciebie też nie należy - rzekł Matt tak cicho, że mężczyzna musiał wysilić słuch, by go zrozumieć.

- Do kogo zatem?

- Do śmierci... - spojrzał bezpośrednio na niego i Zack zamarł widząc szaleństwo w jego oczach - wezwij karetkę, on chyba nie oddycha...

Zack spojrzał na Jeffa, bladego, cichego, nie oddychającego Jeffa... i z jego rąk wypadł papieros. Nagle poczuł się winny pod spojrzeniem dzieciaka, z którego oczu, przepełnionych nienawiścią, spłynęła łza.




- Czy ojciec nas oszukuje? - zadał pytanie matce prawie nieprzytomny ze zmęczenia i nerwów Jeremy.

- Synu, jak możesz mówić coś takiego?!

Wzruszył ramionami. Jedynym światłem w pokoju był migający ekran telewizora.

- Kiedy człowiek odkrywa nagle, że był oszukiwany, zaczyna się zastanawiać.

Matka spojrzała na niego wstrząśnięta. Jakaś część jego mózgu mówiła mu, że źle robi, ale zignorował ją.

- Ty się nie zastanawiasz?

- Nigdy nie zastanawiam się nad tym, czy twój ojciec jest kłamcą, zdrajcą i oszustem!

- Dziwne... ja nie mogę przestać.




- Cześć, Sarah...

- Matt, jest trzecia w nocy! Co ty wyprawiasz?! Zamartwialiśmy się z Karlem...

- Sarah... - z trudem wdarł się w potok jej słów - Znalazłem Jeffa, Sarah...

- Matt! Gdzie?!... Matt? Matt?!... Matt, nic nie rozumiem, kiedy płaczesz. Gdzie jest Jeff, Matt? Co się stało?! Matt!...





Wszelkie opinie i pomysły na podany adres proszę ;)))













Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:12:24
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

grzybek (grzybekmen1@op.pl) 16:15 22-08-2004
Niezłe masz pomysły. Ciekawe co wymyślisz dalej?
Natiss (natiss@tlen.pl) 15:55 23-08-2004
Całkiem, całkiem. ^^ Musze stwierdzić, że jest troszku dla mnie nie zrozumiałe (no cóż, inteligencją to ja nie grzeszę), ale podoba mi się. XD
(Brak e-maila) 19:28 27-08-2004

Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 19:29 27-08-2004
Ehhhhhhhhhhhhhhhhh....... Co tu dużo mówić..... Jak się coś takiego czyta to człowiek tylko w milczeniu wciska babci w dłoń piątkę na świeczkę przed ołtarz, żeby tylko autor pisał dalej tak dobrze, jak dotądsmiley Wszystko kocham, i te zdania co skutkują łaskotaniem w żołądku, i ten styl nie do opisu i tę treść... zresztą co tam treść.... treść to miał i Bolesław Prus..... ale Anthony! Boże, Anthony! Ja nie wiem za co ja go tak uwielbiam, nie mniej jednak uwielbiam go krańcowo.^^ Mój #1 wśród seme...
kethry (kethry@interia.pl) 00:40 28-08-2004
okropnie dziekuje ^___^ smiley***
kethry (kethry@interia.pl) 16:58 28-08-2004
Sachmet. daj ty tej babci na swieczke. przyda mi sie wszelka pomoc teraz smiley
Nache (Brak e-maila) 19:30 28-08-2004
Sory, że się wtrącę, ale Nitta lepszy smiley. Mowilam to od początku smiley. Keth, Ty wiesz co ja myśle, ja sie rozwodzić nie bede...
Kethry (kethry@interia.pl) 22:52 28-08-2004
mrrrr. wiem. ogromne buziaki dla ciebie smiley** ja tam Jeffa... nic nie poradze smiley
Ashura (Brak e-maila) 19:25 04-09-2004
No i po raz kolejny stwierdzam O MOJ BOZE, JAKI TA DZIEWCZYNA MA TALENT!Kolejne opko do pokochania.Zastanawialas sie moze nad kariera pisarska?Moim zdaniem masz ogromne szanse na sukces.pozdrowionka^----------^
Kethry (kethry@interia.pl) 23:35 05-09-2004
dziekuje smiley strasznie milo mi sie zrobilo po waszych wpisach smiley
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila)10:29 06-09-2004
Kethry. Ja jestem zdegustowana. Ja tu się na świeczki rujnuję, a DALEJ NIE MA DALSZEGO CIĄGU?
Kethry (Brak e-maila) 22:18 07-09-2004
zaraz bedzie. najpierw czesc 11 musi przezyc Nachebetkowa krytyke smiley
Nachebet (Brak e-maila) 13:07 09-09-2004
Hyhyhy... ... jestem w trkacie... Właśnie Anthony Jeremiego tego... a, nie powiem wam... ...
*poszła czytać*
Heike (heike@tlen.pl) 23:34 10-09-2004
Masz dar przykuwania mnie do kompa. Wzroku nie mogę oderwać do momentu kiedy zodaczę ostatnią linijkę.
Kethry (kethry@interia.pl) 20:38 12-09-2004
ranny, ale jednak zywy... Trop przetrwal krytyke. dojrzewam do wyslania go Nami smiley
Ashura (Brak e-maila) 18:05 25-09-2004
Dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11...
Tets (Brak e-maila) 00:32 26-09-2004
Jak najlepsze rekomendacje ode mnie takze... ;]
An-Nah (Brak e-maila) 15:47 10-10-2004
Keth, powiem ci to tylko raz, bo mnie zazdrosc zzera - powinnas zostac profesjonalistka. Zalamalam sie. Ide czytac dalej.
Arvin (Brak e-maila) 17:18 20-10-2004
Cóż żadko się zdarza,a jednak muszę przyznać opowiadanko jest dobre, nawet bardzo. Mogłabyś przerobić to na książkę po paru poprawkach.Muślałaś kiedyś o pisaniu zawodowym? Tylko musiała byś wtedy pisać częściej i tyle samo.
Kethry (kethry@interia.pl) 19:16 22-10-2004
Arvin: heh, no i tu mamy problem smiley
An-Nah (Brak e-maila) 13:20 31-10-2004
Keth, melduje ze (w koncu!) doczytalam i rpagne ciagu dlaszego... pospiesz sie ^^
Rahead (Brak e-maila) 23:51 11-11-2004
12 12 12 12 12 12 O_O

szybciej T_T

chyba nie muszę dodawać ze super......
Jeenefrath (Brak e-maila) 18:38 16-11-2004
Dobre tylko żatko piszesz
lollop (Brak e-maila) 21:13 20-11-2004
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA (to jest okrzyk uwielbienia wywołany z braku odpowiednio dobrych słów)
(Brak e-maila) 20:31 03-12-2004
Powinnaś zostać pisarką masz dar pisz dalej
wena Kethry (Brak e-maila) 23:48 12-12-2004
mam zla wiadomosc (chlip). glupia (oj, glupia) autorka tego opa wziela sobie na kark szczescie pt drugi kierunek studiow. nie ma czasu na oddech, nie ma czasu na mnie. 12 czesci chwilowo nie bedzie. chlip...
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 00:42 13-12-2004
Kethry, kochanie, nie rób mi tego!!! Rozumiem, co to dwa kierunki studiów, naprawde, ale kończenie w takim miejscu to zbrodnia na czytelnikach...Błagam, napisz cos szybciutko, jak tylko złapiesz chwilę oddechu!!!
Rahead (Brak e-maila) 10:15 22-12-2004
Y_Y....

Ale ja wytrwam! Bede oczekiwała T-T
(Brak e-maila) 23:39 22-12-2004
Kethry ja też robie dwa kierunki,daje korki,zajmuje się rodzeństwem,uczeszczam na różne kółka w których przeważnie jestem w zarządzie.Oprócz tego mam jeszcze czas na pisanie przyjaciół i inne takie.
Wiesz mówi się, że jak twierdzisz że nie masz czasu to znajdz dodatkaow zajęcie to zauważysz jak wczaśniej miałeś(aś) go dużo.
To sprawdzona prawda,może skróć opowiadania będzie Ci łatwiej i zadowolisz nassmiley
Kethry (kethry@interia.pl) 15:14 26-12-2004
dzieki za rady. poradze sobie. po swojemu smiley
Ashura (Brak e-maila) 20:20 19-01-2005
JA JESTEM ZDEGUSTOWANA!!!!!!!!!!!11 ukazala sie wieki temu i od tego czasu cicho sza.Kiedy bedea nastepne czesci do jasnej ciasnej????Ja chce Jeremiego on jest cuuuuuudoownyyyy.
Kame (kame_kira@wp.pl) 11:26 01-02-2005
Ach!Ach!Ach!Wzdycham za częścią 12,Nittą,Jeremym i oddechem śmierci na karkusmiley
Na kolanach pójde i czołgać się bede byleś napisała część następną^^
kethry (Brak e-maila) 23:42 06-02-2005
wyrzuty sumienia mnie zjadaja... ale nie mam dobrych wiesci... T__T. Trop stoi jak stal.
Rahead (Brak e-maila) 11:42 28-02-2005
stoi? *łamiącym się głosem* nie ruszył ani o milimeeetr? O_O
SuperNova (przewer@poczta.onet.pl) 14:52 08-03-2005
BŁAAAAGAM Kethry, błagam i jeszcze raz błaaagam o nastęną część!!! Twoje opo czyta się tak samo świetnie jak najlepsze książki SF i sensacyjne!!! Proosze o jeszcze!!!
Kethry (Brak e-maila) 01:20 09-03-2005
ha! no dobra. ruszyl sie o 12 stron smiley cokolwiek robicie - robcie to dalej, bo dziala smiley
(Brak e-maila) 23:22 16-03-2005
Ja też,ja też.Cokolwiek działa to się przyłanczam.Chcę więcej tego opcia jest super!!!
PS:Jak podziała to modę tak co dzień się tu wpisywać
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
Dzis jeszcze raz.
Proszę,błagam pisz dalej
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
PIsz pisz pisz......piszsmiley
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
pisz?
(Brak e-maila) 23:24 16-03-2005
piszesz?
(Brak e-maila) 15:18 20-03-2005
pisz pisz!! im więcej tym lepiej. jesteś boska i piszesz boskie opowiadania. Tylko nie przestawaj błagam!!
Kethry (Brak e-maila) 21:05 29-03-2005
staram sie smiley. dziekuje smiley**
Rahead (Brak e-maila) 18:08 31-03-2005
ech przeczytalam znowu calosc *rozmazona*
Netsah (Brak e-maila) 00:35 05-04-2005
kochana Rahead mi polecila-na moje nieszczescie przeczytalam cale...pisz-prooosze*blagalny wzrok* jedno z fajniejszych opek jakie czytalam*rozmarzona dolaczam do Rah-kun*
Bardzo zniecierpliwiona (Brak e-maila)23:17 07-04-2005
i jak ci idzie?? Mam nadzieje że wenka nie opuszcza bo chyba zwariuje jak nie poznam dalszych etapów tej historii. Ocal moje zmysły bo jeszcze troche i je postradam. Życzę stałego natchnienia
;D
asjana (asjana@gmail.com) 10:59 04-05-2005
super piszesz po prostu bosko nie wiem kiedy naoisalas ostania czesc ale potrzac po datach bylo to dosc dawno wiec prosze zmiluj sie nd nami i napisz nastepna czesc nie moge sie juz doczekac
(Brak e-maila) 16:26 18-05-2005
to jużmój 5 wpis tutaj każdy w odstepie conajmniej kilku tygodni...
Matko ja już od pół roku nic innego prócz śledzenia postępów wpisaniu opka nie robie...
LITOŚCI!!!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 13:39 23-06-2005
Boze. *beczy* 7 raz juz to czytam a ty nie napisalas nic dalej. Musialas przeciez napisac choc troszke!!! Prawda???
Wiem wiem, sesja itd. ale ja tu cierpie. Musle ze MY cierpimy. Wyslij choc na maila ze dwa zdania nowiej czesci. Jak moglas zostawic opo w takim momecie !!!!!!!!

AAAAAAaaaaaaaaaaaaaghr. Musze wiedziec co bedzie dalej.
Kira (Brak e-maila) 23:38 16-03-2006
O moj Boze... Twoje opowiadanie jest niesamowite.. i wywarlo na mnie ogromne wrazenie @_@! to jest po prostu cos niesamowitego. Podoba mi sie Twoj styl. Jest swietny! Opowiadanie jest boskie i trzymajace w napieciu *_*.. Kya! A Anthony jest wprost cudowny! Uwielbiam goo *.*. On i Jeremy, mimo wszystko, pasuja do siebie.... ^^
Ja chce wiedziec co bedzie dalej...! Prosze, prosze, prosze, blagam o dalsze czesci! Czuje ze jezeli nie dowiem sie co stanie sie dalej to umre ;_;. Czy beda dalsze czesci?... jesli tak, to kiedy?T_T
Kira (Brak e-maila) 13:50 17-03-2006
Czekam T__T...
Kira (Brak e-maila) 18:23 18-03-2006
*nadal czeka* u.u
Kira (Brak e-maila) 14:01 20-03-2006
Ecchhh, kiedy bedzie ciag dalszy?
Gall (Brak e-maila) 18:59 21-03-2006
My chcemy więcej!
My chcemy więcej!!!
W przeciwnym razie zakładam strajk głodowy!
Kira (Brak e-maila) 12:43 23-03-2006
Dokladnie! My chcemy wiecej Anthony'ego Jeremy'ego i innych! ~.~
Kira (Brak e-maila) 13:55 26-03-2006
Ech T.T... chcemy wiecej!@_@
~.~ (Brak e-maila) 18:40 01-04-2006
Jest nowa aktualka a Ukrytego Tropu ciagle nie ma...
Kethry (Brak e-maila) 00:14 03-04-2006
no dobra. to sie pochwale. skonczylam Tropa. zanim sie tutaj jednak zjawi musi przetrwac ogien beta-readingu smiley. co sie ostanie, to sie o/ukaze smiley
Kethry (Brak e-maila) 00:32 03-04-2006
ale sie zdziwilam, ze jeszcze jestescie. i czekacie. mrrau smiley
Kira (Brak e-maila) 11:31 06-04-2006
AAAAAAA! NAPRAWDE?!?! *zemdlala i umarla ze szczescia* Dziekujeeemy Ci droga Kethry! ^______^ *tanczy*
(Brak e-maila) 19:08 17-04-2006
Nie chce na nikogo naciskac ani nic, ale kiedy wreszcie bedzie?v.v'
liz (liz5@o2.pl) 15:44 21-04-2006
kiedy bedzie nastepna czesc... ja nie moge sie juz doczekac :]
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 18:51 21-04-2006
halooooo!
Czy ktos tam jest??
Stuk puk.!
Juz prawie rok minął od ostatniej częsci (albo i więcej) My tu uuuumieramy.
Jak mozna zostawić czytelnika, tuż przed zakonczeniem, bo podobno 12 rozdział ma być ostatni. Toz to gorsze jest, od najwymyślniejszych tortur.

Wielce załamana, wierna czytelniczka (zadziej komentatorka)
mary madness
mary madness (Brak e-maila) 18:55 21-04-2006
Oł jessss.
Przeczytałam wpis Kethry. Znaczy... będzie Trop ^O^
Jaspis (Brak e-maila) 14:23 28-04-2006
Ja też chcę kolejną część,a najlepiej kolejnych paręsmiley Kiedy bedą?
lukger (Brak e-maila) 15:27 30-04-2006
prawdziwa perełka przeczytałam jednym tchem.Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.Poprostu rewelacja!!!
Kira (Brak e-maila) 16:52 13-05-2006
Auuuu.. proszeee v.v chyba juz dluzej nie wytrzymam ;_; ja chce Ukrytego Tropa! *wali sie patelnia w glowe*
juicebox (dariaart@interia.pl) 08:46 27-05-2006
a gdzie dalszy ciąg????!!!!
(Brak e-maila) 18:31 30-05-2006
omgwtf?!
(Brak e-maila) 18:03 18-06-2006
no to kto by w koncu tym przywodca ciem??
Kira (Brak e-maila) 17:30 19-06-2006
Nareszcie się doczekałam ostatniej części!
Podobało mi się.. jak zwykle było wspaniałe, lecz czuję pewien niedosyt.. czy Jeremy naprawde nie kocha Anthony'ego? bo mi się wydaję że jednak kocha @_@. Ech, szkoda, że to już koniec.. będzie mi ich brakować v.v.
Dziękuję Ci bardzo za to cudne opowiadanie!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 17:41 19-06-2006
Zmianę stylu czuć. Odnoszę wrażenie, że ta zmiana przeżyła swoje apogeum w opowiadaniu umieszczonym w antologii. Zamieszczasz więcej opisów i rozwodzisz się bardziej nad wnętrzem bohaterów. Ogólnie to bardziej patetycznie się zrobiło.
Podobało mi się. Zawsze podobają mi się twoje opowiadania, ale wolałam twój poprzedni sposób pisania.
Rahead (Brak e-maila) 23:31 20-06-2006
tak najbardziej ale to najbardziej mi sie podobal motyw imienia Colmana..
no... taka perła.
Yoan (Brak e-maila) 00:43 21-06-2006
No tak, odczuwa się inny styl, lecz jak na moje niczego mu nie brakuje smiley hyh...Jefferson...gratuluję, nie często mam łzy w oczach przy czytaniu smiley. Dobra robota!
Kethry (Brak e-maila) 00:55 21-06-2006
Dzieki, Kochani! smiley** bardzo duzo to dla mnie znaczy smiley
Sccar Leth (Brak e-maila) 23:50 23-06-2006
Uwielboam Ciebie i Twoje opowiadanie.Cieszę się, że czekanie się opłacało. Jesteś świetną pisarką i zdania nie zmienię. Wiem co mówię.Jestem krytykiem, a odkąd ukazała się pierwsza część z niecierpliwością czekam na kolejną.
Życzę więc dalszych sukcesów i kolejnych takich tekstówsmiley
Linarea (fantastyczka01@interia.pl) 22:45 13-07-2006
Normalnie nie cierpię s-f ale Twoje opowiadanie było niesamowite! Szkoda tylko, że styl ci się zmienił (nieco zbyt filozoficzno-melancholijny jak dla mnie). No i naprawdę szkoda mi Jeffa smiley
Sac (Brak e-maila) 20:13 11-05-2007
Wiem, ze jest to s-f, ale mam jedną uwagę:
Korea Pd. nigdy nie pójdzie w sojusz z komunistycznymi Chinami lub Irakiem, z dwóch powodów: przede wszystkim, USA dość solidnie pilnuje tego państwa (mają tam nawet własną bazę), a drugi powód to - Koreańczycy nie lubią Chińczyków. Tak samo Korea Pn nie skuma się z Japonią, która od II wojny światowej jest również w pewnym stopniu kontrolowana przez USA, poza tym komunistyczni Koreańczycy nienawidzą Japonii. Nie wiem, czy ten komentarz ma sens, bo widzę, ze dawno temu nikt tu nie pisał, ale sugerowałabym rozważanie tych faktów. Powodzenia w pisaniu smiley
smiley (Brak e-maila) 18:58 20-11-2007
Wiesz niezla historja. Ale zanim przeczytalam pierwszy rozdzial minela godzina smiley Masze byc szczera, sa troche za dlugie. Ale tak jest swietnesmiley
Mary (Brak e-maila) 10:01 27-11-2007
Kethry ja Cię bardzo, bardzo, bardzo ładnie proszę dodaj kolejne części, bo to opowiadanie jest niesamowite! Normalnie aż brak słów, choć jeżeli chodzi o takie kwestie to jestem wygadana =)Ale Ty mnie po prostu zauroczyłaś swoim stylem pisania =)
Liz (ziaabaa@wp.pl) 18:51 27-11-2007
No nie... to nie może być prawda... Ja myślałam, że to opowiadanie jest skonczone! Huh... Nie znosze nie znać zakończenia...
Ale ze mnie naiwny człowiek, wiesz? Tam się działo tyle złego... i tak nagle spadła na mnie świadomość, że taki jest realny świat, że wokół ciebie zawsze rozgrywają się ludzkie dramaty, o których nie masz pojęcia. Że świat zmierza ku... no, napewno niczemu dobremu. Czuję sie jakby powoli miał zbliżać się ku końcowi.
Raczej nigdy nie przepadałam za takimi fatalistycznymi dziełami, ale.. moze to dlatego, że chcę byc optymistką i nie widzieć, co tak naprawdę się dzieje? Czym tak naprawdę jest życie? Przeraziło mnie to... i naprawdę skłoniło do poważnych przemyśleń. Bo to było, aż ZA realistyczne.
Żałuję, że nie potrafie wydusić z siebie nic bardziej konstruktywnego, ale zwyczajnie brak mi teraz słów, żeby powiedzieć, co czuję. To jak swoiste katharsis. Nie mogę sie odnaleźć w takiej drastycznej historii, gdzie jedno nieszczęście pociaga następne a wszystko jest ze sobą splecione okrucieństwem i śmiercią jak w koszu pełnym wijących się węży...
Dawno w Internecie nie czytałam czegoś tak dobrego i szczerzę żałuję też, że najwyraźniej cała ta praca została porzucona... Naprawdę szkoda tego opowiadania. Powinno mieć zakończenie, jest tego warte.
Mary (Brak e-maila) 20:54 04-12-2007
Kocham Cię, po prostu Cię kocham za to opowiadanie, a może powieść jest bardziej adekwatnym określeniem?
Liz (ziaabaa@wp.pl) 17:52 23-02-2008
O. Nie masz pojęcia, Droga Autorko, jak się zdziwiłam, kiedy dziwnym przypadkiem tu weszłam i tajemnicza liczba 12 z czymś mi się skojarzyła. A mianowicie z tym, że wcześniej jej nie było smiley Ależ sie ucieszyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że to nowa i ostatnia część. Nie powiem, że żałuję, że więcej nie będzie, bo to było dobre zakończenie. Powiedziałabym, że na poły szczęśliwe, sycące pewną potrzebę serca po tym, kiedy tak się utożsamialiśmy się z bohaterami, a jednak nie dało po sobie odczuć nadmiaru tegoż szczęścia, bo to odbiera realizm całej treści.
Co do tego, czy styl tej części różnił się od poprzednich... Dawno czytałam poprzednie części, ale zmiana na pewno nie jest tak drastyczna, nadal wciąga i czaruje pięknymi sentencjami.
Naprawdę gratuluję pięknej pracy i cieszę się niezmiernie, że zechciałaś się podzielić nią z innymi na łamach strony.
Życzę dalszych sukcesów i efektywnego samodoskonalenia, jeśli pisanie Cię nie zmęczyło smiley
Pozdrawiam.
wadera (wadera88@tlen.pl) 18:12 14-08-2009
Powiem tak, to opowiadanie jest jednym z najlepszych jakie miałam przyjemność czytać na tej stronie. Szczerze to przez kilka dni nie potrafiłam oderwać się od niego i myślami byłam ciągle z głównymi bohateramismiley Większość opowiadań jest taka.. płytka, średnia fabuła, albo mało skomplikowana, nacisk na romanse.. no i dobrze, niech i takie będą:] Twoje dzieło jest o niebo lepsze od innych choćby pod tym względem, że ma kilka wątków pozornie przypadkowo łączących się ze sobą tu i tam... Czyta się przyjemnie i naprawdę udało Ci się zachować napięcie do końca:] No i fakt, że jest duuuużo tekstusmiley Uwielbiam długie opowiadania, bo to świadczy o tym, iż autor się napracowałsmiley Pozdrawiam serdecznie i życzę jeszcze więcej weny twórczejsmiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum