The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 26 2024 23:54:59   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Ukryty trop 3
CZĘŚĆ TRZECIA - WOJNY





Anthony Hudson śnił. Zdarzało mu się to tak rzadko, że nawet przez sen poczuł się zdziwiony. Może sprawiło to łóżko, w którym spał, po raz pierwszy od czterech lat duże i wygodne.
Wydawało mu się za duże i za wygodne i może ten niepokój przywołał sny.
Sny były dziwnie zagmatwane, sprawiały, że budził się co chwila i zastanawiał gdzie jest.
Kiedy sobie przypominał, że wojna się skończyła i że nie jest już w armii, tylko na urlopie, w domu, o którego istnieniu zdążył już zapomnieć, uspokajał się i zasypiał znowu. Tylko po to żeby się znów obudzić.
Czuł się beznadziejnie samotny w pustym domu. Brakowało mu oddechów innych żołnierzy, obecności drugiego człowieka, do której zdążył się już przyzwyczaić i która była jedynym ratunkiem przed szaleństwem.
Kiedy dzisiejszego wieczora na odprawie powiedzieli mu, że jest wolny, bo dostał urlop bezterminowy, opuścił koszary i przez długą chwilę nie wiedział gdzie iść.
W czasie wojny dom wydawał się tak odległy i nierealny.

W końcu obudził się. Był już całkiem przytomny i wiedział, że dziś już nie zaśnie, choć niebo nie zabarwiło się nawet najlżejszym blaskiem świtu.
Pomyślał, że pierwszej nocy w wojsku też nie mógł spać. Był wtedy taki młody i taki przerażony, niepewny swego losu... myślał ze nigdy nie przyzwyczai się do nowych warunków.
Przyzwyczaił się wtedy i wiedział, że teraz też się przyzwyczai.

Człowiek mógł przyzwyczaić się do wszystkiego.

Zamiast bezsensownie tkwić w łóżku wstał i rozsunął żaluzje. Jego ciało wciąż podświadomie oczekiwało dzwonka alarmu. W ciągu czterech lat wojska nauczył się, że spokój jest zdradliwy, że największy spokój poprzedza największą burzę. Dlatego patrząc na ciche, uśpione ulice, zastanawiał się gdzie tutaj czai się wróg.
I znów musiał przypomnieć sobie, że wojny już nie ma.
Że nie ma nic do roboty.
Ubrał się w dres i wyszedł ze swojego małego mieszkanka.
Kiedy wychodził z niego 4 lata temu, żegnała go matka, wtedy już poważnie chora, lecz jeszcze żywa.
Wiadomość o jej śmierci złapała go tuż po przekroczeniu bramy zakrzywiającej przestrzeń, tuż przed pierwszą walką.
Może zmarła dlatego, że wojsko zabrało jej już drugiego syna, a pierwszy nigdy nie wrócił. Anthony rzadko wspominał swojego starszego brata Charlesa. Nigdy nie byli sobie bliscy. Charles urodził się aby służyć w wojsku. Od zawsze wiedział, co chce w życiu robić. Anthony był humanistą i służba wojskowa była tak odległa od spełnienia jego marzeń jak to tylko możliwe.
Charles był w pierwszym transporcie wojsk Ziemi wysłanym na wojnę z Obcymi. Nigdy nie wrócił. Podobno zginął gdzieś w przestrzeni głupią śmiercią.
Anthony przeżył, ale matka nie doczekała tej chwili.

- Cóż za ironia losu...- mruknął, zbiegając po schodach.

Chłodne powietrze uderzyło go w twarz. Lato przemijało, przypomniał sobie, rozkoszując się wciąganym do płuc zapachem. Nadchodziła jesień. Dużymi krokami.
Rozejrzał się w lewo, potem w prawo.
Kiedy wyjeżdżał cztery lata temu było lato, dzień, a ulice były pełne ludzi.
Teraz wrócił, była jesień, noc i pustka na ulicy.
Zaczął biec. Nie za szybko, żeby się nie zmęczyć. Bieg relaksował go. Czuł pracę swoich mięśni i równy oddech.
Chłodny wiatr suszył krople potu na jego twarzy.
Mijał kolejne budynki tak samo ciemne i nieme.
Pod nosem nucił jakąś starą piosenkę. Biegł już prawie od godziny, kiedy go zobaczył.
Mężczyzna szedł chodnikiem naprzeciw niego. Był tak zapatrzony w chodnikowe płytki, że Anthony nie podejrzewał żeby go zobaczył. Chciał zboczyć w bok, by uniknąć nieprzewidzianego spotkania, lecz właśnie w tej chwili mężczyzna podniósł głowę i spojrzał bezpośrednio na niego. Wtedy Anthony musiał zrewidować swoje wcześniejsze spostrzeżenie, bo nieznajomy wyrósł zaledwie z wieku chłopięcego, nie mógł mieć więcej niż 17-18 lat. Stali przez chwilę naprzeciwko siebie, badając się wzrokiem, aż chłopak podjął jakąś decyzję i podszedł do Anthony'ego. Był ubrany w czarne jeansy i czerwony podkoszulek, wystający spod skórzanej kurtki. Ciemne, krótkie włosy miał obcięte nierówno, a gdzieniegdzie na plecy spływały mu cieniutkie, znacznie dłuższe warkoczyki.
Widząc zaskoczenie Anthony'ego, chłopak uśmiechnął się leciutko. Twarz miał delikatną, przystojną, bardzo młodą. Podszedł tak blisko mężczyzny, że ten mógł z bliska spojrzeć w jego duże, orzechowe oczy.

- Hej, masz może ogień?- zagadnął go chłopak.

Anthony trzepnął dłońmi po kieszeniach i wyciągnął zapalniczkę.

- Mam.

Ogień zaigrał cieniem na twarzy chłopaka, wyostrzył mu rysy.
Anthony patrzył jak nieznajomy głęboko zaciąga się papierosowym dymem.

- Dzięki.

Chłopak odwrócił się, zamierzając odejść.

- Hej, mały...- Anthony nie wiedział właściwie, co chce mu powiedzieć. Chłopak spojrzał na niego ciekawie. - Uważaj na siebie.

Nieznajomy roześmiał się.

- Nie martw się o mnie - mruknął - Jestem dzieckiem nocy...

Tylko tyle i odszedł.
Anthony jeszcze długo patrzył na szczupłą sylwetkę niknącą w mroku.
W końcu wzruszył ramionami i stwierdził, że najwyższy czas wracać do domu. Niebo barwiły delikatnie odcienie świtu.
Tym razem nie chciał na to patrzeć. Odwrócił głowę. Przyjrzał się ulicy.
Życie budziło się ze snu. Ludzie wychodzili do pracy. Okolica rozbrzmiewała warkotem uruchamianych silników. Na chodniki wyszli przechodnie. Jeden czy drugi potrącił go. Nawet tego nie poczuł. Potrafił po prostu przyglądać się temu wszystkiemu w niemym zdumieniu. Czuł się jakby był w dziwnym teatrze, gdzie rozgrywa się przedstawienie przeznaczone tylko dla niego. Teatr życia. Tyle razy wracał do tego myślą, ale teraz wiedział że wszystkie jego wspomnienia i wyobrażenia, były beznadziejnie blade w porównaniu z rzeczywistością. Był zafascynowany i oszołomiony patrząc na to życie, które toczyło się jakby nigdy nic.
"Tylko cztery lata... Jak można tyle zapomnieć przez cztery lata?"
W końcu pokręcił głową i ruszył przed siebie, już spacerkiem.
Wiatr złagodniał i przyniósł ze sobą trochę ciepła, którego skąpił w nocy. Mimo to poczuł jak jego ciało przenika dreszcz, dreszcz zimna. Sala treningowa na Montgomerym, ich statku bazie, zawsze była ogrzewana. Nigdy nie było w niej czuć najlżejszego powiewu.
Z daleka dostrzegł swój dom. Pomyślał, że chyba musi zrobić zakupy, jeżeli chce coś zjeść. Tu nie było stołówki...
"Czy naprawdę uczenie się życia na nowo będzie tak trudne?"
Popatrzył pod nogi, widząc spękane chodnikowe płytki. Przebył w ten sposób ostatnie metry dzielące go od mieszkania. Dlatego tak bardzo zaskoczył go cichy głos.

- Anthony...

Jego pierwszą reakcją było "Dałem się zaskoczyć!". Niemal instynktownie uskoczył w bok, jednocześnie sięgając po broń, kiedy...
"Nie ma broni..."
..

- Anthony. Wojna się skończyła.

Spojrzał przytomniej. Odważył się odetchnąć. Przyjrzał się mężczyźnie, który siedział na schodach budynku i patrzył na niego z mieszaniną obawy i troski. Jego mięśnie rozluźniły się, a potem spięły ponownie, tym razem na skutek zaskoczenia.

- Nikolas.

Brunet z naprzeciwka uśmiechnął się.

- Całe moje szczęście, że nie miałeś broni.

- Nie mogę poruszać się po mieście z bronią. Przepisy zabraniają.

Nikolas roześmiał się.

- Znam przepisy.

Anthony pochylił głowę.

- Cóż z tego, kiedy ty nie czujesz, że jesteś w mieście?

Kiedy Anthony nie odpowiedział, mężczyzna sięgnął w bok, wziął do ręki kule, które stały do tej pory pod ścianą i przy ich pomocy wstał.
Anthony widząc to odwrócił wzrok. Nie umknęło to uwadze Nikolasa.

- To nie była twoja wina, Tony.

Anthony spojrzał na niego, na szczupłą, mało przystojną, ale szlachetną twarz, na brązowe oczy, ukryte za okularami.

- Nicky...

Objęli się krótko, klepnęli po ramionach.
Nikolas odsunął Anthony'ego na odległość ramion.

- Naprawdę cieszę się, że wróciłeś.

- Cieszę się, że mogłem wrócić.

- Wejdziemy?

- Tak.

Anthony przez chwilę bał się, zastanawiając się czy i jak ma pomóc przyjacielowi wejść na schody, ale ten wspiął się na nie z zadziwiającą sprawnością.

- Przyszedłem, bo pomyślałem, że możesz mieć pewne problemy z zaaklimatyzowaniem się. Jak widzę, nie myliłem się.

Anthony zawahał się chwilę. Ale po chwili przypomniał sobie, że to przecież Nicky, jego przyjaciel.

- To wszystko wydaje się takie dziwne... - wyszeptał - Przez cały ten czas marzyłem o powrocie, a teraz kiedy tu jestem, zupełnie nie wiem co robić.

- Hmmm... mógłbym ci powiedzieć po prostu, żebyś się nie przejmował, bo to minie. - Nickolas zatrzymał się wpół schodów i spojrzał na niego uważnie - Ale co by wtedy był ze mnie za przyjaciel.

Zamilkł na moment i po chwili podjął, kładąc mu rękę na ramieniu i głęboko patrząc w oczy:

- Zatem powiem ci, żebyś się nie przejmował, bo to minie - położył nacisk na każde słowo.

Anthony uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
Nikolas podjął wspinaczkę.
W końcu zatrzymali się przed drzwiami do mieszkania Anthony'ego. Mężczyzna wyciągnął rękę do klamki. Drzwi były otwarte. Na karcące spojrzenie Nikolasa, wyznał zawstydzony:

- Chyba zapomniałem zamknąć. Stary nawyk.

Weszli do wnętrza. Większość mebli wciąż była zasłonięta białymi pokrowcami.

- Przepraszam. Nie miałem wczoraj czasu posprzątać.

- Nie szkodzi. - Nickolas bez zaproszenia wszedł do dużego pokoju i usiadł na kanapie, nie przejmując się tym, że leży na niej wciąż zmiętą pościel, w której spał Anthony. Nie skomentował ani jednym słowem tego, że mężczyzna nie spał we własnym łóżku.

Anthony usiadł na krześle naprzeciwko niego i nagle uśmiechnął się, bo pomyślał jak dobrze jest móc go widzieć.

- Mógłbym cię teraz zapytać po prostu, co u ciebie słychać - powiedział - Ale co wtedy by był ze mnie za przyjaciel. Dlatego zapytam cię... co u ciebie słychać?

Jak wcześniej Nikolas tak teraz on nadał tym banalnym słowom osobistego znaczenia.
Nikolas roześmiał się.

- Będąc szczerym, wiedzie mi się całkiem dobrze. Dochrapałem się nawet rangi porucznika. - wskazał na oznakę na mundurze.

- Zauważyłem.

Nikolas spoważniał.

- Ze mną naprawdę wszystko w porządku, Tony. Pracuję jako asystent generała Burke'a i choć może nie jest to fascynująca robota, to jednak... nie muszę się obawiać, że zginę z ręki wroga... Obcego czy człowieka.

Anthony wstał z krzesła i stanął przy oknie.

- Dickinson nie żyje, Nicky.

Stał do niego odwrócony tyłem, więc nie widział pierwszej reakcji na te niespodziewaną wieść. Kiedy się w końcu odwrócił, nie dostrzegł na twarzy przyjaciela niczego, prócz lekkiego smutku.

- Zawsze przypuszczałem, że tak właśnie skończy... - powiedział łagodnie Nicky - Był głupi i nieostrożny.

Anthony schylił głowę.

- Mam nadzieję, że nie miałeś na to wpływu...- mruknął żartobliwie Nikolas, ale spoważniał, gdy Tony nic nie odpowiedział - Bo nie miałeś, prawda, Tony? Admiralicja wiedziałaby, gdyby coś się stało.

- Nie, nie miałem z tą śmiercią nic wspólnego, choć Bóg jeden wie, jak niedaleki byłem od...
- Sza, przyjacielu. To przeszłość, a wracanie do przeszłości ma sens jedynie jeżeli chce się z niej wyciągnąć jakąś naukę. Ja ze swojej wyciągnąłem.

Anthony pokiwał głową.

- Nie nadawałem się na żołnierza, Tony. Dickinson... nie udowodnił mi nic, co nie byłoby prawdą.

- Boże, Nicky, popatrz na siebie! Dickinson zrujnował ci zdrowie! I to tylko dlatego, że nienawidził mnie! Czy ty naprawdę...

- Dickinson zrujnował mi zdrowie, ale być może ocalił życie.

Anthony poddał się.
Nikolas patrzył na niego przez długą chwilę, a w końcu uśmiechnął się.

- W końcu i tak wylądowałem na wyższym stołku niż on. No i nie zapominajmy o tym, że ja żyję. A to więcej niż można powiedzieć o nim.

I roześmiał się znów.
Anthony po chwili uśmiechnął się także, choć on tak łatwo nie mógł zapomnieć tego, co zdarzyło się na Montgomerym tuż po starcie z Ziemi.

- No no no i cóż my tu mamy? - głos starszego chłopaka wytrącił Anthony'ego z ze stanu otępienia, w którym był od chwili opuszczenia Ziemi. Spojrzał na salę z perspektywy swojej pryczy znajdującej się tuż pod sufitem. Głos nie był skierowany do niego.
W głównym przejściu stało trzech chłopaków. Mniej więcej 18-letnich. Odezwał się największy z nich. A słowa kierował do kogoś skulonego na ziemi poniżej. Anthony nie wiedział do kogo, bo stojąca trójka skutecznie zasłaniała mu widok.
- Chyba się pomyliłeś, mały - kontynuował przywódca niewielkiej grupki - Wydaje się, że powinieneś był trafić raczej do przedszkola, a nie na statek wojenny.
Przesunął się trochę, tak że Anthony mógł zobaczyć ofiarę jego ataku. Na podłodze klęczał drobnej budowy chłopak z rozwichrzoną czupryną i okularami spadającymi na nos.
Anthony poczuł gorycz napływającą do gardła. Znal takich jak ten, który teraz znęcał się nad chłopcem... napatrzył się na takich przez całe życie. Tchórze, którzy przekonanie o swojej sile i odwadze czerpią z dręczenia słabszych.
- No co, dzieciaku?- starszy chłopak kopnął młodszego. Lekko, na tyle tylko, by wytrącić mu z rąk to, co tamten tak kurczowo ściskał - Zobaczcie chłopcy, mamy tu prawdziwą dumę naszej armii... o czy to nie słodkie, to przecież zdjęcie jego mamuni.
Anthony poczuł gniew.
"Dlaczego nikt nic nie robi?!"
Nagle usłyszał dźwięk pękającego szkła.
- Ups, upadło mi... Widzisz, Roy, jaki ze mnie niezdara, upuściłem zdjęcie mamusi Nikolasa.
Dwaj pozostali chłopcy roześmieli się do wtóru przywódcy.
"Dlaczego do cholery nikt nie reaguje?!"
- O, Roy, popatrz, czyżby duma naszej armii miała się zaraz rozpłakać?
Któryś z jego sługusów kopnął chłopca, Nikolasa, trochę mocniej.
Dzieciak wciąż nic nie mówił i nic nie robił.
Nikt nic nie robił.
Kolejny kopniak.
I jeszcze jeden.
Anthony poczuł, że furia go zaślepia. Usiadł na pryczy.
- Dość tego!
Trzej oprawcy jak na rozkaz odwrócili się. Anthony wreszcie mógł przyjrzeć się ich twarzom. Wstrząsnęło nim to, jak przystojnymi rysami charakteryzował się ich przywódca. Jego zmysłowe wargi wygięły się w złośliwym uśmiechu.
- Popatrzcie, duma armii ma obrońcę.
Roześmieli się.
Anthony poczuł na sobie wzrok wszystkich chłopców zgromadzonych w sali. Poczuł na sobie poważne i skupione spojrzenie Nikolasa.
Powoli zszedł z pryczy.
- Rzeczywiście to chyba duma naszej armii, skoro nawet nie zapłakał, gdy trzech silniejszych od niego skurwysynów się nad nim znęcało. Rzeczywiście to chyba największa duma tej armii, skoro wszyscy na to patrzyli i nikt nie zareagował. Odwrócił się i popatrzył na wszystkie twarze zwrócone ku niemu. Nienawidził ich teraz. Wszystkich. Choć dużą część z nich znał, uczyli się przecież w jednej szkole, jeśli nie klasie.
Powoli znów zwrócił swą twarz ku szefowi bandy. Przez chwilę patrzył prosto w jego zielone, ironicznie uśmiechnięte oczy, a potem spokojnie napluł mu w twarz.
Dało się usłyszeć jak cała sala wciąga gwałtownie powietrze do płuc.
Dwóch sługusów oprawcy zrobiło ruch, jakby chcieli złapać Anthony'ego, ale powstrzymała ich jego ręka.
- Theodore... - zaprotestowali.
- On jest mój - mruknął Theodore i wyprowadził szybki cios, mający w założeniu ściąć Anthony'ego z nóg. Nie dość szybki. Anthony złapał w locie rękę chłopaka i wykorzystując impet uderzenia przerzucił go przez swoje plecy, tak jak go kiedyś uczono. Theodore głucho rąbnął całym ciałem o ziemię.
Cisza aż namacalna trwała przez sekundę. A później kompani Theodore'a rzucili się na Anthony'ego z wściekłym wrzaskiem.
Reakcja Anthony'ego była błyskawiczna. Pierwszego uderzył w twarz, drugiemu, który w tym momencie złapał go za ubranie, wywinął się i wykręcił rękę, po czym z całej siły kopnął w żołądek. Chłopak zgiął się wpół.
Cała walka nie trwała nawet 10 sekund.
Widząc, że jego napastnicy są chwilowo nieszkodliwi Anthony wrócił do Theodore'a, który tymczasem wciąż leżał na plecach i próbował złapać oddech. W jego oczach lśniły łzy.
- No i kto się tu zaraz rozpłacze?- powiedział, stawiając stopę na szyi Theodore'a tak, że ten nie mógł złapać tchu. - Kto jest teraz słaby?
Dostrzegł nienawiść we wzroku tamtego. Uśmiechnął się.
- Nie słyszę.. .- nacisnął mocniej.
- Ja .. - wychrypiał tamten.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
Słyszał za plecami, że kumple Theodore'a doszli już do siebie i najwyraźniej nie wiedzą, co robić. Spojrzał na nich krótko. Jego wzrok pytał "Mało?". Stchórzyli. Wiedział, że stchórzą. Tacy, jak oni są odważni tylko wtedy, kiedy atakują słabszych od siebie.
- Przeproś chłopca - powiedział, wracając tymczasem spojrzeniem do ich szefa.
Może gdyby był wtedy mniej wkurzony, gdyby adrenalina tak szaleńczo nie krążyła mu we krwi, przestraszyłby się spojrzenia Theodore'a. Ale teraz nie zwracał na nie większej uwagi.
- Przeproś chłopca - wzmógł nacisk na swoją stopę. Theodore zacharczał.
- Przepraszam... - wykrztusił w końcu. Anthony powoli cofnął stopę.
Theodore poderwał się na nogi, skrzyknął swoich kumpli i niemal biegiem opuścił salę.
Napięcie wyraźnie spadło.
Anthony odetchnął głęboko i wtedy przypomniał sobie o Nikolasie.
Podszedł do chłopaka i dostrzegł jego spojrzenie utkwione w sobie. Nachylił się, chcąc pomóc mu wstać.
- Głupi - usłyszał szept tak cichy, że z pewnością nie słyszał go nikt inny. Wbił wzrok w ciemne źrenice Nikolasa.
- Wstań - powiedział tylko, wyciągając do niego dłoń. Chłopak po krótkiej chwili przyjął ją. Kiedy wstał okazało się, że jest wyższy niż Anthony z początku sądził. I starszy. Po prostu był bardzo drobny.
Anthony kucnął i podniósł z ziemi potrzaskane zdjęcie Nikolasa.
- Proszę...
Jednak chłopak zawahał się zanim wziął je z ręki Anthony'ego.
- Czemu to zrobiłeś? Uważasz, że jestem za słaby, aby bronić się sam?
Anthony nie wiedział, co powiedzieć.
- W takim razie potraktowałeś mnie nie mniej protekcjonalnie i upokarzająco niż oni.
Anthony'emu opadła szczęka.
Chłopak nieoczekiwanie uśmiechnął się.
- Pewnie chcesz mi teraz powiedzieć, że chciałeś dobrze.
Anthony poczuł jak na policzki wypełza mu rumieniec.
- Pewnie w dodatku myślisz, że teraz dadzą mi spokój. Mylisz się. Prześladowanie się dopiero zacznie. Będą czyhać na mnie... i na ciebie. Nie wątpię, że ty sobie poradzisz... ale ja? - zamilkł na moment, a po chwili poklepał Anthony'ego po ramieniu - Żal mi to mówić, przyjacielu, ale chyba wyświadczyłeś mi niedźwiedzią przysługę.
Teraz Anthony już zdecydowanie poczuł się głupio.
Nikolas uśmiechnął się szerzej.
- Nikolas. - dopiero po chwili zauważył wyciągniętą w jego kierunku rękę.
- Anthony.
Uścisnęli sobie dłonie.
- W zaistniałych okolicznościach uważam, że powinniśmy trzymać się razem.

Nagle zauważył jego twarz tuż przy swojej twarzy. Brązowe oczy spojrzały łagodnie.
- Wspominasz? - zapytał Nikolas.
- Wspominam. - potwierdził Anthony.

I trzymali się razem. Szybko usłyszeli znowu o prześladowcy Nikolasa, Theodorze Dickinsonie. Był z nimi w jednej grupie treningowej.
Spotkali się z nim następnego dnia rano, w sali gimnastycznej. Stanęli w kręgu tak, jak im kazano i czekali na swego nauczyciela. Wielu chłopców miało czerwone oczy, z niewyspania? Od wypłakanych łez? Pierwsza noc nie była łatwa dla nikogo. Ale oczy Theodore'a nie były czerwone, były zmrużone i pałała w nich furia, kiedy patrzył na siedzącego naprzeciwko Anthony'ego. Chłopak w spokoju zniósł jego spojrzenie. Ich kontakt wzrokowy został nagle przerwany przez wejście nauczyciela. Był nim mężczyzna w wieku około 40 lat, w randze sierżanta. Wyprostowali się na baczność, tyle już umieli.
- Spocznij. - powiedział cicho mężczyzna - Nazywam się Greg Waters, będę waszym nauczycielem walki wręcz. Możecie mi mówić "sir" albo "panie sierżancie". - Przerwał na moment, patrząc na twarze chłopców stojących przed nim. - Moim zadaniem nie jest zrobić z was mistrzów tej sztuki, tym bardziej, że umiejętności te mogą okazać się wam zupełnie nieprzydatne. Walka toczy się w przestrzeni.
Znów pauza.
- Nie chciałbym jednak, żebyście to źle zrozumieli. To, że najprawdopodobniej usiądziecie za sterami myśliwców nie oznacza wcale, że możecie te zajęcia zignorować, czy też, że możecie zignorować rangę tego, czego możecie się tu nauczyć.
Pauza.
- Takiej ignorancji nie będę tolerował.
Przeszedł się wokół koła sformowanego przez nich. Każdemu zajrzał w twarz. Anthony skurczył się lekko patrząc w bladobłękitne, zimne oczy.
- Czy są jakieś pytania? Nie? Dobrze.
Stanął w środku koła, zakładając ręce za plecami.
- Czy którykolwiek z was zetknął się kiedyś ze sztuką walki wręcz?
Zapadła cisza.
W pewnym momencie dał się słyszeć pełen ironii głos.
- Jeden z nas na pewno - powiedział Theodore, po czym widząc niebieskie, lodowate spojrzenie utkwione w sobie dodał potulniej - sir.
- Doprawdy? - zapytał sierżant.
- Tak... - i widząc oczekujący wzrok Watersa wskazał Anthony'ego - On... - po czym po znacznie krótszej tym razem przerwie uzupełnił - sir.
- No to się zaczyna... - Anthony usłyszał szept Nikolasa tak cichy, że bez wątpienia nikt inny go nie usłyszał.
Waters podszedł do niego i spojrzał mu w oczy.
- Czy to prawda?
Przygwożdżony tym spojrzeniem Anthony nie widział sensu w wypieraniu się oczywistych faktów.
- Tak, sir. Kiedy byłem mały uczyłem się karate.
Sierżant wpatrywał się w niego przez chwilę. Anthony widział jak za jego plecami Theodore trąca kolegów i uśmiecha się wrednie.
- Spokój. - rzucił krótko Waters nie odwracając się nawet.
Theodore zamarł.
Na sali było cicho jak makiem zasiał.
- Zatem pokaż mi mały, czego cię nauczyli.
Tego Anthony obawiał się najbardziej. Tego, żeby sierżant potraktował go jak gówniarza, który myśli że dużo umie.
- Tak, sir. - powiedział.
Wystąpili na matę, która leżała tuż obok.
Anthony spojrzał na Watersa, który był od niego znacznie większy i na pewno silniejszy. Pokłonił się. Sierżant odwzajemnił się.
Atak Watersa był tak szybki, ze zorientował się w ostatnim momencie. Na szczęście jego ciało pamiętało... odruchowy blok. Kolejny cios... i kolejny blok.
Czuł jak jego ciało jest czujne i sprężone. Nie musiał myśleć, po prostu reagował. Tak jak go uczono... ktoś cię atakuje, blokuj, blokuj i atakuj.
Jeszcze jeden blok i odruchowy cios... kopniak z półobrotu, wykonany tak płynnie i automatycznie, że jego mistrz mógłby być dumny.
Zanim się zorientował sierżant zablokował jego cios, złapał go za nogę i wykręcił ją. Poczuł jak jego ciało wpada w ruch rotacyjny, a potem głucho uderzył o matę. Nie mógł złapać oddechu, ale instynktownie odturlał się w bok, zanim nastąpił kolejny cios. Usłyszał stłumiony chichot z sali. Lecz cios nie nastąpił. Ostrożnie otworzył oczy. Sierżant stał nad nim z nieokreślonym wyrazem na zaciętej twarzy. W końcu wyciągnął do niego rękę. Anthony z wahaniem przyjął ją.
- Nieźle, całkiem nieźle. - powiedział Waters, a śmiech na sali ucichł jak nożem ucięty. - Ale wciąż jeszcze musisz się wiele nauczyć. Na przykład tego, żeby nie zamykać oczu w oczekiwaniu na atak.
- Tak, sir.
- Wracaj do szeregu.
- Tak, sir.
Wrócił na swoje miejsce. Nikolas uśmiechnął się do niego z ulgą.
- Dobrze - rzekł sierżant, wracając na swe miejsce w środku kręgu - Nie myślcie, ze jestem idiotą. - odwrócił się w kierunku Theodore'a, który zbladł gwałtownie - Zapamiętaj sobie jedno, chłopcze... I cała reszta zresztą też. Niezależnie od waszych prywatnych konfliktów, ta sala nigdy nie będzie miejscem na rozgrywanie ich. Nigdy więcej nie próbuj wykorzystywać osób trzecich dla załatwiania własnych spraw. Zrozumiano?
Theodore wyraźnie spocił się pod spojrzeniem żołnierza.
- Tak, sir... - wykrztusił.
- Zrozumiano? - Waters tym razem zwrócił się do całej grupy.
- Tak, sir! - rozległ się zgodny okrzyk.
- Dobrze, zatem możemy rozpocząć zajęcia. Czterdzieści okrążeń wokół sali. Biegiem! Marsz!
Chłopcy posłusznie rozpoczęli bieg. Ale zanim Theodore zdążył choćby uczynić krok, Waters zatrzymał go, ściskając za rękę.
- Dickinson, tak? - zapytał. Chłopak tylko skinął głową. - Zapamiętam sobie ciebie.
To były ostatnie słowa, które skierował bezpośrednio do niego do końca samych zajęć.
Anthony nie był pewien, czy rzeczywiście je słyszał bowiem biegł już, był od nich w sporej odległości, a komunikat został wygłoszony bardzo cichym głosem, ale ilekroć spojrzał na oczy Theodore'a, w których gorąca nienawiść łączyła się z lękiem, nabierał tej pewności. I nie był pewien, czy winien jest sierżantowi podziękowania, czy raczej przekleństwa.

Ataków wrogości Dickinsona było znacznie więcej. Często nie były to bezpośrednie demonstracje nienawiści, czyste prowokacje, lecz raczej wypadki, zbiegi okoliczności, które w innych okolicznościach nie zwróciłyby niczyjej uwagi. Kiedyś na ćwiczeniach na symulatorach okazało się, że jego klawiatura jest zablokowana. Zanim zdążył to zgłosić, przegrał rundę. Raz, kiedy stał pod prysznicem niespodziewanie chlusnął na niego strumień gorącej wody. Ginęły mu rzeczy. Nic cennego... czasem notatki. Jego ulubiona płyta znalazła się raz pod pryczami, pęknięta, choć był pewien, że wieczorem kładł ja na miejsce. I wreszcie raz, kiedy wrócili po ćwiczeniach zmęczeni i Anthony rzucił się na swoją pryczę, skrzypnęła pod nim głucho i spadła z nim razem na łóżko poniżej. Dobrze, że jego właściciela wtedy tam nie było. Bo zbadaniu zaczepów pryczy okazało się, że tajemniczym sposobem się obluzowały.
- Takie rzeczy się zdarzały - stwierdziło dowództwo wzruszając ramionami, ale Anthony widział ironicznie uśmiechnięte oczy Dickinsona.
Anthony starał się zawsze mieć oczy dookoła głowy, uważać na wszystko i wszystkich. Pilnował się jak nigdy wcześniej. Jednak największemu nieszczęściu nie zdołał zapobiec.
Wrogość Dickinsona nigdy nie obracała się przeciwko osobie Nikolasa. Myśleli, że jego nienawiść dotyczy głównie Anthony'ego i może rzeczywiście tak było, myśleli, że Theodore zaślepiony tą nienawiścią zapomniał o swej pierwszej, mało interesującej ofierze.
Mylili się.
Może Dickinsonowi zabrało trochę czasu, zanim to odkrył, a może po prostu chciał uśpić ich czujność, ale w końcu udowodnił starą prawdę, że najbardziej możesz przeciwnika zranić, raniąc kogoś mu bliskiego.

Tego dnia Anthony właśnie wrócił spod prysznica, kiedy na salę wszedł Theodore, a na twarzy miał uśmiech tak okrutny, tak pewny siebie i triumfujący, że chłopak od razu wiedział, że tamten coś knuje. Przejrzał swoje rzeczy ale wszystkie były w komplecie, w dodatku nienaruszone. Nacisnął dłońmi pryczę, myśląc jednocześnie, że to nie może być takie proste. Nic.
Wtedy jeszcze raz rozejrzał się po sali. Theodore śmiał mu się w twarz, patrząc na jego chaotyczne poszukiwania i lęk rodzący się na twarzy.
Po chwili Anthony wiedział już co jest źle.
Nikolasa nie było na sali, choć zbliżała się już pora gaszenia świateł. Zanim Theodore wrócił, nie dziwiło go to, Nikolas często przesiadywał w bibliotece statku do późna, studiując książki o strategii.
Ale teraz...
Poczuł jak przeraźliwy lęk dławi mu gardło. Zachwiał się i wybiegł z sali.
- Hej! Gdzie lecisz? Zaraz zgaszą światła... - usłyszał jeszcze za sobą, ale nie miał czasu odpowiedzieć. Gnał przed siebie tak szybko, jak tylko mógł. Przed sobą widział już wejście do biblioteki. Wpadł do środka, ledwie łapiąc oddech.
Zacisnął powieki jakby przed atakiem obcej siły i dopiero po chwili był w stanie otworzyć oczy. Kiedy już je otworzył, to otworzył je szeroko... bo biblioteka była w zasadzie pusta. Był w niej tylko jeden człowiek i to na pewno nie był Nikolas. Jakąś częścią umysłu zarejestrował fakt, że był to sierżant Waters, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym, bo myślał teraz gorączkowo, gdzie może być Nikolas.
"Myśl.. myśl... myśl... cholera MYŚL!!!"
"Gdzie on może być? Nie jest w bibliotece, sale ćwiczeniowe są już zamknięte, pod prysznicem sam byłeś przed chwilą... toaleta!"
Ruszył pędem nie zwracając uwagi na krzyk sierżanta za plecami.
Cały był zlany potem kiedy sięgał do klamki toalety, choć dzieliło ją od biblioteki zaledwie kilkanaście metrów.
Szarpnął za klamkę, otworzył drzwi i ...
- Nie... - poczuł jak nogi uginają się pod nim.
Krew. Wszędzie była krew... Odcinała się kontrastem od rozświetlonej bieli ścian i podłogi.
A na środku, w kałuży krwi, bezwładny jak porzucona, szmaciana kukiełka leżał Nikolas.
- Nie...
Anthony podszedł na trzęsących się nogach do przyjaciela i upadł przy jego ciele. Nie wiedział, że po jego twarzy spływają łzy. Właściwie nic nie wiedział, bo wszystko stało się nagle odrealnione. Czas się rozciągnął, tak że widział swoją dłoń zbliżającą się w kierunku Nikolasa w niesamowicie wolnym tempie. Wszystkie dźwięki stały się głuche i odległe, nawet krzyk sierżanta Watersa, który wpadł w tej chwili do toalety.
Anthony spojrzał na niego, jakoś tak bezbronnie, niewinnie, nie do końca świadomie.
Skądś wiedział, że jego spodnie przesiąkają krwią przyjaciela, kiedy tak klęczy przy nim, ale nie czuł tego. Nie czuł nic.
Zorientował się nagle, że w toalecie kręci się cała masa ludzi, że ktoś próbuje delikatnie uwolnić z jego objęć ciało Nikolasa. Przycisnął je mocniej do siebie, bliski histerii.
"Nie... nie... nie...nie oddam wam go... nie oddam wam go.." kotłowało mu się w głowie.
Osoba, która chciała mu odebrać Nikolasa odeszła. Zamiast niej w polu widzenia Anthony'ego pojawiła się twarz. Sierżant Waters.
- Oddaj go nam, chłopcze. Musimy mu pomóc. - powiedział.
"Pomóc? Teraz? Kiedy on nie żyje? Gdzie byliście wcześniej, kiedy Nikolas naprawdę potrzebował waszej pomocy? Gdzie byliście od samego początku? Trzeba było zająć się Dickinsonem, kiedy był jeszcze czas, wiedzieliście przecież, że jest niebezpieczny. Pan to wiedział, sierżancie... A teraz, teraz kiedy Nikolas...Nikolas... nie żyje co możecie dla niego zrobić. On nie żyje. NIE ŻYJE"
- tyle myśli, ich pełna lęku kotłowanina. I gardło zbyt ściśnięte, żeby je wypowiedzieć.
Jego usta otwarły się w niemym łkaniu.
- On nie żyje...
Sierżant musiał wyczytać to, bo nagle złapał go za ramiona.
- On żyje - powiedział z naciskiem - ale potrzebuje pomocy. Pomożemy mu jak tylko go puścisz.
"Żyje?..."
Spojrzał na zmaltretowane ciało przyjaciela.
Wydawało mu się, czy rzeczywiście pierś Nikolasa uniosła się w lekkim oddechu?
Tym razem pozwolił odebrać sobie bezwładne ciało.
Ogromne zimno nagle przeniknęło go całego.
- Zabierzcie go na intensywną terapię... - usłyszał skądś stłumiony głos.
- A co z tym drugim?
- Ja się nim zajmę.

Głosy stały się nagle jeszcze cichsze i jeszcze bardziej odległe. Anthony zorientował się nagle, że wokół robi się coraz ciemniej. "Dziwne, przecież światła świeciły tak jasno..." pomyślał jeszcze a potem stracił przytomność, padając ciałem w kałużę krwi Nikolasa.

"Przepraszam, że nie zdołałem cię ochronić..."


- Macie coś?- głos pułkownika Torsona był stłumiony i cichy.
Sierżant musiał zaprzeczyć.
- Niestety nikt nic nie widział, nikt nic nie wie.
- Cholera! - zaklął pułkownik. Sierżant zdumiał się. Nigdy jeszcze nie widział tego opanowanego mężczyzny tak wyprowadzonego z równowagi. Ale nie dziwił się. Sam ledwie panował nad sobą.
- Jestem prawie pewny, że to Dickinson. - rzekł.
- I do cholery co z tego, że jesteś pewien, Greg?! Nie ma świadków, nie ma dowodów. Dzieciak jest nieprzytomny i pewnie jeszcze długo nie odzyska świadomości. Poszlaki i przeczucia nic nie dadzą.
- Anthony Hudson twierdzi, że Dickinson od dawna to planował, że nienawidził jego i że nienawidził młodego Mallory'ego.
- Jego słowo przeciwko słowu Dickinsona. Dodatkowo mamy trzech świadków, którzy potwierdzają, że w czasie całego zajścia Dickinson był z nimi.
Na chwilę zapadła cisza
"Może i był z nimi" pomyślał sierżant "Z podobnymi sobie...".
Pułkownik Torson odwrócił się i zapatrzył w przestrzeń, która migotała tysiącem gwiazd za szklanym lukiem. Waters dałby sobie głowę uciąć, że pułkownik nie widzi ani jednej.
- Takie coś... tutaj... - Torsonowi drżał głos. - Że też Bóg dopuścił, że dożyłem takiej chwili. A to wszystko dlatego, że biorą do armii dzieciaki, które w wojnę powinny się bawić ołowianymi żołnierzykami!
Znów milczenie.
- Panie pułkowniku.
- Tak?
- Co będzie z Nikolasem Mallorym?
- Jutro odlatuje z powrotem na Ziemię. Tu nie możemy mu pomóc. A tam... wielomiesięczna rehabilitacja, to na pewno. I niewielkie szanse, że jeszcze kiedykolwiek będzie normalnie chodził.
Sierżant poczuł, że coś dławi go w gardle.
- Możecie odejść, sierżancie. Nic już właściwie nie możemy zrobić. Co najwyżej dopilnować, żeby taka sytuacja się nie powtórzyła.
- Tak, sir.
Odwrócił się, by odejść.
- Aha, sierżancie. Jeżeli chodzi o tego drugiego chłopca, Hudsona. Macie go pilnować jak źrenicy własnego oka. Nic nie ma prawa mu się stać, zrozumiano?
- Tak jest, sir.
- Odmaszerować.


Anthony przez wiele dni chodził jak w transie. Nie pozwolili mu odwiedzić Nikolasa. Któregoś dnia dowiedział się, że odesłali go na Ziemię, do domu. Powiedziano mu, że nic więcej nie mogli dla niego zrobić.
Przez długi czas dziwił się, czemu Dickinson wciąż chodzi wraz z nimi normalnie na zajęcia, aż w końcu zrozumiał. Nikt nie zamierzał aresztować Theodore'a, czy też w jakiś sposób pociągnąć go do odpowiedzialności. Na początku było mu z tym ciężko, ale później pogodził się z myślą, że na dowództwo nie może liczyć.
Sam musiał rozegrać swoją zemstę.
Przez długi czas nie robił nic, przyczaił się, wiedział że jest obserwowany. Chodził na zajęcia, do niektórych nawet się przygotowywał. Wiedział, że w końcu znudzą się stałą obserwacją.
Kilkakrotnie sierżant Waters próbował wciągnąć go w rozmowę, ale udawał, że wszystko jest w porządku i unikał odpowiedzi na krępujące i niebezpiecznie bliskie prawdy pytania.
Musiał go przekonać, że się poddał.
W końcu chyba mu się udało.
Waters wciąż obserwował go czujnym wzrokiem, ale nie ciągnął już za język.
W pewnym momencie zorientował się, że chyba nawet udało mu się przekonać Dickinsona.
Tuż po wypadku Theodore nigdzie nie ruszał się bez towarzystwa swoich goryli, a Anthony'ego unikał jak ognia.
Ale kiedy zobaczył, że Anthony nic nie robi, poczuł się pewniej.
Zaczął go upokarzać, wyśmiewać. Popychał go, obrażał.
Anthony wiedział, że grupa oczekuje po nim jakiejś reakcji, a gdy ta nie następuje, rezygnuje z rozczarowaniem.
Powtarzał sobie, że to wszystko nieważnie, bo najważniejsza jest zemsta.
Całymi dniami nie odzywał się do nikogo. Chodził na zajęcia, a w ich przerwach kładł się lub siadał na pryczy, wpatrywał się w puste łóżko Nikolasa i utwierdzał się w swojej nienawiści.
Nocami płakał, ale bezgłośnie, tak żeby nikt nie słyszał.
Po kilku tygodniach Theodore odpuścił mu, przekonany o swoim zwycięstwie. Kilku chłopaków z grupy, próbowało wyciągnąć Anthony'ego z tej apatii, ale widząc wbity w siebie beznamiętny wzrok i brak reakcji, rezygnowali.
Anthony dławił się oczekiwaniem.

Aż w końcu nadszedł czas.
Theodore wyszedł, aby poćwiczyć w sali treningowej. Był czas wolny od zajęć, kadeci mogli wtedy robić, co chcieli, ćwiczyć, czytać, czy sporządzać treść komunikatu do domu, który wolno im było nadać raz w tygodniu.
Dickinson wyszedł ćwiczyć.
I wyszedł sam.
Dochodziła 21.
O 22 gaszono im światła.
Anthony nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.
Gdy był pewien, że jego wyjście zostanie niezauważone, opuścił salę i udał się w ślad za Theodorem. Czuł jak jego oddech przyspiesza, jak tętno wali mu w uszach.
Korytarz był ciemny i pusty. Zupełnie jak wtedy, kiedy znalazł Nikolasa. Nieczęsto przywoływał w pamięci ten obraz, ale teraz celowo wywołał to wspomnienie. Nikolas leżący bezwładnie w kałuży krwi.
Zatrzymał się przed wejściem do salki treningowej. Uchyliły się bezszelestnie na kilkanaście centymetrów.
Przez długą chwilę patrzył na trenującego Dickinsona. Tamten z furią uderzał i kopał worek treningowy.
"Czy tak samo bił Nikolasa?" zadał sobie pytanie Anthony. Poczuł, że gniew wymyka się spod jego kontroli.
Wszedł do środka.
Zrobił to tak cicho, że z początku Theodore go nie usłyszał.
Zamknął za sobą drzwi na elektroniczny zamek. Trzeba było znać kod, ale on zdążył się go doszperać w komputerze głównym statku.
Dickinson musiał jakoś wyczuć jego intensywny wzrok, bo odwrócił się. Na początku w jego wzroku było tylko zdumienie.
Później uśmiechnął się.
- Więc jednak się nie poddałeś. Czekałeś tylko.
- Czekać, aby potem uderzyć w najwrażliwszy punkt nauczyłem się od ciebie. - Anthony'ego zdziwiło jak bardzo jego głos był spokojny.
- Pochlebiasz mi - Theodore uśmiechnął się szerzej.
Zbliżył się o kilka kroków do Theodore'a bacząc na każdy jego ruch.
- Cieszy mnie to, że przyszedłeś.
Nie zdążył jednak powiedzieć nic więcej, bo Anthony nagle podbiegł do niego i z całej siły uderzył w żołądek. Dickinson zwinął się z bólu. Anthony nie czekał na jego reakcję. Złapał go za kark i trzykrotnie kopnął kolanem w twarz. Theodore upadł i odturlał się na kilka kroków. W jego oczach Anthony zobaczył strach. Zdziwiło go jak bardzo było to przyjemne uczucie. Zbliżył się szybko do przeciwnika i kopnął go w żołądek. Dwukrotnie. Jednak w tym momencie Theodore zdobył się na wysiłek i turlając się, podciął nogi Anthony'emu. Ten stracił równowagę i upadł. Ale Dickinson nie chciał wykorzystać odpowiednio tej przewagi, bo zamiast zaatakować, rzucił się ku drzwiom.
Anthony, wstając, rozkoszował się widokiem przerażenia Dickinsona, gdy ten stwierdził, że drzwi są zamknięte.
Tym razem to on się uśmiechnął, gdy chłopak na niego spojrzał.
Twarz Dickinsona pobladła, wargi zaczęły mu drżeć.
- Proszę nie rób mi krzywdy... - zakwilił.
Anthony zamarł w pół ruchu. Nie tego się spodziewał. Theodore podszedł do niego o kilka kroków.
- Proszę... - powtórzył.
Zawahał się.
Dostrzegł w oczach Dickinsona łzy.
Jego niezłomne postanowienie zaczęło blednąć.
Theodore podszedł jeszcze trochę bliżej.
Kiedy Anthony zorientował się, co rzeczywiście lśni w oczach przeciwnika było już za późno. Dickinson jednym zrywem ciała napadł na niego i przewrócił, przygniatając sobą.
Chłopak był zaskoczony jego siłą.
Próbował przetoczyć się tak, aby znaleźć się na szczycie, ale nie zdołał. Jego ręce nagle znalazły się w żelaznym uścisku Dickinsona. Z myśliwego stał się ofiarą.
- Dużo ćwiczyłem od naszej ostatniej walki - szepnął mu Theodore prosto do ucha.
Anthony szarpnął się, ale bez efektu.
Wróg leżał na nim, przyciskając go do ziemi. Nie wiedział jak miałby się spod niego uwolnić.
Przez chwile w pomieszczeniu panowała złowróżbna cisza, zakłócona jedynie ich przyspieszonymi oddechami.
- Wiesz Anthony... - mruknął Dickinson owiewając mu ciepłym oddechem szyję. - Przez cały ten czas miałem na ciebie ochotę.
Anthony zamarł w przerażeniu.
Nie mógł widzieć, że elektroniczny zamek jaśnieje krótko czerwonym światełkiem, gdy otwiera go ktoś z zewnątrz, a drzwi uchylają się.
Zresztą prawdopodobnie nie uznałby teraz tego za ważne.
Cały jego świat zawęził się do kilku słów wypowiadanych szeptem tak cichym, że prawie niesłyszalnym.
- A nie mogłem cię mieć... to było takie podniecające... patrzeć jak szarpiesz się, próbując przewidzieć mój następny ruch... ale nie przewidziałeś go... nigdy nie umiałeś go przewidzieć. Bo ty po prostu nie myślisz jak zabójca, Tony...
W drzwiach stanął cień.
Dla Anthony'ego czas się zatrzymał.
- Lecz kiedy nie mogłem cię mieć... musiałem się zadowolić Nikolasem.
Nie istniało nic, poza tym nabierającym świadomości bólem.
- Taaak... Nikolas... nie był tak dobry jak z pewnością byłbyś ty, ale te jego bezradne wysiłki, aby się uwolnić... znajdowałem je całkiem przyjemnymi. Tak... zwłaszcza kiedy już przestał się bronić i poddał mi... to było najprzyjemniejsze...
Poczuł na szyi gorące usta
- To wszystko zrobiłem dla ciebie, Tony... I przez ciebie....
Nie wiedząc do końca co robi, zebrał się w sobie i z całej siły kopnął Theodore'a między nogi. Ten krzyknął i stoczył się z niego. Tego tylko potrzebował Anthony. Poderwał się błyskawicznie i zaczął kopać Dickinsona.... na oślep, bezładnie, bo widok zasłaniały mu łzy... Kopał z całej siły, opętany furią. Kopał pomimo, że w pewnym momencie przestał słyszeć nawet słabe jęki ze strony leżącego.
Nogi drżały mu z wysiłku, ale nie chciał przestać, nie mógł przestać, bo gdyby przestał, musiałby zmierzyć się z tym, co powiedział mu Dickinson. A nie miał sił, żeby się z tym zmierzyć. Uniósł nogę do kolejnego kopnięcia, ale w tym momencie poczuł jak obejmują go silne ramiona i ktoś odciągnął go od przeciwnika.
Zaczął walczyć z tym kimś, ale nie miał sił. W końcu został obalony na ziemię i przytrzymany tak, że ledwo mógł się ruszyć.
- Już wystarczy, Anthony. - usłyszał nad uchem spokojny głos - Wystarczy.
Sierżant Waters nigdy nie spuścił go z oka.
"Wystarczy?... Wystarczy?!"
- Nieeeeeeeeeeeeeeeee!!!!!!!!!!!!!!
Płuca rozdarł mu szloch.

"Przepraszam, Nicky..."


- Panie pułkowniku...
- Ach... Waters. Spocznij. Co z chłopcem?
Zastanawiał się przez moment, o którego chłopca pyta Torson.
- Theodore Dickinson jest jeszcze na izbie chorych. Ma trzy złamane żebra i pokaleczoną twarz, ale szybko się z tego wyliże.
- Nie o tego chłopca pytałem.... - pułkownik uśmiechnął się gorzko.
- Hudson... - wbrew sobie, poczuł że głos mu zamiera. Co chciał usłyszeć jego dowódca? Że to Dickinson leży w szpitalnym łóżku, ale nie jest tym, który cierpi najbardziej? Waters nie wiedział, co Dickinson powiedział Hudsonowi tuż przed jego szaleńczym atakiem, ale dobrze umiał rozpoznać rozpacz. To, co widział w Anthonym, ilekroć ten zwracał ku niemu przerażone, wstrząśnięte oczy, było bez wątpienia rozpaczą. Pełną bezradności i gniewu rozpaczą.
- Hudson nie odniósł poważniejszych obrażeń - mruknął w końcu.
Pułkownik skinął głową jakby tak odpowiedź go satysfakcjonowała.
- Waters... doszły mnie pogłoski, że w tej salce nie zareagowałeś tak szybko jak mogłeś.
Sierżant patrzył w oczy zwierzchnika spokojnie, bez drgnięcia powieki.
- Bardzo chcę wierzyć, że to tylko głupie pogłoski ludzi, którzy się nudzą i z nudów tworzą sensacje.
Waters nie odpowiedział.
Nagle pułkownik stracił urzędową postawę.
- Wiesz oczywiście, że gdyby coś tylko potwierdziło te pogłoski, twoja kariera byłaby skończona, a wojsko okryłoby się niesławą.
Wciąż nie chciał, nie potrafił udzielić mu odpowiedzi, jeżeli nie chciał skłamać.
Torson zrezygnował.
- Dobrze zatem, możesz odejść.
A gdy sierżant odwracał się, by opuścić pokój, usłyszał jeszcze:
- Czy to jest tego wszystkiego warte?
Zerknął na dowódcę, ale on stał już tyłem do niego, patrząc na gwiazdy.


Anthony widział Dickinsona potem jeszcze tylko raz, bo zanim zdążył ochłonąć po wydarzeniach w sali treningowej, Theodore'a przeniesiono do innej grupy.
Początkowo wydarzenia z ostatnich dni przyciągały niezdrową ciekawość zarówno kadetów, jak i kadry dowódczej. Anthony musiał odpowiedzieć na tysiące pytań, zanim udzielono mu nagany za naruszenie regulaminu. Nagany i ostrzeżenia. Niepotrzebnie. Nie zamierzał już atakować Dickinsona. Zrozumiał, że największa krzywda stała się, zanim on w ogóle mógłby mieć jej przeczucie i że nic, co teraz zrobi, nie cofnie jej.
W końcu podniecenie opadło, albo raczej zostało zastąpione ciekawszą rewelacją. Za dwa tygodnie mieli przekroczyć Bramę.
Ich szkolenie dobiegało końca. Oficjalnie właśnie stawali się żołnierzami.
Anthony nie czuł się żołnierzem.
Anthony w ogóle wiele nie czuł.
Otępienie, apatię i tylko czasem ból.
Tęsknotę.
Gniew.
Ale bardzo rzadko.

Dickinsona spotkał tuż po przekroczeniu Bramy. Samo doświadczenie trwało zaledwie chwilę i trochę przypominało przebywanie w rozpędzonej windzie. Towarzyszyły temu zaburzenia orientacji i zawroty głowy.
A kosmos po przeciwnej stronie nie różnił się właściwie niczym od tego po ich stronie. Setki gwiazd zawieszonych w przestrzeni.
Pustka.
Cisza.

W trzy dni po przekroczeniu Bramy rozpoczęły się ataki Obcych. Obcy mieli małe, prawie niewidoczne myśliwce, które zawsze oszukiwały radary, tak że ziemscy piloci ledwie wyrabiali się ze startem, zanim zaczynał się atak.
Ich pierwsze starcie uświadomiło im, że żadne szkolenie nie mogło ich dobrze do tego przygotować. Kiedy siedziałeś w myśliwcu i byłeś tak absolutnie, beznadziejnie sam, nie licząc odległego głosu dowódcy z radia, wszystko co ci się do tej pory przytrafiło, nie było już tak ważne.
Ich dowódcą został sierżant Waters.
Anthony'ego mianowano dowódcą oddziału, choć miał na koncie atak na innego żołnierza. Podejrzewał, że zawdzięcza to Watersowi.
Anthony właściwie nie rozmawiał z nim od pamiętnych wydarzeń. Waters ani słowem nigdy nie napomknął o tym, co powiedział Dickinson, Anthony myślał, że po prostu go nie słyszał. Te słowa były przeznaczone tylko dla niego. Tym niemniej od Watersa nigdy nie usłyszał ani jednej nagany za to, co stało się w salce treningowej. Anthony czuł, że jest między nimi dwoma jakieś niepisane porozumienie, które wypływa z tego, że obaj widzieli Nikolasa po ataku Theodore'a i obaj wiedzieli, kto za tym stoi. Anthony ufał sierżantowi. Choć nie ufał żadnemu innemu dowódcy, ufał sierżantowi. I słysząc jego spokojny głos w słuchawkach, był gotów wypełnić każdy jego rozkaz. Zabijał dla niego. I robił to szybko i skutecznie. Ich eskadra powoli zdobywała rozgłos.
A oni wszyscy dorośli od kiedy zaczęli ginąć ich koledzy, od kiedy zrozumieli, że teraz toczy się prawdziwa wojna, niewiele w gruncie rzeczy mająca wspólnego z ćwiczeniami na symulatorach.
A dużo ich ginęło... więcej niż Anthony kiedykolwiek przypuszczał.

Nie spodziewał się spotkać Dickinsona, zaskoczyło go to zupełnie. Szedł korytarzem, zmęczony, bo właśnie wysiadł z myśliwca i roztrzęsiony, bo stracił człowieka.
Dickinson nadchodził z naprzeciwka. Szedł ze swoimi kumplami. Z ich postawy wywnioskował, że właśnie idą do samolotów. Zatrzymał się, patrząc na Theodore'a. Dostrzegł w oczach chłopaka lęk. Uśmiechnął się i ruszył, planując go wyminąć bez słowa. Ale gdy był już tuż tuż coś go tknęło.
- Wiesz, Dickinson... - powiedział spokojnie - Wydaje się, że jednak wyświadczyłeś Nikolasowi większą przysługę, niżbyś chciał.
Theodore uniósł brwi w lekko drwiącym wyrazie.
- On nie idzie teraz tym korytarzem, by wsiąść do myśliwca i prawdopodobnie zginąć w przestrzeni. To więcej niż możesz powiedzieć o sobie, czyż nie?
Grymas na jego twarzy. Grymas lęku i nienawiści. Ale Anthony już na to nie patrzył. Patrzył na sierżanta Watersa, który stał w końcu korytarza i nie spuszczał z niego spokojnego wzroku. Zbliżył się do niego i zasalutował.
- Spocznij. - powiedział Waters.
- Melduję nasz powrót z misji. Zestrzelone trzy myśliwce wroga i jeden nasz. Sir.
- Przyjąłem. Wracajcie do kajut i odpocznijcie trochę. To rozkaz.
- Tak jest, sir.
- Odmaszerować.

Dickinson zginął w potyczce trzy dni później.



Spokojne słowa przedzierały się powoli do jego świadomości.
Wieża. Zapomniał, że jest włączona.

The world was on fire no-one could save me but you

Głowa już go nie bolała, czuł się nawet nieźle.
Po świetle wpadającym do pokoju przez okno stwierdził, że musi być południe.

Strange what desire will make foolish people do

Podniósł się i poprawił zmichraną kapę.

I never dreamed that I'd meet somebody like you
I never dreamed that I'd loose somebody like you


Wyjrzał przez okno, rozsuwając żaluzje. Popatrzył na swój samochód, zaparkowany przy bramce. A także na granatowego mercedesa combi, samochód matki, stojący tuż obok. Ucieszył się, że już wróciła. Może ona będzie wiedziała więcej o sprawie, w której przyszedł do ojca Robertson. "Choć nie" - zawahał się, "Ojciec raczej nie chciałby jej martwić, więc jeśli to jest naprawdę poważne, to pewnie nic nie wie, a ja ją tylko niepotrzebnie zdenerwuję."

No, I don't wanna fall in love (this world is only gonna break your heart)
No, I don't wanna fall in love (this world is only gonna break your heart)


"Ciekawe, co robi teraz Anthony?"

With you

"I Jefferson"

With you

What a wicked game to play to make me feel this way
What a wicked thing to do to make me dream of you
What a wicked thing to say you never felt this way
What a wicked thing to do to make me dream of you


Piosenka bardzo mu ich przypominała. Obu.

- Synu! - rozległ się z dołu matczyny głos. Nie ulegało wątpliwości do kogo był skierowany. Miała tylko jednego syna.

Sięgnął po pilota i wyłączył wieżę.

No, I don't wanna fall in love...

Otworzył drzwi.

- Słucham, mamo.

Matka już wspinała się na schody.

- Wstałeś w końcu - powiedziała uśmiechając się. Nikt nie mógłby spojrzeć na nich i nie dostrzec pokrewieństwa. To po niej Jeremy odziedziczył miodowe włosy i zielone oczy. Właściwie niewiele odziedziczył po ojcu. Poza płcią oczywiście... choć jeżeli chodzi o preferencje...

- Cześć, mamo.

- Gdzie ojciec?

- A nie ma go tutaj?

- Nie.

- To ja nie wiem, gdzie może być. Nie zwierza mi się.

Matka spojrzała na niego uważniej.

- Stało się coś?

Westchnął.

- Nie...

- Pokłóciliście się.

To nie było pytanie.

- Nie. - przewiesił się przez poręcz schodów.

- Nie chcesz mówić to nie mów.

- Oj, mamo.

Roześmiała się i rozwichrzyła mu włosy.

- Oj mamo, oj mamo... od czego ty mnie masz, jak nie od tego żebym cię mogła pomęczyć od czasu do czasu?

- Hmmm... nie wiem.... od prania skarpetek?

Natychmiast dostał w ucho.

- Bezczelny bachor... - mruknęła, ale oczy jej się śmiały.

- Kwestia genów, nic na to nie poradzę. - wyszczerzył do niej zęby.

- Nareszcie wiem, co masz po ojcu - pokręciła głową w udawanej rozpaczy.

Skierowała się w stronę swego pokoju. Już niknęła za drzwiami, ale jeszcze się zatrzymała i powiedziała mu, puszczając do niego oko:

- A skarpetki od dzisiaj pierzesz sobie sam.

Postał jeszcze chwilę, przewieszając się przez poręcz, czując jej ucisk na brzuchu i patrząc na czerwony dywan w dole, zanim podążył za nią.

- Widzę, że jednak coś cię dręczy.

Zawahał się przez chwilę, ale potem przypomniał sobie, że to przecież jego matka. I chyba obecnie jego najlepszy przyjaciel.

- Hum... ktoś, kogo znam, umrze na raka.

Nie wiedział czy to jest sedno problemu, który go gryzie. Wiedział tylko, że czuje się niewyraźnie. Jego matka zamarła przed szafą i przestała układać w niej ubrania. Odwróciła się ku niemu, a jej twarz była poważna.

- Ktoś ważny dla ciebie?

Przysiadł na rąbku łóżka. Zmiął w palcach satynową, srebrzystą tkaninę. Zerknął na wpółotwartą szafę, o lustrzanych drzwiach. Widział w nich ich odbicia. Jego, ubranego w znoszone jeansy i powyciągany podkoszulek, z włosami w nieładzie. I jej, wciąż niewyglądającej na swoje lata, ubranej skromnie i elegancko.

- Jak to ważny?

Po chwili usiadła obok niego.

- No, szczególnie ważny dla ciebie?

Przypomniał sobie Jeffersona.

- Chyba po prostu szczególnie ważny. Wiesz, wyjątkowy... Nie tylko dla mnie.

Położyła mu rękę na ramieniu.

- Przykro mi - powiedziała po prostu. Kochał ja za to, że to co mówiła zawsze znaczyło, to co naprawdę myśli.

Zapadła cisza. Odwrócił wzrok od ich odbicia. Spojrzał pod nogi, na jasny, włochaty dywan.

- Jemmy... - zawsze go tak nazywała. Był okres kiedy szczerze tego nie znosił - Wiem, że wczoraj wrócił Anthony.

Poczuł jak serce umyka mu gdzieś w pięty. "Co to miało znaczyć?"
Zwrócił pytający wzrok na nią, bojąc się odezwać, nie wiedząc czego może się spodziewać.

- Kiedyś, zanim wyjechał na wojnę... był ci bardzo drogi, prawda?
Zrobiło mu się lodowato. "Czym się zdradził? Tak bardzo starał się trzymać to, kim jest w tajemnicy..."

- Nie wiem o czym mówisz. - mruknął.

Delikatnie ujęła jego dłoń.

- Jemmy, jestem twoją matką... i wbrew temu co myślisz niewiele jest takich rzeczy, których o tobie nie wiem.

Poczuł zdradliwe gorąco na policzkach. "Czy ona musi być taka domyślna?... Co teraz?". Bał się.
Przytuliła go mocno.

- Kocham cię synku, niezależnie od tego, jakiej płci jest osoba, którą ty kochasz.

- Mamo...

Łaska jej miłości spłynęła na niego. Nie wiedział nawet tak do końca jak ciężko było mu żyć, ukrywając przed nią prawdę, bojąc się jej reakcji. Jej zrozumienie było dla niego najpełniejszym rozgrzeszeniem z tego kim jest i co robi. Wiedział, jakim jest szczęściarzem. Wiedział, że wielu w jego sytuacji nie może liczyć na tak pełną zaufania i akceptacji miłość. Wiedział, jak bardzo powinien być wdzięczny. I był wdzięczny.
Łzy popłynęły mu z oczu.

- Mamo...

Przytuliła go mocniej.

- Sza, nie płacz już.

Po długiej chwili ciszy odważył się zapytać.

- Od jak dawna wiesz?

Zachichotała cicho.

- Wiedziałam chyba nawet wcześniej, niż ty sam. A przynajmniej podejrzewałam.

- Jak to?

- Kiedy sobie przypomnę... "Anthony to...", "Anthony tamto...", "Mamo, a wiesz, że Anthony?..." i cały się wtedy rozświetlałeś. Ślepy by zauważył.

Jeremy był czerwony.

- Przestań... aż tak?

- Aha - mrugnęła.

- Mogłaś dać mi jakiś znak.

Roześmiała się.

- Ale po co? Aż przyjemnie było patrzeć.

- No wiesz...

- Nic nie powiem, całkiem przystojny był ten twój Anthony... Gdybym była parę lat młodsza... no i oczywiście, gdyby nie było twojego ojca... to kto wie?

- Mamo!

Nagle spoważniała.

- Dobrze, że wrócił.

Poczuł, że w gardle ponownie rośnie mu gula.

- Dobrze... - powiedział zdławionym głosem.

Nagle zastanowiła go jedna rzecz. Może jego ojciec jest dla niego taki oschły, bo...

- Mamo, czy ojciec wie?

Westchnęła ciężko.

- Nie wydaje mi się.

- Nie powiedziałaś mu?

Ciężar ulokował mu się na sercu.

- Twój ojciec to dobry człowiek... jednak czasem jest bardzo zasadniczy, co z przykrością muszę stwierdzić nawet ja. Kiedyś taki nie był... myślę, że ta cała kariera polityczna, która tyle dla niego znaczy, strasznie go męczy. Nigdy nie był tak zestresowany i taki niespokojny, zanim nie zaczął kandydować do Zgromadzenia.

- Uważasz, że nie powinien wiedzieć?

- Nie wiem, synku... - jej dłoń na jego ramieniu zacisnęła się, przyciągając go bliżej.

- Nie mogę się ukrywać przez całe życie. - wbrew sobie poczuł, że pod powiekami gromadzą mu się łzy.

- Wiem. Ale myślę, że kiedy skończy się kandydatura twego ojca, wszystko nabierze innego kształtu. A ja nie pozwolę mu kandydować drugi raz.

- Jak na razie to kim jestem jest dla niego niewygodne...

- Jeremy...

- Chyba nie zaprzeczysz, że ostatnio zrobił się przeczulony na punkcie skandalu publicznego. - głęboko skrywany żal odezwał się w nim silnie - Ciągle tylko słyszę, żebym lepiej uważał co robię i z kim, żeby nie przynieść mu wstydu.

- Twój ojciec...

Była zagubiona i nie wiedziała co mu powiedzieć. Zauważył to i poczuł się głupio. Nie chciał jej atakować, nie chciał stawiać jej pod murem.

- Jest zestresowany, wiem. Przepraszam.

Wstał z łóżka i podszedł do okna. Zmiął w palcach tiul firanki.

- Nie gnieć... - mruknęła matka.

- Przepraszam.

Oparł się o parapet. Przez głowę przelatywały mu setki nieuchwytnych myśli.

- Idź do Anthony'ego, Jemmy. Słyszałam, że wszyscy żołnierze, którzy wrócili z wojny mają dostać bezterminowy urlop. By odpocząć, spotkać się z rodzinami. Anthony wróci do domu. Spotkaj się z nim. Wiem jaki jesteś samotny od kiedy wszyscy twoi koledzy wyjechali.

- Spotkać się z nim... - przez chwilę rozkoszował się tą myślą, a potem zastąpiły ją inne, pełne bólu i wstydu - Jak mógłbym... przecież on nie może mieć dla mnie nic poza pogardą.

Matka nagle ukryła twarz w dłoniach.

- Więc miałam rację, myśląc, że wciąż jeszcze nam nie wybaczyłeś.

- Mamo...

- Dziwisz się nam, że chcieliśmy uchronić nasze jedyne dziecko przed śmiercią?!

Potarł czoło. Z trudem przełknął ślinę.

- Nie dziwię się.

Otworzył okno, pozwalając by powiew wiatru ochłodził mu policzki.

- Nie dziwię się...

- Anthony też się nie będzie dziwił.

Ulotna nadzieja, ulotna jak ten wiatr, który zawirował z firanką i ustał.
Wrócił do niej, wciąż siedzącej na łóżku i ukląkł u jej stóp. W jej oczach widział łzy. Co miał jej powiedzieć? Że honor jest ważniejszy niż życie?
Na pewno nie dla niej.
Pogłaskał ją po dłoni.

- czym miałbym rozmawiać z Anthonym mamo? O muzyce? O samochodach? O grach komputerowych? On sam uczestniczył w największej grze naszych czasów... tylko nie jako sterujący nią, a jako pionek. Co mogę mu powiedzieć?

Nie zauważył jak mocno zacisnął palce na jej dłoni, dopóki delikatnie jej nie wyswobodziła.

- Możesz mu powiedzieć, że za nim tęskniłeś. Był w końcu twoim przyjacielem.

- Przyjacielem?

Zwiesił nisko głowę. "Anthony, czy mogę z tobą wracać do domu?" "Anthony, słyszałem, że wybieracie się na koncert, czy mogę iść z wami?" "Anthony..."

- Anthony nie był moim przyjacielem mamo. Jest ode mnie starszy o dwa lata... a starsi chłopcy nie przyjaźnili się dzieciakami jak ja.

Złote kosmyki zasłoniły mu twarz przed jej wzrokiem, gdy pochylił ja jeszcze niżej.

- Poza tym nawet z mojej strony to nigdy nie była przyjaźń. Był moim ukochanym... nigdy przyjacielem.

Złapała go za podbródek i uniosła jego twarz wyżej, tak by spojrzeć mu w oczy.

- Więc mu to powiedz teraz. Teraz kiedy ty już nie jesteś głupim szesnastolatkiem, który plącze się mu pod nogami, a kiedy on...

- Zapomniał mnie.

- Nie...

- Jestem pewien, mamo.

Położył głowę na jej kolanach, jak kiedyś kiedy był dzieckiem.

- Widziałem go. Byłem wśród gapiów, kiedy wczoraj lądowały transportery. Przeszedł tuż obok mnie... spojrzał na mnie i nie poznał mnie.

- Nie wiedziałam, że tam poszedłeś.

Roześmiał się gorzko.

- Jak mógłbym tam nie pójść?

Zamyśliła się.

- Mimo wszystko uważam, że powinieneś się z nim spotkać. Myślę, że on teraz potrzebuje przyjaciół bardziej niż myślisz. Myślę, że musi być strasznie samotny i strasznie zagubiony.

- Myślę, że on ma przyjaciół mamo.

- Tak, tak samo zagubionych jak on sam.

Westchnął ciężko i wstał.

- Zastanowię się.

- Zrób tak.

Uśmiechnął się patrząc na jej twarz uniesioną w górę ku niemu.
Nadzieja ma smak słodki i kuszący.
Odwrócił się ponownie ku oknu.
Wiedza ma smak gorzki i mdły.

- Mamo, pamiętasz Deverella Robertsona?

- Robertsona?... To chyba jakiś znajomy ojca...

- Tak. Pamiętam, że kiedyś bywał tu często.

- Tak... ale nie znałam go dobrze. To był znajomy ojca, nie mój.

- Parę lat temu przestał przychodzić, wiesz może dlaczego?

Popatrzyła na niego zielonymi, zmęczonymi oczyma.

- Wielu przyjaciół ojca, przestało do niego przychodzić po tym , jak został członkiem Zgromadzenia. Ale dlaczego interesuje cię ten Robertson?

Spojrzał na ulicę, tam gdzie stał rano Robertson, patrząc na niego palącym wzrokiem. Poczuł jak dreszcz przebiega przez jego plecy.

- Był tu dziś. Ciekawi mnie po co?

Matka uśmiechnęła się.

- O to to już musisz zapytać ojca.

- Pytałem. Nie odpowiedział mi.

Podeszła do niego i poklepała go po ramieniu.

- Widocznie uznał, że cokolwiek sprowadziło tu Deverella, to nie jest twoja sprawa.

Skinął głową jakby to wyjaśnienie mu wystarczało.

- A propos ojca... Wiesz, że jutro wyjeżdża? - jej twarz rozpromieniła się.

- Dokąd?

- Na uroczyste wystąpienie członków Triumviratu z okazji zakończenia wojny. Do Francji. Wystąpienie będzie transmitowane na cały świat.

- Kolejne przedstawienie... - prychnął. - Jakby świat chciał słuchać nadętych bubków, którzy będą się rozpływać w zachwycie nad swoim zwycięstwem i swoja przemyślnością.

- Jeremy!

Odwrócił się do niej z gniewem.

- Mamo czy ty naprawdę wierzysz w to, że Triumvirat jest teraz kochany przez społeczeństwo? Ludzie nie chcą słuchać o wspaniałym zwycięstwie, bo oni przez te wojnę stracili bliskich. I na pewno nie chcą słuchać o nim z ust ważniaków, którzy wojnę widzieli jedynie na papierze rozkazów, które wydawali... wyroków śmierci dla tysięcy, które podpisywali! Naprawdę, na miejscu Triumviratu nie prowokowałbym tłumu.

Kobieta posmutniała wyraźnie.

- Nie sądziłam, że jesteś przeciwny rządowi, do którego należy twój ojciec.

- To nie to, że jestem przeciwny... ja to raczej nazywam realistycznym spojrzeniem. Bo niestety to, co prezentuje obecnie nasz rząd, to można nazwać jedynie myśleniem życzeniowym. "Chcemy, żeby ludzie nas kochali, więc wierzymy, że tak jest". A pierwsze lepsze badania opinii publicznej dowodzą, że duża część społeczeństwa zastanawia się nad efektywnością rządu, skoro nie jest mu w stanie zapewnić takich podstawowych spraw, jak bezpłatna opieka medyczna.


- Dobrze wiesz, że nad medycyną władzę sprawują Korporacje...

- Wiem... problem w tym, że cała reszta społeczeństwa też to wie!

- Rząd nie jest w stanie nic na to poradzić...

- No właśnie!

Zirytowana potarła czoło.

- Wdałeś się w ojca, nie ma co.

Emocje trochę z niego opadły. Roześmiał się.

- Chyba tak... w końcu studiuję socjologię. Muszę się na tym znać.

Machnęła ręką.

- Myślałam, że twój ojciec jest nie do wytrzymania, ale teraz będę miała was dwóch.

Roześmiał się głośniej, nawet jeśli nie do końca szczerze.

- Nie trzeba było wychodzić za polityka... dziedziczenie to jednak paskudna sprawa.

Podeszła do szafy i ponownie zaczęła w niej układać ubrania.

- Więc kiedy jest to wystąpienie?

- Pojutrze.

- Jedziesz z nim?

- Nie... nie do końca lubię to towarzystwo.

- Nadęte bubki, czyż nie? - mrugnął do niej i dostał w twarz złożoną koszulką.

- Spadam stąd, tu się robi niebezpiecznie.

Wymamrotała coś, czego taktownie nie dosłyszał, ale dostrzegł, że ma uśmiech w oczach.
Wycofał się z pokoju i zaczął zbiegać po schodach.

- Synu... - dobiegł go jeszcze jej przytłumiony głos - Porozmawiaj z Anthonym.

Prawie się potknął, ale w ostatniej chwili złapał równowagę i skrzywił się w kierunku drzwi od pokoju matki. Następnie zszedł na dół, nie patrząc na salon, by nie dostrzec tam wspomnienia Robertsona wyglądającego przez okno, a potem odwracającego się w jego kierunku, z oczami lekko zmrużonymi. Zabrał z wieszaka kurtkę i wyszedł, starając się nie trzasnąć drzwiami.
Sąsiad z lewej, zamożny bankier, pomachał mu wsiadając do samochodu.

- Cześć, Jeremy.

- Dzień dobry, panie Roth.

Spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo. Całe życie tu mieszkał, a właściwie nie wiedział zbyt wiele o sąsiadach. Wiedział tylko to, co wypadało mu wiedzieć. Zastanawiał się czy oni wiedzą o nim więcej. Zastanawiał ile sekretów, takich jak jego, kryje się pod fasadami doskonałego życia. W końcu wzruszył ramionami i zdecydował się, że się przejdzie. Wszedł na jezdnię, nie zauważając, że samochód Rotha zbliża się z lewej. Usłyszał cichutki pisk hamulców.

- Jeremy!

- Przepraszam, panie Roth.

- Dałaby mi twoja matka... - mruknął mężczyzna, a jego samochód wykręcił i ruszył dalej, nabierając prędkości.

Schował ręce w kieszeniach i w końcu przeszedł przez ulicę.



- Nikolas... - popatrzył jak mężczyzna sprawnie pomimo kul, radzi sobie z przykryciami na jego meblach.

- Słucham cię.

- Zastanawia mnie, czemu nie powiedziałeś nikomu, że to Dickinson cię wtedy zaatakował... Naprawdę nic nie pamiętasz?

Nikolas zostawił w spokoju nakrycia i potarł lewą nogę, tak jakby go tam zabolało.
Jego oczy wydały się nagle ogromne i bardzo ciemne w bladej twarzy.

- Pamiętam, Anthony, wszystko pamiętam tak dokładnie, jakby to było wczoraj.

- Więc dlaczego?

Nicky prychnął cicho i odwrócił wzrok.

- Myślę, że mimo wszystko ze wstydu. Bałem się przesłuchań, tego co wyciągną, tego, jak będą na mnie patrzyli. Najłatwiej było udawać, że nie pamiętam i widzieć ulgę na ich twarzach, kiedy myśleli, że nic nie wiem. Zastanawiali się tylko, czy mi powiedzieć... ale w końcu nikt nie miał odwagi. I tak było lepiej, bo przecież to o czym się nie mówi, nie istnieje...

- Nikolas...

Na jego twarz wrócił uśmiech, trochę zakłopotany.

- Ech, ale to było dawno.

Anthony zagryzł wargi. Czy Nicky wie, że on wie... o tym, co naprawdę zrobił mu wtedy Theodore i dlaczego to zrobił? Czy to by coś zmieniło, gdyby Nikolas miał podejrzenie, że Anthony wie? "Tak" zdecydował nagle "To by dużo zmieniło".

- Chodź lepiej kupić coś do jedzenia - z zamyślenia wyrwał go głos przyjaciela - Bo przyglądałem się twojej lodówce i widok nie był pocieszający.

- Heh... do jedzenia?

- Tak... jedzenie...wiesz na statku dostawałeś je pod sam nos, tu musisz sam po nie iść, bo do ciebie nie przyjdzie.

Skrzywił się, ale w gruncie rzeczy cieszył go dobry humor Nikolasa.

- Dobra. Zaraz możemy iść.

Najbliższy supermarket był dwie przecznice dalej. Było w nim pełno ludzi. Anthony wciąż czuł się trochę niepewnie, ale Nikolas poruszał się po sklepie, jakby robił to codziennie. "Prawdopodobnie robi to codziennie". Anthony czuł na swoich plecach świdrujące spojrzenia innych klientów. Po kilku minutach stało się to nie do wytrzymania.

- Nicky?...

- Hmmm... - mężczyzna wpakował do wózka dużą paczkę płatków kukurydzianych.

- Czy mógłbyś wytłumaczyć mi czemu ci ludzie tak się na mnie patrzą?

Nikolas spojrzał na niego trochę nieprzytomnie. Po chwili rozejrzał się wokół. Spojrzał na Anthony'ego i znów na właścicieli wpatrzonych w niego oczu. Parsknął śmiechem.

- Według mnie patrzą się na ciebie, bo widzą całkiem niezły kawałek faceta.

- Co?!

Jego przyjaciel roześmiał się tylko głośniej. Anthony zrobił się czerwony. Nikolas poklepał go po ramieniu.

- Tak tak... przyjacielu...- wykrztusił - Powinienem cię chyba uprzedzić... możesz się spodziewać częstszych spojrzeń tego typu. Na Ziemi nie zostało wielu mężczyzn... w wieku rozpłodowym, że się tak dosadnie wyrażę. Jesteś łakomym kąskiem.

- Mniej paskudnie czułem się pod celownikiem wroga...

Nikolas roześmiał się jeszcze głośniej.

- Nie wątpię, przyjacielu. Naprawdę nie wątpię.

- Możesz już przestać się śmiać.

Nikolas zamarł z kartonem mleka w dłoni.

- Przyjdź do nas jutro na obiad. - zaproponował nagle.

- Do nas? - brwi Anthony'ego podjechały wysoko.

- Taaa... do mnie i do Jean.

Anthony zaskoczony stwierdził, że przyjaciel zrobił się purpurowy.

- Kto to jest Jean?

- Jean... to cud, który wyciągnął mnie ze szpitalnego łóżka i postawił na nogi. Mieszkam z nią... a za parę miesięcy... chciałbym się z nią ożenić.

Nie sądził, że cokolwiek będzie w stanie złagodzić ból wspomnień o tym, co przydarzyło się Nikolasowi, aż do tej chwili. Ciepłe, zapierające oddech uczucie wypełniło mu serce. Zauważył ze zdumieniem, że oczy ma pełne łez. "Czy to szczęście?..."

- Nicky... Boże, nie wiem, co powiedzieć... - roześmiał się, ściskając dłoń Nikolasa - Gratuluję.

Szczerze ucieszony uściskał przyjaciela.

- Hej, hej... - mruknął lekko zmieszany Nikolas, ale po chwili odwzajemnił uścisk - Mam rozumieć, że przyjdziesz do nas na obiad?

- Pewnie. Myślisz, że przegapię okazję, aby poznać ten cud?

- Zapewne nie... ale uważaj Jean wcale nie jest... - zamyślił się szukając odpowiedniego określenia i w końcu zrezygnował - miła. Wręcz przeciwnie... jest złośliwa i wredna. Szybko wpada w złość... a wtedy jest gorsza niż... cokolwiek co jestem sobie w stanie wyobrazić.

Anthony roześmiał się z ulgą.

- Ale cię kocha...

Nicky podrapał się za uchem.

- Tak, wydaje mi się, że pomimo wszystko tak...

- I ty ją kochasz.

Całkiem już czerwony mężczyzna przytaknął.

- Nikolas... warto było... - zająknął się - walczyć... ginąć... Warto było wracać.

Długo patrzyli sobie w oczy.

- To dobrze ... - rzekł Nicky po chwili - bo już cię nigdzie nie puszczę.

Roześmieli się. Nagle lekko, beztrosko.
Anthony poczuł się wreszcie jakby wrócił do domu.



Następnego ranka ojciec wyjechał. Jeremy nie miał nawet okazji z nim porozmawiać. Przy śniadaniu nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Być może dlatego, że Terrence Michels nie wychylił nawet nosa zza gazety. W Jeremym aż się gotowało. Ale gdy patrzył na matkę, która lekko kręcąc głową kazała mu się uspokoić, niewypowiedziane słowa zamierały mu w ustach.
O 10 ojciec wstał, sięgnął po walizkę i ucałował matkę.

- Jesteś pewna, że nie chcesz ze mną jechać, kochanie? - przytulił ją do siebie. Jeremy patrzył na to, siedząc na ostatnim stopniu schodów.

- Absolutnie - odparła matka.

- Dobrze więc... oglądaj mnie w telewizji.

- Będę na pewno.

- Dobrze... wygląda na to, że wszystko wziąłem. Będę w domu pojutrze. Do zobaczenia, kochanie. Do zobaczenia, Jeremy.

Otworzył drzwi i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Szpakowaty, szczupły mężczyzna, z wyglądu liczący sobie nie więcej jak 45 lat. O spokojnej, poważnej twarzy i pionowych zmarszczkach między brwiami.

- Cześć, tato.

Drzwi zamknęły się.



Przeciskał się w tłumie, nieubłaganie przemieszczając się wprost przed siebie. Już widział przed sobą podwyższenie, na którym znajdował się stół z trzema krzesłami i trybuny powyżej. Ludzie nie chcieli go przepuścić.
Czuł gniew na ich głupotę i arogancję.
Gdyby wiedzieli, kim jest.
Gdyby tylko wiedzieli.
Z lubością włożył rękę do kieszeni, czując pod palcami chłodny metal.
Przeszył go dreszcz pożądania.
"Już niedługo, mój malutki" powiedział do siebie "Już niedługo".
Krew pulsowała mu w uszach. Jego oddech przyspieszył.
Podniecenie.... które sprawiało, że całe ciało sprężało się w oczekiwaniu.
Ktoś wszedł mu pod nogi, zasłaniając widok. Odepchnął go brutalnie, nieświadomy wzburzonych okrzyków wokół niego, pełnych lęku spojrzeń.

- Szaleniec... - rozległo się wokół - Nie zbliżajcie się do niego. To szaleniec...

Nerwowy chichot narósł mu w gardle. Uwielbiał to oczekiwanie. Oblizał wargi, czując na języku metaliczny smak krwi i potu.
Widział, jak powoli zapełniają się trybuny. Wyszukał wzrokiem jedną twarz. Przesłał jej uśmiech i pocałunek.
Lubił myśleć, że to pocałunek śmierci.
Ludzie wokół zaczęli krzyczeć i wiwatować.
"Głupcy"
Dopchnął się w końcu do pierwszego szeregu gapiów i spojrzał w twarze ochronie. Kiwnęli do niego głowami, byli uprzedzeni o jego obecności. Wyjął z kieszeni swego Heckler&Kocha Mark 23 L z wbudowanym celownikiem laserowym i powoli zaczął do niego przykręcać tłumik. Dostrzegł wstrząs na twarzach ochroniarzy i uśmiechnął się do nich szeroko. Cofnęli się o krok.
Podniecenie i niecierpliwość targały nim, ale ręce nie zadrżały mu nawet odrobinę. Miał wielka ochotę złapać na laserowy celownik swoja ofiarę, ale stwierdził, że to byłoby zbyt niebezpieczne.
"Później"
Wreszcie przy wtórze wrzasków tłumu, na podwyższenie weszło trzech mężczyzn.
Dreszcz przebiegł przez jego plecy.
Spoglądał w twarze swoim ofiarom.
Oblizał się ponownie.
Uniósł pistolet, patrząc jak czerwony punkcik drga leciutko na czole mężczyzny siedzącego na trybunach.
Zobaczył jak jego oczy rozszerzają się nagle i jak zrywa się, a jego usta otwierają się do krzyku.
Roześmiał się i kiwnął mu głową.
A potem nagle przesunął broń odrobinkę w lewo i pociągnął na spust.
Cudowne drżenie przebiegło mu przez palce.
A tłum krzyczał dla niego...



Czuł w nozdrzach słodki zapach kwiatów.
Sąsiadka z drugiego piętra wyjrzała ciekawie, gdy wchodził po schodach.

- Anthony... - mruknęła.

- Tak, pani Bucker?

Przez jej poorana zmarszczkami, bladą twarz przebiegł uśmiech.

- Wybierasz się gdzieś? - zagadnęła przyjaźnie - Te kwiaty to pewnie dla dziewczyny? Czekała na ciebie cały ten czas.

- Eee... - nie wiedział, co powiedzieć. Nie przypominał sobie, żeby zostawił tu kogoś, kto mógłby czekać... A na pewno nie była to dziewczyna. Fakt faktem jednak, że kwiaty były przeznaczone dla przedstawicielki płci pięknej.

- Nie musisz się wstydzić - roześmiała się staruszka, mylnie interpretując jego zmieszanie - Ale poczekaj, mam coś dla ciebie.

Zdziwiony popatrzył na nią, raczej w ślad za nią, bo zniknęła w środku mieszkania. Nerwowym z lekka ruchem wygładził białą koszulę i wizytowe spodnie. Ten gest dostrzegła sąsiadka, która właśnie ponownie ukazała się w drzwiach.

- Nie martw się, chłopcze - rzekła - Wyglądasz bardzo przyzwoicie...

I zachichotała widząc osłupienie na jego twarzy.

- Ale ja tu gadam z tobą o głupotach, a tymczasem ty czekasz na to, co dla ciebie mam.

Podała mu szara kopertę.

- To od twojej matki. Wcisnęła mi to w rękę, kiedy zabierała ja karetka. "Daj to mojemu synkowi, gdy wróci" powiedziała "Daj mu to...". Zupełnie już nie miała sił i zasłabła kiedy tylko mi to wręczyła. Już nie wróciła ze szpitala... biedactwo... Ale ja trzymałam to przez cały ten czas... bo ona wierzyła, że wrócisz... do końca wierzyła, że wrócisz.

Ścisnął kopertę w zdrętwiałej dłoni.

- Ale leć już Anthony... nie pozwól dziewczynie czekać. Dość się naczekała.

- Dziękuję pani Bucker.

- Nie ma za co, chłopcze. W końcu jesteś naszym bohaterem, czyż nie.

- Do widzenia...

- Do widzenia.

Zszedł ze schodów i zatrzymał się przy ostatnim. Otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na zewnątrz. Słońce zachodziło, barwiąc niebo kolorem krwi. Złapał się poręczy przy schodach. Oparł się na niej całym ciałem, obojętny na to, że gniecie swą wyjściową koszulę, którą dopiero co z takim trudem wyprasował.
Położył kwiaty na ziemi.
Drżącymi palcami rozerwał kopertę. Drobne, pochyłe pismo matki rozmyło mu się przed oczyma.

"Najdroższy synku
Zabrała mi cię ta potworna machina zwana wojną. Najpierw zabrała mi Charliego, a teraz zabiera mi ciebie. A ja czuję już, że nie starczy mi sił, by na ciebie czekać. Tak bardzo jestem słaba...
Wybacz mi, ukochany synu, że nie będzie mnie tutaj, aby cię powitać, gdy wrócisz z pola walki. Wybacz mi, że nie będzie mnie tu, by powiedzieć ci: Witaj w domu!
Te słowa musi przekazać ci nieczuły papier.
Wierz mi, kochany, czekałam do ostatka sił. Ale już wiem, że mi ich nie starczy. Tak bardzo mi przykro, że muszę cię zostawić samego.
Drżą mi ręce, gdy znaczę te ostatnie moje słowa do ciebie, pewnie widzisz to, litery stały się koślawe i nieczytelne. Wierzę, że serce pomoże ci przeczytać to, co do ciebie piszę.
Chciałabym, żebyś wiedział, że niezależnie gdzie będę, zawsze będę na ciebie czekać. Nigdy nie przestanę.
Nigdy nie przestałam wierzyć, że wrócisz.
Wierzę też, że dasz sobie radę, choć na pewno nie będzie ci łatwo.
Żegnam cię, wierząc, że spotkamy się jeszcze kiedyś.
Kocham cię
Twoja Matka."

A poniżej literami drobnymi i prawie nieczytelnymi, maleńki napis:

"Jestem z ciebie dumna, synku".

Zacisnął dłonie na poręczy schodów, oczy wzniósł w niebo. Zamknął powieki, czując jak purpurowe światło pulsuje pod nimi.

- Mamo... - wyszeptał.

Pochylił głowę, żałując, że nie ma jak kiedyś długich włosów, by móc się za nimi skryć.
Ale głowę ogolili mu prawie na łyso tuż po zaokrętowaniu.
Odebrali mu więcej niż włosy.
Usłyszał obok stłumiony śmiech. Spojrzał w dół nieprzytomnie.
Pod schodami stało dwóch chłopców, w wieku 10 - 12 lat. Wskazywali go sobie palcami, chichocząc. Gdy na nich spojrzał, cofnęli się odrobinę, a na ich twarzach odmalowała się ciekawość.

- Proszę pana... - powiedział starszy i odważniejszy - Czy był pan na wojnie?

Zamrugał powiekami.

- Tak.

Ożywili się wyraźnie. Młodszy szturchnął starszego, który zapytał, czerwieniąc się lekko. Zapał bił z ich oczu:

- A ilu pan zabił Gnojaków?

- Gnojaków? - nie zrozumiał Anthony.

- Nooo... Obcych. Dużo ich pan zabił?

Anthony westchnął.

- Dużo...

- Super!

- ... więcej niż bym chciał.

Zobaczył jak usta chłopców otwierają się w zdumieniu.

- A..ale jak to?

- Bo zabijanie to nie jest dobra rzecz.

- Ale... ale to przecież Gnojaki...

Anthony zszedł powoli ze schodów.

- Odbieranie życia to rzecz podła... niezależnie od tego, komu je zabierasz, czyni to z ciebie mordercę. I szczerze życzę ci, chłopcze, abyś nigdy nie poznał jakie to uczucie być mordercą.

Minął ich, nie patrząc na ich wytrzeszczone oczy.
Już będąc spory kawałek dalej, usłyszał.

- Ty! Dziwny jakiś ten facet...

- Nooo...

- Chodźmy lepiej do Jessiego. Ma nową grę o Gnojakach.

- Dobra! Tym razem to ja ich wykończę, zobaczysz. Nawet nie zdążysz kichnąć.

- Taak? Jeszcze zobaczymy...

Ich głosy oddaliły się. Anthony spojrzał na bukiet kwiatów ściskany w ręce. "Dziwny?... Heh, może rzeczywiście."



-Jeremy, gdzie idziesz?
Zamarł z ręką na klamce. "Cholera" zaklął w myślach.

- Wychodzę, mamo.

- To widzę. Ale zaraz zacznie się wystąpienie. Nie chcesz zobaczyć ojca?

- Nieszczególnie.

Spojrzała na niego karcącym wzrokiem. Uśmiechnął się do niej blado.

- Nagraj na dysk, to później obejrzę. Teraz jestem umówiony.

I zanim zdążyła zaprotestować wymknął się za drzwi.

- Ale zaraz... poczekaj, z kim jesteś umówiony?

Nie dosłyszała odpowiedzi. Chwilę później rozległ się dziki dźwięk uruchamianego silnika. Jeszcze moment później - pisk hamulców na zakręcie.
Theresa Michels skrzywiła się i wyrzekła w przestrzeń:

- Tylko jedź bezpiecznie...



Zgrzytnął zamek w drzwiach a w otworze pojawiła się uśmiechnięta twarz Nikolasa.

- Anthony! Jakie piękne kwiaty! Dla mnie? Nie trzeba było...

Jego oczy zaiskrzyły.

- Nie, nie dla ciebie.- wyrwał mu wiązankę.

- Ech, szkoda - Nicky odwrócił się w kierunku kuchni - Jean, kochanie, chodź tu, Tony przyniósł ci kwiaty.

Rozległy się ciche kroki i z cienia wyłoniła się drobna kobieta. Miała krótkie mocno kręcone włosy w kolorze ciemny blond. Podniosła na Anthony'ego ciemne oczy i wyciągnęła dłoń.

- Jean - przedstawiła się.

- Anthony.

Uścisnął leciutko podaną dłoń. Po jego skórze przebiegł prąd. "Nie lubi mnie!" pomyślał nagle, choć na twarzy kobiety widział tylko uśmiech. "Dlaczego?"
Nie dała mu się zastanowić, bo wzięła od niego kwiaty i powiedziała:

- Rzeczywiście śliczne. Ale nie będziemy przecież stać w przedpokoju. Nicky zaprowadź pana do pokoju.

Nikolas najwyraźniej nie dostrzegł dystansu w głosie Jean, bo roześmiał się.

- Jakiego tam pana! - powiedział - To jest Tony. Ale masz rację, kochanie, nie powinniśmy stać w przedpokoju. Chodź, Tony. Jean jeszcze tworzy w kuchni... Warto poczekać na to, co zrobi.

Przygarnął kobietę do siebie. Ona zaś nie spuszczała oczu z Anthony'ego. "Jestem pewien, że mnie nie lubi..."
Weszli z Nikolasem do dużego pokoju. Anthony z uznaniem spojrzał na kremową kanapę i fotele, szklany, niski stolik, rozproszone światło, które dawały lampy z ażurowymi abażurami.

- Podoba ci się?

Był pewien, że przyjaciel mówi właśnie o pokoju, dopóki nie spojrzał w poważne brązowe źrenice.

- Jean? - upewnił się.

Nicky siadając, skinął głową.

- Bardzo ładna - powiedział, wiedząc, że niezupełnie to chce usłyszeć przyjaciel - Wydaje się miła - dodał niepewnie.

- Poczekaj aż ją lepiej poznasz - roześmiał się Nicky najwyraźniej biorąc jego słowa za dobrą monetę.

Na moment zapadła cisza. Anthony poczuł się niepewnie. Z kuchni dolatywał brzęk naczyń.

- Tony, czy nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli włączę telewizję? Wystąpienie Triumviratu ma być transmitowane za parę minut. Chciałbym to zobaczyć.

- Wystąpienie?

- Tak, z okazji zakończenia wojny, nikt ci nie przekazał?

- Nawet jeśli, to zapomniałem.

Uśmiechnął się lekko.

- Ale nie, nie mam nic przeciwko telewizji. Kolejna rzecz, której dawno nie robiłem, to oglądanie telewizji.

Nikolas klepnął go po ramieniu.
Wziął do ręki pilota i nacisnął przycisk. Z niewielkiej szafki, ustawionej naprzeciwko kanapy, wysunął się 28' monitor, który zamigotał, zanim wyświetlił obraz.

- ... gdzie mamy okazję uczestniczyć w uroczystym wystąpieniu Triumviratu, które zacznie się dosłownie za kilka minut - mówił do mikrofonu młody, gładko ulizany spiker. Anthony nachylił się i wsparł łokcie o kolanach, całą swą uwagę poświęcając kolorowemu obrazowi - Mamy nadzieję, że zostaniecie z nami państwo do końca...

W tym momencie do pokoju weszła Jean, trzymając w ręku parującą wazę. To odwróciło uwagę mężczyzn od monitora.
Anthony zerwał się, chcąc pomóc i zabrał wazę z jej rąk. Jakąś częścią uwagi rejestrował wciąż słowa reportera.

- Właśnie na trybuny wchodzą członkowie Zgromadzenia, a za moment dołączą do nich Triumviratorzy...

- Wyśmienicie pachnie, kochanie... - rzekł Nicky, całując kobietę w policzek - Postaw to tu, Tony - wskazał na stolik.

- Dziękuję, mam nadzieję że będzie wam smakować - uśmiechnęła się Jean.

- Triumvirat właśnie zajmuje swoje miejsca przed trybunami...

- Na pewno będzie - Nikolas zwrócił wzrok na Anthony'ego, który ustawił wazę w żądanym miejscu - mam nadzieję, że lubisz zupę krewetkową, Tony.

- Triumviratorzy zajęli już miejsca. Czy słyszą państwo ten rozentuzjazmowany tłum? Wreszcie wojna dobiegła końca! Zaraz rozpocznie się wystąpienie...

- Ach, zapomniałam o talerzach. Za moment będę. - Jean odwróciła się w kierunku kuchni.

- Nie pomóc ci kochanie?

- Nie, poradzę sobie, siedź.

W telewizorze zapadła głucha cisza, na którą nie zwrócili uwagi... ale nagle zamieniła się ona w głośny krzyk, wręcz wycie. Jean odwróciła się zaskoczona w kierunku telewizora i zbladła, mężczyźni zrobili to z pewnym opóźnieniem.
W pokoju zapadła cisza, jak przed chwilą w odbiorniku.

- Proszę państwa, proszę państwa... - zaczął relację reporter już nie tak opanowany i przylizany - Zdarzyła się tragedia... Wydaje się, że dokonano zamachu... Tak... - wsłuchał się w nadajnik przy uchu - Tak, wiemy na pewno... ktoś dokonał zamachu... Nie wiemy na razie w jakim stanie znajdują się członkowie Zgromadzenia i Triumvirat, który wydaje się, był głównym celem ataku...Tak... tak...

Jean, Nikolas i Anthony powoli usiedli przed monitorem. Dłoń Nickiego odnalazła dłoń kobiety i zacisnęła się na niej kurczowo. Anthony czuł jak serce bije mu nerwowo w piersi. W trudnym do opanowania napięciu czekali na kolejne słowa spikera.
Ten wsłuchiwał się uważnie w to, co przekazywał mu niewidoczny informator. Przed ich oczyma rozgrywały się dantejskie sceny. Tłum wyrwał się spod kontroli i w panice forsował ogrodzenie, chcąc uciec z miejsca zagrożenia. Na trybunach sytuacja nie wyglądała lepiej. Wszędzie biegali zdenerwowani policjanci i ochrona. Z daleka dało się słyszeć wycie karetek. Zwrócili uwagę na duże skupisko ludzi przed trybunami, tam gdzie stał stół, przy którym miał występować Triumvirat. Nie dało się tam nic dostrzec. Zewsząd odzywały się krzyki i płacz.
Na trybuny wpadli ubrani na zielono sanitariusze i rozepchnęli tłum. Kamera skupiła się właśnie na nich.
Patrzyli na monitor, dostrzegając w nim sylwetkę zaaferowanego dziennikarza, który także nie odrywał wzroku od rozgrywających się właśnie wydarzeń. Sekundy upływały w pełnej napięcia ciszy.
Dało się dostrzec, że sanitariusze próbują przeprowadzić akcję reanimacyjną na kimś, leżącym poza zasięgiem wzroku.
Anthony wbił paznokcie w skórę dłoni, nie zauważając nawet bólu.
Sanitariusze zaprzestali akcji reanimacyjnej.
Miliony ludzi przez telewizorami wstrzymało oddech.
Dziennikarz spojrzał na nich, blady i poważny.

- Niestety, musze państwa poinformować,że członkowie Triumviratu Alessander Rivioli, Murdoch Sachs i Iwan Roschtienko... nie żyją. Zostali zastrzeleni przez niezidentyfikowanego zamachowca. Mimo natychmiast podjętej akcji ratunkowej nie udało się ich uratować.

Wsłuchał się znów w komunikat z nadajnika przy jego uchu.
Po bladej twarzy Jean spłynęły łzy.
Spiker spojrzał znów prosto w oko kamery.

- Dowiedziałem się właśnie, że to niestety nie koniec tragicznych wiadomości. Zamachowiec wystrzelił cztery kule... Jedna z nich o włos minęła członka Zgromadzenia, Terrence'a Michelsa...

"Michelsa? Skądś znam to nazwisko..." pomyślał Anthony, ale nie miał czasu by poświecić tej myśli więcej uwagi.

- ... jednakże przeszła na wylot przez oparcie jego krzesła, śmiertelnie raniąc Iana MacKulneya, reprezentanta Irlandii w Zgromadzeniu...

Nikolas ukrył twarz w dłoniach. Anthony wpatrywał się w parującą wazę z zupą, Jean płakała.

- Wiemy z najlepszych źródeł, że życiu Terrence'a Michelsa nic nie zagraża. Został jednak w stanie szoku przewieziony na obserwację do pobliskiego szpitala. Jego życiu, powtarzam, nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. W tej chwili przekazuje głos swojej koleżance w studio, Penny Rowlands, ale zapewniam, że będą państwo informowani o każdej istotnej wiadomości. Z Rienns, we Francji żegna się z państwem Christopher Suver.

Obrazy z Francji zastąpiła nagle twarz atrakcyjnej kobiety w wieku około 30 lat.

- Witam państwa w tej strasznej dla całego świata chwili. Cieszyliśmy się przed chwilą, że wojna dobiegła końca i koniec na razie jest wielkim tragediom, lecz niestety pomyliliśmy się. Nieznany sprawca, szaleniec, odebrał nam tę nadzieję odbierając życie...

Nikolas wyłączył telewizor. Odetchnął głęboko, kładąc głowę na oparciu kanapy i zamykając oczy. Jean płakała cicho, zakrywając dłońmi twarz. Anthony wpatrywał się tępo w martwy ekran.

- Boże - wyszeptał Nikolas - Co za piekło.

Nikt mu nie odpowiedział.
Po paru chwilach jakby otrzeźwiał i przygarnął do siebie narzeczoną.

- Nie płacz, Jean... Dobrze, że chociaż Michelsowi nic się nie stało.

Anthony spojrzał na Nikolasa z nagłym zainteresowaniem.

- Michelsowi? - zapytał cicho.

Nikolas patrzył na niego, niedowierzając.

- Nie wiesz kim jest Michels?... Ale tak, teraz kojarzę, że został w końcu wybrany w czasie kiedy my już byliśmy w kosmosie... Terrence Michels jest naszym przedstawicielem w Zgromadzeniu... od... dwóch lat.

- Michels... Michels... - powtórzył Anthony, szukając w pamięci. Nagle przypomniał sobie - Wydaje mi się, że uczyłem się w szkole z jego synem...- powiedział w zamyśleniu - Był ode mnie.... o dwa lata młodszy. - potarł czoło - Jonathan?... Nie... Jake?... Jeremy! Mam wrażenie, że miał na imię Jeremy.

Nikolas spojrzał na niego z lekka obojętnie.

- Niezależnie jak ma na imię, powinien się cieszyć, że zamachowiec tym razem spudłował- mruknął.

- Tak... - wyszeptał wciąż zamyślony Anthony.

Jean płakała.



Jedynym oświetleniem ciemnego pokoju był słaby blask, który wpadał przez szpary w rozsuniętych żaluzjach. Podłużne jasne kreski znaczyły się na przeciwległej ścianie, znacząc kształt siedzącej przy niej postaci. Postać ta wyciągnęła właśnie z kieszeni zapalniczkę i podpaliła papierosa trzymanego w zębach. Żółty blask oświetlił męską twarz bez wyrazu. Człowiek wydmuchnął z płuc sinawy dym. Na ten widok odezwał się drugi mężczyzna, dotychczas ukryty w mroku.

- Wciąż nie jestem pewien czy to był dobry pomysł.

Z cienia pod oknem wynurzyła się jeszcze jedna osoba, odpowiadając na wypowiedź przedmówcy.

- Teraz za późno już żeby o tym mówić. Stało się.

Mężczyzna pod ścianą spokojnie wydmuchał kolejny kłąb dymu, nie odzywając się.
Tymczasem drugi z obecnych pokręcił głową, co dało się zauważyć nawet w ciemności.

- Nie wiem, czy taka pogróżka dobrze wpłynie na Michelsa.

- Lepiej dla niego, żeby potraktował ją poważnie - mruknął w odpowiedzi ten sam głos co poprzednio.

- Ale czy to nie było zbyt... ostentacyjne? - wahał się wciąż pierwszy głos.

- Ważne żeby było skuteczne... Michels musi wiedzieć, że nie należy nas niedoceniać.

Na chwilę zapadła cisza.

- Wciąż jednak jestem przeciwny działaniu w tak... prymitywny sposób... lepsze rezultaty można osiągnąć używając właściwych argumentów.

Głos spod okna był rozbawiony, gdy wygłosił ripostę:

- Według mnie kula tuż obok głowy to bardzo przekonujący argument.

- Nie możemy zapominać, że na niektórych ludzi bezpośrednia groźba wywiera wręcz odwrotną reakcję od zamierzonej.

- Jeżeli tak się stanie... Hmmm... trzeba się będzie postarać, żeby kula trafiła celniej.

Oponent zdenerwował się, widać to było po nagłym ruchu w ciemności.

- W ten sposób nie zdobędziemy wielu sprzymierzeńców.

Mężczyzna spod okna wzruszył ramionami:

- Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam, to według mnie najlepsza strategia - rzekł.

Jego rozmówca poddał się:

- Czas pokaże, czy rzeczywiście.

W tym momencie odezwał się palący, zupełnie jakby czekał na zakończenie sporu.

- Zatem wiadomość została przekazana - mruknął zaciągając się papierosowym dymem - A co z posłańcem?

- Uciekł - odrzekł mężczyzna spod okna - Jest w bezpiecznym miejscu.

- Dobrze... Może się nam jeszcze przydać.

Ulica poniżej przejechał jakiś samochód, co sprawiło że cienie na ścianie zafalowały, zniekształcając twarz palacza.

- Wojna się rozpoczęła, moi panowie - mruknął głos spod ściany. - Już nie ma odwrotu.

- Nigdy nie planowałem odwrotu - rzekł zimno palacz.



Anthony szedł wolnym krokiem, rozpamiętując wydarzenia wieczoru. Nie siedział długo u Nikolasa i Jean, żadne z nich nie było w towarzyskim nastroju.
Gdy zbierał się już do wyjścia niespodziewanie wstała Jean.

- Odprowadzę cię kawałek, Anthony - powiedziała do niego - jeżeli oczywiście nie masz nic przeciwko, kochanie.

Nicky wyrwany z zamyślenia spojrzał na nią ciepło i uśmiechnął się blado.

- Nie, kochanie. Tylko wróć niedługo. A ty, Anthony, nie podrywaj mi kobiety - mruknął sięgając po resztki humoru.

- Na pewno nie.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Do zobaczenia, Tony.

- Cześć, Nicky.

Razem z Jean wyszli na klatkę.

- Domyślasz się zapewne, że mam ci coś do powiedzenia. - zaczęła kobieta, kiedy tylko zeszli ze schodów.

Anthony westchnął.

- Domyślam się, że mnie nie lubisz.

Jean nie odzywała się przez chwilę.

- Masz rację - rzekła w końcu.

Wyszli na zewnątrz. Na bezchmurnym niebie jasno świecił księżyc i tysiące gwiazd.

- Zrozum, Anthony... to nie ma nic wspólnego z tym, jakim jesteś człowiekiem, bo wierzę głęboko, że jesteś dobrym człowiekiem.

- Zatem z czym ma?

Chłodny wiatr dotknął leciutko jego twarzy.

- Nie wiem, czy wiesz dokładnie co zrobił Nikolasowi Theodore tamtej nocy na statku...

- Wiem.
Spojrzała na niego bystro.

- Wiesz może, że go poturbował, ale...

- Wiem więcej.

Westchnęła.

- Zanim wróciłeś wydawało mi się, że Nicky sobie z tym poradził, że się pozbierał. Od wielu już dni nie miał koszmarów. Zaczął się w końcu śmiać. Zaczął się w końcu cenić. I w końcu uwierzył, że to nie była wtedy jego wina.

Anthony dostrzegł nagle, jak bardzo zdenerwowana jest Jean. Wbrew wszystkiemu zrobiło mu się jej żal.

- Jednak od kiedy Nicky dowiedział się, że wracasz... znów śnią mu się koszmary. Znów budzi się z płaczem. Przywiozłeś ze sobą jego najgorsze wspomnienia. On ci nigdy o tym nie powie, bo zanadto cię ceni... I wstydzi się tego, że nie był tak silny jak ty, żeby się przed Dickinsonem obronić.On cię nie wini za to, co się wtedy stało... wini siebie, bo ilekroć patrzy na ciebie, wydaje mu się, że mógł zrobić coś więcej...

Anthony gardło miał bardzo ściśnięte.

- A ty?... Czy ty mnie winisz? - zapytał bardzo cicho.

Zagryzła wargi i spojrzała mu prosto w oczy.

- Nie upilnowałeś go... Nie obroniłeś, choć...Nie było cię wtedy, kiedy potrzebował cię najbardziej.

Te słowa jak wyrok zawisły nad jego głową. Zgarbił się, czując w sercu rozpaczliwy ból.

- Wiem...

Roześmiała się krótko, tak myślał dopóki nie podniósł na nią oczu. Wtedy zobaczył, że w rzeczywistości płacze.

- Wiesz, gdybym mogła na to patrzeć obiektywnie, pewnie powiedziałabym, że w tym nie było żadnej twojej winy, bo też byłeś tylko chłopcem, nie mogłeś przewidzieć każdego ruchu Dickinsona, że... Ale ja go kocham, Anthony. Kocham Nikolasa całym sercem. Patrzyłam jak cierpiał i uwierz mi nie jesteś w stanie wyobrazić sobie ogromu jego cierpienia... I nie chcę, żeby cierpiał więcej. Dlatego poproszę cię, żebyś nie widywał się z Nikolasem...

Wciągnął do płuc chłodne powietrze i wypuścił je bardzo powoli, zdziwiony że nie wypaliło mu gardła. Ból był podobny.

- Jean...

Rozpłakała się.

- Wiem, jak okrutna teraz jestem... Wiem, że nie zasłużyłeś na to, ale usprawiedliwiam się tym, że robię to wszystko z miłości.

- Jean.

- Nie spotykaj się z Nikolasem! - wykrzyknęła i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć pobiegła z powrotem do domu.

Anthony został sam na ulicy.
Stal wpatrując się w ślad za kobietą.
W końcu odwrócił się i pełnym bólu wrzaskiem kopnął najbliższy kosz na śmieci. Dźwięk uderzenia poniósł się echem po uśpionej ulicy.
Spojrzał w niebo, zamykając oczy, a po chwili poczuł na twarzy coś mokrego. Uchylił powieki i dostrzegł, że dotychczas czyste niebo, zachmurzyło się i spadają z niego krople deszczu. Po chwili całą twarz miał mokrą i nie wiedział już od deszczu, czy od łez.



Jeremy wcisnął mocno pedał gazu, rozkoszując się pustką na ulicach. Dotarł do skrzyżowania i skręcił w lewo z piskiem opon. Rzadko czuł się samotny tak, jak teraz. Nie włączał radia, bo bał się, że przyjazny głos mógłby tylko być solą na rany. Zatrzymał się patrząc na jezdnię, która opadała miękkim łukiem w dół. Poczuł jak najlżejszy nacisk jego stopy wywołuje głuchy pomruk silnika, który z kolei wprawiał go w drżenie. Po chwili zdecydowanie wcisnął gaz i poczuł jak viper gwałtownym zrywem rusza z miejsca, błyskawicznie osiągając zawrotna prędkość, jak strzała wypuszczona z łuku. Zanim się obejrzał był na kolejnym zakręcie. Wszedł w niego ostro, prawie nie zwalniając, aż samochodem zarzuciło. Na szybę spadły pierwsze krople deszczu. Odruchowo włączył wycieraczki. W lewej szybie mignęła mu samotna postać. Już chciał nacisnąć ponownie gaz, kiedy coś go tknęło. Zerknął w lusterko wsteczne. Mężczyzna stal kilka metrów dalej. Był ubrany w białą wyjściowa koszulę, nasiąkającą w szybkim tempie. Ale nieznajomego jakby to nie obchodziło, bo stał w miejscu bez ruchu, wpatrując się w niebo. Stopa Jeremy'ego znów prawie opadła na pedał gazu. Prawie. Chłopak spojrzał ponownie za siebie. W końcu wrzucił wsteczny i cofnął samochód. Sylwetka w lusterku rosła w miarę, jak się do niej zbliżał. Wciąż jeszcze zaskoczony tym, co robi, nie mający pojęcia co mógłby nieznajomemu powiedzieć, zaparkował tuż przy nim i uchylił okno. Mężczyzna usłyszał go i bardzo powoli odwrócił się ku niemu. Jeremy już przybrał na twarz sympatyczny uśmiech, kiedy przyjrzał się nieznajomemu. Uśmiech znikł z jego ust błyskawicznie.

Anthony spojrzał na kierowcę samochodu, który najpierw wyminął go z dużą prędkością, a potem cofnął się. Chciał mu powiedzieć, żeby łaskawie zgodził się go zostawić w spokoju... kiedy... twarz kierowcy była twarzą młodego chłopaka o jasnych włosach za ramiona zebranych w kucyk i zielonych oczach, wpatrujących się w niego jak w ducha. Już otwierał usta, gdy... wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce... jak brakujący kawałek układanki w jego pamięci.

- Anthony... - szepnął chłopak, najwyraźniej równie wstrząśnięty tym spotkaniem, jak on...

"Uczyłem się z synem Michelsa w szkole. Jak on się nazywał? Jonathan?... nie... Jake?..."

- Jeremy....

Zielone oczy otwarły się szerzej.

- Pamiętasz...














Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:11:34
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

grzybek (grzybekmen1@op.pl) 16:15 22-08-2004
Niezłe masz pomysły. Ciekawe co wymyślisz dalej?
Natiss (natiss@tlen.pl) 15:55 23-08-2004
Całkiem, całkiem. ^^ Musze stwierdzić, że jest troszku dla mnie nie zrozumiałe (no cóż, inteligencją to ja nie grzeszę), ale podoba mi się. XD
(Brak e-maila) 19:28 27-08-2004

Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 19:29 27-08-2004
Ehhhhhhhhhhhhhhhhh....... Co tu dużo mówić..... Jak się coś takiego czyta to człowiek tylko w milczeniu wciska babci w dłoń piątkę na świeczkę przed ołtarz, żeby tylko autor pisał dalej tak dobrze, jak dotądsmiley Wszystko kocham, i te zdania co skutkują łaskotaniem w żołądku, i ten styl nie do opisu i tę treść... zresztą co tam treść.... treść to miał i Bolesław Prus..... ale Anthony! Boże, Anthony! Ja nie wiem za co ja go tak uwielbiam, nie mniej jednak uwielbiam go krańcowo.^^ Mój #1 wśród seme...
kethry (kethry@interia.pl) 00:40 28-08-2004
okropnie dziekuje ^___^ smiley***
kethry (kethry@interia.pl) 16:58 28-08-2004
Sachmet. daj ty tej babci na swieczke. przyda mi sie wszelka pomoc teraz smiley
Nache (Brak e-maila) 19:30 28-08-2004
Sory, że się wtrącę, ale Nitta lepszy smiley. Mowilam to od początku smiley. Keth, Ty wiesz co ja myśle, ja sie rozwodzić nie bede...
Kethry (kethry@interia.pl) 22:52 28-08-2004
mrrrr. wiem. ogromne buziaki dla ciebie smiley** ja tam Jeffa... nic nie poradze smiley
Ashura (Brak e-maila) 19:25 04-09-2004
No i po raz kolejny stwierdzam O MOJ BOZE, JAKI TA DZIEWCZYNA MA TALENT!Kolejne opko do pokochania.Zastanawialas sie moze nad kariera pisarska?Moim zdaniem masz ogromne szanse na sukces.pozdrowionka^----------^
Kethry (kethry@interia.pl) 23:35 05-09-2004
dziekuje smiley strasznie milo mi sie zrobilo po waszych wpisach smiley
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila)10:29 06-09-2004
Kethry. Ja jestem zdegustowana. Ja tu się na świeczki rujnuję, a DALEJ NIE MA DALSZEGO CIĄGU?
Kethry (Brak e-maila) 22:18 07-09-2004
zaraz bedzie. najpierw czesc 11 musi przezyc Nachebetkowa krytyke smiley
Nachebet (Brak e-maila) 13:07 09-09-2004
Hyhyhy... ... jestem w trkacie... Właśnie Anthony Jeremiego tego... a, nie powiem wam... ...
*poszła czytać*
Heike (heike@tlen.pl) 23:34 10-09-2004
Masz dar przykuwania mnie do kompa. Wzroku nie mogę oderwać do momentu kiedy zodaczę ostatnią linijkę.
Kethry (kethry@interia.pl) 20:38 12-09-2004
ranny, ale jednak zywy... Trop przetrwal krytyke. dojrzewam do wyslania go Nami smiley
Ashura (Brak e-maila) 18:05 25-09-2004
Dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11, dawajcie 11...
Tets (Brak e-maila) 00:32 26-09-2004
Jak najlepsze rekomendacje ode mnie takze... ;]
An-Nah (Brak e-maila) 15:47 10-10-2004
Keth, powiem ci to tylko raz, bo mnie zazdrosc zzera - powinnas zostac profesjonalistka. Zalamalam sie. Ide czytac dalej.
Arvin (Brak e-maila) 17:18 20-10-2004
Cóż żadko się zdarza,a jednak muszę przyznać opowiadanko jest dobre, nawet bardzo. Mogłabyś przerobić to na książkę po paru poprawkach.Muślałaś kiedyś o pisaniu zawodowym? Tylko musiała byś wtedy pisać częściej i tyle samo.
Kethry (kethry@interia.pl) 19:16 22-10-2004
Arvin: heh, no i tu mamy problem smiley
An-Nah (Brak e-maila) 13:20 31-10-2004
Keth, melduje ze (w koncu!) doczytalam i rpagne ciagu dlaszego... pospiesz sie ^^
Rahead (Brak e-maila) 23:51 11-11-2004
12 12 12 12 12 12 O_O

szybciej T_T

chyba nie muszę dodawać ze super......
Jeenefrath (Brak e-maila) 18:38 16-11-2004
Dobre tylko żatko piszesz
lollop (Brak e-maila) 21:13 20-11-2004
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA (to jest okrzyk uwielbienia wywołany z braku odpowiednio dobrych słów)
(Brak e-maila) 20:31 03-12-2004
Powinnaś zostać pisarką masz dar pisz dalej
wena Kethry (Brak e-maila) 23:48 12-12-2004
mam zla wiadomosc (chlip). glupia (oj, glupia) autorka tego opa wziela sobie na kark szczescie pt drugi kierunek studiow. nie ma czasu na oddech, nie ma czasu na mnie. 12 czesci chwilowo nie bedzie. chlip...
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 00:42 13-12-2004
Kethry, kochanie, nie rób mi tego!!! Rozumiem, co to dwa kierunki studiów, naprawde, ale kończenie w takim miejscu to zbrodnia na czytelnikach...Błagam, napisz cos szybciutko, jak tylko złapiesz chwilę oddechu!!!
Rahead (Brak e-maila) 10:15 22-12-2004
Y_Y....

Ale ja wytrwam! Bede oczekiwała T-T
(Brak e-maila) 23:39 22-12-2004
Kethry ja też robie dwa kierunki,daje korki,zajmuje się rodzeństwem,uczeszczam na różne kółka w których przeważnie jestem w zarządzie.Oprócz tego mam jeszcze czas na pisanie przyjaciół i inne takie.
Wiesz mówi się, że jak twierdzisz że nie masz czasu to znajdz dodatkaow zajęcie to zauważysz jak wczaśniej miałeś(aś) go dużo.
To sprawdzona prawda,może skróć opowiadania będzie Ci łatwiej i zadowolisz nassmiley
Kethry (kethry@interia.pl) 15:14 26-12-2004
dzieki za rady. poradze sobie. po swojemu smiley
Ashura (Brak e-maila) 20:20 19-01-2005
JA JESTEM ZDEGUSTOWANA!!!!!!!!!!!11 ukazala sie wieki temu i od tego czasu cicho sza.Kiedy bedea nastepne czesci do jasnej ciasnej????Ja chce Jeremiego on jest cuuuuuudoownyyyy.
Kame (kame_kira@wp.pl) 11:26 01-02-2005
Ach!Ach!Ach!Wzdycham za częścią 12,Nittą,Jeremym i oddechem śmierci na karkusmiley
Na kolanach pójde i czołgać się bede byleś napisała część następną^^
kethry (Brak e-maila) 23:42 06-02-2005
wyrzuty sumienia mnie zjadaja... ale nie mam dobrych wiesci... T__T. Trop stoi jak stal.
Rahead (Brak e-maila) 11:42 28-02-2005
stoi? *łamiącym się głosem* nie ruszył ani o milimeeetr? O_O
SuperNova (przewer@poczta.onet.pl) 14:52 08-03-2005
BŁAAAAGAM Kethry, błagam i jeszcze raz błaaagam o nastęną część!!! Twoje opo czyta się tak samo świetnie jak najlepsze książki SF i sensacyjne!!! Proosze o jeszcze!!!
Kethry (Brak e-maila) 01:20 09-03-2005
ha! no dobra. ruszyl sie o 12 stron smiley cokolwiek robicie - robcie to dalej, bo dziala smiley
(Brak e-maila) 23:22 16-03-2005
Ja też,ja też.Cokolwiek działa to się przyłanczam.Chcę więcej tego opcia jest super!!!
PS:Jak podziała to modę tak co dzień się tu wpisywać
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
Dzis jeszcze raz.
Proszę,błagam pisz dalej
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
PIsz pisz pisz......piszsmiley
(Brak e-maila) 23:23 16-03-2005
pisz?
(Brak e-maila) 23:24 16-03-2005
piszesz?
(Brak e-maila) 15:18 20-03-2005
pisz pisz!! im więcej tym lepiej. jesteś boska i piszesz boskie opowiadania. Tylko nie przestawaj błagam!!
Kethry (Brak e-maila) 21:05 29-03-2005
staram sie smiley. dziekuje smiley**
Rahead (Brak e-maila) 18:08 31-03-2005
ech przeczytalam znowu calosc *rozmazona*
Netsah (Brak e-maila) 00:35 05-04-2005
kochana Rahead mi polecila-na moje nieszczescie przeczytalam cale...pisz-prooosze*blagalny wzrok* jedno z fajniejszych opek jakie czytalam*rozmarzona dolaczam do Rah-kun*
Bardzo zniecierpliwiona (Brak e-maila)23:17 07-04-2005
i jak ci idzie?? Mam nadzieje że wenka nie opuszcza bo chyba zwariuje jak nie poznam dalszych etapów tej historii. Ocal moje zmysły bo jeszcze troche i je postradam. Życzę stałego natchnienia
;D
asjana (asjana@gmail.com) 10:59 04-05-2005
super piszesz po prostu bosko nie wiem kiedy naoisalas ostania czesc ale potrzac po datach bylo to dosc dawno wiec prosze zmiluj sie nd nami i napisz nastepna czesc nie moge sie juz doczekac
(Brak e-maila) 16:26 18-05-2005
to jużmój 5 wpis tutaj każdy w odstepie conajmniej kilku tygodni...
Matko ja już od pół roku nic innego prócz śledzenia postępów wpisaniu opka nie robie...
LITOŚCI!!!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 13:39 23-06-2005
Boze. *beczy* 7 raz juz to czytam a ty nie napisalas nic dalej. Musialas przeciez napisac choc troszke!!! Prawda???
Wiem wiem, sesja itd. ale ja tu cierpie. Musle ze MY cierpimy. Wyslij choc na maila ze dwa zdania nowiej czesci. Jak moglas zostawic opo w takim momecie !!!!!!!!

AAAAAAaaaaaaaaaaaaaghr. Musze wiedziec co bedzie dalej.
Kira (Brak e-maila) 23:38 16-03-2006
O moj Boze... Twoje opowiadanie jest niesamowite.. i wywarlo na mnie ogromne wrazenie @_@! to jest po prostu cos niesamowitego. Podoba mi sie Twoj styl. Jest swietny! Opowiadanie jest boskie i trzymajace w napieciu *_*.. Kya! A Anthony jest wprost cudowny! Uwielbiam goo *.*. On i Jeremy, mimo wszystko, pasuja do siebie.... ^^
Ja chce wiedziec co bedzie dalej...! Prosze, prosze, prosze, blagam o dalsze czesci! Czuje ze jezeli nie dowiem sie co stanie sie dalej to umre ;_;. Czy beda dalsze czesci?... jesli tak, to kiedy?T_T
Kira (Brak e-maila) 13:50 17-03-2006
Czekam T__T...
Kira (Brak e-maila) 18:23 18-03-2006
*nadal czeka* u.u
Kira (Brak e-maila) 14:01 20-03-2006
Ecchhh, kiedy bedzie ciag dalszy?
Gall (Brak e-maila) 18:59 21-03-2006
My chcemy więcej!
My chcemy więcej!!!
W przeciwnym razie zakładam strajk głodowy!
Kira (Brak e-maila) 12:43 23-03-2006
Dokladnie! My chcemy wiecej Anthony'ego Jeremy'ego i innych! ~.~
Kira (Brak e-maila) 13:55 26-03-2006
Ech T.T... chcemy wiecej!@_@
~.~ (Brak e-maila) 18:40 01-04-2006
Jest nowa aktualka a Ukrytego Tropu ciagle nie ma...
Kethry (Brak e-maila) 00:14 03-04-2006
no dobra. to sie pochwale. skonczylam Tropa. zanim sie tutaj jednak zjawi musi przetrwac ogien beta-readingu smiley. co sie ostanie, to sie o/ukaze smiley
Kethry (Brak e-maila) 00:32 03-04-2006
ale sie zdziwilam, ze jeszcze jestescie. i czekacie. mrrau smiley
Kira (Brak e-maila) 11:31 06-04-2006
AAAAAAA! NAPRAWDE?!?! *zemdlala i umarla ze szczescia* Dziekujeeemy Ci droga Kethry! ^______^ *tanczy*
(Brak e-maila) 19:08 17-04-2006
Nie chce na nikogo naciskac ani nic, ale kiedy wreszcie bedzie?v.v'
liz (liz5@o2.pl) 15:44 21-04-2006
kiedy bedzie nastepna czesc... ja nie moge sie juz doczekac :]
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 18:51 21-04-2006
halooooo!
Czy ktos tam jest??
Stuk puk.!
Juz prawie rok minął od ostatniej częsci (albo i więcej) My tu uuuumieramy.
Jak mozna zostawić czytelnika, tuż przed zakonczeniem, bo podobno 12 rozdział ma być ostatni. Toz to gorsze jest, od najwymyślniejszych tortur.

Wielce załamana, wierna czytelniczka (zadziej komentatorka)
mary madness
mary madness (Brak e-maila) 18:55 21-04-2006
Oł jessss.
Przeczytałam wpis Kethry. Znaczy... będzie Trop ^O^
Jaspis (Brak e-maila) 14:23 28-04-2006
Ja też chcę kolejną część,a najlepiej kolejnych paręsmiley Kiedy bedą?
lukger (Brak e-maila) 15:27 30-04-2006
prawdziwa perełka przeczytałam jednym tchem.Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.Poprostu rewelacja!!!
Kira (Brak e-maila) 16:52 13-05-2006
Auuuu.. proszeee v.v chyba juz dluzej nie wytrzymam ;_; ja chce Ukrytego Tropa! *wali sie patelnia w glowe*
juicebox (dariaart@interia.pl) 08:46 27-05-2006
a gdzie dalszy ciąg????!!!!
(Brak e-maila) 18:31 30-05-2006
omgwtf?!
(Brak e-maila) 18:03 18-06-2006
no to kto by w koncu tym przywodca ciem??
Kira (Brak e-maila) 17:30 19-06-2006
Nareszcie się doczekałam ostatniej części!
Podobało mi się.. jak zwykle było wspaniałe, lecz czuję pewien niedosyt.. czy Jeremy naprawde nie kocha Anthony'ego? bo mi się wydaję że jednak kocha @_@. Ech, szkoda, że to już koniec.. będzie mi ich brakować v.v.
Dziękuję Ci bardzo za to cudne opowiadanie!
mary madness (myxomatosis1@o2.pl) 17:41 19-06-2006
Zmianę stylu czuć. Odnoszę wrażenie, że ta zmiana przeżyła swoje apogeum w opowiadaniu umieszczonym w antologii. Zamieszczasz więcej opisów i rozwodzisz się bardziej nad wnętrzem bohaterów. Ogólnie to bardziej patetycznie się zrobiło.
Podobało mi się. Zawsze podobają mi się twoje opowiadania, ale wolałam twój poprzedni sposób pisania.
Rahead (Brak e-maila) 23:31 20-06-2006
tak najbardziej ale to najbardziej mi sie podobal motyw imienia Colmana..
no... taka perła.
Yoan (Brak e-maila) 00:43 21-06-2006
No tak, odczuwa się inny styl, lecz jak na moje niczego mu nie brakuje smiley hyh...Jefferson...gratuluję, nie często mam łzy w oczach przy czytaniu smiley. Dobra robota!
Kethry (Brak e-maila) 00:55 21-06-2006
Dzieki, Kochani! smiley** bardzo duzo to dla mnie znaczy smiley
Sccar Leth (Brak e-maila) 23:50 23-06-2006
Uwielboam Ciebie i Twoje opowiadanie.Cieszę się, że czekanie się opłacało. Jesteś świetną pisarką i zdania nie zmienię. Wiem co mówię.Jestem krytykiem, a odkąd ukazała się pierwsza część z niecierpliwością czekam na kolejną.
Życzę więc dalszych sukcesów i kolejnych takich tekstówsmiley
Linarea (fantastyczka01@interia.pl) 22:45 13-07-2006
Normalnie nie cierpię s-f ale Twoje opowiadanie było niesamowite! Szkoda tylko, że styl ci się zmienił (nieco zbyt filozoficzno-melancholijny jak dla mnie). No i naprawdę szkoda mi Jeffa smiley
Sac (Brak e-maila) 20:13 11-05-2007
Wiem, ze jest to s-f, ale mam jedną uwagę:
Korea Pd. nigdy nie pójdzie w sojusz z komunistycznymi Chinami lub Irakiem, z dwóch powodów: przede wszystkim, USA dość solidnie pilnuje tego państwa (mają tam nawet własną bazę), a drugi powód to - Koreańczycy nie lubią Chińczyków. Tak samo Korea Pn nie skuma się z Japonią, która od II wojny światowej jest również w pewnym stopniu kontrolowana przez USA, poza tym komunistyczni Koreańczycy nienawidzą Japonii. Nie wiem, czy ten komentarz ma sens, bo widzę, ze dawno temu nikt tu nie pisał, ale sugerowałabym rozważanie tych faktów. Powodzenia w pisaniu smiley
smiley (Brak e-maila) 18:58 20-11-2007
Wiesz niezla historja. Ale zanim przeczytalam pierwszy rozdzial minela godzina smiley Masze byc szczera, sa troche za dlugie. Ale tak jest swietnesmiley
Mary (Brak e-maila) 10:01 27-11-2007
Kethry ja Cię bardzo, bardzo, bardzo ładnie proszę dodaj kolejne części, bo to opowiadanie jest niesamowite! Normalnie aż brak słów, choć jeżeli chodzi o takie kwestie to jestem wygadana =)Ale Ty mnie po prostu zauroczyłaś swoim stylem pisania =)
Liz (ziaabaa@wp.pl) 18:51 27-11-2007
No nie... to nie może być prawda... Ja myślałam, że to opowiadanie jest skonczone! Huh... Nie znosze nie znać zakończenia...
Ale ze mnie naiwny człowiek, wiesz? Tam się działo tyle złego... i tak nagle spadła na mnie świadomość, że taki jest realny świat, że wokół ciebie zawsze rozgrywają się ludzkie dramaty, o których nie masz pojęcia. Że świat zmierza ku... no, napewno niczemu dobremu. Czuję sie jakby powoli miał zbliżać się ku końcowi.
Raczej nigdy nie przepadałam za takimi fatalistycznymi dziełami, ale.. moze to dlatego, że chcę byc optymistką i nie widzieć, co tak naprawdę się dzieje? Czym tak naprawdę jest życie? Przeraziło mnie to... i naprawdę skłoniło do poważnych przemyśleń. Bo to było, aż ZA realistyczne.
Żałuję, że nie potrafie wydusić z siebie nic bardziej konstruktywnego, ale zwyczajnie brak mi teraz słów, żeby powiedzieć, co czuję. To jak swoiste katharsis. Nie mogę sie odnaleźć w takiej drastycznej historii, gdzie jedno nieszczęście pociaga następne a wszystko jest ze sobą splecione okrucieństwem i śmiercią jak w koszu pełnym wijących się węży...
Dawno w Internecie nie czytałam czegoś tak dobrego i szczerzę żałuję też, że najwyraźniej cała ta praca została porzucona... Naprawdę szkoda tego opowiadania. Powinno mieć zakończenie, jest tego warte.
Mary (Brak e-maila) 20:54 04-12-2007
Kocham Cię, po prostu Cię kocham za to opowiadanie, a może powieść jest bardziej adekwatnym określeniem?
Liz (ziaabaa@wp.pl) 17:52 23-02-2008
O. Nie masz pojęcia, Droga Autorko, jak się zdziwiłam, kiedy dziwnym przypadkiem tu weszłam i tajemnicza liczba 12 z czymś mi się skojarzyła. A mianowicie z tym, że wcześniej jej nie było smiley Ależ sie ucieszyłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że to nowa i ostatnia część. Nie powiem, że żałuję, że więcej nie będzie, bo to było dobre zakończenie. Powiedziałabym, że na poły szczęśliwe, sycące pewną potrzebę serca po tym, kiedy tak się utożsamialiśmy się z bohaterami, a jednak nie dało po sobie odczuć nadmiaru tegoż szczęścia, bo to odbiera realizm całej treści.
Co do tego, czy styl tej części różnił się od poprzednich... Dawno czytałam poprzednie części, ale zmiana na pewno nie jest tak drastyczna, nadal wciąga i czaruje pięknymi sentencjami.
Naprawdę gratuluję pięknej pracy i cieszę się niezmiernie, że zechciałaś się podzielić nią z innymi na łamach strony.
Życzę dalszych sukcesów i efektywnego samodoskonalenia, jeśli pisanie Cię nie zmęczyło smiley
Pozdrawiam.
wadera (wadera88@tlen.pl) 18:12 14-08-2009
Powiem tak, to opowiadanie jest jednym z najlepszych jakie miałam przyjemność czytać na tej stronie. Szczerze to przez kilka dni nie potrafiłam oderwać się od niego i myślami byłam ciągle z głównymi bohateramismiley Większość opowiadań jest taka.. płytka, średnia fabuła, albo mało skomplikowana, nacisk na romanse.. no i dobrze, niech i takie będą:] Twoje dzieło jest o niebo lepsze od innych choćby pod tym względem, że ma kilka wątków pozornie przypadkowo łączących się ze sobą tu i tam... Czyta się przyjemnie i naprawdę udało Ci się zachować napięcie do końca:] No i fakt, że jest duuuużo tekstusmiley Uwielbiam długie opowiadania, bo to świadczy o tym, iż autor się napracowałsmiley Pozdrawiam serdecznie i życzę jeszcze więcej weny twórczejsmiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum