The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 20 2024 06:48:33   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Zaklęty w miecz 3
- Obudź się, Cearteh. Do cholery, obudź. Słyszysz mnie?
Zerwał się na równe nogi i sięgnął po miecz. Pokój był oczywiście pusty, nie licząc może śpiącego spokojnie Wertego.
- Co się dzieje? Musimy uciekać?
Uspokoiłem się, choć wymagało to ode mnie niemało trudu.
- Wiem już, kapłanie. Wiem, dlaczego każe nam odjeżdżać.
Spojrzał na mnie bez zrozumienia. Potem na jego twarzy pojawił się sceptycyzm.
- Jakim cudem? Powiedział ci może?
Nabrałem tchu, by nie zdradził mnie ton głosu.
- Nie. Dostrzegłem to przez przypadek, uwierz mi. Zakładałem osłonę i wtedy, cholera...
Chyba nie udało mi się zbytnio nad sobą zapanować. Powstrzymałem przekleństwo. Patrzył na mnie w podejrzliwym milczeniu.
- Przepraszam. Może cię to zdziwi, ale nic bardziej nie pragnę od tego, by ten mroczny sukinsyn nie żył. Dlatego tak mnie cieszy to, co przed chwilą podejrzałem.
- Podejrzałeś?
- Tak - kłamałem nadal - Nakładałem osłonę. Sięgnąłem w stronę zamku, by uziemić zaklęcia, a wtedy nadziałem się na jego pułapki.
Przeklął ponuro.
- Nie, słuchaj. Nie odkrył mnie. Nawet nie wyczuł. On nie ma takiej mocy, do cholery. To zwykła płotka.
Spojrzał na mnie bez zrozumienia.
- Chcesz powiedzieć, że jest słaby? Słabszy od ciebie? A wioska?
- Sam ci powiedział, że to nie on ją zniszczył.
- Wiec kto? - zapytał ostro - Chcesz mi wmówić, że Stwórca? Że to on dopuścił się takiej masakry?
- Widziałeś trupy?
To go uspokoiło. I zaintrygowało.
- Racja - powiedział po dłuższej chwili - Nie było ciał. Nie było nawet krwi, ale padał deszcz, więc myślałem wtedy, że została spłukana. Terinose... czy to mógł być bóg?
Skrzywiłem się.
- Zapytaj braci świątynnych, nie mnie. Ważniejszy jest ten sukinsyn z zamku. To nawet nie adept, kapłanie. Ledwie nowicjusz.
- A ci ludzie? A zabity kapłan?
- Zwykła magia umysłu. Sam się nią posługujesz, do cholery, chociaż nie w takim stopniu. Za to jego ciemna moc ledwie się tli.
Milczał długo, patrząc na mnie bez wyrazu, choć wyczuwałem rosnącą w nim nadzieję.
- Jesteś pewien? - zapytał spokojnie.
- Jak tego, że nas oszukiwał. Nastraszył cię, kapłanie, ale tylko po to, by zmyć się zanim przybędziesz tu z oddziałem braci. Cholera, Cearteh. Myślisz, że tak łatwo pokonałbym tego ghula, gdyby był tak potężny, jak kazał nam uważać?
- Radzisz, żebym pojechał do zamku? Żebym go wyzwał?
- Boże... a cóż innego? Nie możemy tracić czasu. Zanim tu wrócisz z całym oddziałem, jego już tu nie będzie. Możesz go zaskoczyć. Nawet nie podejrzewa, że przejrzałem jego grę. Teraz albo nigdy, Cearteh.
Długo patrzył na mnie w milczeniu.
- Jak możesz być tego taki pewien, mroczny? Może chcesz wprowadzić mnie prosto w pułapkę? Może służysz teraz jemu?
Przekląłem, ale nie skomentowałem jego słów. Mój ton głosu na pewno wydał mu się podejrzany, ale nie mogłem zapanować nad radością i zniecierpliwieniem. Tyle lat! Tyle lat na to czekałem!
- Jak sądzisz - powiedziałem w końcu, siląc się na obojętność - Może i masz rację. Lepiej nie ryzykować.
Milczał, patrząc na mnie bez mrugnięcia. Nadzieja walczyła w nim z niepokojem i chęcią zemsty. Chciał uwierzyć w to, co mówiłem, ale był z natury zbyt ostrożny, by zrobić to bez dokładnego rozważenia za i przeciw.
- Zamek jest chroniony?
- Nie wyczułem żadnych zaklęć ofensywnych, jednak nie byłem na tyle blisko - mruknąłem, zły na moją bezsilność - Defensywne chyba założył.
- Mógłbyś je przerwać?
- Nie wiem. Trzeba się im bliżej przyjrzeć. Jeżeli rzeczywiście jest tak słaby jak myślę, to pewnie bez problemu.
Zamilkł na moment. Wyczuwałem, że myśli o martwym kapłanie. I dzieciach.
- Podjedziemy pod zamek - powiedział w końcu dziwnie napiętym głosem - Nic innego nie obiecuję.
- Rozumiem - stłumiłem westchnienie ulgi.
- Co z Wertym?
- Nie sądzę, żeby pozostawianie go w tej wiosce było dobrym pomysłem. Bezpieczniejszy będzie przy nas.
Zawahał się, ale kiwnął głową. Myśl o umierających, torturowanych dzieciach nie opuszczała go ani na chwilę. Nie dotykałem jego żalu, pozwoliłem mu narastać. Jego chęć zemsty i determinacja była czymś nieodzownym w czekającym go zadaniu. Bez nich nic się nie uda.
Zaspany Werty nie pytał gdzie jedziemy, być może myślał, że wreszcie opuszczamy ziemie nekromanty. Kiedy dowiedział się jakie są nasze plany, pobladł i odmówił współpracy. Cearteh chciał mu zaproponować odwiezienie w stronę traktu, wyperswadowałem mu to jednak.
- Będzie bezbronny, a nekromanta może z łatwością sterować umysłami wieśniaków. Myślisz, że nie posłuży się nim jako zakładnikiem?
To go przekonało. Wertego za to nie i co rusz obrzucał mnie przerażonym spojrzeniem, gdy przekradaliśmy się przez ciemną i pustą gospodę w kierunku stajni. Wioska była uśpiona i cicha, nie wyczuwałem nigdzie mocy drugiego mrocznego. Nie wydawało mi się, żeby wykrył moją obecność przy zamku, wolałem być jednak ostrożny. Wszystko wskazywało wprawdzie, że jego życzeniem było, bym znalazł się u jego bram, to zaklęcie które tam znalazłem było jednym z dowodów, doświadczenie jednak mówiło mi, że nie można zupełnie zaufać innemu nekromancie. Ja sam nie zaufałbym sobie w podobnym przypadku.
- Siodłaj konie i jedziemy stąd - syknąłem, gdy ostrożnie otwierali wielkie wrota stajni - Nikt nie może nas zauważyć. Mogliby go ostrzec.
- Jeżeli to moc umysłu, to wyswobodzą się z jej pęt, gdy on zginie - szepnął, przemierzając pokryty słomą korytarz w poszukiwaniu Promienia i klaczy Wertego - Może masz rację... lepiej żeby zginął jak najszybciej. Może uratujemy dzieci.
Wątpiłem w to, nie powiedziałem jednak nic. Ta nadzieja dodawała mu sił i determinacji, ale i tak wiedziałem dobrze, że trzeba podsycić je jeszcze bardziej, by to co planowałem się udało. Cearteh nadal mógł się wycofać. Musiałem doprowadzić go do takiego punktu, że nawet nie pomyśli o rezygnacji.
Nad naszymi głowami coś zaszeleściło, kilka źdźbeł słomy posypało się na podłogę ze stryszku. Cearteh zamarł, wyciągając mnie z pochwy. Oczy lśniły mu w mroku złocistym blaskiem, gdy próbował wypatrzyć coś w mroku. Werty jęknął cicho i przylgnął do ściany boksów, żeby usunąć się z pola zasięgu miecza. Chłonąłem jego strach i nie pozwalałem wydać chłopcu choć słowa.
- Ande? Kalja? To wy? - kolejny szelest, ostry trzask krzesiwa i stryszek rozjarzył się migotliwym blaskiem latarni. Cearteh zacisnął zęby i powoli wycofał się poza zasięg światła - Mówcie, na demony. Nie wygłupiajcie się, gamonie. Znów pijani, co?
Właściciel zaspanego głosu wygrzebał się z siana i wyciągnął przed siebie latarnię, pochylając się w dół, by wypatrzyć coś w półmroku między boksami. Łagodny poblask zamigotał na czarnej klindze miecza i białym płaszczu kapłana, wycisnął złociste iskry z magicznych oczu Cearteha. Postawny stajenny zamarł i utkwił w nas zdumione spojrzenie.
Coś świsnęło cicho za naszymi plecami i chłop zwalił się bezwładnie ze stryszku, rozkładając się jak długi na podłodze. Latarnia roztrzaskała się o ziemię, a rozlana oliwa natychmiast zajęła się ogniem, zanim jednak płomień przeskoczył na słomę, Cearteh narzucił na niego zaklęcie tłumiące. Konie parskały w boksach, czując smród spalenizny i magii, ale kolejne zaklęcie zdusiło ich panikę w zarodku. Kapłan odwrócił się powoli i spojrzał na Wertego. Chłopak nie spuszczał spojrzenia z nieruchomego mężczyzny. W ręku wciąż trzymał procę.
- Dziękuję, Werty. To było bardzo dzielne - wyszeptał Cearteh, uśmiechając się blado - Bardzo dzielne - powtórzył i spojrzał na nieruchomego stajennego.
- Czy on... czy on żyje, panie?
- Żyje - warknąłem - Zapomnijcie o nim. Musimy wydostać się stąd jak najszybciej. Nie ma czasu na litość.
- Żyje - powtórzył Cearteh, a Werty odetchnął z ulgą - Znajdź uprząż i siodła. Ja poszukam koni.
Kiedy wyprowadziliśmy niespokojne zwierzęta na podwórze, chłopak wciąż rzucał niepewne spojrzenia na nieruchomego stajennego. Wiedziałem, że mężczyzna nie dożyje rana, krwotok wewnętrzny był zbyt poważny, nie powiedziałem jednak ani słowa. Nie czułem litości ani dla wrogów, ani dla ich sług. Do tego nie mieliśmy czasu by zajmować się kimś tak nieistotnym.
- On umrze, prawda mroczny? - wyszeptał Cearteh, gdy znaleźliśmy się wreszcie za granicami wioski - To była śmiertelna rana.
Nie odpowiedziałem. Przeklął cicho.
- Nie jesteśmy tu, żeby zabijać niewinnych, nekromanto. Nie jesteśmy mordercami.
- Ja też nie jestem - przerwałem mu zimno - To nie ja go zraniłem.
- Mogliśmy mu pomóc.
- I zginąć - warknąłem - Pomyśl logicznie, głupcze. Odkryto by nas. Mroczny zostałby ostrzeżony.
- Tam umiera człowiek.
- Tam umiera opętany. Nie miałby dla nas litości, gdyby jego pan mu rozkazał nas zamordować. Lepiej od razu kogoś zabić, niż dać się zranić.
Pobladł. Palce zacisnął na rękojeści miecza i utkwił we mnie wściekłe spojrzenie.
- Nie masz litości, ani ludzkich uczuć. Jesteś zabójcą, przeklęte plugastwo. Ja nim nie jestem i nie będę robił tego, co mi rozkażesz. Wracamy.
Zatkało mnie ze wściekłości. Krzyknąłbym i uderzył mocą, gdyby nie bliskość zamku i wioski.
- Nie zrobisz tego - powiedziałem zimno - Zginiesz.
- Jestem kapłanem, plugastwo. Nie odbieram życia niewinnym. Nie patrzę bezczynnie na śmierć - zawrócił konia i spojrzał na zaniepokojonego Wertego. Chłopak był blady jak ściana, jakby domyślał się, o czym rozmawiamy - Wracamy, chłopcze. Muszę pomóc tamtemu człowiekowi.
Oczy sieroty rozszerzyły się ze zdumienia i rosnącej paniki.
- Wracamy, panie? Ale tam jest... dowiedzą się, że odchodzimy. Powiedzą jemu. Zabije nas.
- On ma rację - warknąłem. Drżałem tak bardzo, że niemal wyślizgiwałem się ze spoconej dłoni kapłana - Zabije nas. Ich rękoma.
- Stłumię jego moc umysłu. Wiesz, że umiem to robić.
- Chciałbym to widzieć. Jesteś jedynie początkującym, on mistrzem. Mroczna strona tego daru jest znacznie potężniejsza od twojej. Musiałbyś ich zabić, żeby ich uwolnić. Tego chcesz?
Zawahał się.
- Kłamiesz...
- Och, tak. Jestem w końcu przeklętym plugastwem. Wyklętym przez boga. Gówno, kapłanie! Ratuję ci dupę i, cholera, powoli zaczynam się zastanawiać, dlaczego w ogóle się tym przejmuję. Tępy, bezmózgi sukinsynu! Albo zaraz stąd odjedziemy, albo zginiesz. A ja dostanę się w łapy kogoś, kto lepiej wykorzysta moją moc.
Zachłysnął się oburzeniem i zdumieniem. Jeszcze nigdy go tak nie wyzywałem. Jeszcze nigdy nie krzyczałem na niego takim głosem. Uniósł mnie do oczu i spojrzał na mnie jakbym nagle zmienił się w jadowitego węża. A potem odrzucił mnie w krzaki. Odrzucił! Mimo przysięgi!
- Wracam - krzyknął - Jestem kapłanem. To mój obowiązek.
Jęknąłem, wyczuwając że mieszkańcy wioski budzą się jak na dany sygnał i wstają z łóżek, kierując ślepe, bezmyślne spojrzenia w naszym kierunku, jakby mogli dostrzec nas przez ściany, mrok i linię drzew. Gniew nekromanty z zamku był niemal namacalny, wsuwał się miedzy chaty niczym mgła i rozpalał umysły ludzi chęcią mordu. Powoli niczym lunatycy, skierowali się w stronę drzwi i wyszli w noc, w kierunku zdążającego w ich stronę Cearteha. Kapłan galopował z twarzą przyciśniętą do grzywy ogiera, jego wściekłość lśniła w mroku niczym kropla najsłodszego miodu i pozostawiała za nim złocisty ślad. Werty pędził za nim, łkając cicho z tłumionego przerażenia. Nakarmiłem się jego strachem i uniosłem w powietrze. Byłem zły, zły tak jak za starych dobrych czasów. Furia narastała we mnie jak płomień, ładowała mocą i pragnieniem krwi. Byłem tak blisko, tak blisko! Nie mogłem pozwolić mu umrzeć.
Znalazłem się u jego boku w tej samej chwili, gdy wjechał prosto w zbity tłum wieśniaków. Promień zarył w ziemię wszystkimi czterema kopytami, nie zdołał jednak wyhamować na czas. Zaskoczony kapłan wbił się jak taran w pierwsze dwa szeregi, tratując, łamiąc kończyny, gruchocząc czaszki. Krzyknął rozpaczliwie, gdy ochlapała go ich krew, a potem jeszcze raz, tym razem z bólu, gdy dziesiątki rąk sięgnęło w jego kierunku i zaczęło ściągać na ziemię. Ciągnięty za ubranie i włosy kopał, walił pięściami na oślep, jednak opętani nie czuli bólu i nie odstąpili. Jego początkowa rozpacz i szok zmieniły się w rosnący strach. Promień kwiczał i wspinał się na tylne nogi, jednak ciężar uwieszonych na nim ludzi zawsze ściągał do z powrotem na ziemię.
- Terinose... Terinose!
- Panie! Panie! - krzyczał Werty, znikając w przybranym w nocne koszule tłumie - Ratuj, panie!
Nie namyślałem się długo. Cisnąłem mocą, przydusiłem opętanych do ziemi, wycisnąłem z ich płuc powietrze, a z mięśni siłę. Posypali się na trawę jak kukiełki, przylgnęli do niej nieruchomo, nadal w tym upiornym milczeniu. Werty wydostał się spod nich i płacząc pobiegł za klaczą w las, jak najdalej od wioski. Cearteh wycofywał Promienia, jęcząc gdy spłoszony ogier deptał po ludziach. Na twarzy kapłana lśniły łzy i krew.
- Głupiec - syknąłem i wskoczyłem do jego ręki - Po stokroć głupiec. Uciekaj.
- Czy oni...
- Uciekaj! Nie przekonałeś się już, że mam rację? Posłuchaj mnie teraz i uciekaj. Nie zabiłem ich, żyją... jedź!
Zawrócił konia i runął w las nie oglądając się za siebie. Czułem jak opętanych opuszcza duch gniewu nekromanty, jak wycofuje się z powrotem do zamku, pozostawiając za sobą tłusty, bordowy ślad. Przekląłem paskudnie, obiecując mu zemstę.
- Będziesz umierał. Długo. Postaram się o to - wysyczałem.
- Gdzie Werty? - Cearteh zatrzymał Promienia i rozejrzał się w panice - Gdzie on jest.
- Tu, panie, tu - zdyszany chłopak wyjechał spomiędzy drzew. Jego klacz chrapała ze zmęczenia i strachu - Jechałem za tobą, gdym tylko cię ujrzał. Uciekłem.
- Jedźcie - rozkazałem - Odjedźcie stąd jak najdalej. To złe miejsce.
- Miałeś rację, Terinose, przepraszam.
- Jeszcze porozmawiamy - syknąłem - A teraz jedź. Jedź w kierunku zamku.
- Co?
- On ucieka. Szykuje się do ucieczki. Może zdążymy, zanim nałoży na zamek potężniejsze zaklęcia.
- Ty nadal... nadal chcesz...
- Widziałeś, co zrobił tym ludziom? Pomyśl o innych, których to czeka gdy ucieknie.
Nabrał tchu. Strach i szok znikały, ustępując miejsca gniewowi i determinacji. Kiwnął głową i wiedziałem teraz, że już się nie wycofa.
- Tam były dzieci - powiedział zduszonym głosem - Stratowałem dzieci.
- I pozwolisz mu żyć?
- Nie, Terinose. Nie pozwolę. Poświęcę wszystko... wszystko!.. by tylko go zabić. Przysięgam na Stwórcę, że nie ominie go kara.
- Tak - wyszeptałem - Jedź. Spełnij tą przysięgę.
Był mój. Już się nie wycofa, nie złamie przysięgi. Byłem wolny.

Słońce stało wysoko nad horyzontem, gdy Cearteh powstał wreszcie z klęczek i odwrócił się od pięciu świeżo usypanych kopców na poboczu drogi. Łzy spływały mu po twarzy, gdy spojrzał w stronę odległego zamku.
- Dlaczego, Terinose?
- Jest nekromantą. Zabija.
- Ale dlaczego? Dlaczego to robi? To były kobiety, niczym mu nie groziły.
Uśmiechnąłem się posępnie. Znalezione nad ranem przy trakcie martwe wieśniaczki nie zginęły z ręki mrocznego z zamku, ale mojej. Mimo złożonej przez kapłana przysięgi, nadal bałem się, że zawaha się w kluczowym momencie. Robiłem wszystko by podsycić jego determinację i byłem gotowy na jeszcze więcej okrucieństwa. Walczyłem o wolność, o życie. Nie zawaham się przed niczym.
- Taka już jego natura - wyszeptałem. Taka już moja natura.
Potrząsnął głową, a rozpacz znów ustępowała miejsca wściekłości.
- Werty?
- Tak, panie?
- Nie musisz z nami jechać.
- Pokażę drogę, panie. Tam nie tak prosto. I boję się tu sam zostać.
- Ale do zamku nie wejdziesz.
- Nie, panie.
Nie, uśmiechnąłem się do siebie, nie wejdzie.
Dalej, bliżej zamku, znaleźliśmy kolejne ciała. Troje dzieci leżało w rowie z twarzami zanurzonymi w mulistym strumieniu, nagie zsiniałe plecy poznaczone miały siatkami krwawych blizn. Cearteh jęknął na ich widok, Werty wychylił się w siodle i zwymiotował. Nad zwłokami unosił się odór rozkładu i mrocznej magii.
- Terinose?
- Jedź. Pochowasz je później. Nie mamy czasu - nie musiałem udawać zatroskania. Te trupy nie były moje, ale pasowały do moich zamierzeń. Coraz bardziej podejrzewałem, że nekromanta dobrze wie, czego chcę i od początku stara mi się pomóc. Nawet te wydarzenia w wioskach były mi w gruncie rzeczy na rękę.
Cearteh modlił się, przyciskając czubki palców do powiek. Słyszałem, jak powtarza przysięgę, raz po raz nawołując boga. Nie mógł się teraz wycofać, ale z jakiegoś powodu moja euforia znikła. Nie podobało mi się to, co robił ten mroczny. Zdecydowanie nie podobało.
Minęliśmy ostatni zagajnik i wjechaliśmy na prostą, wspinającą się na wzgórze drogę. Sądząc co zaschniętych odchodach, często pędzono nią owce, teraz jednak prócz nas nie było na niej nikogo. Wyczuwałem w powietrzu śmierć i napięte oczekiwanie. Wiejący od zamku wiatr śmierdział krwią. Kapłan uniósł głowę i spojrzał w błękitne niebo. Podniósł głos, powtarzając przysięgę i powierzając swe życie bogu. Uśmiechnąłem się posępnie. Nie, kochany, nie pozwolę ci umrzeć. Już nigdy. I on mi w tym nie przeszkodzi.
Brama była zatrzaśnięta tak jak się spodziewałem, a zaklęcie owinięte wokół niej nie znikło. Zastanawiałem się ile czasu zabrało mu jego założenie, podczas gdy Cearteh siłował się z zamkiem, wykrzykując w kierunku murów wyzwanie. Pewnie lata.
- Jest zamknięta magicznie, nie otworzysz tego w taki sposób - mruknąłem, gdy kapłan uderzył mieczem w zawiasy - Odeślij Wertego. Zbadam to.
Wiedziałem doskonale co mam przed sobą, za nic świecie nie zamierzałem jednak tego zdradzić. Milczałem długi czas, gdy Cearteh patrzył w górę w stronę murów i pozwalał gniewowi narastać. Czekałem cierpliwie, aż stanie się gotowy, aż nie byłem pewien, że nie cofnie się przed niczym. Dopiero wtedy odezwałem się cicho.
- To potężny czar.
- Nie złamiesz go? - głos mimo wszystko miał spokojny. Cud, że to wszystko, co działo się w jego wnętrzu nie przelewało się na trawę niczym żółć.
- Ja nie. Ale ty możesz.
Odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi.
- Jak?
Milczałem przez moment.
- To będzie trudne, kapłanie. Będzie wymagało od ciebie straszliwego wyrzeczenia.
- Złożyłem przysięgę - przypomniał mi twardym głosem - Jestem gotów na wszystko.
Uśmiechnąłem się tryumfalnie.
- Jesteś pewien?
- Mów co mam robić, Terinose. Jestem kapłanem, moim zadaniem jest służyć bogu. Ja sam nie jestem ważny.
- Więc słuchaj mnie uważnie, Cearteh. Słuchaj uważnie. Zaklęcie, które nałożono na zamek jest oparte na mocy krwi. Krwi dzieci. I tylko taka krew może je zdjąć.
Pobladł i zachwiał się na nogach.
- Nie...
- Tylko krew dziecka może przełamać ten czar, zmyć brud i strach, które dają mu siłę.
Milczał długi czas, blady jak ściana. Ręce mu drżały, gdy wytarł spoconą twarz.
- Tam w rowie - wyszeptał - Dzieci. Może od nich...
- Nie. Krew ma być świeża. Żywa.
Jęknął.
- Ile?
- To się nie liczy.
Odetchnął. Za wcześnie.
- Ważne jest to, że musi być prosto z serca.
Zachwiał się i tym razem nogi się pod nim ugięły. Czułem okrutne rozbawienie od strony zamku. Rozbawienie i wyczekiwanie.
- Nie mogę... Nie mogę...
Milczałem. Sam wiedział, że nie może się teraz wycofać. Nie po tym jak wielokrotnie powtórzył przysięgę.
- Terinose, nie mogę!
Milczałem. Rozbawienie narastało, miałem niemal wrażenie, że cały zamek pomrukuje z pożądania i zniecierpliwienia. Warknąłem wściekle, wysyłając w tamtą stronę ostrzegawczy sygnał. Usłyszałem krótki śmiech, ale wrażenie znikło.
- Jestem kapłanem - wyszeptał Cearteh, nie unosząc głowy.
- Jesteś - powiedziałem łagodnie - Ale złożyłeś przysięgę.
Drgnął. Powoli odwrócił głowę i spojrzał w stronę siedzącego przy koniach Wertego. W oczach miał łzy.
- Ostrzegałeś.
- Tak.
- Czy on jest w środku?
- Tak. Nie sądzi, że złamiesz zaklęcie. Ale się boi.
- Czujesz jego strach? - nie spuszczał wzroku z sieroty.
- Równie wyraźnie co twój.
- Tak - wyszeptał - Boję się. Ale nie złamię przysięgi danej bogu.
Z trudem zapanowałem nad krzykiem tryumfu. Zamek niemal zadrżał w posadach, gdy mieszkający w nim mroczny roześmiał się na całe gardło.
- Jestem przy tobie, Cearteh - wyszeptałem - Na zawsze.
- Tak - powiedział apatycznie - Niestety.
Dał znak Wertemu, by podszedł bliżej i powstał z klęczek. Ręce mu drżały gdy zacisnął obie ręce na rękojeści.
- Jak mam to zrobić? - wyszeptał, żeby zbliżający chłopak go nie usłyszał.
- Przebij mu serce, a krwią posmaruj zawiasy. To wystarczy.
Zaśmiał się chrapliwie. Ten śmiech wcale mi się nie spodobał. Było w nim szaleństwo.
- To wystarczy - powtórzył.
- Tak, panie? - zapytał chłopak z nadzieją w głosie, gdy wszedł na most i niepewnie zerkając w stronę zamku zaczął się do nas zbliżać - Wracamy?
Cearteh bez słowa wskazał mu drzwi. Niepokoiło mnie to, że jego uczucia nagle stały się dla mnie zupełnie niedostępne, jakby otoczył się niewyczuwalną osłoną. Mimo tego, że oznaczało to dla mnie wolność, zawahałem się przed tym, co musiałem zrobić. W moich planach nigdy nie było miejsca na jego szaleństwo. Ani na śmierć.
Pchnął. Nawet nie zorientowałem się, że bierze zamach. Po prostu uniósł miecz i bez słowa wbił go w pierś zaskoczonego chłopaka, jednocześnie chwytając go za ramię i przyciągając do siebie. Ostrze wyszło z pleców Wertego, wydusiło z jego gardła żałosny jęk i całą masę krwi. Cearteh wysunął je, zamachnął się znacząc drzwi szkarłatnymi kroplami i osunął się na ziemię wraz z padającym ciałem. Wrzasnął na całe gardło, sięgając palcami do twarzy.
Nie dostrzegłem już nic więcej. Świat zamigotał mi przed oczyma, a potem zniknął zupełnie, gdy jakaś potężna moc wciągnęła mnie z powrotem do miecza, wdusiła mnie do niego niczym ciasto do formy. Krzyknąłem bezgłośnie, walczyłem z tym naporem, ale równie dobrze mógłbym siłować się z lodowcem. Zabrakło mi tchu, jakiś straszliwy ciężar przysiadł mi na piersi i zacisnął się wokół kończyn. Pojawił się ból, z początku nieznaczny, aż nagle zalał mnie całego, każdy nerw, każdy mięsień. Coś wdzierało się w moje ciało, rwało skórę, łamało kości. Zawyłem, a głos wreszcie wydostał się z mego gardła, odbił się echem od murów zamku i rozszedł się po wzgórzach. Wyłem, wyłem jak potępieniec, wyłem jak to może robić tylko ktoś z mojego gatunku. A potem ból minął, zniknął ciężar i nabrałem tchu, naprawdę nabrałem tchu. Po raz pierwszy od tysiąca lat.
Leżałem na brzuchu, na chropowatym drewnie mostu. Pod sobą czułem rękojeść i lodowatą klingę miecza. Było mi niewygodnie, jelec wbijał mi się pod żebra, ja jednak delektowałem się tym uczuciem. Tyle lat nie czułem nic, że nawet podobna niewygoda sprawiała mi fizyczną przyjemność.
Obok ktoś cicho płakał. Rozpoznając głos, dźwignąłem się na kolana i wsparłem o drewno, niepewny swego ciała. Jednak ono słuchało mnie bez zastrzeżeń, nie zbuntowało się przed zmianą pozycji i próbą rozejrzenia się. Cearteh siedział nieopodal i patrzył na mnie w milczeniu. Po jego policzkach płynęły łzy, ale w oczach nie miał nic prócz pustki.
- Okłamałeś mnie - wyszeptał - Okłamałeś, plugastwo.
Za jego plecami wrota do zamku otwierały się powoli. Nikt w nich nie stał.
- Nie - wyszeptałem, niepewny własnego głosu - Nie okłamałem. Odwróć się.
Nie drgnął nawet. Nie spuszczał ze mnie spojrzenia, jakby nic więcej już go nie obchodziło. Wstałem, zdumiony własną siłą i pewnością ruchów. Włosy rozsypały się na moich plecach, okrywając mnie jak peleryną. Kruczoczarne jak zawsze, sięgały mi niemal do kostek. Kiedy mnie schwytano, były krótkie jak zapałki.
- Choć, Cearteh - powiedziałem, wyciągając rękę w jego kierunku. Czarnymi, zakrzywionymi jak szpony paznokciami musnąłem jego policzek - Musisz wypełnić swą przysięgę.
Tylko się na mnie patrzył. Mimo szoku o jaki mogła przyprawić moja postać, jego twarz nawet nie drgnęła. Ukucnąłem naprzeciw niego, nawet nie starając się ukryć niepokoju.
- Cearteh? Przysięgałeś.
- Zabiłem niewinnego, plugastwo - powiedział gorzko - Bóg mi nie wybaczy.
"Zostaw go, panie" usłyszałem nagle wewnątrz siebie "Dam ci takich setkę, jeżeli tylko zapragniesz. Przybądź do mnie, panie. Mam tu twój pierścień i księgi. Szukałem ich całymi latami."
ZAMILCZ!
Zamek zadrżał w posadach, spłoszone gołębie zerwały się z murów, w panice zderzając się ze sobą. Nekromanta zawył z bólu, błagając o litość, padł na podłogę w swojej komnacie i wyciągnął błagalnie dłonie.
CZEKAJ NA MNIE. I MILCZ.
Wróciłem do kapłana. Patrzył w stronę leżącego na moście miecza. Uśmiechał się gorzko.
- Zabijesz mnie teraz? - wyszeptał - Wiem, czym jesteś. Gdybym wiedział wcześniej, wolałbym pozbawić się życia, niż nosić cię ze sobą.
Ująłem jego twarz w dłonie i złożyłem na jego czole pocałunek. Wzdrygnął się i wreszcie w jego oczach pojawiło się coś jeszcze. Obrzydzenie.
- Chodź - powiedziałem łagodnie - Weź miecz i chodź.
- Nie zabijesz mnie? - wykrzywił szyderczo wargi - Zabierzesz mnie ze sobą? A może razem chcecie złożyć ofiarę?
Uśmiechnąłem się, starając się nie odsłaniać zębów. Każdy z nich rozbłysł by w słońcu diamentowymi iskrami.
- Mówiłem przecież, że cię lubię, kapłanie. Pewnie się zdziwisz, ale nawet ktoś taki jak ja może obdarzyć kogoś uczuciem.
Milczał. Milczał nawet wtedy, gdy podniosłem miecz i zwarzyłem do w dłoni. W zadumie przyjrzałem się przedmiotowi, który więził mnie przez tyle lat. Pozostał dokładnie takim, w jaki zmieniłem go dwa lata temu przy inicjacji kapłana. Uśmiechnąłem się szyderczo.
- Więc sam to zrobię.
Spojrzał na mnie bez zrozumienia. Pochyliłem się i bez wysiłku wziąłem go na ręce. Był lekki niczym piórko; a może to ja zapomniałem już o swej sile. Wbił paznokcie w moje ramię, ale nie próbował się wyrwać. Pachniał krwią i strachem.
- Co robisz?
- Potrzebujesz dowodu. Dam ci go.
Bał się, wyczuwałem to, ale milczał gdy przechodziłem przez wrota i ruszyłem pustym dziedzińcem w kierunku schodów prowadzących do wnętrza zamku. Na placu szumiała fontanna, ćwierkały wróble. Każdy dźwięk, każdy obraz przywoływał wspomnienia, rozpraszał i tłumił gniew, odsuwałem jednak od siebie to wszystko. Cearteh patrzył na mnie bez słowa, a jego serce biło jak oszalałe. Pochyliłem się i złożyłem pocałunek na jego piersi. Pachniał sobą, a zapach ten wzbudził gorąco w moim podbrzuszu. Roześmiałem się.
- Zaopiekuję się tobą.
- Dlaczego? - wyszeptał.
Znów roześmiałem się w odpowiedzi. Nigdy by mi nie uwierzył.
- Najpierw dam ci dowód.
Wnętrze zamku było chłodne i cuchnęło krwią. Kurz z podłogi wzbił się pod moimi nagimi stopami, gdy przemierzałem spokojnym krokiem olbrzymią salę. Mijałem toporne rzeźby dawno zapomnianych gospodarzy tego miejsca, wyblakłe, rozsypujące się gobeliny. Sam kiedyś zamieszkiwałem podobne miejsca, lubowałem się w tej panującej w nich, mrocznej ciszy. Oczy z ledwo widocznych spod brudu portretów wbijały we mnie oskarżycielskie spojrzenia, gdy wkroczyłem na schody, a potem główny korytarz. Na dole, pod moimi stopami i grubą warstwą kamieni, płakały dzieci.
Wyszedł mi na spotkanie, tak spokojny jak go zapamiętałem, opanowany mimo przeczuć, które na pewno go naszły. Wskazał na drzwi, a ja bez słowa wszedłem do ciepłej, oświetlonej świecami komnaty i posadziłem Cearteha na jednym z obitych wilczymi skórami foteli. Kapłan patrzył na mnie w milczeniu, gdy zasiadłem obok, kładąc miecz na kolanach. W jego oczach był niepokój i rosnące zdumienie. Tak jakby nie mógł uwierzyć w to, co zaczynał wreszcie podejrzewać.
- Witaj, panie - wyszeptał nekromanta i ukłonił się przede mną głęboko - Zaszczytem było pomóc ci się uwolnić.
Wyczuwałem od niego paniczny strach. Stłumiłem uśmiech, nadając twarzy pozory obojętności. Wiedział już, że się sparzył, miał jednak nadzieję, że jeszcze uda mu się z tego jakoś wybrnąć. Mylił się.
Spokojnie wsparłem się o ciepłe oparcie, ciesząc się dotykiem miękkiej skóry i zapachem ksiąg unoszącym się w komnacie. Ogień z kominka rozgrzewał mnie i podniecał niczym dotyk kochanka. Nawet nie starałem się tego ukryć. Złożyłem ręce na podłokietnikach fotela, przyjmując z przyzwyczajenia swobodną, władczą pozę. Zadrżał, jakby dopiero teraz doszło do niego, kogo zaprosił do swego małego królestwa.
- Tak - uśmiechnąłem się - Właśnie.
Zadrżał raz jeszcze.
- Przynieść ci jakąś szatę, panie? - zapytał, unikając mego spojrzenia - Napitek?
- Nie wstydzę się mego ciała, nawet w tej formie. I nie jestem głodny. Jak się nazywasz?
Mogłem sam to wybadać, ale obawiałem się, że przez przypadek zniszczę jego umysł. Zbyt długo nie używałem mej mocy i mogłem wiele pozapominać.
- Jaganein - wydawał się zaskoczony.
- A więc, Jaganein, opowiedz mi o wszystkim. O tym, jak dowiedziałeś się, kim jestem. I gdzie jestem uwięziony.
Uśmiechnął się i rozluźnił. Usiadł na trzecim fotelu, a ja mu na to pozwoliłem. Czułem na sobie oskarżycielskie spojrzenie kapłana, nie powiedział jednak nic. Nawet nie próbował rzucić się na nekromantę. To mnie niepokoiło. Naprawdę niepokoiło. Spojrzałem na niego łagodnie.
- Poczekaj - powiedziałem.
Nie odpowiedział. Po prostu się patrzył.
- Ostatni smok zginął kilka lat po twoim zniknięciu, panie - rozpoczął nekromanta, przyjmując podobną mojej, swobodną pozę. Przyzwyczajony do władzy łatwo zapominał, że nie jest już tu panem - Umarł ze starości, jak napisano.
Uśmiechnąłem się. A potem roześmiałem.
- Ich świat odszedł z chwilą przybycia ludzi. Nigdy nie umieli się z tym pogodzić.
Spojrzał na mnie z konsternacją, jakby nie spodziewał się takiej reakcji.
- Mieli magię, panie. Ty też ją masz.
Uśmiech nie znikał z mojej twarzy. Jak mało wiedział ten człowiek, jeszcze mniej rozumiał.
- Magia, ludzki mężczyzno, jest różna i nikt od nekromantów nie wie o tym lepiej. Ich była oparta na żywiołach, a te przydusiliście bezwiednie gdy tylko tu przybyliście. Zakłóciliście siły tego świata, zachwialiście jego równowagą. W tym drzemie wasza siła. Niszczycie wszystko co tylko stanie wam na drodze, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przekleństwo narzucone wam przez Tworzyciela.
Cearteh westchnął gwałtownie. Uśmiechnąłem się do niego.
- Tak, kapłanie. Twój bóg również jest i moim. Służyłem mu wcześniej niż ludzie.
- Bluźnierstwo - wyszeptał z pasją, która mnie ucieszyła. Dochodził do siebie.
Roześmiałem się. Jaganein przenosił wzrok to na kapłana, to na mnie i milczał. Spojrzałem na niego, gładząc placami klingę leżącego w poprzek kolan miecza. Stal była lodowato zimna.
- Mój gatunek umierał, tak... Wielu starszych nie umiało z tym walczyć, poddawali się bez walki. Ale znalazło się kilka samców, które odkryły rozwiązanie. Była nim magia śmierci i krwi, która przybyła wraz z wami, a z której nawet nie zdawaliście sobie sprawy.
- Asre'hene'gh - wyszeptał nekromanta - Asre'hene'gh Niszczyciel.
- Niszczyciel. Złodziej Dusz. Cień Śmierci - parsknąłem - Memu ojcu ludzie nadali wiele głupich przydomków. To nie one były ważne, ale to co dla nas uczynił. Znalazł sposób na uratowanie gatunku. A oni się od niego odwrócili - zacisnąłem pięści. Po tylu latach wściekłość nie zmalała - I zginęli ze swej głupoty - wyprostowałem się w fotelu i objąłem rękojeść miecza. Oplatająca ją miękka skóra pachniała potem Cearteha - Mój ojciec został zabity przez ostatnich przedstawicieli mego gatunku. Zostałem sam ze swym bólem i ten ból dodał mi sił. Udoskonaliłem jego magię, wzmocniłem ją - uśmiechnąłem się szyderczo - Nauczyłem jej ludzi.
Cearteh jęknął, jego oczy pociemniały ze zgrozy. Nie zwróciłem na niego uwagi. Potem zrozumie. Nekromanta uśmiechnął się szeroko, jakbym go w czymś upewnił.
- Dałeś nam moc, Teri'nes'hagreh - powiedział - Dałeś nam nieśmiertelność.
Roześmiałem się. Szyderczo.
- Jesteście głupi, ludzie. Nigdy nie domyśliliście się do czego tak naprawdę byliście mi potrzebni. Ale o tym później - rozparłem się w fotelu - Najpierw powiedz mi, jak się o mnie dowiedziałeś.
Milczał przez moment. Czułem jego strach i narastający niepokój o własne życie. Rychło w czas.
- Napisano o tobie, panie - powiedział wreszcie, panując doskonale nad głosem. Może miał jeszcze nadzieję - W kapłańskich księgach.
- Tak - przerwałem mu, zaciskając pięści - Światło Stwórcy. Przeklęta sekta. Od lat planowali jak się mnie pozbyć. Smoka może zabić tylko inny smok albo melancholia. Wiedzieli o tym dobrze, ale się tego podjęli. I znaleźli sposób.
- Nie istnieją już, panie. Wybito ich do nogi, oskarżono o herezję i spalono na stosach.
Spojrzałem na Cearteha. Był blady jak płótno.
- Czyż nie tak było, kapłanie? - zapytałem słodko - Czyż twój kościół nie wymordował tych, którzy tak dzielnie służyli bogu? Tylko dlatego, że sprzeciwiali się przystąpienia do waszej świątyni?
- To była pomyłka - wydusił z trudem - Pomyliliśmy się.
Nekromanta zaśmiał się. Zawtórowałem mu cicho.
- Czy wasze przyznanie się do błędu zwróciło im życie? Sprawiliście że zginęli jedyni ludzie posiadający wiedzę schwytania mnie i uwięzienia. Oto do czego doprowadziła twoja świątynia.
Odwrócił wzrok.
- Tylko bóg jest nieomylny - wyszeptał bardzo cicho.
- Więc jakim prawem nas osądzacie? W takim razie tylko Tworzyciel, jako sprawiedliwy sędzia, może to robić. Dlaczego próbujecie przejąć jego rolę?
Uniósł głowę. Był blady, jednak w jego oczach była niezachwiana wiara. Wrócił do siebie.
- Bluźnicie przeciwko życiu, wykoślawiacie czyny boga. Mordujecie ludzi i kradniecie ich dusze oraz ciała. Nawet jeżeli próbujemy pomóc Stwórcy, wy jesteście gorsi. Wy próbujecie go udawać.
Nekromanta roześmiał się, umilkł jednak natychmiast, gdy na niego spojrzałem.
- W pewnym sensie ma rację, nieprawdaż? - zapytałem spokojnie - Uchwycił to, do czego od początku dążył mój ojciec i pan. Próbował na swój sposób przejąć rolę boga. Jednak wasza moc, ludzka moc, którą próbował przekształcić by stała się użyteczna, wykoślawiła jego czyny. Zbrukała je i jego duszę. O to czym jest nekromancja, człowieku. Marnym naśladownictwem boskiej mocy, zniekształconą przez śmiertelność i skończone umysły. Żaden z nas nigdy nie dorówna bogu.
Cearteh patrzył na mnie w oszołomieniu, nic jednak już nie dodał. Jaganein był jednocześnie bardzo blady i poruszony. Bał się, ale chęć wiedzy była silniejsza niż obawa o swoje życie.
- Tak pisałeś w swych księgach, panie. Mało kto umiał to zrozumieć.
- Nigdy do końca tego nie pojmiecie - parsknąłem - Nawet jakby wyłożyć wam to czarno na białym. Widzicie dar krwi i śmierci jako błogosławieństwo, nie przekleństwo narzucone nieświadomie przez nas samych. O tym jednak później, człowieku. Powiedz mi, jak ci się udało nauczyć mojego języka.
Uśmiechnął się lekko. Jego obawy nagle jakby zmalały, nadal jednak wyczuwałem słodki zapach strachu.
- Zajęło mi to wiele lat, panie. Znalazłem oryginały z dwóch twoich ksiąg, spisane twoją własną ręką. Znalazłem też starego nauczyciela, kapłana. Nigdy nie nauczyłem się tego języka do końca. Jak mi powiedział tamten człowiek, smoczy język nie może być zrozumiany przez umysł człowieka. Inaczej spostrzegamy świat.
- Tamten kapłan do jakiej świątyni należał?
- Do Światła Stwórcy - uśmiech nekromanty się poszerzył - Nie wiedział kim jestem, myślał że szukam ostatnich smoków. Pomógł mi, a potem zmarł.
- Sam? - zapytał jadowicie Cearteh - Czy może pomogłeś mu trochę?
Oczy Jaganeina zabłysły nieskrywanym rozbawieniem.
- To wy mu pomogliście. Zginął na stosie. Do końca wierzył, że się opamiętacie.
Wargi kapłana pobladły. Odwrócił spojrzenie.
- Czy istnieje ktoś jeszcze, kto może znać mój język? - zapytałem, gdy uśmiech mężczyzny przybladł pod moim spojrzeniem. W jego oczach znów zabłysł niepokój - Znasz kogoś takiego?
Zawahał się. Potem zaprzeczył.
- Nie sądzę. Pozostały dwie twoje księgi. Ja je mam. Są wprawdzie tłumaczenia, ale zostały zrobione jeszcze za twego życia. Ci, którzy je przekładali dawno nie żyją.
- Jak się dowiedziałeś, gdzie jestem uwięziony? - to ciekawiło mnie najbardziej.
- Przez przypadek - roześmiał się - Byłem w stolicy w dniu dokonywania inicjacji dwa lata temu i wtedy wyczułem jak się budzisz, panie. Nawet nie zdawali sobie sprawy, co takiego trzymali u siebie - z pogardą spojrzał na miecz, a potem, nieco strachliwie, na mnie - Ja domyśliłem się od razu.
- Jak wpadłeś na pomysł, w jaki sposób pomóc mi się uwolnić? - mocnej ścisnąłem rękojeść. Zaczynałem czuć głód i to wcale nie było przyjemne uczucie. Zapomniałem już jak przykre może być pragnienie polowania i świeżego mięsa, gdy wiesz, że jeszcze długo nie będziesz mógł go spełnić.
- Byłeś w rękach kapłana i byłem pewien, że nie trafiłeś tam przez przypadek, panie - z trudem stłumił dumny uśmiech - Poszedłem tym torem, aż wreszcie przypomniałem sobie, że jeden z kapłanów Światła Stwórcy poświęcił sam siebie, by zamknąć cię w mieczu. Uwolnić mógł cię tylko podobny czyn. Śledziłem twe postępowanie, patrzyłem jak nim manipulujesz - wskazał na bladego jak ściana Cearteha - I wtedy pojąłem do końca, co chcesz zrobić. Dlatego zwabiłem go tutaj, opętałem mieszkańców wiosek, kazałem zabić kapłana. Aż stał się gotowy na wszystko.
Cearteh krzyknął i zerwał się na równe nogi, sięgając po miecz. Uchwyciłem jego nadgarstki i przyciągnąłem do siebie. Płakał gdy wtuliłem twarz w jego szyję.
- Poczekaj. Poczekaj trochę - wyszeptałem, nakładając na niego czar spokoju - Przecież przysięgałeś. Musisz spełnić swą obietnicę.
Zamarł patrząc na mnie w szoku. Potem powoli pokiwał głową, ale widać było, że nadal nie był w stanie do końca pojąć moich intencji. Tak czy inaczej wrócił na miejsce, nie obdarzając nekromanty ani spojrzeniem. W oczach Jaganeina dostrzegłem strach. Nie usłyszał o czym rozmawialiśmy, ale podejrzewał. Nie rozumiałem dlaczego nie próbuje choć uciec i wcale mi się to nie podobało. Żył długo i wcale nie był głupi. Musiał mieć coś w zanadrzu.
- Sprytne - powiedziałem, uśmiechając się lekko - Imponująco sprytne. Zrobiłeś dokładnie to co trzeba by mi pomóc.
Rozpromienił się, ale nie z powodu pochwały. I to też mi się nie spodobało. On naprawdę coś planował.
- Długo nad tym myślałem, panie.
- Tak - rozparłem się w fotelu, mocniej chwytając rękojeść - A teraz powiedz, dlaczego to zrobiłeś. Nie uwierzę, że z altruistycznych pobudek. To do nas w końcu nie pasuje.
Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni. Kiedy wyciągnął przed siebie rękę, na jego dłoni leżał srebrny pierścień z mleczno białym kamieniem. Rozpoznałem go i zacisnąłem palce na stali tak mocno, że poczułem jak ją odkształcam. Powoli rozluźniłem chwyt.
- Skąd go masz? - wychrypiałem - Jak go znalazłeś?
Jego uśmiech się poszerzył. Stał się tryumfalny, pewien siebie. Strach nadal tam był, ale wyraźnie stłumiony przez podniecenie.
- Kiedy Światło Stwórcy zaklęli cię w miecz, na ziemi, gdzie wcześniej stałeś, pozostały rzeczy, które miałeś przy sobie. Księga, ten pierścień i czerwony smoczy szpon. Księgę kapłani zamknęli w bibliotece, nie mogąc zmusić się do jej spalenia. Szpon nie zajął się ogniem, nie umieli go też zniszczyć w inny sposób, zamknęli go więc w ukryciu, aż kilkanaście lat później jego świątynia - wskazał na patrzącego na mnie uważnie Cearteha - ograbiła ich magazyn i użyła szponu do nałożenia zaklęć wspomagających świętych wojowników. Ten pierścień odnaleźli również, ale wydał się im bezwartościową błyskotką - obrócił obrączkę w palcach i uśmiechnął się - Przechodziła z rąk do rąk, aż wreszcie trafiła w moje. Nikt inny nie rozpoznał w kamieniu kości smoka. Tylko ja. Ta kość należy do Asre'hene'gha, do twego ojca. Mylę się, panie?
Pokręciłem powoli głową, zmuszając się do spokoju. Widok tej rzeczy w rękach człowieka przyprawiał mnie o furię.
- Nie, nie mylisz. Tak samo jak kapłani nie mylili się myśląc, że nie ma on żadnej mocy.
Roześmiał się.
- Dla ciebie ma, panie - powiedział, z imponującą łatwością panując nad podenerwowaniem, które wciąż od niego wyczuwałem- W końcu to część twego ojca, twego nauczyciela i władcy. Twego kochanka. Dla ciebie ma ona moc.
Milczałem, z wysiłkiem zmuszając się do zachowania swobodnej pozycji. Nie mogłem pokazać mu, jak bardzo zależy mi na tym pierścieniu. Nadal nie wiedziałem, jak chce go wykorzystać, podejrzewałem jednak, że coś jeszcze ukrywał.
- Tak - powiedziałem wreszcie, absolutnie obojętnym głosem - To pamiątka. Symbol mego dziedzictwa.
- I ja go mam - zamknął pierścień w dłoni.
Zacisnąłem zęby.
- Tak - powtórzyłem - Nie rozumiem, do czego dążysz.
- Pomogłem ci się uwolnić, panie - powiedział tylko. Zrozumiałem.
- Uważasz, że odwdzięczę ci się za to? - zapytałem nie bez ironii - Jestem nekromantą, głupcze. Nie układam się z nikim.
- Wiem o tym, nie jestem durniem. Ale jesteś także smokiem, a ja mam to - raz jeszcze pokazał mi pierścień - Jesteś mi coś winien smoku, żądam zapłaty - głos zadrżał mu lekko, gdy dostrzegł wyraz moich oczu.
Roześmiałem się. Roześmiałem na całe gardło, odrzucając głowę do tyłu i zamykając oczy. Usłyszałem westchnienie Cearteha, gdy pojął wreszcie o co chodziło nekromancie. Jaganein poruszył się niespokojnie na fotelu, zaskoczony moją reakcją i pobladł, gdy umilkłem wreszcie i spojrzałem na niego z głęboką pogardą.
- Mówisz, że nie jesteś durniem - powiedziałem szyderczo - Mówisz, że rozumiesz to, co chciałem przekazać w księgach. Nic nie rozumiesz, nic nie pojąłeś. Mój ojciec, a za nim ja, odrzuciliśmy smoczą magię, a wraz z nią swoją naturę. Staliśmy się nekromantami. Honor i prawa, które przestrzegały smoki przestały nas dotyczyć. Dlatego nie obowiązuje mnie już przysługa za przysługę. Nie mam zamiaru ci się niczym odwdzięczać, ludzki mężczyzno. Jesteś większym durniem, niż myślałem. Mogłeś uciekać, póki jeszcze miałeś taką szansę.
Pobladł. Zacisnął pierścień w dłoni i przycisnął pięść do serca.
- Pomogłem ci.
- Tak - uśmiechnąłem się - I nie zapomnę tego. Masz pewną rację, ciągle jestem smokiem, dotrzymuję przysiąg i obietnic - przekrzywiłem głowę - Jakie miało być twoje życzenie?
Milczał, nie mogąc zrozumieć do czego dążę.
- Pragnę mocy - powiedział wreszcie - Mocy bliźniaczej twojej.
Uniosłem brwi, Cearteh zacisnął palce na wilczej skórze okrywającej fotel. Czułem jego oskarżycielskie spojrzenie.
- I myślisz, że mógłbyś sobie z nią poradzić?
- Nauczyłbyś mnie.
- Czyli dwa życzenia? Za jedną przysługę?
- Mam pierścień.
- Ach, tak - uśmiechnąłem się - Oddaj mi go.
Drgnął, ale nie ruszył się z miejsca.
- Najpierw przysługa.
Warknąłem.
- Nie zrozumiałeś mnie, ludzki mężczyzno, ja nie zamierzam ci się odwdzięczać. Dwa lata temu złożyłem przysięgę, którą dotrzymam do końca mych dni. Nic nie sprawi, że ją złamię - wstałem, górując nad nim moimi umięśnionymi dwoma metrami - Przybyłem do tego zamku, by pomóc Ceartehowi cię zgładzić. Tylko po to.
Zerwał się na równe nogi, wzywając moc i swoje sługi. Wyczułem jak korytarz zapełnia się niespokojnymi duchami i upiorami. Usłyszałem jęk kapłana, gdy widmowe ręce sięgnęły ku mnie przez ściany, podłogę i sufit. Z warknięciem odepchnąłem je, wysłałem tam, skąd zostały wezwane. W ręku Jaganeina jarzył się krwistym szkarłatem sztylet ofiarny, naładowany mocą śmierci setek istnień. Była to potężna broń, mogła przeciąć więź nieśmiertelności przytrzymującą nekromantę na świecie. Ale nie kogoś, kto nauczył innych ją tworzyć. Uniosłem rękę i powoli zacisnąłem palce, a nóż odkształcił się niczym glina i pękł na steki ostrych jak igły odłamków. Jaganein jęknął, chwytając się za poranione dłonie. Zapach jego krwi podniecił mnie do szaleństwa.
- To ja stworzyłem wszystko, czym teraz się posługujesz - powiedziałem, szczerząc diamentowe zęby. W głowie wirowało mi od potęgi uwolnionej mocy. Potem tego pożałuję, ale teraz przyprawiało mnie o głęboki, erotyczny dreszcz - Cokolwiek wyślesz naprzeciw mnie, ja to powstrzymam. Nic czego się nauczyłeś, mnie nie zrani.
W jego oczach widziałem przerażenie, gdy wyminąłem fotel i ruszyłem nieśpiesznie w jego kierunku. Spojrzał na drzwi, a potem nagle rzucił pierścień w moim kierunku. Zaskoczony, wyciągnąłem rękę by uchwycić go w locie, a wtedy Jaganein otworzył drzwi i wypadł na korytarz.












Komentarze
mordeczka dnia padziernika 12 2011 22:46:58
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Brak e-maila) 04:31 01-01-2007
wrrr hołd pisze się przez "h" a poza tym boskie smiley
Kirikos (Brak e-maila) 12:14 02-01-2007
Uwielbiam.Terinose jest cudowny.Opisy ciekawe, nie nudziłam się ani przez chwilę.Szkoda, że wszystko co dobre, szybko się kończy ^^
eks (Brak e-maila) 00:06 03-01-2007
jak zawsze - super! czekam na więcej.
Funny Bunny (Brak e-maila) 14:59 03-01-2007
ale jak to koniec...? definitywnie...? odtatecznie...?
bez odwołania...?
Ale to jest takie suuuper... i szkoda że to koniec T_T
Schensi (Brak e-maila) 19:06 08-01-2007
Świetne *^^* defitywny koniec... a szkooda a chcialam doczekac ich dziecka xDDDDD znaczy setki dzieci ^^ naprawde swietne opowiadanie smileysmileysmiley czekam na wiecej takich ^^
dizzy (Brak e-maila) 19:25 14-01-2007
Nie mogłam odejść od komputera, póki nie przeczytałam do końca. I nie będę się rozdrabniać - świetne, no.
zwykła_ja (Brak e-maila) 09:23 05-06-2007
Od czego by tu zacząć? Może od tego,że opowiadanie bardzo mi się podobałosmiley Interesująca fabuła, właściwie od początku do końca. Pomysł z mieczem był rewelacyjny. Jesli chodzi o styl pisania, to jest on naprawdę przyjemny i czyta się niezwykle lekko. Szczególnie zachwyciły mnie opisy miejsc i rzeczy. Odwzorowałaś je w taki sposób iż wydawały niczym "żywe" smiley

Co do minusów, to przyznam, że w ogóle nie przypadła mi do gustu postać kapłana. Fanatyzm religijny mnie osobiście odrzuca. Wydaje mi się,że jego postawa była nieco przesadzona. Poza tym więcej wewnętrznych rozterek głównych bohaterów! Brakowało mi tego zwłaszcza w przypadku kapłna. Z tego powodu, postacie jak i relacje pomiędzy nimi wydały mi się trochę płaskie.

Tak jak dizzy nie mogłam odejść od kompa, dopóki nie przeczytałam do końca. To chyba mówi samo za siebie smiley Pozdrawiam!
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum