The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 01:04:53   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Ukryty trop 4
CZĘŚĆ CZWARTA - PRAWDA




- Mam dość! - warknął w końcu Jefferson, przerywając trwającą już bardzo wiele minut ciszę. - Chcę adres Matta.

Karl spojrzał na Sarah, która siedziała skulona w fotelu. Ona zaś podniosła spokojny wzrok na Jeffersona.

- Skoro Matt tu nie przychodzi, to chyba najlepszy znak, że nie chce... nas widzieć.
- Chciałaś powiedzieć mnie widzieć - uśmiechnął się krzywo.

Wzruszyła ramionami.

- Być może olałbym to, gdyby to był pierwszy czy drugi dzień - powiedział powoli podchodząc do fotela, na którym siedziała i delikatnie unosząc jej twarz do góry - Albo olałbym to, gdyby mi na nim nie zależało, w co zdaje się bardzo chcesz uwierzyć.

Patrzyła na niego niemo.

- Ale zależy mi. I to już trzeci dzień, kiedy Matt nie daje znaku życia. Jak dla mnie to wystarczający powód żeby zacząć się martwić.

Chwila przerwy.

- A jeżeli bardzo nie wierzysz w to wyjaśnienie, to uznaj że totalnie już straciłem cierpliwość, że nie mam czasu na marnowanie go w ten sposób, zwłaszcza kiedy chcę wydać jeszcze jedną płytę zanim umrę.

Widać było, że w Sarah walczą sprzeczne emocje.

- Tak czy tak, daj mi, proszę, ten adres.
- Daj mu ten adres, Sarah. - wtrącił się nagle Karl.

Jefferson złapał się nagle na tym, że zupełnie zapomniał o jego obecności. Ale o obecności Karla łatwo było zapomnieć. Jefferson nigdy nie spotkał tak nie narzucającego się swoją osobą człowieka. Uśmiechnął się do niego, widząc, że ten patrzy na niego łagodnie i ze zrozumieniem.
Rozluźnił się.
Wiedział, że zrobił się bardzo nerwowy. Nie mógł przestać myśleć o chłopaku. Były to myśli zabarwione poczuciem winy, smutkiem... i tęsknotą. Nawet przed sobą samym nie był w stanie przyznać jak wielką.
Wierzył w jedno, co powiedział przed chwilą Sarah. Nie miał czasu na marnowanie go. Chyba zaczynał Matta rozumieć.

- Daj Jeffowi ten adres - ponaglił Sarah Karl.

Zniecierpliwiona uderzyła dłońmi o oparcia fotela.

- Chyba nie mam wyjścia, bo jak tego nie zrobię, gotów jest go szukać go w książkach telefonicznych.

Piosenkarz uśmiechnął się zniewalająco.

- To dobry pomysł. Nie wpadłem na niego.

Prychnęła i ponownie uderzyła fotel.

- Nie bij go - zażartował Jeff - Może tego nie wytrzymać.
- Pewnie, że wolałabym uderzyć ciebie. - zripostowała kobieta.
- Ja to na pewno bym tego nie wytrzymał.

Dostał w twarz poduszką, którą nie wiadomo skąd wytrzasnęła Sarah.

- Bardzo umiejętnie umiesz się zasłonić chorobą, kiedy ci to pasuje - mruknęła, a on wyszczerzył do niej zęby.
- Trzeba korzystać z tego, co ci życie daje.

Atmosfera rozluźniła się znacznie. Sarah wyszła do drugiego pokoju, a potem wróciła z niego z kartką.

- Masz. - mruknęła dając mu ją niechętnie.

Zerknął na świstek.

- Boże, co za bazgroły...

Umknął za drzwi przed kolejna poduszką.
Przez parę sekund w pokoju po jego wyjściu panowała cisza, a potem w drzwiach pojawiła się twarz Jeffa.

- Chciałbym się tylko dowiedzieć czy to jest "o" czy raczej "a", a może w ogóle coś innego?...

Sarah z głuchym jękiem zakryła dłońmi twarz.

- Nie mogę z tobą.
- Tylko ten drobiazg i spadam. Obiecuję.
- To "o".
- Taaak? A to?
- To "r".
- Aha. A to?
- To... to plama.
- Plama?
- Tak, plama.
- Czemu jesteś poirytowana? - uśmiechnął się.
- Nie jestem - jej oczy cisnęły dwie błyskawice.
- Jesteś.
- Nie jestem.
- Przecież widzę.
- Choroba zajęła ci oczy.
- Tak myślisz? Eeee... nie, widzę całkiem wyraźnie.
- Robisz to celowo?
- Co robię? - przybrał swój najniewinniejszy wyraz twarzy.

Sarah zrobiła się purpurowa i już miała coś rzec, kiedy przerwał jej głośny wybuch śmiechu Karla. Odwróciła się zaskoczona, tak rzadko zdarzało się jej to słyszeć. Po chwili zobaczyła, że Jefferson śmieje się także. Piosenkarz nagle pocałował ja w policzek.

- No to pa - rzucił krótko i już go nie było.

Zamknęła za nim drzwi kręcąc głową.

- Nie mogę z wami - mruknęła wciąż rozbawionemu Karlowi. Towarzyszył temu tylko głośniejszy wybuch śmiechu.
- Włączę radio - westchnęła - Może tam usłyszę coś inteligentnego.
- Jak chcesz.

Stanęła przy odbiorniku. Włączyła go, szukając stacji.

- Gadanie... gadanie .... więcej gadania.... Czy już nie można nigdzie posłuchać dobrej muzyki?
- Poczekaj.... - przerwał jej nagle Karl, wychodząc zza perkusji.
- Co?
- Cofnij tę stację.
- Ale... - spojrzała tylko na jego nagle poważną twarz.
- Wydaje mi się, że słyszałem coś niepokojącego.
- Skoro tak...

Radioodbiornik wyszukał automatycznie ostatnią stację. Czekali w napięciu, patrząc na zmieniające się częstotliwości. Nagle wskoczyła.

- ... nowe informacje w sprawie zamachu na Triumvirat - mruczał cicho lekko zniekształcony głos. Sarah drżącą ręką podkręciła głośność.
- Jaki zamach?
- Ciii... - uciszył ją Karl, wsłuchując się w komunikat.
- Zamachowcem najprawdopodobniej był mężczyzna w wieku 30-35 lat, a jego cechą charakterystyczną jest to, że jest albinosem. Ma całkowicie białe włosy sięgające za ramiona i bardzo jasną karnację. Ubrany był w długi, czarny skórzany płaszcz. Miał mniej więcej 190 wzrostu. Używał broni Heckler&Koch Mark 23 L, kaliber 9mm. Ktokolwiek widział mężczyznę o podobnym rysopisie proszony jest o natychmiastowy kontakt z policją. Zabójca podejrzewany jest o kontakty ze znaną organizacją anarchistyczną "Chaos", której członkowie dwukrotnie próbowali dokonać zamachu na przedstawicieli rządu. Tyle na chwilę obecną. Na następne informacje zapraszam za pół godziny....
Karl wyłączył radio.
- Jaki zamach?

Nie odpowiedział.

- Karl o jakim zamachu on mówił?!

Zdenerwował się.

- Do licha, przecież słyszałaś. Ktoś dokonał zamachu na Triumvirat.

Pobladła gwałtownie.

- Boże... czy oni nie żyją?

Nerwowo przetarł dłonią twarz.

- Sarah... wiem tyle, co i ty. Ale poczekaj... skoczę na dół po gazetę.
Wyszedł. Kobieta poczuła zimny dreszcz przebiegający jej przez plecy.
Zamach...



Jefferson szybko zbiegł ze schodów. W ręku kurczowo ściskał karteczkę z adresem Matta. Był zdenerwowany, bo nie do końca wiedział, co mógłby mu powiedzieć.
"Hej! Namyśliłem się."
- Cholera! - zaklął w biegu wskakując na motor i natychmiast uruchamiając silnik.
"Później się będę martwił."
Po chwili "Zwolnij, kretynie, bo wcale do niego nie dojedziesz."
Przymknął oczy na sekundę, choć wiedział, że nie powinien. I nieświadomie znów przyspieszył. Czuł w piersi ból, a wiedział, że to nie choroba go wywołuje. Czuł niepokój i niepewność... czuł "Do cholery! Zachowuję się jak nastolatek przed pierwszą randką!" Przyspieszył jeszcze trochę. Przed nim pojawiło się skrzyżowanie. Wydawało się puste. Jefferson zmrużył oczy, zamyślony. Wjechał na skrzyżowanie.
"Czerwone" mignęło mu w umyśle.
A potem ruchoma plama dużego samochodu z prawej, pisk hamulców i reakcja tak instynktowna, tak szybka, że prawie nieświadoma. Gwałtowny skręt motoru, który niesiony siłą rozpędu przechylił się w bok, przewrócił i przejechał bokiem po asfalcie, a w końcu umilkł, choć koła się jeszcze obracały.
Chwila pełnej napięcia ciszy.
"Czy coś mnie boli?"
"Nie"
"Ok, skoro nic mnie nie boli, to czy jeszcze żyję?"

- Kurwa smarkaczu, kto ci pozwolił wsiąść na motor?!

"Żyję..."
Otworzył oczy. Zamrugał.

- Pierdolony dupek! Kurwa! Cały jesteś?!

Ktoś podbiegł do niego. Mężczyzna pod pięćdziesiątkę. Może starszy. Za nim Jefferson zobaczył zaparkowanego ciemnozielonego forda combi. Bez wątpienia automatyczny wózek. Tylko temu chyba Jefferson mógł zawdzięczać życie. Szybszej niż myśl reakcji i niezawodnym hamulcom.
Zdrowie zawdzięczał tylko wzmacnianym ochraniaczom na nogi w Hondzie... tylko to ocaliło jego nogę przed zmiażdżeniem. Podniósł się, uśmiechnął nawet.

- Jestem cały - mruknął, podnosząc motor i krzywiąc się na widok odrapanej karoserii.

Mężczyzna w garniturze wyjął białą chusteczkę i potarł nią spocone czoło.

- Przepraszam, zagapiłem się - Jefferson poczuł się w obowiązku uspokoić faceta - To była całkowicie moja wina.

- Kurwa i to jeszcze jak twoja! - prychnął kierowca forda.

Jefferson skrzywił się zabawnie.

- Jak masz takie tendencje do zamyśleń to spraw sobie automatyczną zabawkę. Stanowisz zagrożenie dla samego siebie i otoczenia. Szpaner.

- Naprawdę, bardzo przepraszam. - rzekł wciąż stoicko spokojny i cierpliwy Jeff.

Facet w końcu machnął ręką.

- Jesteś pewien, że nic ci nie jest?
- Tak.
- Dobra, jedno szczęście. Śpieszę się, muszę już iść.
- Ok. Dziękuję.

Niewiele osób mogło pozostać tak do końca nieczułym na uśmiech Jeffersona. Zwłaszcza gdy się bardzo postarał. Ten człowiek nie był wyjątkiem, rozluźnił się, wsiadł do samochodu i zdobył się nawet na to, aby piosenkarzowi pomachać i mruknąć:

- Uważaj na siebie.

Jefferson odmachał mu, a potem spojrzał w twarze ludziom, którzy tymczasem zebrali się w okolicy, żądni wrażeń. Uśmiechnął się nawet szerzej. Kilku kobietom zrobiło się nagle gorąco i odezwały się w nich jakiś dziwne uczucia, mające coś wspólnego z ochotą dokładnego sprawdzenia, czy temu młodemu, przystojnemu mężczyźnie na pewno nic się nie stało.

- Sami widzicie, że już nie ma na co patrzeć - rzekł do gapiów Jeff, wciąż uśmiechając się czarująco.

Te same kobiety nie zgodziłyby się z nim w tym punkcie. Nie zgodziłby się z tym nawet jeden, czy drugi mężczyzna.
Piosenkarz nagle poczuł się dziwnie, widząc tyle wpatrzonych w niego spojrzeń, tyle niemych twarzy.
Podrapał się za uchem.

- Będę już leciał - rzekł, modląc się żeby motor zapalił. Zapalił - Miło mi było dla państwa występować - rzucił na odchodnym, zupełnie jakby kończył koncert. - Mam nadzieję, że nie mają państwo ochoty na bis.
Powoli rozpędził się, zostawiając za sobą gapiów.

- Ja nie mam...

Już bez problemów dotarł na miejsce. Trzy razy sprawdził adres na kartce od Sarah. Przesunął wzrokiem po szarym, odrapanym wieżowcu. Trochę obawiał się zostawiać tu motor. Włączył alarm, choć zazwyczaj tego nie robił. Po chwili namysłu uruchomił także system obronny, który miał razić prądem tego, kto bez dezaktywacji alarmu, zbliży się zanadto do pojazdu. Otrzepał ręce i zadowolony odwrócił się twarzą do budynku. Zerknął na numer mieszkania. 1209. Spojrzał w górę, na setki jednakowo migoczących w słońcu szyb. Schował kartkę do kieszeni i wszedł na klatkę. Drzwi musiały się kiedyś otwierać za pomocą kodu, ale to było dawno, miejscowi chuligani już zniszczyli urządzenie, a administracja miała na pewno ciekawsze zadania niż ciągłe naprawianie go. To i tak nic nie dawało. Wszedł głębiej i spojrzał na numerację.
"Mam nadzieję, że choć winda działa."
Nie miał szczególnej ochoty na wspinaczkę na... 12 piętro. Wcisnął przycisk. Drzwi windy rozchyliły się bezszelestnie niemal natychmiast. Jefferson uśmiechnął się zadowolony. Wsiadł i wcisnął 12. Po chwili był już na górze. Klatka schodowa była pomalowana na nieprzyjemny, seledynowy kolor, ale farba odłaziła i ściany roiły się od różnych napisów, w których treść Jefferson wolał nie wnikać. Szybko odnalazł drzwi oznaczone numerem 1209. Ostrożnie zapukał. Usłyszał w środku ciche kroki. Uśmiechnął się do wizjera. Długą chwilę nic się nie działo i stracił powoli nadzieję, że coś się jeszcze zdarzy, kiedy drzwi niespodziewanie otworzyły się, a on sam niemal nie został zmuszony do pocałowania lufy długiej strzelby. Odruchowo cofnął się i uniósł dłonie.

- Czego chcesz? - zapytał warkliwy głos. Spojrzał wzdłuż lufy na kobietę, która dzierżyła strzelbę. Na oko miała blisko 50 lat, jej twarz była poprzecinana setkami zmarszczek, a rzadkie, związane w mysią kitkę włosy były siwe. Gdy odetchnął głębiej poczuł zalatujący od niej smród alkoholu, potu i brudu.
"Nie oddychać głęboko" postanowił "Rzadko oddychać... W ogóle najlepiej nie oddychać". Mimo wszystko przywołał na twarz uśmiech.

- Dzień dobry. Nazywam się Coleman. Szukam Matta.

Podkrążone, ciemne oczy, takie jak Matta, tylko zaczerwienione i bardziej zmęczone, łypnęły na niego podejrzliwie. Broń nawet nie drgnęła.

- Czego od niego chcesz? Jesteś jakimś jego wierzycielem?
- Eeee... nie...gramy razem. Jestem jego przyjacielem.

Wyraz twarzy kobiety zmienił się diametralnie.

- Przyjacielem... - uśmiechnęła się, wyszczerzając sczerniałe zęby. W końcu opuściła broń. Jeff ośmielił się odetchnąć, zapominając że miał tego nie robić. - Wejdź, wejdź.

Zrobiła mu przejście w ciasnym korytarzu.

- Przepraszam za to - poklepała dłonią strzelbę - Ale samotna kobieta w tych czasach musi być ostrożna. Różni się tu kręcą.
- Tak, oczywiście.

Weszli do pokoju, który wyglądem przypominał raczej norę. Kobieta odgarnęła ze starej kanapy stertę śmieci i gestem wskazała mu, że może usiąść. Z powątpiewaniem zerknął na mebel.

- Eee... czy jest Matt?
- Co? Ach, Matt. Nie, nie ma go. - ona sama rozwaliła się na kanapie i sięgnęła za nią, wyciągając do połowy opróżnioną butelkę.
- A... a gdzie jest?
- Szwenda się gdzieś, jak to on. Możesz tu na niego zaczekać. W końcu wróci. Zawsze tu wraca. Do matki. Tak jak powinno robić każde dobre dziecko.

Jefferson z rezygnacją opadł na kanapę. Kobieta poczęstowała go napojem z butelki, jednakże na samą woń, pokręcił przecząco głową.

- Dziękuję - uśmiechnął się.
- Nie to nie - wzruszyła ramionami.

Rozejrzał się wokół. Pokój kiedyś musiał być wytapetowany jasnobłękitną tapetą, ale to było dawno, bo jej strzępki ocalały jedynie gdzieniegdzie, zwisając smętnie. Naprzeciwko kanapy, na której siedzieli stał stary kredens, zasłany jakimiś papierami, paczkami po papierosach, resztkami jedzenia i pustymi butelkami. Wśród nich stał niewielki telewizor. Obok rozkraczała się niedomknięta szafa. Niezasłonięte okna, wpuszczały do pokoju resztki słonecznego blasku. Nie odzywał się, bo nie wiedział co miałby powiedzieć. Kobieta patrzyła na niego bez żenady.
W jej wzroku nagle pojawiła się podejrzliwość zabarwiona wyrachowaniem.

- Nie jesteś jednym z tych, co się kręcą wokół mego synka, co?
- Kim? - nie zrozumiał Jefferson.

Kobieta roześmiała się chrapliwie.

- No wiesz... wokół mojego Matta zawsze się tacy kręcili. Mam ślicznego chłopca. Zawsze to powtarzałam - westchnęła z dumą, tęgo pociągając z butelki - Więc? Jesteś taki?
- Nie... nie jestem - powiedział, nagle rozumiejąc. "Choć czy rzeczywiście?..."

Kobieta odkaszlnęła. Jefferson po prostu nie mógł zmusić się do myślenia o niej, jako o matce Matta.
Oczy kobiety nagle zeszkliły się.

- Miałam ich kiedyś dwóch, wiesz? Dwóch ślicznych synków. Wiesz?

Poczuł ciężar w sercu.

- Wiem.
- Ale Ricky odszedł... mój malutki synek... nie żyje...

Myślał, że się zaraz rozpłacze, ale ona nagle uśmiechnęła się.

- Naprawdę jesteś przyjacielem Matta?
- T...tak.
- Chodź pokażę ci coś.

Zawahał się.

- No, chodź, chodź - ponagliła go. Wstał z kanapy. Zaprowadziła go ciemnym korytarzem do drugiego pokoju, Jefferson nawet nie przypuszczał, że on tam jest. Był maleńki. W chwili gdy piosenkarz przekroczył jego próg, wiedział już. Pokój Matta. Dwa plakaty Silent Memory na ścianie. Niepościelone małe łóżko. A tuż obok niego... dziecięce łóżeczko. Puste.

- Tu spał. Tu spał mój malutki synek - rozrzewniła się.

Jefferson zastanowił się ile nocy spędził tu Matt. Tuż przy tym łóżeczku, sam jeszcze dziecko, czuwając przy młodszym bracie... podczas gdy oni wszyscy bawili się. Zakrył dłonią twarz. Nie zauważył jak kobieta wyszła z pokoju, mamrocząc coś pod nosem. Usiadł na łóżku Matta. Spojrzał na niewielkie biurko, ukryte między łóżkiem i szafą. Leżały na nim jakieś papiery. Odruchowo wziął je w ręce, przerzucił. Wszystko żeby nie patrzeć na kojec.
Nagle zdał sobie sprawę, ze to co czyta, to wiersze Matta. W pierwszym odruchu chciał odłożyć je na miejsce, ale ciekawość zwyciężyła.


Łudzę się znów
Że będzie kiedyś lepiej
Moje jutro, moje dziś
Znów zamknięte na tobie
Tak wiele spraw
Wymyka się
A ty znów śnisz beztrosko
I śmiejesz się i cieszysz się
Nie wiesz jak jest mi źle
Jak zimno jest
Jak zimno jest
Jak zimno jest dokoła
Złowieszczy pęd do granic dna
Już jestem poza dnem

Zimne ręce wyciągnięte w dal
obejmują mnie tak mocno
Rzekomo gdzieś tam
wolność jest
Ja nie znam jej
Ja nie znam jej
Ja nie znam wcale jej
Zastygły w miniatury kształt
Nie mogę ciebie mieć

Mogiły cień
Swe miejsce mam
Ból w sercu umarł ze mną
Tak bardzo chciałem znaleźć cię
Obudzić się spokojny
Lecz to był błąd
Lecz to był błąd
Lecz to był głupi błąd
Bo nie wystarczy
Nie, nie wystarczy
Już nie wystarczy być.

Odłożył kartkę, zawahał się. Wiedział, że nie ma prawa. Popatrzył na chaotyczne pismo Matta, na drobne litery, ale wyraźne i czytelne. Wyobraził sobie słowa powstające pod jego ręką.

"DOLLS"
I'm lying here
The light is off
The feeling's weird
The moves are slow

Some ghost with me
With sad they should
To put on me
Like their white clothes
But I'm not fear
Because I can't
Can't even think
And get some breath
I am the puppet
The puppet
That's what I am
I'm with the empty
looking
Empty face
I want to sing
About it
But voice's not right
I came from anger,
hate
My master's blind
I have some strength
I try to think
Some dignity
Creates a things
I anymore
Won't be your slave
Below your door
In darkness stay
There are no ghosts
The dolls-to-be
With tears like clothes
To put on me


Zagłębił się w świat bardziej mroczny niż przypuszczał.


All I want
Is fuck you
Fuck you
Fuck
All I need
Is screw you
Screw you
Screw
All I do
Is leave you
Leave you here
Lying like
Abandoned, boring toy

All you can
Is beg me
Beg me
Beg
All you try
Is change me
Change me
Change
All you do
is crying out your tears
Leave it now
Or I'll leave you here

All they told
is lies
Lies
Lies
All they know
Is false
False
False
So don't care
for what they say
try to won
play the game.

And if you can
Than beg me
Beg me
Beg
Maybe you
Will change me
Change me
Change
But you might
To get it real
So be careful
Fucking me.

Zatopił się w tym świecie tak bardzo, że za późno zdał sobie sprawę, że trzasnęły drzwi wejściowe. Usłyszał tylko szybkie, nerwowe kroki stóp w ciężkich butach. Kroki, które dobrze znał. Chciał szybko odłożyć wiersze na miejsce, ale nie zdążył... w dodatku nagle wymknęły mu się z ręki i rozsypały na podłodze. W tym samym momencie Matt wpadł do pokoju. Jego wzrok...
Najpierw na jego twarzy... potem na papierach rozsypanych u jego stóp. Znów na jego twarzy. I nagle.... gniew w tych oczach. Żal. Wściekłość. Matt nie wyrzekł ani słowa. Po prostu wyszedł, trzaskając drzwiami.

- Cholera! Matt...

Wypadł z pokoju za nim. Dopadł go w korytarzu. Złapał go za ramię, ale chłopak odepchnął go. Jego usta zacisnęły się w wąską kreskę.

- Matt...

Chłopak rzucił nim o ścianę. Jefferson nigdy nie myślał, że jest tak silny. Piosenkarz otrzeźwiał trochę, gdy usłyszał z klatki schodowej dźwięk przywoływanej windy.

- Cholera...

Poleciał za nim, ale pocałował tylko zamykające się drzwi windy.

- Cholera... cholera...

Musiał go zatrzymać, musiał mu wytłumaczyć...
Nerwowo nacisnął guzik windy. Sekundy uciekały, a on czekał, sprężony do skoku, gdy tylko drzwi się rozsuną. W końcu dźwig przyjechał. Każdy moment jazdy w dół na parter trwał wiek. Jefferson zagryzł nerwowo wargi.
Wyleciał na pustą klatkę schodową. Wypadł na ulicę. Rozejrzał się w prawo, potem w lewo. Nic. Zaklął brzydziej. Rzucił się w stronę motoru, zdecydowany ścigać Matta nawet na koniec świata. Wyciągnął dłoń w stronę kierownicy, chcąc wskoczyć na siodełko. Jeszcze zanim impuls elektryczny zdążył go porazić, pomyślał "Blokada!"
Ale było już za późno. Poczuł jakby nagle każda komórka w jego ciele rozgorzała wielkim, płonącym bólem. Odstąpił jeden niepewny krok od motoru, ale ból nie ustąpił, wręcz przeciwnie, nasilił się. Ciemność wyciągnęła po niego ręce, ale coś w nim krzyczało, że teraz nie może stracić przytomności, trzymał się jej zatem ostatkiem sił, nie wiedząc, że leci w dół, że za sekundę jego bezwładne ciało uderzy o bruk. Zanim jednak to się stało ktoś przytrzymał go, wsparł własnym ciałem, w końcu usiadł na ziemi, trzymając jego głowę na kolanach.

- Idiota - usłyszał to słowo wielokrotnie w czasie, kiedy ustępował ból i drgawki.

Po paru, wydających się wiecznością sekundach, mógł swobodniej odetchnąć.

- Masz rację... - wyszeptał, dotykając policzka nachylonej nad nim zaciętej twarzy. Brązowe oczy spojrzały na niego. Były złe - Masz rację...

Ośmielił się odetchnąć głębiej. Ale ból już ustąpił. Miał tylko odstraszyć ewentualnego złodzieja.

- Sam na siebie zastawiłem pułapkę... - mruknął z typowym dla siebie humorem - Chyba nie zostanę złodziejem - dodał kwaśno. Spojrzał w brązowe oczy.
- Ty... - mruknął chłopak zduszonym głosem - Ty już nim jesteś.

Jefferson spoważniał.

- Matt, przepraszam. Nie powinienem był czytać twoich wierszy.

Matt patrzył na niego w milczeniu. Był spokojny, prawie zawsze był cichy i spokojny. "Czy dlatego tak łatwo było mi nie zauważać tego, co miałem pod samym nosem?" zastanowił się Jefferson.
W końcu chłopak spuścił nisko głowę. Brązowe, cieniutkie warkoczyki, z których zawsze śmiał się Jefferson, spłynęły z ramion na twarz, zafalowały w powietrzu.

- Dlaczego nie ostrzegłeś mnie chociaż jak dobrym jesteś złodziejem, Jeff, zanim ukradłeś mi serce? - usłyszał ciche słowa. Gardło mu się ścisnęło. Choćby nie wiadomo jak się starał nie mógł obrócić tego, co się tu działo, w żart, zbagatelizować sytuacji. Zabrakło mu słów.

Pozbierał się z ziemi żeby mieć parę chwil na myślenie. Matt wciąż siedział na chodniku nie patrząc na niego. Jefferson przeczesał palcami długie włosy. Zaczął bawić się kluczykami od motoru, przy okazji dezaktywując alarm. "Nigdy więcej" pomyślał mściwie.

- Co się stało? - usłyszał nagle pytanie zza pleców. Gdy odwrócił się, zobaczył, że Matt wpatruje się w odrapaną karoserię Hondy.
- Niewielki wypadek.
- Wypadek? - brązowe oczy spojrzały wprost na niego. Znów były złe.
- Nie martw się. Nic się nie stało. W końcu, jak to mówią... złego kołem nie dobijesz.

"Znów unik. Cholera"
Wiedział już, że źle zrobił, kiedy tylko Matt spuścił głowę i mruknął:

- Pewnie.

Odwrócił się gwałtownie, kucnął przy chłopaku i podniósł jego głowę do góry.

- Posłuchaj... - rzekł... i tylko tyle rzec zdołał, bo nagle zatonął w oczach Matta, brązowych, nakrapianych złotymi plamkami, zdumiewająco bliskich. Nie podejrzewał, jak intensywna i jak nagła będzie jego reakcja na chłopaka. Poczuł pod palcami gładkość jego policzka... jego miękki oddech owionął mu twarz. Spojrzał na zaciśnięte usta, tak blisko jego własnych ust. Nie powstrzymał się... powoli i delikatnie dotknął warg Matta własnymi. Zdumiała go natychmiastowa odpowiedź chłopaka. Bojąc się wykonać błędny ruch powoli wsunął język w zachęcająco rozchylone usta Matta. Poczuł ciepłą dłoń dotykającą jego szyi, przyciągającą go bliżej, nakazując pogłębić pocałunek. Fala gorąca przetoczyła się przez jego ciało. Przysunął się bliżej, posłuszny niememu żądaniu, kiedy nagle...
Huk wystrzału wstrząsnął całą okolicą, strasząc ptaki. Oprzytomniał raptownie i spojrzał w kierunku, z którego dobiegł strzał, ponad ramieniem Matta. Spojrzał i zbladł. Oderwał się od chłopaka.

- Co?... - zagadnął Matt, także odwracając się - O, Boże...
- Zboczeniec! - rozległ się tymczasem wrzask - Od razu wiedziałam!

Jefferson wycofał się powolutku, widząc skierowany w swoją stronę wylot lufy.

- Mamo! - krzyknął Matt.
- Nic się nie przejmuj synku, zaraz pokażę temu zboczeńcowi gdzie jego miejsce! - kobieta przeładowała strzelbę. Jefferson poczuł się niepewnie. W ostatniej chwili uskoczył w bok, słysząc świst kuli tuż nad uchem. "To się nie dzieje naprawdę..."
- Mamo!!! To nie tak! - wrzasnął Matt i skoczył w kierunku rodzicielki.

"To się nie dzieje naprawdę" pomyślał wstrząśnięty Jefferson ponownie. Tylko tyle zdążył pomyśleć, bo zobaczył, że kobieta znów w niego mierzy. W tej chwili dopadł do niej Matt i trącił ją w rękę. Niestety było już za późno. Jeff zamknął oczy, oddając w myśli cześć wszystkim bogom, jakich tylko zdołał wymyślić rodzaj ludzki i czekał na nieuchronne.

- Niee... - krzyknął Matt, gdy kula trafiła piosenkarza w ramię. Jeff zachwiał się pod impetem wystrzału, ale nie poczuł bólu. Otworzył jedno oko, niepewnie zerkając przed siebie. Matt stał pobladły z wyciągniętą ku niemu ręką, a jego matka patrzyła na niego morderczym wzrokiem, ale strzelba była opuszczona. Otworzył drugie oko i odważył się zerknąć na lewe ramię. W jego kurtce widniała pokaźnych rozmiarów dziura, ale poza tym nie było chyba żadnych szkód. Odetchnął z ulgą.

- Czyś ty do reszty zwariowała?! - wydarł się tymczasem na matkę Matt - Alkohol zaćmił ci mózg?! Przecież mogłaś go zabić!!!

Kobieta spojrzała na niego niepewnie.

- Jezu!!!

Zostawił ją i podszedł do Jeffersona.

- Cały jesteś? - zapytał z lękiem.
- Taaa - odparł wciąż blady Jefferson.

"Ja chyba śnię" pomyślał "W ogóle nie powinienem dziś wychodzić z domu".
Przez długą chwilę panowała cisza.
Jeff spojrzał na Matta, który stał ze wzrokiem wbitym w ziemię. Spojrzał na jego matkę, której oczy nagle wypełniły się łzami, która zatoczyła się i wyszeptała:

- Przepraszam, synku.

Przez długą chwilę nie było żadnej reakcji. Po zniszczonej twarzy kobiety spłynęły wielkie krople łez. Potem chłopak odpowiedział jej spokojnie:

- Jesteś pijana. Wracaj do domu i prześpij się.

Kiwnęła głową jak mała dziewczynka, która coś zbroiła i teraz chce tylko pokazać jak bardzo jej przykro z tego powodu.

- Odprowadzę cię... - Jefferson patrzył na zgarbione ramiona chłopaka, gdy oddalał się w kierunku klatki, prowadząc matkę. Westchnął ciężko i zakrył dłońmi twarz. Minęło niemal piętnaście minut, zanim Matt wrócił. Przez ten czas Jefferson zdołał się trochę opanować. Matt stanął przy nim, lecz nie spojrzał mu w oczy.

- Nie sądziłem, że jeszcze tu będziesz - powiedział w końcu.
- Czy mam sobie iść?

Matt przytulił się do niego gwałtownie, z całych sił. Jego ramiona zadrgały.

- Przepraszam... - wykrztusił - Przepraszam...

Piosenkarz przytulił go mocno do siebie, pewien że żadna moc nie zdołałaby teraz wyrwać go z jego ramion. Zanurzył twarz w brązowych, pachnących miętą włosach chłopaka.

- Już dobrze - wyszeptał w połowie do siebie w połowie do niego.

Kiedy w końcu się od siebie oderwali, Jefferson otarł twarz Matta z resztek łez, a w jego oczach po raz pierwszy od dawna gościła absolutna powaga.

- Chodź.
- Gdzie? - zdziwił się chłopak, przecierając dłonią twarz.

Jefferson położył ciężką rękę na jego ramieniu. Jego oczy błysnęły.

- Na próbę! - krzyknął tak, że Matt struchlał. - A gdzie myślałeś?!
- Ja...
- Nieważne - uśmiechnął się mężczyzna i puścił do niego oko - Chyba wolę nie wiedzieć.

Matt spurpurowiał.

- Co?! Insynuujesz?!

Jefferson roześmiał się i nagle przytulił chłopaka.

- Nic... - wymruczał do ucha - Po prostu chodźmy już na tę próbę.
- Nie umiesz być poważny? - rzekł kwaśno Matt.

Jefferson wsiadł na motor, dając zapasowy kask Mattowi.

- Życie jest...
- ... wystraczająco poważne. Wiem. - chłopak nałożył kask wciąż z kwaśną miną.

Przyjemnie było jechać przez miasto, czując mocno obejmujące go w pasie ramiona Matta, jego głowę przytuloną do pleców. Jefferson pozwolił sobie na rozkoszowanie się tym uczuciem. W pewnej chwili roześmiał się. Matt usłyszał ten śmiech, dzięki nadajnikowi w kasku.

- Z czego się śmiejesz? - zapytał.
- Czuję się trochę jak jakiś średniowieczny rycerz... uprowadzam z zamku ukochaną i umykam przed gniewem jej ojca.

Palce Matta silniej zacisnęły się na jego brzuchu, gdy usłyszał słowo "ukochana".

- Tylko ty nie jesteś... - zaczął Jefferson wciąż z uśmiechem, stając tym razem na światłach.
- Twoją ukochaną? - agresywnie wszedł mu w słowo Matt, jego głos przekazywany przez mikrofon był lekko zniekształcony.
- Nie... - rzekł piosenkarz łagodnie - Nie jesteś dziewczyną. I uciekamy przed twoją matką, a nie ojcem. No i to już nie jest średniowiecze.

Przytrzymał dłonią ręce Matta na swoim ciele, na chwilę, bo zaraz musiał ruszyć, znów miał zielone. Poczuł, że chłopak kładzie ponownie głowę na jego plecach. Uśmiechnął się.

- Nie uwierzą mi, jak im opowiem.
- Karl i Sarah?
- Yhm...
- Pewnie, sam bym ci nie uwierzył.
- Czy wolisz, żebym im nic nie mówił?

Odpowiedziała mu cisza, chłopak tylko przytulił się do jego pleców mocniej.

- Tak mi wstyd - wyszeptał.
- Matt... jeżeli to ze względu na mnie, to się nie przejmuj. Ja się nie przejmuję... ani moje zdanie o tobie nie zmieni się przez to, co zdarzyło się dzisiaj... Obiecuję - dodał po krótkiej chwili, bo milczenie Matta zaniepokoiło go. Tym bardziej, że przedłużyło się jeszcze.
- Chyba wolałbym, żeby się jednak zmieniło.

Przez chwilę starał się zrozumieć o co chodziło chłopakowi, wreszcie roześmiał się cicho. Nic nie odpowiedział, tylko zaparkował przed budynkiem, w którym mieli próby.
Matt szybko zsunął się z siodełka i zdjął kask. Unikał jego wzroku.

- Jeff... - zagadnął wyraźnie skrępowany - Czy między nami... to co się stało... Czy to coś zmienia?

Jefferson wyciągnął do niego dłoń, świadomy powagi chwili.

- Tak. - odrzekł po prostu.

Matt zaczerwienił się lekko.

- Czy jesteśmy teraz.... - szukał w głowie odpowiednich słów, a w końcu wykrztusił, czerwieniąc się jeszcze bardziej - parą?...

Piosenkarz uśmiechnął się.

- A chcesz?

Matt odwrócił się ku niemu gwałtownie, po raz pierwszy patrząc mu prosto w oczy, po czym widząc w spojrzeniu Jeffa czułość, złagodniał. Podszedł bliżej, niepewnie wyciągając rękę w stronę policzka piosenkarza.

- Chcę... - rzekł, kiwając głową.

Jefferson pozwolił się dotknąć, czując że jest szczęśliwy, niezależnie od tego, co niósł im los.

- W takim razie chyba jesteśmy... parą.

Matt roześmiał się i przytulił go bardzo mocno. Jeffersonowi było naprawdę dobrze z twarzą wtuloną w jego koszulkę.
"Nawet jeżeli nasza miłość nas nie ocali... nawet jeśli nie ocali mnie..."




Jeremy siedział przy schodach domu, gdy przyjechali jego matka i ojciec. Włosy miał w nieładzie, twarz bladą i zmęczoną. Wolał nie wracać myślą do wydarzeń ostatniej nocy. Przetarł dłonią zmęczone oczy, czując pod palcami wilgoć.
Ciemny chrysler zatrzymał się przy bramce.
Trzasnęły drzwi. Jedne, po chwili drugie. Słysząc kroki na żwirowanej ścieżce, Jeremy pochylił głowę jeszcze niżej. W zasięgu wzroku zobaczył nagle brązowe damskie czółenka. Matka.
Odważył się podnieść głowę. Zauważył od razu jej postarzałą gwałtownie twarz, czerwone oczy.

- Mamo... - wyszeptał.

Nagle zobaczył ojca tuż obok. Także wyglądał na zmęczonego, ale chłopak nie miał czasu żeby przyjrzeć się jego twarzy, bo ze schodka poderwał go silny cios.

- Jak mogłeś? - wycedził ojciec zimno - Jak mogło nie być cię przy matce w takiej chwili? Jak mogłeś ją zostawić?

Policzek piekł go mocno. Pod palcami czuł żwir. Spod powiek wymknęły mu się łzy. Ale szybko je powstrzymał. Spojrzał na matkę, ignorując ojca.

- Wybacz mi, mamo - poderwał się na nogi i uciekł przed nimi, zbliżając się do bramki.

- Gdzie twój samochód? - warknął za nim ojciec.

Odwrócił się, uśmiechając gorzko.

- Zepsuł się, tato. Niezautoamtyzowanym samochodom często się to zdarza.

Zauważył prawdziwie zatroskany wzrok matki. Przeraźliwie smutny wzrok. Wzrok pytający "Co się stało?" Umknął przed nim, tak jak umykał przed wspomnieniami zeszłej nocy.
Odwrócił się chcąc odejść, lecz zatrzymał się nagle widząc luksusowy samochód, parkujący tuż obok wozu ojca.
Drzwiczki otworzyły się i przed oczyma Jeremy'ego z wnętrza mercedesa wysiadł... Deverell Robertson. Chłopak instynktownie cofnął się.
Na widok Robertsona uwaga Terrence'a Michelsa odwróciła się chwilowo od syna.

- Czego chcesz? - zagadnął nieprzyjaźnie. Deverell uśmiechnął się szeroko.
- Przyjechałem zobaczyć jak się czujesz.

Terrence Michels zbladł wyraźnie.

- Kula przeszła niepokojąco blisko, czyż nie? - kontunuował Robertson niezrażony.

Ojciec Jerremy'ego nie odrzekł nic.
Robertson westchnął ciężko.

- Musisz na siebie uważać, Terrence. Nie chcemy przecież żeby coś ci się stało.

Jeremy zobaczył, że na twarz ojca występuje pot.

- Wynoś się stąd, Deverell.
- Widzę, że przeszkadzam. Nie będę zatem zwlekać. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem, Terrence. Życie jest bardziej kruche niż się nam to zawsze wydaje.
Michels spuścił głowę.
Robertson zawahał się, patrząc na Jeremy'ego. Chłopak poczuł chłód pod tym wzrokiem.

- Wybierasz się gdzieś - zagadnął Deverell - Może cię podwieźć?

Jeremy miał na końcu języka odmowną odpowiedź, kiedy nagle niespodziewanie dla samego siebie rzekł:

- Chętnie, jeżeli to nie problem.
- Jeremy! - krzyknął za nim ojciec.

Robertson uśmiechnął się.

- Nie, to żaden problem.

Jeremy wsiadł do samochodu. Klimatyzowane wnętrze sprawiło, że poczuł zimny dreszcz na plecach. Samochód ruszył tak cicho, że nawet się nie zorientował. Pogładził palcami skórzaną, jasną tapicerkę.

- Można nie lubić automatów - powiedział Deverell uśmiechając się leciutko - ale nie da się zaprzeczyć ich wygodzie.

Jeremy znów pogłaskał skórę siedzenia.

- W końcu po to zostały stworzone, czyż nie? - mruknął chłopak myślami będąc gdzieś daleko - dla ludzkiej wygody...
- Czy wygoda jest czymś złym? Czy zaspokajanie ludzkich pragnień jest złe?
- Zło to względna kategoria.
- Ale każdy ma przecież własne pojecie na to, co dobre i na to co złe. To, co przez większość jest uznane za dobre, czy złe, staje się w ten sposób kategorią względnie obiektywną, czyż nie?
- Względnie...

Robertson roześmiał się.

- Wrodziłeś się w ojca, nie ma co, Jeremy.

Chłopak dotknął wciąż piekącego policzka i zamyślił się. "Ostatnio często to słyszę..."

- Czy mam to uznać za komplement?

Robertson położył nagle swoją dłoń w czarnej rękawiczce na ręce Jeremy'ego, bezwładnie spoczywającej na siedzeniu.

- Jak najbardziej. Mogę nie zgadzać się z twoim ojcem, jeżeli chodzi o kwestie... natury politycznej, ale wciąż ogromnie cenię go jako profesjonalistę.
Chłopak spojrzał na niego lekko nieprzytomnie.

- Profesjonalistę? Ciekawy dobór słów... profesjonalistę w jakiej dziedzinie? - zapytał, stanowczo wysuwając swoją dłoń spod palców Deverella.
- W dziedzinie nauk społecznych... oczywiście.

Niepokój zakłuł Jeremy'ego. Czuł się jakby wchodził w dyskusję, mającą ważkie konsekwencje, nie dysponując jednakże wszystkimi danymi.

- Oczywiście - mruknął, nagle mając ochotę wysiąść z samochodu.
- Czemu mam wrażenie, że między tobą a twoim ojcem nie układa się najlepiej?

Jeremy uśmiechnął się gorzko.

- Nie wiem, doprawdy.
- Nie zaperzaj się, Jeremy - rzekł śmiejąc się Robertson - Wiem z własnego doświadczenia, że kontakty rodziców z dorastającymi dziećmi nie zawsze są łatwe.
- Wydaje mi się, że nie masz dzieci.

Deverell zamyślił się głęboko. Jeremy obserwował go spod oka.

- Mam - mruknął polityk - Syna.
- Nic nie wiedziałem.

Deverell potarł ręką twarz.

- Rozwiodłem się z jego matką dosyć wcześnie. Nie utrzymujemy bliskich kontaktów.
- Przykro mi - rzucił Jeremy zdawkowo.

Robertson jakby oprzytomniał.

- Niepotrzebnie - uśmiechnął się - gdzie cię podwieźć, Jeremy?
- Myślę, że wysiądę tutaj i przejdę się, przyda mi się trochę świeżego powietrza. To była ciężka noc.
- Ze względu na ojca, jak rozumiem.

Jeremy zawahał się, troska Robertsona wydawała się szczera. Jego złote oczy patrzyły łagodnie. "Czy przyprawiam owcy wilczą twarz?" zastanowił się przelotnie "Czy to jednak wilk w owczej skórze?" Wspomniał przez chwilę bladą, zaciętą twarz Anthony'ego.

- Tak, ze względu na ojca.
- Jak już mówiłem, cieszę się, że nic mu się nie stało.
- Tak.
- Trochę to dziwne, że zamachowiec zaatakował tylko Triumvirat i twego ojca.

Jeremy spojrzał zaskoczony. Czy Roberson próbował coś insynuować?

- Policja podejrzewa, że zamachowiec był związany z tutejszą organizacją anarchistyczną.
- A tak... Nazywa się Chaos, słyszałem. Wichrzyciele. Ludzie, którzy nie mają pojęcia o tym, jak trudno jest dbać o cały ten świat - w jego głosie pojawiły się agresywne nutki.
- Może widzą tylko, że ta opieka nie jest wystarczająca.
- Czy jesteś zwolennikiem anarchistów, którzy przypuścili atak na twojego ojca? Którzy zamordowali członków Triumviratu?
- Nie.
- Ale nie jesteś zwolennikiem obecnego rządu.

Jeremy westchnął ciężko, przyparty do muru. Robertson stanowczo był zbyt przenikliwy.

- Nie do końca... - mruknął.

Deverell uśmiechnął się nagle.

- Po części zgadzam się z tobą. Ten rząd wymaga zmian...

Zamyślił się głęboko.
Jeremy przyglądał się krajobrazowi za przyciemnioną szybą.
Niespodziewanie poczuł rękę Deverella w swoich włosach, a jego oddech na policzku. Lęk przed nim, nie do końca wytłumaczalny, nie do końca świadomy wrócił ze zdwojoną siłą.

- Proszę mnie wypuścić - rzekł, jak mu się wydawało spokojnie - powiedziałem już, że chętnie się przejdę.
- Tobie bardziej przyda się ciepłe łóżko niż przechadzka - szepnął mu polityk do ucha, celowo wprowadzając pewną dwuznaczność w swoją wypowiedź - Po takiej nocy...

Jeremy cofnął się przed nim, całym ciałem wspierając o drzwi.
Druga ręka Deverella ujęła go za podbródek i zbliżyła jego twarz do własnej. Jeremy widział jego delikatnie zmrużone złote źrenice naprzeciw własnych, zielonych.

- Taki śliczny... - mruczał mu polityk wprost w usta - Nie musisz się mnie bać, Jeremy. Nie skrzywdzę cię.

Teraz dopiero Jeremy naprawdę się przestraszył. Patrzył rozszerzonymi oczyma na Deverella, na jego przystojną, nieco dziką w wyrazie twarz, na czarne, siwiejące na skroniach włosy... Czuł się jak mysz pod zimnym, nieczułym wzrokiem węża i myślał, że pewnie to zawsze tak jest, że zło przybiera piękną twarz, bo pięknu ufamy instynktownie. To dorobek minionych wieków, kiedy piękno było synonimem dobra... ale także prawdy.
Poczuł się nagle słaby i bezbronny... Zamknął oczy, spod powiek wymknęła się zdradziecka łza. Nagle zauważył, że samochód zwalnia, zatrzymuje się. Prawą dłonią namacał za plecami klamkę i nacisnął ją. Jednocześnie usłyszał trzask otwieranych drzwiczek i ostrzegawczy sygnał w głębi samochodu. Szarpnięciem całego ciała uwolnił się z uścisku Robertsona i wytoczył z samochodu.

- Jak już powiedziałem, wolę się przejść - wydyszał, wciąż lekko zgarbiony, na drżących nogach.

Deverell półleżący na siedzeniu uśmiechnął się do niego drapieżnie.

- Jak wolisz - rzekł podnosząc się i przeczesując palcami włosy - A co do twojego ojca... powtórz mu, że szczerze się cieszę, że nic mu się nie stało...
Zamknął drzwi, a Jeremy'emu wydawało się, że usłyszał coś jeszcze, coś co brzmiało jakby "Tym razem", ale to było tylko złudzeniem. Musiało być.
Klaksony samochodów, którym blokował drogę, uświadomiły mu, że stoi na środku ulicy, przed światłami, na początku właśnie formującego się korka. Szybko przeskoczył krawężnik, już z chodnika patrząc w ślad za oddalającym się czarnym mercedesem.



W jego wnętrzu zirytowany mężczyzna wyjął uporczywie mu się naprzykrzający telefon komórkowy. Wcisnął przycisk przyjęcia rozmowy i tuż przed jego oczyma wyświetliła się miniaturowa twarz o skośnych oczach.

- Czemu nie odbierasz? - zapytał Ichikawa, a nawet niedoskonały obraz jego twarzy pozwolił Robertsonowi dostrzec starannie ukrywany wyraz zniecierpliwienia.
- Byłem zajęty.

Ichikawa przez chwilę nie odpowiadał, po czym westchnął.

- Byłeś u Michelsa?
- Byłem.
- I?
- Jestem pewien, że powtórnie przemyśli naszą propozycję.
- Lepiej żeby zrobił to szybko. Zbliża się nasza... godzina zero.
Robertson rozluźnił się i uśmiechnął.

- Nie martw się. Nie wątpię, że nawet w tej chwili nie myśli o niczym innym.

Ichikawa odwzajemnił jego uśmiech.

- Czy zatem mogę zająć się innymi, nie cierpiącymi zwłoki, sprawami?- Jak najbardziej. Michelsa zostaw mnie.
"Obu Michelsów" dodał w myślach.
- Dobrze. Do zobaczenia, Deverell.
- Do zobaczenia, Toki.

Rozłączył się i już w całkiem dobrym nastroju zmienił adres docelowy w komputerze mercedesa.

- Trzeba porozmawiać raz jeszcze z posłańcem, który raz już tak celnie dostarczył naszą wiadomość. Być może nie skończy się na jednej...



Jeremy niepostrzeżenie dla samego siebie wtopił się w tłum. Ludzie potrącali go, mijali, czasem zagadywali, nie wiedział o co im chodziło. Jeden człowiek chciał chyba wiedzieć, która jest godzina, ale nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, choć zegarek tkwił na jego nadgarstku, zegarek, prezent od ojca. Ktoś chyba się o niego martwił, pytał, czy niczego mu nie potrzeba, ale wzruszył ramionami, kwitując tym samym tę zbędną i nieznajomą mu troskę.
Kiedy się ocknął ze stanu bliskiego lunatykowaniu za dnia, był w dzielnicy której nie znał, bolały go nogi, nie wiedział jak bardzo przyzwyczaił się już do poruszania na czterech kółkach. Stał w miejscu, rozglądając się wokół, bo poza kierunkiem, z którego nadszedł niewiele wiedział o tym, gdzie jest i co powinien teraz robić. Niepewnie odwrócił się, patrząc na brzydkie, odrapane kamienice.
"Let the God pray in His heaven, but leave the Earth to us" przeczytał graffiti na budynku, przy którym stał. Kim mogliby być tajemniczy "us" nie wiedział. Zwrócił się twarzą w przeciwnym kierunku. Tylko budynki. Z zamkniętymi drzwiami. Z zamkniętymi oknami.
I jak na złość nikogo, kogo mógłby spytać o drogę. Zawrócił i poszedł w kierunku, z którego przyszedł, myśląc że może wtedy znajdzie drogę. Nigdy by nie przypuścił, że zgubi się we własnym mieście. Myślał, że nie może znajdować się zbyt daleko od dzielnic, które zna, ale przypomniał sobie, że jeszcze będąc w samochodzie Robertsona nie zwracał zbytniej uwagi, gdzie jedzie.

- Pięknie, kurwa... - zaklął brzydko, gdy za rogiem ukazała się ulica do złudzenia podobna do tej, którą właśnie opuścił - To jakiś cholerny labirynt.
I nagle, jakby samemu źle czując się z własną wulgarnością, zatkał rękoma usta.
Przytulił się do muru domu pod którym stał, daremnie szukając w nim oparcia. W końcu usiadł na ziemi, nie dbając o to, że nie jest już tak ciepło, jak było latem, że siedzi w brudzie.
"Let the God pray in His heaven, but leave the Earth to us".
- Tato.. - wyszeptał zasłaniając również oczy - Anthony.



- Pamiętałeś... - wyszeptał do Anthony'ego, nie wierząc własnym uszom. Wyskoczył z samochodu, lecz zanim zdążył podejść do mężczyzny blisko, zwolnił i zatrzymał się. Czuł jak jego kurtka przesiąka deszczem. Anthony miał twarz mokrą, bladą i odległą. Jeremy czuł się jak we śnie, tylko nie mógł zdecydować jeszcze czy to marzenie, czy koszmar wychodzi mu naprzeciw.
Widząc zimne i nieczułe oczy Anthony'ego struchlał.

- Anthony?... - zapytał niepewnie, obojętny na deszcz i chłód.
- Tak, pamiętam cię - wyszeptał on - Jesteś tym dzieciakiem, który zawsze pałętał mi się pod nogami, a potem...
- Potem?...

Nie spodziewał się ataku, zresztą nawet gdyby się spodziewał nie zdążyłby się przed nim uchronić, tak był szybki. Poczuł tylko jak całym ciałem uderza o słup okolicznej latarni, która w dodatku właśnie tę chwilę wybrała sobie na to, aby zamigotać i zgasnąć. Mrok pogrążył ich obu. Jeremy poczuł jak ból rodzi się w okolicach jego krzyża i płynie w górę po jego kręgosłupie.
Jęknął, nie mogąc prawie zaczerpnąć oddechu pod silnymi dłońmi Anthony'ego zaciśniętymi na jego koszuli.

- To wszystko przez was... rozpieszczone dzieci ludzi, którzy jako dzieci byli rozpieszczani... Przez was i tę waszą głupią wojnę... Przez was ginęli najlepsi i co, co do cholery teraz z tego macie? Zwycięstwo opłacone ludzką śmiercią i cierpieniem... Żebyście mogli żartować o tym, jak to Gnojaki zostały wdeptane w ziemię i słusznie, bo czemu zadzierali z Ziemią?

Chwila pełna ciszy i niemego bólu Jeremy'ego. Chwila szeptu kropel uderzających o bruk.

- Zarozumiała raso... - słyszał bardzo cichy głos przy swoim uchu, lecz był zbyt obolały, zaskoczony i przerażony, by zareagować na niego inaczej niż słuchając go, bojąc się w każdej chwili powiedzieć coś, co spuści ze smyczy dzikiego psa... gniew. - A może lepiej byłoby dla ciebie, żeby zniszczono cię... Zanim jeszcze powstałaś...

Ponowne długie milczenie. Ucisk na jego szyi lekko zelżał.

- Jeremy...

Tylko kiwnął głową leciutko.

- Wiesz jak wyglądało te wielkie zwycięstwo Ziemi?

Pokręcił głową.

- Wylądowaliśmy na ich planecie... plancecie Obcych, wy nazywacie ich Gnojakami... Mieliśmy rozkaz zabijać wszystko, wszystko, co się rusza. I chcieliśmy to robić... naprawdę. Tylko w chwili w której weszliśmy do ich miast... pod ich czerwonym niebem, zrozumieliśmy, że są tam tylko kobiety i dzieci... samice i młode, jak pewnie wolałbyś, żebym je nazywał, bezbronne bo ich wszyscy wojownicy byli na orbicie czekając na nasz atak. Nasza wielka mistyfikacja. A rozkazy zostały wciąż te same... zabijać. Wszystko, co będziesz miał na swoim celowniku, zabij. Niezależnie od tego, że na tym celowniku masz przerażone dziecko... tak właśnie, dziecko, a nie młode. Zabijaj, aż się zapomnisz w tym zabijaniu, potrafisz to w końcu, jesteś żołnierzem... Żołnierzem. Masz ten niewątpliwy zaszczyt obrony swej planety przed najeźdźcą. Krwiożerczym, okrutnym, bezlitosnym...
Czuł szaleńcze bicie swego serca, urwany oddech. Oddech urwany podobnie jak oddech mężczyzny z twarzą przytuloną niemal do jego ramienia, twarzą tak bliską, a zarazem tak odległą.
Anthony roześmiał się nagle. Krótko i głucho.

- A potem uciekaliśmy przed ich gniewem... uciekaliśmy tak, jak tylko tchórze, którzy trafiwszy na silniejszego od siebie, potrafią. Nasze wielkie zwycięstwo... Wasze wielkie zwycięstwo... to nic innego, jak wielka, udana ucieczka.

Jeremy czuł jak boli go ściśnięte gardło. Każdy oddech był torturą, choć mężczyzna nie ściskał już jego szyi.

- Jeremy... Jeremy... powiedz mi, czy zasługuje na przetrwanie rasa, która nie dość, że jest się w stanie dopuścić takiego okrucieństwa na innej rasie, to dopuszcza się podobnych zbrodni na swoich własnych członkach?

Coś gorącego spłynęło szyją Jeremy'ego. Ale on mógł wpatrywać się tylko przed siebie szeroko otwartymi oczyma, zmuszony do tej pozycji przez silne ręce Anthony'ego. Plecy bolały go strasznie.

- Człowiek człowiekowi zadaje gwałt, Jeremy. Człowiek wśród ludzi sieje śmierć. I wśród ludzi śmierć zbiera... A to wszystko dla was, tych, którzy nie znają słów miłości i wybaczenia, dla których pieniądz jest ważniejszy niż życie. Robiłem wszystko, co mi kazali, bo pragnąłem tu wrócić, ale wiem już, że tu nie czeka mnie tu nic innego, niż piekło, z którego wracam.

Minuty upływały w ciszy. Jeremy drżał.

- Anthony... - odważył się wyszeptać - Ja na ciebie czekam. Czekałem cały ten czas.

Mężczyzna podniósł nagle głowę.

- Ty?

Ich twarze były tak bliskie, że Jeremy widział mrok głęboko czający się w granatowych, niemal czarnych oczach Anthony'ego.
Jego głowa boleśnie uderzyła o latarnię, gdy Anthony pocałował go brutalnie.
Spod powiek Jeremy'ego wymknęła się łza, najpierw jedna, potem druga, lecz pocałunek trwał. Nie miał nic wspólnego z delikatnością, ani jakimkolwiek wolnym od gniewu uczuciem. Kiedy w końcu Anthony oderwał się od niego, Jeremy miał usta obolałe i opuchnięte.

- Kolejna zachciewajka bogatego dzieciaka - usłyszał gorzkie słowa i nagle mężczyzna przestał go przytrzymywać. Niespodziewanie uwolniony chłopak zachwiał się. - Przyzwyczaiłeś się, że masz wszystko, czego tylko zapragniesz. Prawdziwe życie omija cię, ominęła cię wojna, ominął cię ból, więc śnisz na jawie, i myślisz że każdy twój sen się spełni. Ale ja nie jestem częścią twojego świata i tym bardziej twego snu. Nigdy nie byłem. Więc obudź się, chłopcze, prawdziwe życie puka do drzwi.

Odsunął się od niego jeszcze kilka kroków. Jeremy chciał coś powiedzieć, ale ściśnięte gardło nie chciało wydać z siebie najlżejszego dźwięku. Patrzył tylko niemo na Anthony'ego, a wszystkie szczegóły jego zdjętej bólem i nienawiścią twarzy wypalały się w jego pamięci.

- Lecz mimo to, cieszę się że twojemu ojcu nic się dziś nie stało - rzekł mężczyzna, a Jeremy zamarł niepomiernie zdumiony.
- Mojemu ojcu?... - wyjąkał.

Anthony patrzył na niego przez kilka sekund z twarzą jak maska a potem skrzywił się.

- Biedny dzieciaku, czyżbyś rzeczywiście nic nie wiedział?

Jeremy ledwie skinął głową. Tylko tyle był w stanie zrobić, gnany jedynie tym pragnieniem, żeby Anthony nie odszedł teraz, nie zastawił go w niewiedzy.
Anthony zbliżył się do niego gwałtownie, a chłopak aż się skulił. Nie przejmując się tym zupełnie mężczyzna powiedział cicho.

- Był dziś zamach na Triumvirat - zawahał się. Szkoda że Jeremy nie wiedział jak bezlitosne może być dzikie zwierzę kiedy je zraniono, może wtedy okrutnie rzucone słowa byłyby mniej bolesne - I na twojego ojca.

Przerwał na moment, jakby rozkoszując się strachem chłopaka, a potem z twarzą wykrzywioną w grymasie niesmaku, dodał - Nie martw się, nic mu się nie stało. Jest zdrów i cały.
Jeremy trząsł się. Objął się ramionami, ale chłodu który zapanował w jego sercu nic nie mogło rozproszyć. Instynktownie dążył do ciepła drugiego człowieka, nawet jeżeli okazywał się nim ten, który rany zadał. Patrzył na Anthony'ego w szoku. Ten odsunął się. Oczy Jeremy'ego utkwione w jego twarzy wzniosły się lekko i powoli przymknęły.
Anthony odsunął się dalej.

- Idę - mruknął, i udowadniając jak dokładnie pamięta ich wspólne czasy szkolne wycedził - I nie, nie możesz wracać ze mną ze szkoły, Jeremy.

Po czym oddalił się.
Jeremy stał przez minutę, wystawiając twarz i niewidzące oczy w stronę nieczułego nieba, pod palcami czując chropowaty, zimny beton latarni. Po czym zebrał się w sobie, wtoczył do samochodu i obrócił kluczyk w stacyjce. Silnik zarzęził ... i zgasł. Spróbował ponownie, też bez rezultatu. Uderzył pięścią w deskę rozdzielczą... zaklął zdławionym głosem, a potem wyjął komórkę, wezwał pomoc drogową i wybuchnął płaczem.




"Let the God pray in His heaven, but leave the Earth to us".


- Może nie powinienem był... - wyszeptał do siebie, wciąż zasłaniając dłonią twarz - W którym momencie tak bardzo poplątało się moje życie? Czego się do cholery spodziewałem?...
- Czy rzeczywiście śniłem tylko swój sen, nie będąc go świadomym?
Zebrał rękoma włosy w daremnej próbie uporządkowania ich.
- Przepraszam... - usłyszał nagle nad głową.

Spojrzał na stojącą nad nim kobietę. Nie widział dokładnie jej rysów, bowiem stała pod słońce.

- Tak?
- Czegoś ci trzeba, chłopcze? Zasłabłeś?

Uśmiechnął się blado.

- Nie.

Kobieta stanęła obok, pozwalając mu dostrzec swoją twarz, poprzecinaną wieloma zmarszczkami.

- Zatem to serce... - mruknęła.

Uśmiechnął się szerzej, gorzko.

- Nie mam chorego serca.
- Jesteś pewien?

Pochylił głowę.

- Nie.
- Tak myślałam.

Chwila milczenia. Chłopak nie był pewien czego kobieta oczekuje od niego. A może nic nie oczekiwała, tylko wyszła na przechadzkę, korzystając z ostatnich słonecznych dni?

- Mój mąż zginął na wojnie.
"Znów wojna...".
Odchylił głowę do tyłu, wspierając ją o mur i zamykając oczy.
- Przykro mi...
Kiwnęła głową.
- To było dawno. Zaraz na początku wojny... Wyglądasz mi na dzieciaka z bogatego domu, który się zgubił.
- Tak...
- Nie wiesz, jak trafić z powrotem.
Spojrzał na nią z ukosa. Jej wzrok nie był skierowany na niego, tylko gdzieś w dal.
- Nie wiem - potwierdził - Moje ścieżki splątały się i nie zauważyłem nawet kiedy.
- To dzielnice biedoty - rzekła, jakby nieświadoma jego ostatnich słów - Prawie w ogóle nie ma tu mężczyzn. Wszyscy pojechali na wojnę.

Przyjrzał się jej dokładniej. Miała na sobie stary, powyciągany sweter i czarne spodnie. Była raczej szczupła, o smutnej, bladej twarzy. Siwiejące włosy miała upięte w kok. Jej oczy, ciemne, prawie czarne, okalały liczne zmarszczki.

- To takie dziwne... - kontynuowała - Wy bogaci, wykazaliście całą listę chorób, dzięki którym nie mogliście wziąć udziału w walkach... biedni okazali się nagle najzdrowszą częścią społeczeństwa... Biedni ze swym aż nadto ograniczonym dostępem do leków i pomocy medycznej. Naprawdę dziwne, nieprawdaż?
Co miał jej powiedzieć, potwierdzić, zaprzeczyć? Był zbyt zmęczony na dyskusje o tematyce społecznej. "To nie jest akademicka dyskusja o tematyce społecznej" uświadomił sobie "Na taką dyskusję mogą sobie pozwolić ludzie, którym głód nigdy nie zajrzał w oczy, ludzie którzy uważają, że przystoi im wykazywać należyte zainteresowanie problemami współczesnego świata. Ale przecież właśnie wśród nich zainteresowanie to nigdy nie wykracza poza akademicką dyskusję."
"Ludzie tacy, jak ja"
"Ludzie, jak mój ojciec"
Jego świat rozpadał się. Jego rozpad zaczął się jakiś czas temu, a teraz odpadały od niego coraz to dla niego ważniejsze fragmenty, stanowiące o tym, kim jest. Stanowiące o bezpieczeństwie życia, które wiódł.
Od banalnej pogardy dla samego siebie, pogardy która niejako pasowała do jego wizerunku młodego buntownika, przechodził do zrozumienia... i czegoś głębiej skrytego, bardziej mrocznego niż pogarda... uświadamianego na każdym kroku wstydu za to, kim jest. Za to, że nie zrobił nic, żeby zmienić to, kim jest... choć niewątpliwie miał po temu okazję.
Wszystko to, co robił... było robione byle jak, było zabawą bogatego dzieciaka w życie.
Ze zrozumieniem przychodził ból.
I świadomość, że tym bólem nie można się szczycić jak wizytówką współczesnego romantyka. Że taka wizytówka jest obrazą dla prawdziwie cierpiących.
Że źle świadczy o nim.
Jeremy'emu obrzydło wszystko.
"To się chyba nazywa dorastaniem" pomyślał "kiedy wytrąceni z naturalnej dla wieku dziecięcego homeostazy, nie potrafimy do niej wrócić, nie potrafimy znaleźć łatwych rozwiązań i wytłumaczeń. Nie możemy już zamknąć oczu i szeptać, że będzie dobrze."
"Kiedy osiągnąwszy w końcu upragnioną dorosłość, nie chcemy jej już."

- Skręć w prawo na następnym skrzyżowaniu, a dojdziesz do głównej ulicy. Stamtąd już trafisz do domu.

Usłyszał tylko lekkie kroki, oddalające się od niego.

- Doprawdy? - zapytał cichutko, ponownie chowając głowę w ramionach.-Doprawdy?...

I słowom tym towarzyszył stłumiony szloch.



Anthony'ego obudziły pierwsze promienie świtu. Poczuł na policzkach ich delikatny dotyk. Ciepło na powiekach.
W łóżku było miękko, bezpiecznie, przyjemnie. Mógł zakopać się w pościeli i marzyć, że wczorajszy wieczór nie zdarzył się.
Mógł.
Ale nie umiał.
Anthony był realistą, nie marzycielem.
Przyjmował rzeczy takimi, jakimi były.
Przyjmował ciepło poranka.
Przyjmował własny chłód i mrok.
Nawet największy chłód i najgłębszy mrok.






Komentarze i opinie mile widziane ;)))
Kethry














Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:12:04
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

grzybek (grzybekmen1@op.pl) 16:15 22-08-2004
Niezłe masz pomysły. Ciekawe co wymyślisz dalej?
Natiss (natiss@tlen.pl) 15:55 23-08-2004
Całkiem, całkiem. ^^ Musze stwierdzić, że jest troszku dla mnie nie zrozumiałe (no cóż, inteligencją to ja nie grzeszę), ale podoba mi się. XD
(Brak e-maila) 19:28 27-08-2004

Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 19:29 27-08-2004
Ehhhhhhhhhhhhhhhhh....... Co tu dużo mówić..... Jak się coś takiego czyta to człowiek tylko w milczeniu wciska babci w dłoń piątkę na świeczkę przed ołtarz, żeby tylko autor pisał dalej tak dobrze, jak dotądsmiley Wszystko kocham, i te zdania co skutkują łaskotaniem w żołądku, i ten styl nie do opisu i tę treść... zresztą co tam treść.... treść to miał i Bolesław Prus..... ale Anthony! Boże, Anthony! Ja nie wiem za co ja go tak uwielbiam, nie mniej jednak uwielbiam go krańcowo.^^ Mój #1 wśród seme...
kethry (kethry@interia.pl) 00:40 28-08-2004
okropnie dziekuje ^___^ smiley***
kethry (kethry@interia.pl) 16:58 28-08-2004
Sachmet. daj ty tej babci na swieczke. przyda mi sie wszelka pomoc teraz smiley
Nache (Brak e-maila) 19:30 28-08-2004
Sory, że się wtrącę, ale Nitta lepszy smiley. Mowilam to od początku smiley. Keth, Ty wiesz co ja myśle, ja sie rozwodzić nie bede...
Kethry (kethry@interia.pl) 22:52 28-08-2004
mrrrr. wiem. ogromne buziaki dla ciebie smiley** ja tam Jeffa... nic nie poradze smiley
Ashura (Brak e-maila) 19:25 04-09-2004
No i po raz kolejny stwierdzam O MOJ BOZE, JAKI TA DZIEWCZYNA MA TALENT!Kolejne opko do pokochania.Zastanawialas sie moze nad kariera pisarska?Moim zdaniem masz ogromne szanse na sukces.pozdrowionka^----------^
Kethry (kethry@interia.pl) 23:35 05-09-2004
dziekuje smiley strasznie milo mi sie zrobilo po waszych wpisach smiley
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila)10:29 06-09-2004
Kethry. Ja jestem zdegustowana. Ja tu się na świeczki rujnuję, a DALEJ NIE MA DALSZEGO CIĄGU?
Kethry (Brak e-maila) 22:18 07-09-2004
zaraz bedzie. najpierw czesc 11 musi przezyc Nachebetkowa krytyke smiley
Nachebet (Brak e-maila) 13:07 09-09-2004
Hyhyhy... ... jestem w trkacie... Właśnie Anthony Jeremiego tego... a, nie powiem wam... ...
*poszła czytać*
Heike (heike@tlen.pl) 23:34 10-09-2004
Masz dar przykuwania mnie do kompa. Wzroku nie mogę oderwać do momentu kiedy zodaczę ostatnią linijkę.
Kethry (kethry@interia.pl) 20:38 12-09-2004
ranny, ale jednak zywy... Trop przetrwal krytyke. dojrzewam do wyslania go Nami smiley
Ashura (Brak e-maila) 18:05 25-09-2004
Dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11...
Tets (Brak e-maila) 00:32 26-09-2004
Jak najlepsze rekomendacje ode mnie takze... ;]
An-Nah (Brak e-maila) 15:47 10-10-2004
Keth, powiem ci to tylko raz, bo mnie zazdrosc zzera - powinnas zostac profesjonalistka. Zalamalam sie. Ide czytac dalej.
Arvin (Brak e-maila) 17:18 20-10-2004
Cóż żadko się zdarza,a jednak muszę przyznać opowiadanko jest dobre, nawet bardzo. Mogłabyś przerobić to na książkę po paru poprawkach.Muślałaś kiedyś o pisaniu zawodowym? Tylko musiała byś wtedy pisać częściej i tyle samo.
Kethry (kethry@interia.pl) 19:16 22-10-2004
Arvin: heh, no i tu mamy problem smiley
An-Nah (Brak e-maila) 13:20 31-10-2004
Keth, melduje ze (w koncu!) doczytalam i rpagne ciagu dlaszego... pospiesz sie ^^
Rahead (Brak e-maila) 23:51 11-11-2004
12 12 12 12 12 12 O_O

szybciej T_T

chyba nie muszę dodawać ze super......
Jeenefrath (Brak e-maila) 18:38 16-11-2004
Dobre tylko żatko piszesz
lollop (Brak e-maila) 21:13 20-11-2004
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA (to jest okrzyk uwielbienia wywołany z braku odpowiednio dobrych słów)
(Brak e-maila) 20:31 03-12-2004
Powinnaś zostać pisarką masz dar pisz dalej
wena Kethry (Brak e-maila) 23:48 12-12-2004
mam zla wiadomosc (chlip). glupia (oj, glupia) autorka tego opa wziela sobie na kark szczescie pt drugi kierunek studiow. nie ma czasu na oddech, nie ma czasu na mnie. 12 czesci chwilowo nie bedzie. chlip...
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 00:42 13-12-2004
Kethry, kochanie, nie rób mi tego!!! Rozumiem, co to dwa kierunki studiów, naprawde, ale kończenie w takim miejscu to zbrodnia na czytelnikach...Błagam, napisz cos szybciutko, jak tylko złapiesz chwilę oddechu!!!
Rahead (Brak e-maila) 10:15 22-12-2004
Y_Y....

Ale ja wytrwam! Bede oczekiwała T-T
(Brak e-maila) 23:39 22-12-2004
Kethry ja też robie dwa kierunki,daje korki,zajmuje się rodzeństwem,uczeszczam na różne kółka w których przeważnie jestem w zarządzie.Oprócz tego mam jeszcze czas na pisanie przyjaciół i inne takie.
Wiesz mówi się, że jak twierdzisz że nie masz czasu to znajdz dodatkaow zajęcie to zauważysz jak wczaśniej miałeś(aś) go dużo.
To sprawdzona prawda,może skróć opowiadania będzie Ci łatwiej i zadowolisz nassmiley
Kethry (kethry@interia.pl) 15:14 26-12-2004
dzieki za rady. poradze sobie. po swojemu smiley
Ashura (Brak e-maila) 20:20 19-01-2005
JA JESTEM ZDEGUSTOWANA!!!!!!!!!!!11 ukazala sie wieki temu i od tego czasu cicho sza.Kiedy bedea nastepne czesci do jasnej ciasnej????Ja chce Jeremiego on jest cuuuuuudoownyyyy.
Kame (kame_kira@wp.pl) 11:26 01-02-2005
Ach!Ach!Ach!Wzdycham za częścią 12,Nittą,Jeremym i oddechem śmierci na karkusmiley
Na kolanach pójde i czołgać się bede byleś napisała część następną^^
kethry (Brak e-maila) 23:42 06-02-2005
wyrzuty sumienia mnie zjadaja... ale nie mam dobrych wiesci... T__T. Trop stoi jak stal.
Rahead (Brak e-maila) 11:42 28-02-2005
stoi? *łamiącym się głosem* nie ruszył ani o milimeeetr? O_O
SuperNova (przewer@poczta.onet.pl) 14:52 08-03-2005
BŁAAAAGAM Kethry, błagam i jeszcze raz błaaagam o nastęną część!!! Twoje opo czyta się tak samo świetnie jak najlepsze książki SF i sensacyjne!!! Proosze o jeszcze!!!
Kethry (Brak e-maila) 01:20 09-03-2005
ha! no dobra. ruszyl sie o 12 stron smiley cokolwiek robicie - robcie to dalej, bo dziala smiley
(Brak e-maila) 23:22 16-03-2005
Ja też,ja też.Cokolwiek działa to się przyłanczam.Chcę więcej tego opcia jest super!!!
PS:Jak podziała to modę tak co dzień się tu wpisywać
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
Dzis jeszcze raz.
Proszę,błagam pisz dalej
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
PIsz pisz pisz......piszsmiley
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
pisz?
(Brak e-maila) 23:24 16-03-2005
piszesz?
(Brak e-maila) 15:18 20-03-2005
pisz pisz!! im więcej tym lepiej. jesteś boska i piszesz boskie opowiadania. Tylko nie przestawaj błagam!!
Kethry (Brak e-maila) 21:05 29-03-2005
staram sie smiley. dziekuje smiley**
Rahead (Brak e-maila) 18:08 31-03-2005
ech przeczytalam znowu calosc *rozmazona*
Netsah (Brak e-maila) 00:35 05-04-2005
kochana Rahead mi polecila-na moje nieszczescie przeczytalam cale...pisz-prooosze*blagalny wzrok* jedno z fajniejszych opek jakie czytalam*rozmarzona dolaczam do Rah-kun*
Bardzo zniecierpliwiona (Brak e-maila)23:17 07-04-2005
i jak ci idzie?? Mam nadzieje że wenka nie opuszcza bo chyba zwariuje jak nie poznam dalszych etapów tej historii. Ocal moje zmysły bo jeszcze troche i je postradam. Życzę stałego natchnienia
;D
asjana (asjana@gmail.com) 10:59 04-05-2005
super piszesz po prostu bosko nie wiem kiedy naoisalas ostania czesc ale potrzac po datach bylo to dosc dawno wiec prosze zmiluj sie nd nami i napisz nastepna czesc nie moge sie juz doczekac
(Brak e-maila) 16:26 18-05-2005
to jużmój 5 wpis tutaj każdy w odstepie conajmniej kilku tygodni...
Matko ja już od pół roku nic innego prócz śledzenia postępów wpisaniu opka nie robie...
LITOŚCI!!!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 13:39 23-06-2005
Boze. *beczy* 7 raz juz to czytam a ty nie napisalas nic dalej. Musialas przeciez napisac choc troszke!!! Prawda???
Wiem wiem, sesja itd. ale ja tu cierpie. Musle ze MY cierpimy. Wyslij choc na maila ze dwa zdania nowiej czesci. Jak moglas zostawic opo w takim momecie !!!!!!!!

AAAAAAaaaaaaaaaaaaaghr. Musze wiedziec co bedzie dalej.
Kira (Brak e-maila) 23:38 16-03-2006
O moj Boze... Twoje opowiadanie jest niesamowite.. i wywarlo na mnie ogromne wrazenie @_@! to jest po prostu cos niesamowitego. Podoba mi sie Twoj styl. Jest swietny! Opowiadanie jest boskie i trzymajace w napieciu *_*.. Kya! A Anthony jest wprost cudowny! Uwielbiam goo *.*. On i Jeremy, mimo wszystko, pasuja do siebie.... ^^
Ja chce wiedziec co bedzie dalej...! Prosze, prosze, prosze, blagam o dalsze czesci! Czuje ze jezeli nie dowiem sie co stanie sie dalej to umre ;_;. Czy beda dalsze czesci?... jesli tak, to kiedy?T_T
Kira (Brak e-maila) 13:50 17-03-2006
Czekam T__T...
Kira (Brak e-maila) 18:23 18-03-2006
*nadal czeka* u.u
Kira (Brak e-maila) 14:01 20-03-2006
Ecchhh, kiedy bedzie ciag dalszy?
Gall (Brak e-maila) 18:59 21-03-2006
My chcemy więcej!
My chcemy więcej!!!
W przeciwnym razie zakładam strajk głodowy!
Kira (Brak e-maila) 12:43 23-03-2006
Dokladnie! My chcemy wiecej Anthony'ego Jeremy'ego i innych! ~.~
Kira (Brak e-maila) 13:55 26-03-2006
Ech T.T... chcemy wiecej!@_@
~.~ (Brak e-maila) 18:40 01-04-2006
Jest nowa aktualka a Ukrytego Tropu ciagle nie ma...
Kethry (Brak e-maila) 00:14 03-04-2006
no dobra. to sie pochwale. skonczylam Tropa. zanim sie tutaj jednak zjawi musi przetrwac ogien beta-readingu smiley. co sie ostanie, to sie o/ukaze smiley
Kethry (Brak e-maila) 00:32 03-04-2006
ale sie zdziwilam, ze jeszcze jestescie. i czekacie. mrrau smiley
Kira (Brak e-maila) 11:31 06-04-2006
AAAAAAA! NAPRAWDE?!?! *zemdlala i umarla ze szczescia* Dziekujeeemy Ci droga Kethry! ^______^ *tanczy*
(Brak e-maila) 19:08 17-04-2006
Nie chce na nikogo naciskac ani nic, ale kiedy wreszcie bedzie?v.v'
liz (liz5@o2.pl) 15:44 21-04-2006
kiedy bedzie nastepna czesc... ja nie moge sie juz doczekac :]
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 18:51 21-04-2006
halooooo!
Czy ktos tam jest??
Stuk puk.!
Juz prawie rok minął od ostatniej częsci (albo i więcej) My tu uuuumieramy.
Jak mozna zostawić czytelnika, tuż przed zakonczeniem, bo podobno 12 rozdział ma być ostatni. Toz to gorsze jest, od najwymyślniejszych tortur.

Wielce załamana, wierna czytelniczka (zadziej komentatorka)
mary madness
mary madness (Brak e-maila) 18:55 21-04-2006
Oł jessss.
Przeczytałam wpis Kethry. Znaczy... będzie Trop ^O^
Jaspis (Brak e-maila) 14:23 28-04-2006
Ja też chcę kolejną część,a najlepiej kolejnych paręsmiley Kiedy bedą?
lukger (Brak e-maila) 15:27 30-04-2006
prawdziwa perełka przeczytałam jednym tchem.Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.Poprostu rewelacja!!!
Kira (Brak e-maila) 16:52 13-05-2006
Auuuu.. proszeee v.v chyba juz dluzej nie wytrzymam ;_; ja chce Ukrytego Tropa! *wali sie patelnia w glowe*
juicebox (dariaart@interia.pl) 08:46 27-05-2006
a gdzie dalszy ciąg????!!!!
(Brak e-maila) 18:31 30-05-2006
omgwtf?!
(Brak e-maila) 18:03 18-06-2006
no to kto by w koncu tym przywodca ciem??
Kira (Brak e-maila) 17:30 19-06-2006
Nareszcie się doczekałam ostatniej części!
Podobało mi się.. jak zwykle było wspaniałe, lecz czuję pewien niedosyt.. czy Jeremy naprawde nie kocha Anthony'ego? bo mi się wydaję że jednak kocha @_@. Ech, szkoda, że to już koniec.. będzie mi ich brakować v.v.
Dziękuję Ci bardzo za to cudne opowiadanie!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 17:41 19-06-2006
Zmianę stylu czuć. Odnoszę wrażenie, że ta zmiana przeżyła swoje apogeum w opowiadaniu umieszczonym w antologii. Zamieszczasz więcej opisów i rozwodzisz się bardziej nad wnętrzem bohaterów. Ogólnie to bardziej patetycznie się zrobiło.
Podobało mi się. Zawsze podobają mi się twoje opowiadania, ale wolałam twój poprzedni sposób pisania.
Rahead (Brak e-maila) 23:31 20-06-2006
tak najbardziej ale to najbardziej mi sie podobal motyw imienia Colmana..
no... taka perła.
Yoan (Brak e-maila) 00:43 21-06-2006
No tak, odczuwa się inny styl, lecz jak na moje niczego mu nie brakuje smiley hyh...Jefferson...gratuluję, nie często mam łzy w oczach przy czytaniu smiley. Dobra robota!
Kethry (Brak e-maila) 00:55 21-06-2006
Dzieki, Kochani! smiley** bardzo duzo to dla mnie znaczy smiley
Sccar Leth (Brak e-maila) 23:50 23-06-2006
Uwielboam Ciebie i Twoje opowiadanie.Cieszę się, że czekanie się opłacało. Jesteś świetną pisarką i zdania nie zmienię. Wiem co mówię.Jestem krytykiem, a odkąd ukazała się pierwsza część z niecierpliwością czekam na kolejną.
Życzę więc dalszych sukcesów i kolejnych takich tekstówsmiley
Linarea (fantastyczka01@interia.pl) 22:45 13-07-2006
Normalnie nie cierpię s-f ale Twoje opowiadanie było niesamowite! Szkoda tylko, że styl ci się zmienił (nieco zbyt filozoficzno-melancholijny jak dla mnie). No i naprawdę szkoda mi Jeffa smiley
Sac (Brak e-maila) 20:13 11-05-2007
Wiem, ze jest to s-f, ale mam jedną uwagę:
Korea Pd. nigdy nie pójdzie w sojusz z komunistycznymi Chinami lub Irakiem, z dwóch powodów: przede wszystkim, USA dość solidnie pilnuje tego państwa (mają tam nawet własną bazę), a drugi powód to - Koreańczycy nie lubią Chińczyków. Tak samo Korea Pn nie skuma się z Japonią, która od II wojny światowej jest również w pewnym stopniu kontrolowana przez USA, poza tym komunistyczni Koreańczycy nienawidzą Japonii. Nie wiem, czy ten komentarz ma sens, bo widzę, ze dawno temu nikt tu nie pisał, ale sugerowałabym rozważanie tych faktów. Powodzenia w pisaniu smiley
smiley (Brak e-maila) 18:58 20-11-2007
Wiesz niezla historja. Ale zanim przeczytalam pierwszy rozdzial minela godzina smiley Masze byc szczera, sa troche za dlugie. Ale tak jest swietnesmiley
Mary (Brak e-maila) 10:01 27-11-2007
Kethry ja Cię bardzo, bardzo, bardzo ładnie proszę dodaj kolejne części, bo to opowiadanie jest niesamowite! Normalnie aż brak słów, choć jeżeli chodzi o takie kwestie to jestem wygadana =)Ale Ty mnie po prostu zauroczyłaś swoim stylem pisania =)
Liz (ziaabaa@wp.pl) 18:51 27-11-2007
No nie... to nie może być prawda... Ja myślałam, że to opowiadanie jest skonczone! Huh... Nie znosze nie znać zakończenia...
Ale ze mnie naiwny człowiek, wiesz? Tam się działo tyle złego... i tak nagle spadła na mnie świadomość, że taki jest realny świat, że wokół ciebie zawsze rozgrywają się ludzkie dramaty, o których nie masz pojęcia. Że świat zmierza ku... no, napewno niczemu dobremu. Czuję sie jakby powoli miał zbliżać się ku końcowi.
Raczej nigdy nie przepadałam za takimi fatalistycznymi dziełami, ale.. moze to dlatego, że chcę byc optymistką i nie widzieć, co tak naprawdę się dzieje? Czym tak naprawdę jest życie? Przeraziło mnie to... i naprawdę skłoniło do poważnych przemyśleń. Bo to było, aż ZA realistyczne.
Żałuję, że nie potrafie wydusić z siebie nic bardziej konstruktywnego, ale zwyczajnie brak mi teraz słów, żeby powiedzieć, co czuję. To jak swoiste katharsis. Nie mogę sie odnaleźć w takiej drastycznej historii, gdzie jedno nieszczęście pociaga następne a wszystko jest ze sobą splecione okrucieństwem i śmiercią jak w koszu pełnym wijących się węży...
Dawno w Internecie nie czytałam czegoś tak dobrego i szczerzę żałuję też, że najwyraźniej cała ta praca została porzucona... Naprawdę szkoda tego opowiadania. Powinno mieć zakończenie, jest tego warte.
Mary (Brak e-maila) 20:54 04-12-2007
Kocham Cię, po prostu Cię kocham za to opowiadanie, a może powieść jest bardziej adekwatnym określeniem?
Liz (ziaabaa@wp.pl) 17:52 23-02-2008
O. Nie masz pojęcia, Droga Autorko, jak się zdziwiłam, kiedy dziwnym przypadkiem tu weszłam i tajemnicza liczba 12 z czymś mi się skojarzyła. A mianowicie z tym, że wcześniej jej nie było smiley Ależ sie ucieszyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że to nowa i ostatnia część. Nie powiem, że żałuję, że więcej nie będzie, bo to było dobre zakończenie. Powiedziałabym, że na poły szczęśliwe, sycące pewną potrzebę serca po tym, kiedy tak się utożsamialiśmy się z bohaterami, a jednak nie dało po sobie odczuć nadmiaru tegoż szczęścia, bo to odbiera realizm całej treści.
Co do tego, czy styl tej części różnił się od poprzednich... Dawno czytałam poprzednie części, ale zmiana na pewno nie jest tak drastyczna, nadal wciąga i czaruje pięknymi sentencjami.
Naprawdę gratuluję pięknej pracy i cieszę się niezmiernie, że zechciałaś się podzielić nią z innymi na łamach strony.
Życzę dalszych sukcesów i efektywnego samodoskonalenia, jeśli pisanie Cię nie zmęczyło smiley
Pozdrawiam.
wadera (wadera88@tlen.pl) 18:12 14-08-2009
Powiem tak, to opowiadanie jest jednym z najlepszych jakie miałam przyjemność czytać na tej stronie. Szczerze to przez kilka dni nie potrafiłam oderwać się od niego i myślami byłam ciągle z głównymi bohateramismiley Większość opowiadań jest taka.. płytka, średnia fabuła, albo mało skomplikowana, nacisk na romanse.. no i dobrze, niech i takie będą:] Twoje dzieło jest o niebo lepsze od innych choćby pod tym względem, że ma kilka wątków pozornie przypadkowo łączących się ze sobą tu i tam... Czyta się przyjemnie i naprawdę udało Ci się zachować napięcie do końca:] No i fakt, że jest duuuużo tekstusmiley Uwielbiam długie opowiadania, bo to świadczy o tym, iż autor się napracowałsmiley Pozdrawiam serdecznie i życzę jeszcze więcej weny twórczejsmiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum