艢CIANA S艁AWY | Tutaj b臋d膮 umieszczane odnosniki do stron, na kt贸rych znalaz艂y si臋 recenzje wydanych przez nas ksi膮偶ek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez nasz膮 stron臋. W celu zobaczenia szczeg贸艂贸w nale偶y klikn膮膰 w dany banner


|
|
Witamy |
Strona ta po艣wi臋cona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazuj膮cemu relacje homoseksualne pomi臋dzy m臋偶czyznami. Je艣li jeste艣 zagorza艂ym przeciwnikiem lub w jaki艣 spos贸b nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opu艣膰 t臋 witryn臋 - reszt臋 naszych Go艣ci serdecznie zapraszamy
|
Diab艂y 2 |
Rankiem obudzi艂 nas krzyk mewy. Piasek delikatnie drapie moj膮 sk贸r臋. Otwieram oczy tylko na kr贸tki moment i ponownie przymykam powieki. Czekam na ciebie. Cho膰 tak bardzo pragn膮艂em przywita膰 ten dzie艅, to wcale si臋 nie spiesz臋. Dzisiaj nie wstaj臋, dam odpocz膮膰 nogom i rozgrzej臋 struny. Porozmawiamy. Chc臋 przypomnie膰 sobie dawnych nas, tych m艂odych i beztroskich. Przenie艣my si臋 w czasie i b膮d藕my tacy jak wtedy, gdy sen zast臋powali艣my d艂ugimi rozmowami. Budzili艣my si臋, kiedy s艂o艅ce znajdowa艂o si臋 na ro偶nych etapach swojej w臋dr贸wki. Wierz臋, 偶e mo偶emy do tego wr贸ci膰. Wehiku艂 dzia艂a – zignorowali艣my mew臋. Czy wci膮偶 pami臋tasz nasz 艣miech, kt贸ry dociera艂 do najdalszych zak膮tk贸w wszech艣wiata i bezwstydnie zak艂贸ca艂 cisz臋? Ja nigdy nie zapomnia艂em tych chwil. Nie przywo艂ywa艂em ich tylko po to, aby nie czu膰 bolesnej arytmii wzgl臋dem tera藕niejszo艣ci. Ka偶dy dzie艅 by艂 inny… Czasami patrzyli艣my w gwiazdy i zastanawiali艣my si臋, co o nas my艣l膮, zerkaj膮c z g贸ry swoimi b艂yszcz膮cymi 藕renicami. Czy mia艂y nas za g艂upk贸w? Czy mo偶e zazdro艣ci艂y nam blasku, kt贸ry by艂 znacznie ja艣niejszy od ich 艣wiat艂a? Wiecznie milcz膮ce, pozbawione 艣miechu. Obserwowa艂y i s艂ucha艂y, zupe艂nie jak widownia w kinie. Nie mia艂y 偶adnego wp艂ywu na bieg wydarze艅, mog艂y jedynie zamkn膮膰 oczy, zgasn膮膰 i pozostawi膰 nas w ca艂kowitej ciemno艣ci. Nic by to nie zmieni艂o. 艢miech wci膮偶 unosi艂by si臋 w powietrzu. Owszem, odebra艂yby nam wzrok, ale my go wcale nie potrzebowali艣my. Znali艣my na pami臋膰 rysy swoich twarzy. Umia艂em przewidzie膰 ka偶de twoje s艂owo. S艂owa… by艂o ich tak wiele. Zdarza艂o si臋, 偶e r贸wnie偶 my pozwalali艣my odpocz膮膰 naszym strunom – zapadali艣my w cisz臋, wpatrzeni w siebie przez wiele godzin. Cho膰 mog艂o to tak wygl膮da膰, wcale nie milczeli艣my. Pod tymi spojrzeniami kry艂 si臋 po prostu inny, bezg艂o艣ny j臋zyk. P贸藕niej przestali艣my go u偶ywa膰. Zosta艂 tylko gest, kt贸ry nic ju偶 nie znaczy艂. Zga艣li艣my. Kiedy艣 nie musieli艣my ogl膮da膰 si臋 na 藕r贸d艂a obcego 艣wiat艂a. Mieli艣my swoje w艂asne. Byli艣my jak gwiazdy – 艣wiat艂odajni. Oboje roztaczali艣my blask, kt贸rym pragn臋li艣my opromienia膰 wy艂膮cznie siebie nawzajem. Mog艂y nam zazdro艣ci膰, te jasne punkciki ozdabiaj膮ce niebo. Czasami je liczyli艣my, bawili艣my si臋 nimi. Uk艂adali艣my przer贸偶ne kszta艂ty i spierali艣my si臋 o nie. Krzywe biurko zamienia艂em w psa. Przekonywa艂em ci臋 do swojej wersji, dorysowywa艂em mu ogon i wskazywa艂em ci gdzie ma g艂ow臋, a ty i tak upiera艂e艣 si臋, 偶e to tylko kant blatu. 艢miali艣my si臋 tak g艂o艣no. Nawet gdyby zgas艂y i zepsu艂y nam t臋 zabaw臋, to nasze allegro rozbrzmiewa艂oby dalej. Zrobiliby艣my co艣 innego. Znali艣my wiele zabaw. Wszystko dzia艂o si臋 jakby samo, ufnie szybowa艂o z porywami naszego 艣miechu, naszych rozm贸w i spojrze艅. Rysunek wci膮偶 zaskakiwa艂 i nieustannie si臋 zmienia艂… nie by艂o grafiku. Uskrzydla艂a nas wena prawdziwych artyst贸w. Istnia艂a jedna zasada – by膰 razem. Czy to ona nas zgubi艂a? Chyba 藕le j膮 zrozumieli艣my, zbyt dos艂ownie. Ju偶 od dawna jeste艣my tylko obok siebie. Stali艣my si臋 niewolnikami niewzruszonego schematu, a przecie偶 kiedy艣 tworzyli艣my prawdziwe dzie艂o sztuki. Nieograniczeni scenariuszem, czasami wstawali艣my p贸藕nym popo艂udniem, by zasn膮膰 dopiero wraz z pierwszymi oznakami nadchodz膮cego 艣witu. Czasami, nigdy zawsze. Nie by艂o grafiku. Niekiedy przesiedzieli艣my ca艂y dzie艅, opieraj膮c si臋 o szorstki pie艅 i nas艂uchuj膮c nie艣mia艂ego szmeru li艣ci. Noc膮 zasypywali艣my si臋 w piasku a偶 po sam膮 szyj臋, a potem p艂ywali艣my w spokojnym morzu, lub walczyli艣my z mocarnymi falami. Nigdy nie by艂y takie same. R贸wnie偶 ty potrafi艂e艣 mnie zaskoczy膰. Raz ukry艂e艣 si臋 przede mn膮. Poczeka艂e艣 na odpowiedni moment i wybra艂e艣 zmy艣ln膮 kryj贸wk臋. Wystarczy艂a chwila, by niepok贸j ca艂kowicie opl贸t艂 mnie swoimi parz膮cymi mackami. Krzycza艂em, wo艂a艂em… nie odpowiada艂e艣. To mia艂a by膰 kolejna zabawa, ale ja nie zna艂em jej regu艂. By艂em przera偶ony. P艂ywa艂e艣 wieczorem, potem nagle znikn膮艂e艣. Cho膰 straci艂em ci臋 z pola widzenia, to oczyma wyobra藕ni widzia艂em, jak opadasz na dno morskiego kr贸lestwa. Umiera艂em ze strachu, a ty tylko zaszy艂e艣 si臋 po艣r贸d drzew, oddalonych raptem kilkana艣cie krok贸w od pla偶y. Niesforny 偶artowni艣! Mimo 偶e nie zdradzi艂e艣 mi zasad nowej gry, to w pewnym sensie i tak j膮 wygra艂em, zupe艂nie nie艣wiadomie. Nie wytrzyma艂e艣, musia艂e艣 si臋 podda膰. I chocia偶 faktycznie wywabi艂em ci臋 z kryj贸wki, wcale nie oznacza艂o to twojej przegranej. Nie wi膮za艂 nas 偶aden scenariusz, 偶adna instrukcja – grali艣my razem, ale nigdy nie byli艣my przeciwnikami. Ty te偶 wygra艂e艣. Zmieni艂e艣 zasady i rozpocz膮艂e艣 now膮 zabaw臋, zatytu艂owan膮 dogo艅 i z艂ap. Wbieg艂e艣 do wody, kiedy tylko zobaczy艂e艣, 偶e odp艂yn膮艂em zbyt daleko od brzegu. Tym razem niepok贸j zaatakowa艂 ciebie, lecz odnios艂e艣 zwyci臋stwo r贸wnie偶 w tej rozgrywce – dogoni艂e艣 mnie, z艂apa艂e艣 i pomog艂e艣 wr贸ci膰 na l膮d. Kompletnie wycie艅czony, bezw艂adnie pad艂em na piasek. Tak bardzo mnie przeprasza艂e艣. Nie mia艂em si艂y na wprawienie strun w drganie, ale ty i tak odczyta艂e艣 wszystkie moje my艣li. Wystarczy艂o, 偶e spojrza艂e艣 mi w oczy. Obieca艂e艣, 偶e by艂 to pierwszy i ostatni raz. Dotrzyma艂e艣 s艂owa – nigdy wi臋cej nie powt贸rzyli艣my tej zabawy. P贸藕niej zacz臋li艣my porzuca膰 kolejne. Nie s膮dzi艂em, 偶e kiedykolwiek za ni膮 zat臋skni臋, lecz diab艂y – swoim pukaniem – otworzy艂y drzwi schowka, w kt贸rym zamkn膮艂em r贸偶ne wspomnienia. Wydosta艂o si臋 z niego tak偶e to i nape艂ni艂o mnie przyjemnym ciep艂em, podobnym do tego, kt贸re czu艂em w艂a艣nie wtedy. Pami臋tam jak dygota艂em z zimna, ogrzewany jednocze艣nie przez tw贸j dotyk oraz dwa uczucia – w艣ciek艂o艣膰 na ciebie i rado艣膰, spowodowan膮 tym, 偶e jednak nie mia艂em racji. Zat臋skni艂em. Pobawmy si臋 znowu. W cokolwiek.
Powt贸rnie rozleg艂 si臋 krzyk mewy. Wygl膮da na to, 偶e przysn膮艂em. Tego dnia jutrzenka nie przegoni艂a snu, ale pora wstawa膰, jest ju偶 po艂udnie. Zastanawiam si臋 tylko dlaczego mnie nie obudzi艂e艣. Czy sam jeszcze 艣pisz? Nie… ciebie po prostu tutaj nie ma. Tym razem rozumiem regu艂y gry i wiem, 偶e szukanie ci臋 jest daremne. To nasza ostatnia zabawa, definitywnie 艂ami膮ca dotychczas 偶elazn膮 zasad臋. W ko艅cu si臋 obudzi艂em. Zako艅czy艂em koszmarnie d艂ugi sen, w kt贸rym bez przerwy powraca艂y do mnie te same obrazy. Wygaszona gwiazda rozpali艂a dawny blask i roztoczy艂a go na 艣wiat, o kt贸rym niemal zd膮偶y艂em zapomnie膰. Dla ciebie by艂em 艣wiat艂oczu艂y. Ty – dla mnie – 艣wiat艂odajny. 殴r贸d艂o i cie艅. Przeczulony na punkcie twojej jasno艣ci, zaniedba艂em w艂asn膮. Dzisiaj przypomnia艂em sobie o tym, 偶e wci膮偶 si臋 we mnie tli i us艂ysza艂em jak wo艂a o oddech, kt贸ry m贸g艂by j膮 wskrzesi膰. Odpowiedzia艂em – przywo艂uj膮c silny wiatr rozwia艂em cie艅 i wysuszy艂em 藕r贸d艂o. Mia艂e艣 racj臋, nadci膮gaj膮 burzowe chmury. Lodowaty podmuch gwa艂townie uderza w moj膮 twarz, nie pozwalaj膮c ponownie zasn膮膰. Wiem, 偶e tym razem mnie nie ogrzejesz, ale w艂a艣nie dzi臋ki temu tchn膮艂em p艂omieniem, kt贸ry spali艂 n臋dzny obrazek oraz stopi艂 skostnia艂y scenariusz. Cho膰 miejsce akcji jest to samo, ja – odmieniony – odkrywam je zupe艂nie na nowo. Obudzona gwiazda wype艂z艂a z ciemnej kryj贸wki, kt贸ra znacznie ogranicza艂a jej pole widzenia. Z perspektywy cienia wszystko wygl膮da艂o inaczej. Moja w臋dr贸wka ju偶 nigdy nie b臋dzie taka sama, teraz krocz臋 ku spotkaniu z rzeczywisto艣ci膮. Pragn臋 si臋 z ni膮 zaprzyja藕ni膰, zasmakowa膰 w kolorach, kt贸re jeszcze wczoraj mieni艂y si臋 jedynie odcieniami szaro艣ci. Wezm臋 przyk艂ad z diab艂贸w. One czmychn臋艂y z mojego wn臋trza, wi臋c nadesz艂a pora, abym r贸wnie偶 ja przesta艂 zapada膰 w g艂膮b siebie. Osamotniony w zabawie, nikogo tam ju偶 nie spotkam. Dzi艣 zda艂em sobie spraw臋 z tego, 偶e potrzebowa艂em odmiennej ucieczki, w臋dr贸wki bez ciebie. Nie jestem tutaj po raz pierwszy, lecz zawsze to ty mn膮 kierowa艂e艣, by艂e艣 moimi oczami, 艣wiat艂em wskazuj膮cym drog臋. Obok niej jest wiele innych, kt贸rych do tej pory nie potrafi艂em dostrzec – dopiero teraz, gdy przestraszy艂e艣 si臋 diab艂贸w i zostawi艂e艣 mnie samego. Czas na doros艂o艣膰. Jestem jak dziecko nieustanne prowadzone za r臋k臋, kt贸re nagle nie otrzyma艂o 偶adnej pomocy po bolesnym upadku. Nie ma si臋 czego chwyci膰 i na kim wesprze膰. Od艂膮czone od respiratora, uczy si臋, jak u偶ywa膰 p艂uc, bez wspomagania. Nikt nie zareagowa艂 na jego p艂acz. Krzyk niesie si臋 g艂uchym echem i pozostaje bez odpowiedzi. Po chwili zaczyna rozumie膰, 偶e musi poradzi膰 sobie w inny spos贸b. Znajduje rozwi膮zanie – si艂a w艂asnych mi臋艣ni. Wstaje i widzi wszystko to, co by艂o dotychczas pomijane przez wzrok, tak uparcie wlepiony w ziemi臋. Latami wydeptywa艂o te same 艣cie偶ki, ale tak naprawd臋 wcale nie zna tego miejsca. To by艂a tylko nauka chodzenia – trening mi臋艣ni i praca nad odpowiednimi ruchami. Ten cel zosta艂 ju偶 osi膮gni臋ty. W jego niewinne oczy zagl膮da konieczno艣膰 znalezienia kolejnego. Rozgl膮da si臋. Wiedz膮c, 偶e chodzenie w k贸艂ko nie ma dalszego sensu, zastanawia si臋, w kt贸rym kierunku poci膮gn膮膰 lini臋 swojej nowej drogi. Jestem dzieckiem zmuszonym do kre艣lenia 艣cie偶ek doros艂o艣ci. Obudzi艂em si臋 dzisiaj sam i wsta艂em bez twojej pomocy. Nie chwyci艂e艣 mojej d艂oni, nie poprowadzi艂e艣 kszta艂t贸w, kt贸re odcisn臋艂yby si臋 na kartce papieru. Wysch艂o 藕r贸d艂o. Zgas艂 wzorzec, kt贸ry zawsze natychmiast kopiowa艂em. Ucich艂y odg艂osy naszej w臋dr贸wki – rytm krok贸w i arytmia serc. Nie ma twojego przywitania, nie ma pukania diab艂贸w. Opu艣ci艂y moj膮 g艂ow臋 i zasiedli艂y si臋 gdzie indziej. Teraz towarzysz膮 tobie. Wiem, 偶e ich harce doprowadzaj膮 ci臋 do szale艅stwa, ale po pewnym czasie odkryjesz w nich swoich sprzymierze艅c贸w. Chocia偶 nie zapuka艂y, aby poprosi膰 o wpuszczenie do 艣rodka, lecz wtargn臋艂y si艂膮 i uderzaj膮 w twoj膮 czaszk膮 od wewn膮trz, nie s膮 intruzami. To zupe艂nie nie tak… one wcale nie musia艂y si臋 do ciebie w艂amywa膰 – jeste艣 miejscem ich narodzin, sam je stworzy艂e艣. Pewnie chcia艂by艣 im uciec, jednak i w tym przypadku kieruje tob膮 b艂臋dna ocena sytuacji. Wkr贸tce zrozumiesz, 偶e d膮偶ycie do tego samego. Wasza wsp贸lna udr臋ka sko艅czy si臋 gdy obudzi ci臋 ich pukanie, gdy zorientujesz si臋, 偶e s膮 uwi臋zione w klatce. Tylko ty mo偶esz je wypu艣ci膰. Diab艂y zwr贸ci艂y mi gwiazd臋, zabieraj膮c ciebie. Wyciszy艂y rozpaczliwe wo艂ania o pomoc – swoje i moje pragnienie wolno艣ci. Zosta艂o tylko jedno… zosta艂 krzyk mewy, kt贸ra przycupn臋艂a na klifie i wpatruje si臋 we mnie zawzi臋cie. Ju偶 dawno nie widzia艂em takiego spojrzenia. Kiedy艣 doskonale rozumia艂em ten j臋zyk. Przecie偶 zanim zast膮pili艣my go nic nieznacz膮cym gestem, pos艂ugiwali艣my si臋 nim tak cz臋sto. I chocia偶 prawie ca艂kowicie ulecia艂 z mojej pami臋ci, to rozpozna艂em, 偶e pod jej wzrokiem kryje si臋 co艣 wi臋cej. Wiele razy patrzy艂e艣 na mnie w identyczny spos贸b. Zaj臋ci sob膮, nie zauwa偶yli艣my, 偶e od tylu dni – ka偶dego ranka – pr贸bowa艂a zwr贸ci膰 nasz膮 uwag臋 swoim dramatycznym wo艂aniem, podczas gdy my – ka偶dego ranka – rozpoczynali艣my odgrywanie scenariusza. Nie s膮dzili艣my, 偶e wracamy do punktu wyj艣cia. Nie zorientowali艣my si臋, 偶e to by艂a zawsze ta sama mewa. M贸g艂bym pomy艣le膰, 偶e chcia艂a nam u艣wiadomi膰 bezsensowno艣膰 naszej w臋dr贸wki. Patrz膮c z g贸ry, doskonale widzia艂a, 偶e wci膮偶 kr臋cimy si臋 w k贸艂ko… ale przecie偶 ja ju偶 to wiem, wi臋c dlaczego nadal krzyczy? Podejd臋 bli偶ej i spr贸buj臋 przypomnie膰 sobie ten bezg艂o艣ny j臋zyk. Znalaz艂em nowy cel. Zako艅czy艂em nauk臋 chodzenia, podczas kt贸rej trzyma艂e艣 mnie za r臋k臋, prowadzaj膮c tam i z powrotem. Czy naprawd臋 nie wiedzia艂e艣, 偶e nieustannie b艂膮dzimy? Nie poruszali艣my si臋 – szli艣my w miejscu. Zrozumia艂em to, gdy przesta艂em patrze膰 w ziemi臋 i zobaczy艂em, 偶e wsp贸lnie pokonany dystans jest 偶a艂o艣nie male艅ki. Jednak czy mo偶na wymaga膰 czego艣 wi臋cej od dzieci? Przecie偶 w艂a艣nie nimi byli艣my… By膰 mo偶e my艣la艂e艣, 偶e to ja jestem twoim przewodnikiem i ufnie czeka艂e艣 a偶 doprowadz臋 ci臋 do zwyci臋skiej mety. Pope艂nili艣my ten sam b艂膮d, zrzucaj膮c ca艂膮 odpowiedzialno艣膰 na siebie nawzajem. Mieli艣my szans臋 na wygranie tej najwa偶niejszej gry razem, jak prawdziwi partnerzy. Dzi艣 mo偶emy ju偶 tylko wygra膰 oboje, osobno. W tym momencie nasze mety s膮 w zupe艂nie r贸偶nych miejscach. Co艣 si臋 wyczerpa艂o… d艂onie musia艂y zrezygnowa膰 z wzajemnego ciep艂a, po to aby zwr贸ci膰 w臋dr贸wce cel. Od teraz b臋dziemy d膮偶y膰 do niego w pojedynk臋. Dwoje dzieci wsiad艂o na karuzel臋 i rozp臋dzi艂o j膮 do granic mo偶liwo艣ci. Szybciej si臋 nie da. Zabawa by艂a ekscytuj膮ca jedynie na pocz膮tku, do momentu, w kt贸rym przekroczy艂y kra艅cowy brzeg dzieci臋cego rysunku. Diab艂y obudzi艂y doros艂o艣膰 i zatrzyma艂y p臋d karuzeli. Zostali艣my z niej przegonieni. Doros艂ym wst臋p wzbroniony – oznajmia tabliczka wywieszona przed wej艣ciem, 艣miej膮c si臋 z nas szyderczo. Nasz 艣miech ucich艂. Gdy zakazano nam si臋 bawi膰, przestali艣my nieprzerwanie kr膮偶y膰 po obwodzie jednego okr臋gu. Nadszed艂 czas decyzji – poszukiwanie nowego celu. Ja sw贸j znalaz艂em, spogl膮da na mnie z klifu, kt贸ry g贸ruje nade mn膮. Jestem pewien, 偶e ty tak偶e w ko艅cu trafisz na przeznaczon膮 ci drog臋. Teraz masz diab艂y i ich pomocn膮 d艂o艅, kt贸ra popchnie ci臋 w odpowiednim kierunku… innym ni偶 m贸j. Nasza w臋dr贸wka dobieg艂a finiszu. Nic dziwnego, od dawna ju偶 tylko oddalali艣my si臋 od siebie. Zabawa sko艅czona, bo cho膰 dzieci szybko nawi膮za艂y znajomo艣膰, to ich wsp贸lny j臋zyk zosta艂 zatrzymany – bez karuzeli nie ma przyja藕ni. Odwr贸ci艂y si臋 od siebie i p臋dem pu艣ci艂y si臋 w przeciwnych kierunkach. Teraz, gdy uko艅czy艂y nauk臋 chodzenia i potrafi膮 i艣膰 same, nie musz膮 trzyma膰 si臋 za r臋ce. Finisz dzieci艅stwa. Pocz膮tek doros艂o艣ci. Postawi艂em stop臋 za lini膮 mety, odcisn膮艂em j膮 na niezamalowanej przestrzeni nowego 艣wiata. P艂uca zaci膮gaj膮 si臋 艣wie偶ym powietrzem, kt贸rego ruch pozbawia krajobraz dawnego znieruchomienia. U艣piona gwiazda zbudzi艂a si臋 i sprowadza sztorm, nap臋dzaj膮c wiatr i burz膮c morze. Cho膰 s艂o艅ce skry艂o si臋 za g臋stymi chmurami, to w tej szaro艣ci dostrzegam znacznie wi臋cej. Kiedy艣 widzia艂em tylko ciebie, ale tamten p艂omie艅 ju偶 zgas艂. Na艣wietli艂em rzeczywisto艣膰 innym punktem widzenia i zmieni艂em proporcje 艣wiat艂ocienia. M贸j spi臋trzony blask wystrzeli艂 w g贸r臋 i wycelowa艂 w mew臋. Odbija si臋 w jej oczach. Wzajemnie prze艣wietlamy swoje 藕renice. Wo艂a mnie spojrzeniem, na kt贸re nie zamierzam pozosta膰 oboj臋tny – wdrapi臋 si臋 na klif. Porozmawiamy.
Podchodz臋 do zbocza. Ciep艂o i mi臋kko艣膰 mojej d艂oni zderzaj膮 si臋 z tward膮, zimn膮 ska艂膮. Zamykam oczy, palcami badam jej rze藕b臋, z wolna posuwaj膮c si臋 na prz贸d. Nie spiesz臋 si臋, cierpliwo艣膰 jest moj膮 wiern膮 towarzyszk膮. Poczekam na odpowiedni moment, na iskr臋, kt贸ra rozja艣ni umys艂 naturalnym przeczuciem. Burza mi pomo偶e, bo cho膰 sprowadza chaos, to wiem, 偶e ja i ona zjednoczyli艣my si臋 w harmonii. Niebo r贸wnie偶 d膮偶y do odzyskania swojej – pragnie, by zwr贸cono mu gwiazd臋, kt贸ra zosta艂a nies艂usznie str膮cona na ziemi臋. Wdrapi臋 si臋 na klif, aby niezliczone 藕renice firmamentu mog艂y mnie lepiej spostrzec i zrozumie膰, 偶e jestem tym brakuj膮cym ogniwem. Teraz, gdy pozby艂em si臋 piasku, kt贸ry t艂umi艂 m贸j blask i gasi艂 p艂omie艅, powinny odnale藕膰 we mnie swojego pobratymca. Skoncentrowa艂em si臋 na nowym celu – wyciszy艂em dudnienie, zag艂uszaj膮ce ca艂y 艣wiat. S艂ysz臋 tylko wo艂anie. Mewa nie daje o sobie zapomnie膰 i krzyczy coraz g艂o艣niej, zupe艂nie tak, jakby od dawna czeka艂a na spotkanie ze mn膮. Zwabiony pi臋knem twojego 艣wiat艂a, dost膮pi艂em brzegu gwa艂townych w贸d. Wch艂on膮艂em m膮c膮cy je podmuch i naznaczy艂em koj膮cym spokojem. Gdybym tylko przewidzia艂, jak bardzo dotkliwy mo偶e by膰 艂ad, dyktowany beznami臋tno艣ci膮 scenariusza… Wsp贸lnymi si艂ami usypali艣my t臋 pla偶臋, uk艂adaj膮c ziarenko po ziarenku. To mia艂a by膰 nasza idealna, cudowna oaza. Niestety, 艣lepa pogo艅 za idea艂em obr贸ci艂a si臋 przeciwko nam – wbiegli艣my do ciasnego, dusznego pomieszczenia, a drzwi bezpowrotnie zamkn臋艂y si臋 tu偶 po przekroczeniu progu. Cho膰 nie zdawa艂em sobie sprawy z beznadziejno艣ci naszego po艂o偶enia, to pod艣wiadomie szuka艂em ratunku. Wiedz膮c, 偶e sami nie damy rady, stworzy艂em nam sojusznik贸w. Wymy艣li艂em ich… diab艂y. Na moj膮 pro艣b臋 przyst膮pi艂y do bezwzgl臋dnej szar偶y, run臋艂y na zatrza艣ni臋te wyj艣cie z pu艂apki. Uda艂o si臋 – drzwi zosta艂y zmia偶d偶one. Czas wraca膰. Wybawi艂y mnie spod o艣lepiaj膮cego nap艂ywu twojego 艣wiat艂a, promieni grawitacji, kt贸re owi膮za艂y m贸j kark, nie pozwalaj膮c spojrze膰 w g贸r臋. Ale w ko艅cu j膮 zauwa偶y艂em, wpisan膮 w nadmorski krajobraz delikatnym poci膮gni臋ciem bia艂ej farby. Tam na g贸rze, na szczycie klifu. Czas unie艣膰 si臋 ponad poziom morza… Prowadzony podmuchem wiatru, kt贸ry uderza w 偶agle i sprawia, 偶e m贸j krok staje si臋 pewniejszy – zupe艂nie inny ni偶 z tob膮, uskrzydlony 艣wiadomo艣ci膮 celu. Nastrojony krzykiem mewy, co niez艂omnie trzyma ster i wykrzywia ig艂臋 mojego wewn臋trznego kompasu ku g贸rze. Diab艂y wype艂ni艂y ju偶 swoj膮 misj臋, jestem zdany tylko na siebie. Potrzebuj膮c wsparcia, ponownie wymalowa艂em sobie sprzymierze艅c贸w – mewa i wiatr. Oboje zast臋puj膮 ci臋 w roli przewodnika, a przecie偶 pomaga im jeszcze m贸j blask, kt贸ry bije spod bezradnych powiek. Ich os艂ona jest zbyt s艂aba, aby skutecznie mu si臋 przeciwstawi膰. Gwiazda goreje. Teraz to ja kontroluj臋 nurt swojego 偶ycia, pewnie kieruj膮c go do obranego uj艣cia. Pozwalam wie艣膰 si臋 temu dziwnemu pr膮dowi, co wykwitn膮艂 mu艣ni臋ciem pierwszych kropli deszczu… tych samych, kt贸re wsi膮kn臋艂y w powierzchni臋 naszego wsp贸lnego rysunku, m膮c膮c jego niewzruszony letarg. Popychany wiatrem i uwodzony krzykiem mewy, zapomnia艂em o w艂asnych my艣lach. Zamkn膮艂em w sobie p艂omie艅, kt贸ry poch艂on膮艂 je wszystkie, wystraszy艂 diab艂y i zmusi艂 ci臋 do ucieczki. Reset umys艂u, brak pukania – t臋skni艂em za tym. Wszystko jest prawie tak jak kiedy艣, tak jak z tob膮, dawno. Wszystko opr贸cz ciebie. Strumie艅 艣wiat艂a emanuje z innego 藕r贸d艂a. Czuj臋 si臋 tak, jak gdyby czas zawr贸ci艂 bieg swoich w贸d, a ich pr膮d porwa艂 mnie do chwil, kiedy jeszcze nie ulegali艣my dyktaturze scenariusza. Byli艣my zale偶ni tylko od nieprzewidzianych impuls贸w naszej woli, od regu艂 gry, kt贸re mogli艣my zmienia膰 wed艂ug w艂asnego uznania. Teraz jest podobnie, lecz ty wola艂e艣 zosta膰 na brzegu i pozwoli艂e艣, aby 偶ywio艂 oddali艂 nas od siebie. Nie czuj臋 偶adnego przymusu. Nie mam pewno艣ci czy si臋 poruszam, czy mo偶e wros艂em w 艣cian臋 klifu i znieruchomia艂em, ale wiem, 偶e potrafi臋 ju偶 i艣膰 bez niczyjej pomocy. Uko艅czy艂em nauk臋 chodzenia. Teraz czekam na sygna艂 do otwarcia oczu. Dzia艂am na d藕wi臋k i oddech… krzyk mewy, unoszony na wietrze. To on wytwarza t臋 energi臋, kt贸rej o偶ywczy przep艂yw, wesp贸艂 z moim blaskiem, pr贸buje umo偶liwi膰 mi osi膮gni臋cie tego, czego nie uda艂o si臋 uzyska膰 podczas naszej 艣ci艣le zaplanowanej w臋dr贸wki. Jeszcze do niedawna ufa艂em tylko tobie, bezkrytycznie i bez sprzeciwu. Osiad艂y w cieniu, z dziecinn膮 naiwno艣ci膮 wpatrywa艂em si臋 w 艣wiat艂o, kt贸re udaremnia艂o odrodzenie gwiazdy. Komu zawierzy膰 teraz? Zaufam burzy. Poddam si臋 jej gwa艂townej naturze, rzuc臋 si臋 w wir braterskich, nami臋tnych obj臋膰 Boreasza i pozwol臋, aby przenikliwe wo艂anie zaw艂adn臋艂o mn膮 niczym 艣piew syreny. Wierz臋, 偶e wszyscy oni poprowadz膮 mnie w dobrym kierunku. Mia艂e艣 racj臋 – uderzy艂a we mnie si艂a 偶ywio艂u i obudzi艂a z g艂臋bokiego snu, wyzwalaj膮c sztorm, kt贸ry tak d艂ugo pi臋trzy艂 si臋 buntem przeciwko narzuconej roli. Pukanie zamieni艂o si臋 w gromy. Jestem burz膮. Zaufa艂em sobie.
Os艂ona powiek przegra艂a z kolejnym 艣wiat艂em. Sygna艂 do otwarcia oczu rozb艂ysn膮艂 piorunem i przeciwstawi艂 si臋 pomrokom nieba. Cho膰 znowu rozogni艂em 偶agwie spojrzenia, to nie dostrzegam 偶adnej r贸偶nicy… wok贸艂 mnie jest tylko ciemno艣膰. Czy warstwa chmur jest a偶 tak g臋sta, ca艂kowicie 艣wiat艂oszczelna? A mo偶e 艣wiat, jak kiedy艣 ja, przeobrazi艂 si臋 w jeden wielki cie艅? Nie. Po prostu si臋 przed nim schowa艂em. Wpe艂z艂em do jaskini, wy偶艂obionej w 艣cianie klifu. Tu mnie przywiedli. Zdany tylko na siebie i m贸j niewidzialny blask, zag艂臋bi艂em si臋 w ciemny korytarz, kt贸ry obezw艂adni艂 m贸j wzrok, ale przecie偶… wcale go nie potrzebuj臋. P艂omie艅 gwiazdy dzia艂a zupe艂nie inaczej – nie musz臋 dostrzega膰 jej jasno艣ci, wystarczy, 偶e znam j膮 na pami臋膰. M贸g艂bym pomy艣le膰, 偶e o艣lep艂em ju偶 na zawsze, ale to nie tak – sprawdzi艂em to, odwr贸ci艂em si臋 i w oddali zobaczy艂em st艂umion膮 szaro艣膰 kopu艂y nieba. Spojrza艂em tylko raz… mam dosy膰 powrot贸w. Cho膰 艣cie偶ka jest nader stroma, to 偶arliwie pn臋 si臋 w g贸r臋, coraz bli偶ej gwiazd. Nie pami臋tam kiedy ostatnio pod膮偶a艂em przed siebie. Tak d艂ugo pozostawa艂em pod wp艂ywem zakl臋cia, kt贸re zamieni艂o mnie w cie艅. Uzale偶niony od 藕r贸d艂a, nigdy nie szed艂em przed siebie, lecz zawsze tylko za tob膮. Przyspieszam, pragn膮c w ko艅cu doprowadzi膰 do wyczekiwanego spotkania. Kieruj臋 si臋 prosto do celu, aby zrozumie膰 jej s艂owa. Mam dosy膰 chodzenia w k贸艂ko, robili艣my to zbyt cz臋sto. Skutecznie wykorzystam umiej臋tno艣ci, kt贸re zdoby艂em podczas naszej wsp贸lnej nauki. Wyt臋偶one mi臋艣nie dzia艂aj膮 bez zarzutu. Nie spadn臋. Wbijam palce w ziemi臋 i pomagam sobie skrzyd艂ami. Wci膮偶 wy偶ej, przyci膮gany przez niebo. Moje 艣wiat艂o jest jak magnes, d膮偶y do dotkni臋cia pioruna i rozb艂y艣ni臋cia razem z nim. Struny z trudem znosz膮 milczenie, chc膮 wykrzycze膰 gromy i rozpocz膮膰 koncert na dwie burze… mimo 偶e widownia pozostaje pusta. Na razie tylko ja s艂ucham, lecz zupe艂nie innego utworu – tego, kt贸ry skomponowa艂em razem z tob膮. Nim wkrocz臋 na scen臋, zasi膮d臋 w wygodnym fotelu i pog艂owi臋 si臋 nad naszym dzie艂em. Utkwi臋 krytyczne oko w wyborn膮allegro. Zmiana repertuaru. Przygrywa cisza, a w jej scenerii toczy si臋 偶a艂o艣nie pretensjonalne odgrywanie wyuczonego scenariusza. Emocje gdzie艣 znikn臋艂y. Cho膰 zgas艂o 艣wiat艂o i spektakl dobieg艂 ko艅ca, to nie mog臋 powiedzie膰, 偶e nic mi po nim nie zosta艂o. Opanowa艂em swoj膮 rol臋 do bezdusznej perfekcji, ju偶 jej nie odgrywam, ale wci膮偶 doskonale pami臋tam. Nie musz臋 d艂u偶ej i艣膰 z tob膮, aby zna膰 drog臋, kt贸r膮 razem przemierzyli艣my. Opuszczony przez dotychczasowego partnera, nigdy na ni膮 nie wr贸c臋. Pora na m贸j popisowy numer, solo, lecz zanim do niego przyst膮pi臋, wyci膮gn臋 wnioski z zamkni臋tego rozdzia艂u. Przeczytam go po raz kolejny, zag艂臋biaj膮c si臋 w czas. Gdy wydostan臋 si臋 z tej ciemnej jaskini, to obejrz臋 r贸wnie偶 przestrze艅. Scena jest nadal ta sama, cho膰 odmieniona przez zupe艂nie now膮 dekoracj臋. To scenografia burzy. Jej detale tworz膮 jaki艣 sp贸jny obraz, kt贸ry trudno mi zrozumie膰 po tak d艂ugim przebywaniu w przera藕liwie obezw艂adniaj膮cej sielance. Zbyt gwa艂towna i nieprzewidywalna. Wci膮偶 jestem na etapie wczuwania si臋 w t臋 rol臋. Potrzebuj臋 innej perspektywy, punktu widzenia mewy. Moje oczy przesta艂y pod膮偶a膰 za tob膮. Rozpad艂 si臋 idealnie szablonowy duet – i cie艅 ¬– zosta艂 zdj臋ty z afisza. Wpatrzony w ciebie, straci艂em wzrok i odzyska艂em go dopiero wtedy, gdy zgaszono 艣wiat艂o. Kolejny etap nauki rozpocz臋ty – jak nie by膰 cieniem – nauka patrzenia. Zdoby艂em jeszcze jedn膮 umiej臋tno艣膰 – potrafi臋 ju偶 roznieci膰 w艂asny ogie艅 i podtrzymywa膰 jego p艂omie艅. Nie pozwol臋 mu ponownie zgasn膮膰. 殴renice zw臋zi艂y si臋, wychwyciwszy nik艂y przeb艂ysk st艂umionej jasno艣ci. Cel jest coraz bli偶ej, dostrzegam wyj艣cie z tunelu. Dzieli nas ju偶 tylko chwila, ale czas jakby zwolni艂, rozci膮ga si臋 i d艂u偶y, znowu robi mi na z艂o艣膰. Nie wyprowadzi mnie z r贸wnowagi, kt贸rej utrata mog艂aby sko艅czy膰 si臋 bolesnym upadkiem. B臋d臋 dalej pi膮艂 si臋 w g贸r臋, wprost do szarego po艂ysku nieba. Wystarczy, 偶e spad艂em raz i – popchni臋ty przez diab艂y – run膮艂em w przepa艣膰. Przechytrzy艂em pu艂apk臋 i nie dopu艣ci艂em, aby skr臋powa艂y mnie jej zwodnicze sid艂a. Skrzyd艂a, cho膰 s艂abe, pomog艂y mi bezpiecznie wyl膮dowa膰. Nie roztrzaska艂em si臋 o ziemi臋 i teraz mog臋 ogl膮da膰 wszystko z innej perspektywy. Ty chyba zosta艂e艣, nie skoczy艂e艣, przestraszy艂e艣 si臋 grawitacji. Ja si臋 jej nie boj臋 – w starciu z burz膮 nie ma najmniejszych szans… ju偶 raz j膮 pokona艂em. R贸wnowa偶臋 si艂臋 ci膮偶enia i pn臋 si臋 w g贸r臋 – nauka latania przebiega pomy艣lnie. Tylko wci膮偶 nurtuje mnie jedno pytanie – sk膮d mam skrzyd艂a? Ostatnim wysi艂kiem mi臋艣ni ko艅cz臋 t臋 m臋cz膮c膮 wspinaczk臋, podci膮gam si臋 i nabieram 艣wie偶ego powietrza. Jest ch艂odne i wilgotne, wyczuwam w nim zapach burzy. Wygl膮dam z ukrycia. Chmury ca艂kowicie pokry艂y niebo, przygaszaj膮c jego 艂un臋. Ich szaro艣膰 zapanowa艂a nad krajobrazem, zaatakowa艂a wygaszonym p艂omieniem, kt贸rego g臋sty dym unosi si臋 zewsz膮d. Dobrze. S艂o艅ce mog艂oby mnie o艣lepi膰 po tak d艂ugim przebywaniu w zupe艂nej ciemno艣ci. Szaro艣膰 mi wystarczy – polubili艣my si臋, mimo 偶e jeste艣my tak niepodobni. Ona 膰mi si臋 dyskretnie, podczas gdy ja pa艂am furiackim po偶arem. Szaro艣膰 mi wystarczy, mam przecie偶 niewidzialne 艣wiat艂o, jasno艣膰, kt贸ra rozbi艂a kamienny sen i rozogni艂a swoje zduszone 偶ycie. Gwiazda odetchn臋艂a czystym tlenem i ponownie rozpostar艂a po艂yskliwe promienie. Odetchn臋. Roz艂o偶臋 si臋 na zimnej trawie i odpoczn臋. Dzisiaj mieli艣my odpoczywa膰. Mo偶e u ciebie wszystko posz艂o zgodnie z planem, ale ja, ogarni臋ty nieprzewidywalnym 偶ywio艂em, nie dzia艂am ju偶 wed艂ug 偶adnego scenariusza. Wprawdzie wsta艂em dopiero w po艂udnie, lecz to poranne lenistwo by艂o gromadzeniem energii niezb臋dnej do osi膮gni臋cia celu. Plan nie wypali艂. Zburzy艂e艣 go. Odchodz膮c, naruszy艂e艣 jego fundament. Mieli艣my odpoczywa膰 razem… Osamotniony, postanowi艂em wybra膰 si臋 na poszukiwanie nowego towarzystwa. To tylko kr贸tka pauza. Wiedz膮c, 偶e kto艣 na mnie czeka, nie pozwol臋 sobie na zbyt d艂ugi odpoczynek. Nogi, przyzwyczajone do codziennych w臋dr贸wek, nie potrzebuj膮 regeneracji – efekt intensywnej nauki chodzenia. Ale przecie偶 zdobycie tego szczytu zawdzi臋czam wsp贸艂dzia艂aniu wielu si艂, kt贸re stopnia艂y, przeciwstawione sile ci膮偶enia… r臋ce zdr臋twia艂y, zwiotcza艂y skrzyd艂a. Wa偶ne, 偶e wygra艂em i teraz mog臋 podda膰 si臋 grawitacji. Tutaj ju偶 mi nie zaszkodzi, na grzbiecie klifu znalaz艂em bezpieczny grunt. Jeszcze tylko chwila dzieli mnie od kolejnego znaleziska, od nowego towarzysza. Czeka cierpliwie. Nie zawr贸c臋. Niestrudzony jak chmury, kt贸re gnane gwa艂townym podmuchem ta艅cz膮 w rytm melodii grom贸w. K艂臋bi膮 si臋 i 艣cieraj膮 ze sob膮, wywo艂uj膮c przerywaj膮ce szaro艣膰 rozb艂yski. Burza nie zamierza odej艣膰, czasem przycicha, by momentalnie zawy膰 zwielokrotnion膮 pot臋g膮. Na tym polega t臋tno jej 偶ywio艂u. Burza nie odpoczywa i nami臋tnie tnie ostrym ch艂odem moj膮 sk贸r臋, kt贸ra, cho膰 nieprzyzwyczajona do tak srogiego wiatru, okazuje si臋 by膰 ca艂kowicie odporna na b贸l. Jestem nieruchomy, ale nie zesztywnia艂y z zimna. Jestem nieruchomy, ale tak naprawd臋 wcale nie odpoczywam. To tylko tak wygl膮da z zewn膮trz, lecz w 艣rodku szaleje nawa艂nica emocji. Oboj臋tny na ch艂贸d, rozpalony gor膮czk膮 uczu膰, kt贸re – niczym roz偶arzone w臋gle – przylegaj膮 do mojego cia艂a od wewn膮trz. Ich popi贸艂 kr膮偶y w zastraszaj膮cym tempie, a jego male艅kie drobinki zderzaj膮 si臋 ze sob膮, wywo艂uj膮c wy艂adowania mojej intraatmosfery. Nurt strumieni krwi zbystrza艂, chocia偶 serce bije wolno. Dawno nie czu艂em tak spokojnego rytmu. Przez ostatnie dni pogania艂y mnie diab艂y, dra偶ni艂y i chwia艂y r贸wnowag膮, niegdy艣 beztrosk膮. Zwr贸ci艂y mi j膮, jednocze艣nie zabieraj膮c ciebie. Odda艂y mi co艣 jeszcze – 艣wiat艂o gwiazdy. My艣la艂em, 偶e chc膮 mnie skrzywdzi膰, zawie艣膰 swoim pukaniem na skraj szale艅stwa, lecz nie to by艂o ich celem. D膮偶y艂y do rozja艣nienia cienia i rozerwania side艂 tego nieoczywistego snu, kt贸ry prowadzili艣my wsp贸lnie od bardzo wielu dni. Dzi臋ki nim ju偶 nie 艣pi臋. Je偶eli s膮 teraz w twojej g艂owie, to mam nadziej臋, 偶e i ciebie wkr贸tce obudz膮 do 偶ycia. Nie opieraj si臋 im, one pragn膮 ci pom贸c. Ja robi艂em to zbyt d艂ugo, zupe艂nie niepotrzebnie. Nie powt贸rz臋 tego b艂臋du i nie b臋d臋 kurczowo trzyma艂 si臋 偶adnego schematu, bez konkretnego sensu, kierowany jedynie bezmy艣lnym przyzwyczajeniem. Zregenerowa艂em si臋, si艂y wr贸ci艂y, wi臋c nie ma potrzeby, abym nadal tu le偶a艂. Wstaj臋. Powr贸ciwszy do pionu, tym mocniej odczuwam porywy wiatru, kt贸ry uderza w moje plecy, uparcie pchaj膮c do przodu. Oplata nogi swoim rze艣kim oddechem, wnika pod sk贸r臋, przeszywa mi臋艣nie i dociera w g艂膮b tkanki kostnej. Z pozoru wydaj臋 si臋 by膰 jego bezwoln膮 marionetk膮, ale w rzeczywisto艣ci jestem zdany tylko na siebie. Ten wiatr jest przecie偶 we mnie, to ja jestem burz膮 i to ja go kontroluj臋. A ona, maluj膮c jaskrawy kontrast wzgl臋dem naszego nieokie艂znanego 偶ywio艂u, czeka spokojna i cicha. Ju偶 nie musi nawo艂ywa膰, jestem na tyle blisko, 偶e przyci膮gnie mnie samym spojrzeniem, przenikliwym i dono艣nym nie mniej ni偶 krzyk. Zbli偶am si臋, niepospiesznie, krokiem przekonanego o sukcesie w osi膮gni臋ciu wyznaczonego celu. Wiem, 偶e nie odleci. Nie mo偶e. Nie ma skrzyde艂. Z jej niezagojonych ran cienkimi stru偶kami s膮czy si臋 krew i wsi膮ka w ziemi臋 dwoma czerwonymi 艣cie偶kami. Zauwa偶y艂em je, dopiero kiedy zboczy艂em z tej, kt贸r膮 wsp贸lnymi si艂ami wydeptywali艣my z naiwnym, dziecinnym uporem. Niedojrza艂o艣膰 zamieni艂a nas w cienie, o艣lepi艂a i pozapycha艂a uszy. Nie us艂yszeli艣my tego rozpaczliwego wrzasku, dopominaj膮cego si臋 o cho膰by odrobin臋 uwagi. Zbyt zaj臋ci sob膮 i nasz膮 w臋dr贸wk膮, nasz膮 podr贸偶膮 bez celu. Uzale偶nienie od ciebie skutecznie st臋pi艂o mi zmys艂y, odczuli艂o na otaczaj膮c膮 rzeczywisto艣膰. Mewa, pr贸buj膮c obudzi膰 m贸j s艂uch poprzez atakowanie go swoim zewn臋trznym krzykiem, skazana by艂a na pora偶k臋. Pozostaj膮c w granicach 艣wiata, na kt贸ry zoboj臋tnia艂em, nie zdo艂a艂a uszkodzi膰 twardej os艂ony kamiennego snu. Pomoc w pokonaniu na艂ogu przysz艂a z innej strony – antidotum zrodzi艂o si臋 we mnie i rozpocz臋艂o wewn臋trzn膮 walk臋. W zwojach m贸zgowych wyl臋g艂y si臋 diab艂y i przyst膮pi艂y do stosowania gorzkiej kuracji. Wci膮偶 zwi臋ksza艂y dawk臋 – puls w skroniach by艂 coraz silniejszy. Rozmna偶a艂y si臋 w przera偶aj膮cym tempie, zajmuj膮c m贸j umys艂 niczym 艣miertelny nowotw贸r, zdecydowanie z艂o艣liwy. My艣la艂em, 偶e to choroba, kt贸rej musz臋 si臋 przeciwstawi膰, ale pomyli艂em si臋 fatalnie – to by艂o leczenie. Tak bardzo nienawidzi艂em ich natr臋tnego pukania, lecz teraz – kiedy dostrzegam wi臋cej – widz臋 jak wiele im zawdzi臋czam. Dzi臋ki nim wr贸ci艂em do zdrowia, odzyska艂em zmys艂y i sprawno艣膰 strun g艂osowych. To one rozpocz臋艂y nasz膮 ostatni膮 rozmow臋. M贸j niepewny g艂os zainspirowa艂 milcz膮ce niebo do przerwania tej nu偶膮cej 艂agodno艣ci, sta艂 si臋 male艅kim kamyczkiem, kt贸ry trafi艂 we wra偶liwe miejsce i wywo艂a艂 pot臋偶n膮 lawin臋. Z pozoru nic nieznacz膮cy i zupe艂nie niegro藕ny, zosta艂 umiej臋tnie rzucony przez diab艂y, str膮cony w d贸艂. Wytrwale szuka艂y czu艂ego punktu, celowa艂y na o艣lep i po omacku, uderzaj膮c wsz臋dzie i z r贸偶n膮 si艂膮. W ko艅cu im si臋 powiod艂o – rzuci艂em si臋 w przepa艣膰. Teraz stoj臋 przed kolejn膮, na kra艅cu klifu. Obserwuj臋 morze z nowej perspektywy. Obieraj膮c punkt widzenia mewy, coraz bardziej si臋 do niej upodabniam. Tym razem nie skocz臋. Zm臋czony naszymi ci膮g艂ymi powrotami, nie sfrun臋 ponownie na piaszczyste l膮dowisko. Nie tylko dlatego, 偶e warunki atmosferyczne s膮 nader niesprzyjaj膮ce – deszcz obficie zasila fale, a s艂o艅ce gra w chowanego, ukrywaj膮c si臋 za g臋st膮 warstw膮 burzowych chmur – wa偶niejsze jest to, 偶e wci膮偶 nie rozumiem jej spojrzenia. Moje 藕renice, zakl臋te jej wzrokiem, dalej sun膮 po rozci膮gaj膮cym si臋 w dole krajobrazie i pr贸buj膮 prze艣wietli膰 go promieniami gwiazdy. Patrz臋 ni偶ej, na pla偶臋. Teraz widz臋, 偶e nie byli艣my sami. Ten krzyk nie mierzy艂 jedynie w nas… St膮paj膮 cicho, tak lekko, 偶e ich stopy nie naruszaj膮 powierzchni mi臋kkiego piasku nawet najbardziej nik艂ymi 艣ladami, a przecie偶 tworz膮 niezwykle liczny t艂um. Parada niemych, niewa偶kich cieni – postaci zasnutych d艂ugimi czarnymi p艂aszczami, pod kt贸rymi gor膮czkowo burzy si臋 nieludzko wi臋zione 艣wiat艂o. Wielkie, zaci膮gni臋te na opuszczone g艂owy kaptury opadaj膮 im na twarze, odgradzaj膮 od 艣wiata i t臋pi膮 zmys艂y. Id膮 parami, trzymaj膮c si臋 za r臋ce. To tylko nauka chodzenia. Zap臋tlony i zatrzymany w miejscu ruch, podw贸jnie zniewolony – zamkni臋ty w klepsydrze, w kt贸rej czas obraca si臋 i startuje wci膮偶 od nowa oraz uchwycony w zastyg艂ej, sztucznej rzeczywisto艣ci, namalowanej na wewn臋trznej stronie ich kaptur贸w. Ten pejza偶 nie zrodzi艂 si臋 w nami臋tnych uniesieniach talentu artysty. Zosta艂 ukszta艂towany przez pozbawionego natchnienia tw贸rc臋, wed艂ug surowych wytycznych zapisanych w scenariuszu. Wzrok, kiedy艣 tak 艣mia艂o dotykaj膮cy nieba, koszmarnie skr贸ci艂 zasi臋g widzenia i poprzestaje na tym jednym, kt贸ry kroczy tu偶 obok. Cho膰 ich liczba jest ogromna, to ka偶dy z nich ogranicza kalkulacj臋 do dw贸ch, usilnie staraj膮c si臋, aby r贸wnanie by艂o bezb艂臋dne. Panicznie boj膮 si臋 samotno艣ci i za wszelk膮 cen臋 nie dopuszcz膮 do rozdzielenia pary – ze wszystkich si艂 艣ciskaj膮 swoje d艂onie… niekt贸rzy tak mocno, 偶e spomi臋dzy splecionych palc贸w wyp艂ywa krew. Os艂abieni bezsensown膮 walk膮, w kt贸rej mylnie ocenili sytuacj臋 i niew艂a艣ciwie zidentyfikowali wroga. Szarpi膮 si臋 z diab艂ami, naiwnie wierz膮c w s艂uszno艣膰 tych wysi艂k贸w. By艂em w艣r贸d nich, znam to doskonale – tak jak oni powtarza艂em wci膮偶 t臋 sam膮 lekcj臋, mimo 偶e opanowa艂em materia艂 do patologicznie nieludzkiej perfekcji. Dziecko fanatycznie trenowa艂o swoj膮 beztrosk臋 i nie zauwa偶y艂o, 偶e troszcz膮c si臋 o ni膮 nazbyt, samo st艂amsi艂o jej kluczow膮 warto艣膰. Nie chc膮c si臋 sparzy膰, wola艂o wygasi膰 偶yciodajny ogie艅. W obawie przed upadkiem, kurczowo trzyma艂o si臋 rzekomego nauczyciela, uciekaj膮c od dojrza艂o艣ci. D膮偶y艂o do celu, kt贸ry ju偶 dawno zosta艂 osi膮gni臋ty i oszukiwa艂o si臋, 偶e jest w tym jaki艣 sens. Dzisiaj, po tym jak p臋d lotu w d贸艂 przepa艣ci zerwa艂 m贸j p艂aszcz, widz臋 w nich wszystkich to samo dziecko, kt贸rym sam by艂em jeszcze do niedawna – dziecko z wyciszonym 艣miechem szczeni臋cej rado艣ci, przedwcze艣nie zestarza艂e w skorupie kamiennego snu. Teraz, gdy b臋d膮c doros艂ym w艂adam m艂odzie艅czym 偶ywio艂em burzy, zaczynam rozumie膰 jej spojrzenie. Wysy艂am mikroskopijnie w膮ski promie艅, kt贸ry wnika przez otw贸r jej 藕renicy prosto pod zaokr膮glone sklepienie, wzniesione z twardej, bia艂ej ko艣ci. Zag艂臋biam si臋 w kolejn膮, ciemn膮 jaskini臋 i kr膮偶臋 swoim przygaszonym 艣wiat艂em w poszukiwaniu tej jednej informacji, przeznaczonej w艂a艣nie dla mnie. Przemieszczam si臋 powoli i 艂agodnie, aby nie zburzy膰 jej wewn臋trznej ciszy i nie sp艂oszy膰 si艂, kt贸re wci膮偶 si臋 gromadz膮. 呕ywio艂 spokojnie czeka na sw贸j najwi臋kszy popis – 艣wietlisty wybuch talentu, dokonuj膮cy si臋 w burzy gromkich oklask贸w. Nie nauczy艂em si臋 swojej roli, bezczelnie zlekcewa偶y艂em scenariusz, ale w偶y艂em si臋 w ni膮 i – dok艂adnie w tym momencie – w pe艂ni poj膮艂em. Ju偶 wiem, 偶e to nie piek膮ce rany by艂y przyczyn膮 rozpaczliwego wo艂ania o pomoc. To ten bolesny widok, wymalowany przemoc膮 i bezlito艣nie tkwi膮cy przed jej oczami, wydziera艂 wrzask cierpienia i sprzeciwu. Nie 偶膮da艂a niczego dla siebie samej, pragn臋艂a tylko pom贸c komu艣 spo艣r贸d tego 偶a艂osnego t艂umu. Maj膮c tak wiele do ofiarowania, nie liczy艂a na to, 偶e dostanie cokolwiek w zamian. Ale oni, nieugi臋ci w walce z diab艂ami, nie byli w stanie dowiedzie膰 si臋 o tych darach, kt贸re tylko czeka艂y, a偶 kto艣 po nie si臋gnie. Za艣lepieni bezcelow膮 w臋dr贸wk膮, nie mogli dostrzec gestu, nak艂aniaj膮cego do wzi臋cia jej s艂uchu. Pozostaj膮c g艂uchymi na otaczaj膮c膮 rzeczywisto艣膰, nie s艂yszeli wo艂ania, w kt贸rym wyra偶a艂a ch臋膰 do odst膮pienia swojego wzroku. Kiedy ju偶 podda艂em si臋 diab艂om, da艂a mi wszystko czego potrzebowa艂em. Teraz mog臋 si臋 odwdzi臋czy膰 i wsp贸lnie z ni膮 doprowadzi膰 t臋 gr臋 do ko艅ca. Obud藕my ich z koszmarnego snu i przywr贸膰my do 偶ycia! Przypomnijmy im o tym dawnym 艣wiecie, w kt贸rym ptaki lata艂y po niebie za dnia, a gwiazdy zdobi艂y je noc膮. Uderza piorun. Mewa ponownie krzyczy. Krzyczymy razem. Wiatr tak偶e daje sw贸j popis i uwalnia kolosalne pok艂ady zgromadzonej si艂y. Przepot臋偶ny podmuch zrywa ich szaty. Spogl膮daj膮 w g贸r臋. Us艂yszeli.
KONIEC
|
|
Komentarze |
dnia listopada 08 2016 23:34:18
Hmm, przeczyta艂am i spostrze偶enia s膮 takie:
1) Masz predyspozycje do pisania poezji - ale jednocze艣nie lubisz d艂ugie formy i to si臋 pewnie wyklucza; (dlatego patrz punkt 2);
2) Poniewa偶 poetyzujesz, a tekst jest d艂ugi - 偶eby m贸zg lepiej (l偶ej) przyswaja艂 tekst (bo w poezji ka偶de zdanie = np. metafora wymaga zastanowienia) zrobi艂abym tak:
w tekst wrzuci艂abym takie bufory dla m贸zgu w postaci scen - na przyk艂ad ch艂opak zauwa偶a, 偶e przestali rozmawia膰, a porozumiewaj膮 si臋 bez s艂贸w - i tu scenka rodzajowa z 偶ycia wzi臋ta; nast臋pna - kiedy艣 si臋 cz臋sto 艣miali - scenka z biurkiem wyobra偶onym jako pies; i tak dalej - ja bym si臋 bardziej odnalaz艂a na przyk艂adach + m贸zg by si臋 zrelaksowa艂, zdystansowa艂, nast臋pne refleksje przyjmowa艂by uwa偶niej; tak to czyta si臋 po pewnym czasie w lekkim znu偶eniu - m贸g艂by艣 tak wi臋cej przekaza膰, unikn臋艂oby si臋 wra偶enia, 偶e co艣 powtarzasz, dolewasz do pe艂nego - bo by艂oby nowym wobec scenki, kt贸ra pokazywa艂aby niby to samo, ale uj臋te w inny spos贸b;
3) Troch臋 innej burzy spodziewa艂am si臋 po pierwszej cz臋艣ci - pisa艂am Ci; my艣la艂am, 偶e b臋dzie jaka艣 awantura, 偶e b臋dzie dialog - zrobi艂e艣 inaczej, nie m贸wi臋, 偶e gorzej; cho膰 scenka by艂aby mile widziana - (pkt.2);
4) Og贸lnie historia takiego zwi膮zku jest ciekawa - scenki by pomog艂y - wiem, powtarzam si臋:)
5) Czysto technicznie - dwa razy u偶y艂e艣 "oboje" w odniesieniu do ("obu")bohater贸w - pewnie przez przeoczenie;
6) Podobaj膮 mi si臋 wszelkie por贸wnania kr膮偶膮ce wok贸艂 zjawisk przyrodniczych oraz do nauki zdobywanej przez dzieci - w膮tek diab艂贸w mnie nie przekonuje, jakby ju偶 za du偶o namieszane, mo偶e zast膮pi膰 je podmuchami wiatru albo... zwyk艂ymi komarami cho膰by; mewa fajna.
No nie wiem - co Ty na to?:) |
dnia listopada 14 2016 23:58:50
Wiesz co, diab艂y s膮 troch臋 nie do tkni臋cia. Znaczy ja bym bardzo nie chcia艂 z nich rezygnowa膰, bo to w艂a艣nie one - wesp贸艂 z mew膮 - by艂y punktem wyj艣cia. St膮d te偶 taki tytu艂. Zasiada艂em do pisania tego odpowiadania w艂a艣nie z t膮 metafor膮 w g艂owie + powracaj膮cy krzyk mewy, jak wspomnia艂em. By膰 mo偶e ta metafora jest nadu偶ywana w moim tek艣cie i st膮d pojawia si臋 jakie艣 ni膮 zm臋czenie. Pozosta艂e skojarzenia (metafory) w艂a艣ciwie same do mnie przychodzi艂y podczas pisania. Tak to wygl膮da艂o. |
dnia listopada 15 2016 00:01:54
Je偶eli chodzi o wi臋cej scen, masz racj臋, 偶e by艂oby to wtedy czytelniejsze i nie wymaga艂o wci膮偶 i wci膮偶 tak du偶ego skupienia, jakiego wymaga w takiej formie. To trudna sztuka, kt贸rej jeszcze nie opanowa艂em - 偶eby potrafi膰 "zej艣膰 na ziemi臋", gdy wskoczy si臋 na poziom "poetyckich uniesie艅". Ja mam z tym problem. Cz臋sto sobie m贸wi臋, 偶e tym razem napisze co艣 "normalnego", tj. takiego, gdzie bohaterowie i tocz膮ca si臋 akcja b臋d膮 sta艂y na pierwszym planie, ale c贸偶... jako艣 mi to nie wychodzi. Jaki艣 czas temu w艂a艣nie tak postanowi艂em, lecz gdy zacz膮艂em roi膰 w g艂owie co to b臋dzie, bardzo szybko zwr贸ci艂em si臋 - ponownie - w stron臋 historii dosy膰 metaforycznej, nienastawionej na akcj臋. Szybko porzuci艂em ten pomys艂, m贸wi膮c sobie "nie, nie, nie - przecie偶 nie tak mia艂o by膰". Zacz膮艂em co艣 innego... i chyba jeszcze mniej "normalnego" ^ ^ |
dnia listopada 17 2016 16:54:12
Spoko, przecie偶 tak naprawd臋 nie musisz bra膰 pod uwag臋 moich oczekiwa艅 - to tylko jedna opinia;
scenami pisz膮 wszyscy - Ty piszesz tutaj w sw贸j spos贸b:)
A piszesz z pewno艣ci膮 艂adnie:) |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, 縠by m骳 dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dost阷ne tylko dla zalogowanych U縴tkownik體.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, 縠by m骳 dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym U縴tkownikiem? Kilknij TUTAJ 縠by si zarejestrowa.
Zapomniane has硂? Wy渓emy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze sta艂e, cykliczne projekty

|
Tu jeste艣my | Bannery do miejsc, w kt贸rych mo偶na nas te偶 znale藕膰

|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|