The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Grudnia 22 2024 03:53:38   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Zaklęty w miecz 2
Rano przywitało Cearteha obfite śniadanie, złożone z najlepszych mięsiw i trunków jakimi dysponowała wioska. Przy jedzeniu towarzyszył mu wójt, jego żona i dwie córki, jednak atmosfera, mimo wczorajszego zwycięstwa, była ponura. Kapłan nie ukrywał, że potępia mieszkańców za to, że spełniają wolę tajemniczego mrocznego i oddają mu swoje dzieci. Żadne argumenty do niego nie dochodziły. Ani moje, ani tym bardziej wójta.
- Dlaczego nie poprosiliście o pomoc świątyni? - zapytał nie ukrywając gniewu - Otrzymalibyście ją na pewno.
- Zabronił nam to robić - mężczyzna nie patrzył na niego. Jego żona miała łzy w oczach, w sercach córek było słodkie przerażenie - Zagroził, że zabije nasze dzieci.
Nóż wypadł z palców kapłana.
- To znaczy, że one jeszcze żyją? - zapytał z ożywieniem i rodzącą się nadzieją - Te, które zabrał ze sobą?
Wójt zawahał się.
- Tak powiedział. Możliwe, że kłamał. Ale równie dobrze może to być prawda.
Cearteh wsparł się o oparcie najlepszego w chacie krzesła i nabrał powoli powietrza, walcząc z podnieceniem. Skrzywiłem się. Teraz już nic nie odwiedzie go od złożenia wizyty mrocznemu.
- Ile ich zabrał?
- Sześcioro. Po jednym na miesiąc. Ostatnim razem zabrał dwoje na raz.
Cearteh w zadumie spojrzał w dół, na mnie. Gdybym mógł, pogroziłbym mu pięścią. Nie dość, że zdenerwował mnie wczoraj wieczorem, to teraz też wcale nie poprawia mi humoru.
- Pojadę tam - powiedział powoli - Pojadę i zbadam sytuację. Jeżeli nie będę miał szans na wygraną, zwołam braci.
Mówił bardziej do mnie niż do wójta, jednak do mężczyzny dotarły te słowa. Zerwał się z krzesła i wbił w kapłana przerażone spojrzenie.
- Zginiesz - wyszeptał, a jego córki skuliły się jak struchlałe króliki - A potem zabije nasze dzieci. I nas, za to, że odważyliśmy się wezwać pomoc.
Cearteh spojrzał na niego spokojnie, gładząc moją rękojeść.
- Nie pozwolę na to, by dostrzegł moją obecność. Nawet nie zbliżę się do jego siedziby, jeśli nie będę musiał. Wypytam o niego mieszkańców okolicznych osad.
Wójt opadł z powrotem na krzesło. Był blady jak ściana. Ruchem ręki odprawił żonę i córki z izby i machinalnie sięgnął po piwo. Pijąc, nie spuszczał wzroku z kapłana. - To szaleństwo - powiedział zdecydowanie, odstawiając wreszcie kufel - Nikt ci nie pomoże, panie. On ma władzę nad nami. Porwał nasze dzieci, musimy robić co zażąda.
- Nie mogę tego tak zostawić - odparł Cearteh niewzruszenie, a ja zawarczałem z irytacją. Uparty osioł! - Moim zadaniem jest pomagać. Nie mogę odwrócić oczu do zła - uniósł mnie i położył na stole - To nie jest zwykły miecz - powiedział, gładząc mnie po klindze - Posiada wielką moc.
- Święty oręż - wyszeptał wójt, nie spuszczając spojrzenia ze złoconych ozdób tuż pod jelcem, choć pewnie nawet za grosz nie rozumiał ich znaczenia - Nigdy nie widziałem tak czarnej stali.
- Ten miecz jest przeklęty - powiedział Cearteh z naciskiem - Jednak musi spełniać moją wolę. Dzięki jego pomocy, będę w stanie pokonać nekromantę.
W oczach mężczyzny było zmęczenie, ale i też rodząca się nadzieja. Pochylił się, by widzieć mnie lepiej.
Wiedziałem, czego kapłan ode mnie oczekuje i nie miałem innego wyjścia jak to zrobić. Otoczyłem się złocistym blaskiem i uniosłem nieznacznie nad blat. To był nieznaczny ułamek mych możliwości, jednak na wieśniaku zrobiło to wrażenie. Cofnął się gwałtownie, niemal nie wylewając piwa.
- Boże, chroń!
- Nie zrobi ci krzywdy - Cearteh, mimo że też był pod wrażeniem, nie dał po sobie tego poznać. Położył na mnie dłoń i przycisnął do stołu, przerywając pokaz. Miałem ochotę poparzyć mu palce - Musi mnie słuchać. On sam też był kiedyś nekromantą.
- Boże chroń... - powtórzył mężczyzna i nakreślił święty znak na piersi - Plugastwo.
Jakoś udało mi się zapanować nad chęcią ataku, ale musiałem zadrżeć, gdyż palce kapłana zacisnęły się z żelazną siłą na mojej rękojeści.
- Słucha mnie - powtórzył, i nie wiedziałem tylko czy mówi do wójta, czy do mnie.
- Tak, święty wojowniku - wyszeptał mężczyzna, odwracając ode mnie oczy, jakby się bał, że skażę go samym widokiem - Z czymś takim masz szansę wygrać. Ale zabierz go z mojego domu.
Zazgrzytałbym zębami, gdybym mógł. I on śmie NAS krytykować? Kiedy sam służy gorszemu ode mnie?
- Wskażesz mi drogę do siedziby mrocznego? - Cearteh nawet nie ruszył się z miejsca, choć oczy zwęziły mu się nieznacznie.
- Dam ci przewodnika, panie, i każę przygotować prowiant. Wyruszasz już teraz?
- Zdecydowanie. Nie możemy czekać - dopiero teraz kapłan wstał i schował mnie do pochwy. Wójt odetchnął z wyraźną ulgą, gdy stracił mnie z oczu - Przygotujcie mi konia. Nie ma czasu do stracenia.





Roześmiałem się szyderczo, gdy ujrzałem jakiego przewodnika nam przydzielono. Cearteh uciszył mnie gniewnie i z powagą podał dłoń piegowatemu, tyczkowatemu rudzielcowi, siedzącemu na równie tyczkowatej chabecie. Oba stworzenia, i klacz i chłopiec, były do siebie w pewien zabawny sposób podobne. Nie omieszkałem zwrócić na to uwagi mojego kapłana; przyjął to z rozbawionym uśmiechem, ale nie ukazał go na zewnątrz.
- Jestem Werty, panie kapłanie - przedstawił się młodzian, na oko czternastolatek, z wyraźnym podnieceniem - Sierota. Wiem, gdzie leży zamek plugastwa, panie. Pracowałem kiedyś w wiosce, co leży obok niego.
- Dziękuję, Werty, że postanowiłeś mi towarzyszyć - powiedział Cearteh z powagą i wskoczył na siodło. Złociste piękno i harmonijna sylwetka Promienia wyraźnie przyciągały zachwycone spojrzenia chłopaka - To bardzo niebezpieczne zadanie.
Nadął się z dumy, wypinając do przodu chudą pierś. W ręku trzymał prymitywną procę ze sznurka.
- Umiem się bronić, panie - powiedział - I byłem tam wiele razy.
Cearteh uśmiechnął się nieznacznie, starając się nie zdradzić rozbawienia. Kiwnął z powagą głową i spojrzał z wysokości siodła na stojącego w pobliżu wójta.
- Możecie mówić, że mnie tu nie było. Sam będę rozpowiadał, że dowiedziałem się o waszym nieszczęściu przypadkiem.
Mężczyzna nie wyglądał na pocieszonego, pokiwał jednak głową. Uniósł rękę na pożegnanie, gdy wyjeżdżaliśmy z wioski. Nikt inny nie przyszedł. Wieści szybko rozchodzą się w tak małej osadzie.
Dzień był pochmurny, ale ciepły. Mocny wiatr rozczesywał korony drzew i zasypywał nas deszczem złocisto purpurowych liści. Wysoko na niebie można było dosłyszeć gęganie spóźnionych gęsi, poza tym las był cichy. Trakt pod kopytami koni był ubity i dobry do kłusa, byłem jednak pewien, że kilka godzin deszczu na pewno to zmieni. Wprawdzie nie zapowiadało się na zmianę pogody, jednak jesień znana jest ze swych nastrojów. Zwróciłem na to uwagę Cearteha, a on przytaknął mi z powagą słuchając podekscytowanego zadaniem chłopaka. Zdaje się, że sierota opowiadał coś o swym życiu i zmarłych rodzicach. Zagłębiłem się w mieczu, nie widząc w tym nic ciekawego.
Ten nekromanta, czy kim tam był do cholery, martwił mnie. Krew jest składnikiem potrzebnym do wielu doświadczeń, ale, odwrotnie niż to mówią niektórzy, jej źródło jest obojętne. Nie ważne czy pochodzi z ciała mordercy, dziewicy, czy niemowlęcia, byleby była ludzka. Dlatego tak bardzo niepokoiło mnie to, że mrocznemu potrzebne są akurat dzieci. Nie było w tym sensu. W młodych ciałach jest mniej energii i mniej trudów potrafią znieść, co powoduje, że nie są najlepsze do krwawych eksperymentów. Poza tym całkiem możliwe jest, według słów wójta, że jeszcze żyją, a to już zupełnie nie miało sensu. Wyglądało to wszystko raczej na pułapkę, a my pakowaliśmy się prosto w nią.
Istniała jeszcze sprawa, kto miałby w nią wpaść. Ja sam za życia zakładałem podobne i z doświadczenia wiedziałem, że wymagają wiele cierpliwości i planowania. Nie wydawało mi się, że mroczny trudziłby się tak dla błahej sprawy. Ofiarą mógł być jakiś potężny mag. Albo kapłan.
- Nie jedźmy tam, Cearteh - powiedziałem - Nie podoba mi się to.
Dał znak chłopcu, by umilkł i spojrzał na mnie mrużąc brwi.
- Odmawiasz współpracy, mroczny?
Werty zachłysnął się i utkwił we mnie ni to przerażone, ni podniecone spojrzenie. Parsknąłem ze złością.
- Wprost odwrotnie. Chcę uratować ci dupę. Jestem pewien, że to pułapka, kapłanie. Śmierdzi mi to jak cholera.
Zastanowił się krótko nad tym co powiedziałem.
- Dlaczego tak myślisz?
Westchnąłem, uspakajając się nieco. Był zbyt rozważny, by zlekceważyć moje słowa. Czasami o tym zapominałem.
Powiedziałem mu do jakiego wniosku doszedłem, nic nie pomijając. Zmrużył oczy, gdy wspomniałem o mym doświadczeniu w podobnych sprawach, nie skomentował tego jednak. Werty, nie mogąc mnie usłyszeć, wbijał w niego podniecone spojrzenie, wyraźnie nie mogąc się doczekać na kolejne słowa.
- Możesz być tego zupełnie pewien? - zapytał Cearteh, gdy skończyłem.
Zamilkłem na moment, walcząc sam ze sobą, aż w końcu zdecydowałem się na powiedzenie prawdy.
- Nie - mruknąłem, nie ukrywając niechęci - Nie mogę. To tylko podejrzenia. Ale są, cholera, całkiem prawdopodobne...
- Prawda. Jednak nie mamy pewności. Tylko się rozejrzę, Terinose. Nie wjadę na jego teren.
- Mam nieodparte wrażenie, że już na nim jesteśmy - warknąłem - Ale rób co chcesz.
Wahał się przez moment.
- Co by się z tobą stało, gdybym zginął?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Roześmiałem się cicho.
- Trafiłbym w łapy jakiegoś tępego mięśniaka - gdybym mógł, wzruszyłbym ramionami - Służyłem kilku takim zanim znalazłem się w waszej zbrojowni.
- Więc moja śmierć jest ci obojętna? - jego głos nie wyrażał niczego. Mimowolnie poczułem narastającą irytację.
- Złożyłeś przysięgę - przypomniałem mu - Także w moim imieniu.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie - upomniał mnie, gdy nic więcej nie dodałem.
Westchnąłem.
- I tak mi nie uwierzysz, kapłanie, ale mogę spróbować. Lubię cię. Lubię z tobą rozmawiać. Zasmuciłaby mnie twoja śmierć.
Wyraźnie go zaskoczyłem. Spojrzał na mnie dziwnie i nic już nie powiedział.
- Panie? - odważył się zapytać Werty, gdy Cearteh umilkł i zagłębił się w rozmyślaniach - Gadałeś z mieczem? Nazwałeś go mroczny.
Kapłan spojrzał na niego i uśmiechnął się słabo.
- Tak, chłopcze. Podarowali mi go bogowie, by ćwiczyć moją wolę. Nigdy go nie dotykaj.
- Dobrze, że to mówisz - burknąłem, nadal nie do końca uspokojony - Straciłby życie, gdyby to zrobił.
- Nie zabijesz go - warknął, a chłopak zbladł gwałtownie - Zakazuję ci.
- Jak chcesz. I tak, sądząc po jego minie, będzie mijał mnie z daleka. Tak w ogóle to nie jestem pewien, czy on nas gdziekolwiek zaprowadzi. Zapytaj go, gdzie dokładnie jedziemy.
Cearteh zrobił to, jednak chłopak wydawał się bardziej podekscytowany tym, że jedzie w towarzystwie zabójczego miecza, niż że zdąża w kierunku nekromanty. Powiedział coś o wielkim zamku z wysokimi murami, za którymi nigdy nie był i wrócił do interesującego go tematu.
- Naprawdę to mroczny, panie?
Cearteh westchnął i uśmiechnął się lekko. Nie wyglądał na zniecierpliwionego. W przeciwieństwie do mnie.
- W ten miecz, Werty, zaklęty jest pewien nekromanta. Nie wiem jeszcze jak dawno i kto to zrobił, ale staram się dowiedzieć. Ważne jest, naprawdę ważne - podkreślił z naciskiem - abyś się do niego nie odzywał, rozumiesz?
- Tak panie. Nie gadać i nie dotykać. Mówi do ciebie, panie, tak?
- Tak. Tylko ja go słyszę. Musi mnie słuchać. Czasami daje dobre rady, tak jak teraz.
Nie sądziłem, że oczy chłopaka mogą stać się jeszcze większe, ale najwyraźniej się pomyliłem. Na twarzy pojawiły mu się wypieki.
- Dobre rady? A co mówi?
- Pyta dokąd jedziemy - powiedział Cearteh z naciskiem - I bardzo chce, żebyś dokładnie mi powiedział.
Tym razem sierota bardziej przejął się tym pytaniem. Zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć.
- To zamek, panie. Taki wielki i czerwony. Z czerwonych kamieni, panie. Tylko mury ma szare i bardzo wysokie. Na tym murze są takie, o... - pokazał palcem powtarzający się, symetryczny wzór - Zęby, panie. I ma wieże w rogach muru, a na tych wieżach też takie zęby. I ma wielkie wrota, większe niż do stodoły, całe z metalu, a na nich dziwne wzory, jakby mrocznych albo diabłów jakiś.
Syknąłem, podekscytowany, ale Cearteh mnie ubiegł.
- Byłeś tak blisko, że to widziałeś? - zapytał, ściskając mocniej moją rękojeść.
- Ano, panie, ale to łatwizna. Obok idzie droga, rzadko używana, ale czasem ktoś nią przejedzie albo owce przegoni. Ja goniłem, panie, i wiem.
- Jak blisko wrót byłeś?
- Tam jest taki, no, taki rów dokoła, panie...
- Fosa.
- Ano właśnie. I taki drewniany most, co się go podnosi. Nie weszłem na ten most, panie, bom się bał tych malunków. Dopiero później mi powiedziano, kto tam mieszka.
Cearteh powoli nabrał tchu. Skrzywiłem się ze złością. Wiedziałem, o czym teraz myśli.
- Nie zbliżymy się tak bardzo - warknąłem, zanim zdążył coś powiedzieć.
- Chłopak podszedł.
- To wieśniak, do cholery. Ja też bym nic nie zrobił zwykłemu chłopu, który by się przybliżył do moich bram. Ale kapłan to co innego. To wróg.
Wyprostował się w siodle i niechętnie kiwnął głową.
- Racja. Ale zawsze można o tym pomyśleć.
- I oby na myśleniu się skończyło - mruknąłem, pełen najgorszych obaw. Byłem gotów zaryzykować zdradzenia swych prawdziwych możliwości, byle odwieść go od tego samobójczego planu.
- Panie? - chłopak nie spuszczał ze mnie podekscytowanego spojrzenia.
- Mów dalej, Werty. Gdzie stoi zamek?
- Na wzgórzu, panie. Niedaleko rzeki. Mówił teraz do ciebie, panie?
Cearteh westchnął i stłumił uśmiech. Ja warknąłem.
- Tak, Werty, ale pamiętaj co ci mówiłem. Nie rób nic, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Najlepiej to nic o nim nie mów. Ani teraz mnie, ani później nikomu. Gdzie to wzgórze?
- To trzy dni drogi, panie. Jak będziemy jechać tym traktem, to miniemy dwie wioski jeszcze, a w nich gospody, co się będzie można w nich wyspać. Potem będą wzgórza, gdzie się wypasa owce, a potem rzeka. Tam jest zamek.
- Trzy dni - powtórzył w zamyśleniu kapłan - Bliżej niż myślałem. Niedobrze.
- Pewnie, że niedobrze, głupcze. On już pewnie wie o twojej obecności - syknąłem, nie kryjąc złości - Jak tak bardzo chcesz, to dojedź do pierwszej wioski, wypytaj się i zawróć. Sam nie masz najmniejszych szans.
- Rozważę to - zgodził się spokojnie - W pierwszej wiosce, jak mówisz. Może wtedy dowiemy się, z kim mamy do czynienia.
- Mówią, że to nekromanta, panie - wtrącił się sierota - Że ożywia trupy, by ludzi zjadały.
- Nie tylko nekromanci to potrafią, Werty, ale dziękuje. Muszę się dokładnie dowiedzieć kim jest, bo nie chcę walczyć z kimś, kogo mocy nie znam.
- Dokładnie to nikt nie wie, panie. Jak wychodzi z zamku, to jeździ czarną karocą z czarnymi końmi i taki kaptur ma na głowie, że go nie widać. Ale na słońce wyłazi, więc to nie demon chyba.
- Czy na płaszczu ma jakieś znaki? - zapytał Cearteh, powtarzając moje pytanie.
- Ja nie widziałem go, panie, nigdy, to nic wiem. Ale może inni będą wiedzieli.
- Tak. Muszę się zapytać - uśmiechnął się ponuro kapłan i zdecydowanie schował mnie do pochwy, co chłopak przyjął z wyraźnym rozczarowaniem - Skończmy ten temat, Werty. Opowiedz mi co robiłeś w tych stronach i czy znasz kogoś, kto dużo wie o tym zamku.
Westchnąłem z irytacją i zakopałem się w przyjaznej ciemności, szukając spokoju i ulgi od rosnących powoli obaw. Byłem absolutnie pewien, że wszystko potoczy się nie po mojej myśli. A takie przeczucia nigdy mnie nie myliły.
Nie sądziłem jednak, że spełnią się tak szybko. Przed wieczorem, ledwie trzy godziny przed wjazdem do kolejnej wioski, bystre oczy chłopaka wypatrzyły wisielca, dyndającego na przydrożnym dębie. Mężczyzna, na oko sześćdziesięcioletni, był nagi i okrutnie skatowany. Na chudym ciele znać było ślady przypaleń i chłosty, ręce w brutalny i bardzo bolesny sposób miał skrępowane na plecach. Na pewno wybito mu je przy tym ze stawów. O ile nie połamano.
- Nie znam go, panie - powiedział Werty cicho. Twarz miał bladą jak płótno - To chyba nietutejszy.
Cearteh podjechał do drzewa i zadarł głowę, wytężając wzrok. Szarzało już i tylko dzięki zaklęciu mógł uważniej przyjrzeć się ciału. Chłopak jęknął cicho na widok złocistego blasku lśniącego w jego oczach.
- To nie jest fachowa robota - zauważyłem - Widzisz te kołki?
Nie dało się ich nie zauważyć. Jeden wbity był w pierś, drugi dokładnie w środek czoła. Sądząc po braku krwi, zrobiono to gdy mężczyzna był już martwy.
- Chłopska inkwizycja - syknął kapłan, nie kryjąc wściekłości - Nie mieli żadnego prawa tego robić, nie bez sądu - wycofał się z powrotem na trakt i rzucił chłopakowi płonące gniewem spojrzenie - Jedziemy. Szybko.
Wyraźnie przestraszony zmianą jaka nastąpiła w kapłanie, Werty pokiwał głową i pogonił tyczkowatą klacz. Cearteh uderzył piętami spłoszonego zapachem rozkładu ogiera i szybko ich wyprzedził, nawet tego nie zauważając. Kiedy w końcu wpadliśmy między zabudowania, złość kapłana była tak wielka, że aż bliska nienawiści. Spijałem ją chciwie, jednocześnie sięgając do strachu pozostawionego w tyle sieroty.
- Zdrada! - ryknął święty wojownik, zatrzymując spienionego konia na środku ryneczku - Mroczny pomiot zawitał w wasze serca, odstępcy! Stańcie przede mną, jeżeli macie odwagę. Stańcie przed kapłanem boga, którego zdradziliście!
Zapanowały rejwach, płacz i bieganina. Cearteh przeczekał je, zaciskając palce na mojej rękojeści tak mocno, że aż ścierpły. Nie odzywał się słowem i nie poruszył się, dopóki wszyscy mieszkańcy, nawet dzieci, nie stawili się na środku wioski. Wójt podszedł do niego i wyciągał błagalnie ręce, prosząc o posłuchanie, został jednak zignorowany. To, co kapłan zamierzał powiedzieć, miało być skierowane do wszystkich, bez wyjątku. Przerażenia, strachu i złości było wkoło tak dużo, że nie wiedziałem za co najpierw się zabrać.
- Czy to wy osądziliście mężczyznę znalezionego przeze mnie przy drodze do waszej wioski? - zapytał Cearteh, gdy wszyscy umilkli na dany przez niego znak - Mówicie prawdę, bo wyczuję fałsz. Nawet w tym oceanie plugastwa, które was otacza.
Ktoś załkał w tłumie, zaraz jednak został uciszony. Wójt, sądząc po fartuchu również i właściciel tutejszej gospody, oblizał wargi i pokiwał głową. Był blady jak kreda.
- Nie usłyszałem - upomniał go Cearteh zimno.
- Tak, święty wojowniku. To my.
- Czy dostaliście pozwolenie? Czy brał w tym udział kapłan?
Tłum zajęczał. Wójt skurczył się i jakby nagle postarzał.
- Nie, święty wojowniku.
- Jesteście więc winni morderstwa - ogłosił Cearteh lodowatym głosem, nasiąkniętym bólem i wściekłością - Czy macie coś na swą obronę?
Zaszemrało, ludzie rzucili się w jego kierunku błagalnie wyciągając ręce, krzycząc coś o dzieciach i śmierci. Przestraszony, naciskany ze wszystkich stron Promień, spłoszył się i przysiadł na zadzie. Ktoś uchwycił go za uzdę i został wyrzucony w górę, gdy potężny ogier poderwał się na tylne nogi, biorąc zamieszanie za bitewny zgiełk. Kilka dłoni zacisnęło się na spodniach kapłana, kilka sięgnęło do jego twarzy. W otaczających nas oczach był paniczny strach i nieme błaganie.
- Ucisz ich, Terinose - syknął Cearteh, walcząc z obrzydzeniem i narastającym strachem - Nie wiem jak, ale ucisz i odsuń ode mnie.
Wyrwałem się z jego dłoni i uniosłem w powietrze. Byłem zły, naprawdę zły, tak jak za dobrych, starych czasów. Nawet nie zastanawiałem się nad przyczyną tego uczucia, mimo że przecież nic bezpośrednio mnie nie zagrażało. Sięgnąłem po moc, owinąłem się nią niczym szkarłatną opończą i uderzyłem w ludzi. W jednej chwili nastała cisza.
Wyciągnięte ręce opadły, kolana ugięły się w tym samym momencie i wszyscy jak jeden mąż opadli na ziemię. Tylko oczy zostały te same, wybałuszone, zamglone przerażeniem. Nie odebrałem im świadomości.
Cearteh odetchnął i chwycił mnie, przyciągając do siebie.
- Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale jeszcze o tym porozmawiamy - powiedział półgłosem, wyraźnie zaszokowany. Potem wyprostował się i wypatrzył w tłumie wójta - Odpowiadaj na me pytania. Tylko ty. Możesz mówić?
Mógł, postarałem się o to. Niepewnie spróbował i pokiwał głową.
- Tak, panie.
- Czy macie coś na swe usprawiedliwienie?
Mężczyzna zawahał się.
- Mów.
- Boję się, panie... On...
- Mów!
W oczach tłumu dostrzegłem teraz coś więcej niż przerażenie. Nawet nie próbowałem się tym karmić, sam mogłem się stać tego ofiarą.
- Zastraszono ich - szepnąłem.
- Tak, widzę - odszepnął - I chyba wiem kto.
- Panie, proszę... - powiedział błagalnie wójt - Nie zmuszaj nas, panie. On nas zabije.
- Chyba czegoś nie zrozumiałeś, człowieku - powiedział Cearteh zimno - Jeżeli nie znajdziecie wytłumaczenia dla swych czynów, to ja zabiję was i nie pozwolę waszym duszom znaleźć się u boku boga. Czy jest coś gorszego?
Sądząc po minie mężczyzny, chyba było.
- On zabierze nasze ciała, święty wojowniku. Nie pozwoli naszym duszom się z nich wydostać. Będziemy mu służyć, panie, tak przez wieczność.
Kapłan skrzywił się i splunął na ziemię.
- Nasz bóg nie pozwoli na takie świętokradztwo - powiedział, wykrzywiając wargi z obrzydzeniem - Przestaliście mu ufać?
- Bóg nie pomógł naszym dzieciom - odpowiedział wójt i opuścił głowę. Jego słowa wyprane były z nadziei; nie było w nich skruchy. Cearteh zadrżał, walcząc z chęcią natychmiastowego odjazdu.
- A ten nieszczęśnik? Co wam zrobił? - ledwo panował nad głosem.
Mężczyzna powoli uniósł głowę. Oczy miał puste i spokojne, jakby nagle podjął jakąś decyzję.
- Dostaliśmy rozkaz, by go ukarać. Sprzeciwił się woli naszego pana. Próbował nas namówić do buntu, mimo ostrzeżeń jakie mu dawaliśmy.
Spiąłem się, gdy nagle zrozumiałem. Pełen najgorszych przeczuć otoczyłem się magią, szykując do obrony.
Kapłanowi zabrało tchu na następne pytanie. Milczał przez chwilę, zbierając wolę i siły.
- Kim... kim on był?
- Uczonym. Kapłanem.
Cearteh wrzasnął. Jeszcze nigdy nie słyszałem by podobny głos wydostał się z ludzkich ust; wydawały go raczej opętane nienawiścią demony. Nasiąknięty bólem, rozpaczą i gniewem, narastał aż do gwałtownego załamania i zakończył się płaczliwym jękiem. Spłoszony Promień wzniósł się na tylne nogi i przetoczył po nieruchomym tłumie, przypadkowo kierując się w stronę skamieniałego wójta. Święty wojownik wzniósł miecz, ale powstrzymał rękę przed uderzeniem, mimo szalejącej w nim nienawiści. Próbowałem wymusić cios, zapanował jednak nade mną i zamiast tego uderzył ogiera płazem po zadzie. Wypadliśmy z wioski, a uwolnieni z objęć mojej mocy ludzie ledwo uskakiwali spod ciężkich kopyt. Cearteh płakał i wzywał boga, krztusząc się łzami.
Zatrzymaliśmy się głęboko w lesie, gdy zmęczony ogier zbuntował się przed dalszą jazdą w gęstwinie i mroku. Kapłan zeskoczył z siodła i ukrył twarz w ściółce, modląc się żarliwie. Nie płakał już; dawno zabrakło mu łez i tchu.
- Jak oni mogli? Jak mogli? - szeptał - Zabić kapłana! Terinose... jak oni mogli?!
- Zostali do tego zmuszeni - powiedziałem niechętnie - Po mistrzowsku zmuszeni. Większość ich strachu była sztucznie wywołana i pochodziła z zaklęć. Cholera... Dziwię się, że tobie nic nie zrobili. Nie podoba mi się to, Cearteh. Ten sukinsyn na pewno coś knuje.
Nie słuchał mnie chyba. Usiadł na zimnej ziemi i ukrył brudną twarz w dłoniach.
- Jak mogli? - szeptał - Morderstwo na cząstce boga. Co on im zrobił? Jak mogli?
Godzinę później znalazł nas Werty. Kierowany determinacją, znalazłszy gdzieś odpowiednie na pochodnie drewno i trzcinę, wypatrzył wyraźne ślady Promienia i poszedł po nich aż do miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy. Rzucił mi niepewne spojrzenie, minął łukiem, jako że wciąż leżałem na ziemi, tam gdzie porzucił mnie kapłan, i zajął się Ceartehem. Byłem mu za to wdzięczny. Wolałem sam tego nie robić; sądziłem że pokazywanie teraz mojej mocy wcale nie wpłynie dobrze na stan wojownika.
- Śpij - wyszeptałem do kapłana, gdy leżał na przygotowanym przez sierotę posłaniu - Śpij. Jutro się tym zajmiemy.
Przejechał palcami po klindze i przysunął mnie do siebie, aż dotknąłem jelcem jego brody. Ciało miał spocone i gorące.
- Zabiję go, Terinose... Za to co zrobił.
- Tak. Zrobimy to razem, o ile będzie to możliwe. Śpij teraz. Ja i Werty staniemy na straży.
Zasnął w końcu, a ja zostawiłem jego i chłopaka samych, pewny że nic nie przebije się przez stworzoną przeze mnie osłonę. Porzuciłem miecz, przynajmniej na tyle, ile mogłem, i wylałem się z niego w otulony mrokiem las. Przepłynąłem obok nieświadomego niczego chłopaka, zupełnie niewidoczny dla niewyszkolonych oczu, i wpełzłem między drzewa, rozciągając się na całą długość. Zwierzęta zamarły, wyczuwając instynktownie moją obecność, wiatr ucichł pod naciskiem mojej mocy, trawa i paprocie wibrowały lekko, gdy po nich sunąłem. Uniosłem się, przybierając mniej więcej kształt jaki nosiłem za życia i nabrałem w płuca słodki zapach krwi. To nie było do końca tak, jakbym znów miał ciało, przyniosło jednak słodycz i niewysłowioną rozkosz. Spojrzałem prosto w twarz księżycowi i wyszczerzyłem zęby w jego stronę, unosząc rękę w żartobliwym salucie. Stary towarzysz, świadek mych licznych zbrodni, cierpliwy, szyderczy obserwator. Zaśmiałem się, upojony ulotnym widmem mojej dawnej mocy. A potem runąłem na uśpioną wioskę.
Drewno, kamień i kości pękały pod naciskiem zaklęć, nie wydając przy tym najmniejszego nawet dźwięku. Ludzie wybiegali w popłochu ze swoich chat, krzycząc bezgłośnie w bezlitosną twarz księżyca, a tam dosięgałem ich ja sam, rozdzierając na strzępy, spryskując ziemię krwią i wnętrznościami. Gospoda zapadła się pod swym ciężarem, zwalając się na wójta i jego rodzinę, wino zmieszało się z posoką i zapaliło od kominka. Stłumiłem płomienie, nie chcąc by obudziły Cearteha, rozdmuchałem je jak liście. Czułem przyciąganie miecza, zwalczyłem je jednak, wiedząc dobrze, że następnego nakazu mogę nie pokonać. Usiłowałem uchwycić umykające dusze, jednakże moja moc nie była teraz na tyle potężna; zawyłem z rozczarowaniem, widząc jak unoszą się w kierunku złocistego światła. Zrównałem z ziemią ostatnie domy, rozsypałem ich szczątki po lesie, dbając o to, by nie wydawać przy tym żadnego dźwięku. Wściekłość powoli gasła we mnie, gdy przegrywałem z nawoływaniem miecza. Wycofałem się, ostatkiem sił rzucając w stronę zamku wyzwanie i groźbę.
- Starłem wszystkie ślady twej mocy - zawyłem w niebo, bezlitośnie ciągnięty w stronę mego więzienia - Zrównałem z ziemią twoje dzieło. I ciebie zniszczę, gdy nadejdzie czas. Za jego łzy. Za jego cierpienie!
Miecz zamknął się wokół mnie niczym trumna, przydusił moc i szalejącą wściekłość. Wyczerpany walką z nim, zapadłem w sen bez snów i wizji. Sen umarłego.





Padało, gdy się obudziłem; dzień był szary i prawdziwie jesienny. Cearteh stał w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się wioska i bez zrozumienia wpatrywał się w resztki fundamentów. Mówił coś do mnie.
- Tak? - zapytałem - Nie usłyszałem. Co mówiłeś?
- Widzisz to? Widzisz?
Widziałem i sprawiało mi to radość. Ukryłem ją głęboko.
- Ukarał ich - powiedziałem spokojnie - Spodziewałem się tego.
Przełknął ślinę.
- Byłem wściekły, pragnąłem by zaznali kary - wyszeptał - Ale to co ich spotkało, jest straszne.
Parsknąłem, ale nic nie powiedziałem. Wiedziałem, że nie zrozumie.
- Tacy już są nekromanci - mruknąłem po chwili.
Werty płakał za plecami kapłana, uśmiechnął się jednak słabo, gdy Cearteh się odwrócił.
- Miałem tam przyjaciół, panie. Nie myślałem, że zrobią coś takiego.
- A ja - powiedział wojownik cicho - Nie myślałem, że ktokolwiek mógłby zrobić coś takiego. Ale zginąć w ten sposób...
- Zabili kapłana, Cearteh - przypomniałem mu najłagodniej jak umiałem - Świątynie i tak zrównałaby tą wioskę z ziemią.
- Ale dzieci. Kobiety. One niczemu nie były winne.
- Nie możesz być pewien, co do kobiet - starałem się nie okazać zniecierpliwienia - A nie wiemy, co naprawdę stało się z dziećmi.
Pobladł i zacisnął wargi.
- Mogą żyć.
Przekląłem swoją głupotę.
- Tak. Ale sam na pewno ich nie odbijesz - powiedziałem ponuro i naciskiem - Lepiej zwołaj braci.
- Tak - wyszeptał, odwracając się od ruin wioski - Masz rację.
Spojrzałem na niego podejrzliwie. Twarz miał bladą i spiętą, w sercu ból i rozpacz. Nie było ani chęci zemsty, ani nienawiści. Nadal jednak nie pozwoliłem sobie na rozluźnienie. Znałem go dobrze i byłem pewien, że w każdym momencie, pod wpływem chwili, może zmienić decyzję.
- Wracamy - powiedziałem - Jedzmy do świątyni. Powiadomisz władze.
Werty westchnął nagle i jęknął, zakrywając usta dłońmi. Cearteh spojrzał na niego, a potem w stronę, w którą wyraźnie przerażony chłopak patrzył. Jęknąłem podobnie jak mały, gdy na odległym zakręcie traktu dostrzegłem zbliżający się szybko czarny powóz, zaprzęgnięty w cztery kare konie. Błoto i żwir pryskały spod kopyt, gdy w pełnym cwale pokonywały zakole.
- Uciekamy, Cearteh - wyszeptałem - Uciekamy. Natychmiast.
Nie ruszył się z miejsca.
- On już wie, że tu jestem. I tak mnie znajdzie.
Miał rację, oczywiście. Nie miał jednak pojęcia o moim wczorajszym pokazie i o tym, jak dużo sił mi on zabrał. Jeszcze trochę czasu minie, zanim będę w stanie swobodnie sięgnąć do mej mocy. Ten sukinsyn w powozie za to wiedział o tym doskonale i po mistrzowsku wybrał czas na konfrontację.
- On nas zabije - załkał Werty - Zabije jak tych ludzi.
Nie byłem pewien, czy będziemy mieli aż takie szczęście. Nekromanci znają wiele sposobów na wykorzystanie ciał i dusz swych wrogów.
Cearteh czekał spokojnie, aż potężny pojazd się zbliży. Już z daleka było widać, że zarówno koła jak i cały powóz przystosowane były do wielkich prędkości i marnych dróg. Był przysadzisty, bardzo stabilny, ale stosunkowo krótki, co ułatwiało manewrowanie. Sam bym sobie wybrał taki, gdybym musiał. Do tego od ciągnących go zwierząt wyraźnie wyczuwałem aurę plugastwa, dającą im wytrzymałość i absolutną nieustraszoność.
- Asce dominis, cenabis morte - wyszeptał Werty w nieco wykoślawionym świątynnym. Po tym jak wymawiał słowa można było się domyślić, że nie znał ich znaczenia, ale wyuczył się ich na pamięć.
- Asce dominis, nea tres ines - podjął spokojnie Cearteh i ujął mocniej moją rękojeść - Zła się nie ulęknę, bo pan stoi u mego boku.
Zakląłem pod nosem. Przy jego boku stałem jedynie ja i nie miałem sił nawet na to, by połamać sukinsynowi koła.
- Czary - syknąłem - Nałóż czary obronne.
Kiwnął głową i zrobił to, choć wiedział równie dobrze jak ja, że nie obronią go przed naprawdę potężnym mrocznym.
Ze zgrzytem żwiru i mlaskaniem błota, rozpędzony powóz niemal przeleciał przez pozostałości wioski i zatrzymał się tuż przed nami, ochlapując nogi Promienia. Ogier spłoszył się, czując zapach śmierci od karych pobratymców, natychmiast jednak uspokoił się pod łagodnym głosem właściciela. Werty załkał, kryjąc głowę w ramionach. Zdumiało mnie, że jeszcze nie uciekł.
Zaprzęgiem powoził barczysty mężczyzna o aparycji zbója i hulaki, wystarczyło jednak tylko spojrzeć w jego oczy, by dostrzec pustkę i obojętność. Był tym najgorszym rodzajem sługi mrocznych, tym co dobrowolnie oddał się na ich służbę i pozwolił okraść z ducha. Zawsze pogardzałem podobnymi istotami, podobnie jak Cearteh. Nie zaszczycił go nawet jednym spojrzeniem.
Drzwi powozu otworzyły się powoli. Nabrałem tchu, szykując się do obrony, gdy z ciemnego wnętrza odezwał się niski głos i doszczętnie mnie sparaliżował.
- Preh'seta, Teri'nes'hagreh. Rete segh'ret anortu. Deret.
Zamarłem, bo odezwał się w mym własnym, dawno zapomnianym przez wszystkich języku. I użył mego prawdziwego imienia. "Ułagodź gniew, Teri'nes'hagreh" mówiły jego słowa "Jestem twoim sługą. Wysłuchaj mnie." Więc słuchałem.
Wyskoczył z powozu i ściągnął z głowy kaptur czarnej szaty, wypuszczając na wolność całą rzekę jasnych włosów. Jego młody wygląd i przystojna twarz nie zmyliły ani mnie, ani kapłana. To ciało pewnie nie należało do niego, a i wcześniej musiał mieć takich wiele. Wystarczyło spojrzeć na wyszywane srebrem symbole u rękawów, by upewnić się, że to na pewno nekromanta, a ich zawsze pociągało fizyczne piękno.
Obcy spojrzał na ruiny wioski i roześmiał się cicho. Głos miał niski, pasujący do wysokiej, barczystej sylwetki i silnych, ubranych w skórzane rękawice dłoni. Deszcz omijał go, rozchlapując się na niewidzialnej osłonie.
Spojrzał na Cearteha.
- Odważny i głupi - powiedział miękko.
Kapłan uśmiechnął się zimno. Mocno trzymał moją rękojeść, ale była to jedyna oznaka zdenerwowania.
- Kazałeś zabić jednego z braci.
- Rzeczywiście - oczy nekromanty były szare i zimne niczym stal. Była w nich bezlitosna inteligencja - Kazałem. Ale to nie ja zrównałem tą wioskę z ziemią.
Spiąłem się, czekając na najgorsze. Nie dodał jednak niczego więcej.
- Więc kto to zrobił, nekromanto? Może ja sam?
Mężczyzna swobodnie wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko, spoglądając na sparaliżowanego strachem Wertego. Kiedy z powrotem skierował spojrzenie na kapłana, w jego oczach lśniło rozbawienie.
- A może twój bóg, święty wojowniku?
Cearteh drgnął, jakby otrzymał uderzenie, nie skomentował jednak niczym tej drwiny. Milczał, czekając na wyrok. Wyrok, który nie nadszedł.
- Ten tam... - powiedział mroczny, wskazując mniej więcej w stronę traktu i wisielca - Zanudził mnie i śmiertelnie obraził. Ty jesteś inny, w tobie jest płomień. I piękno. Dlatego jeszcze żyjesz, a moi ludzie nie przynieśli mi twego serca w podarunku. Dam ci ostatnią szansę, kapłanie. Odejdź stąd i zapomnij o tym, co się tutaj stało. Zapomnij o wszystkim. I nie wracaj ze swoimi braćmi, bo wtedy już nie będę tak miłosierny.
Cearteh milczał, patrząc na niego nieruchomo z wysokości siodła. Ja również milczałem, próbując pojąć, co oznaczają te idiotyzmy z ostatnią szansą, litością i darowaniem życia. To nie było w stylu żadnego z nas.
- Pozwolę ci nawet na odpoczynek w jednej z moich wiosek - twarz nekromanty była poważna, jednak wyczuwałem w nim pewną drwinę - Wyśpij się, najedz, wykąp. Ale jutro odjedź i nie wracaj nigdy.
Paznokcie Cearteha wbiły się w skórę opasującą moją rękojeść. Ręce mu drżały.
- Myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego? - powiedział, siląc się na opanowanie - Zapomnieć o tym, że zginął tu jeden z boskich sług?
Brwi nekromanty uniosły się nieznacznie.
- Jeżeli tego nie zrobisz, zginiesz. I to w taki sposób, że nigdy nie zaznasz już swego boga.
Cearteh zacisnął zęby, ale zanim wykrzyknął jakąś głupotę w stylu starożytnych męczenników, szarpnąłem mocno jego ręce.
- Nic nie mów - powiedziałem - Zgódź się. Przeżyjesz, a wtedy pomyślimy. Wcale nie oznacza, że świątynia nie znajdzie sposobu na pokonanie tego śmiecia.
Zamarł na moment i powoli wypuścił powietrze. Nekromanta spoglądał na niego, jakby mógł usłyszeć moje słowa, wiedziałem jednak, że to niemożliwe.
- Odjadę - powiedział wojownik z wysiłkiem - Ale nie obiecuję, że zapomnę.
Mroczny uśmiechnął się lekko i narzucił kaptur na głowę. Jego oczy lśniły w mroku szaty złocistym blaskiem, parodią kapłańskiego zaklęcia.
- Obyśmy się nigdy już nie spotkali, kapłanie - powiedział, znikając we wnętrzu powozu - Módl się o to i uciekaj - i dodał w moim języku, kładąc śpiewny, lekko zniekształcony akcent - Przybądź do mej siedziby, panie. Znam sposób, jak cię uwolnić.
Zanim, zaskoczony, zdążyłem zareagować, powóz zawrócił, chlapiąc błotem, i zniknął we mgle na trakcie. Długo słyszeliśmy jeszcze miarowy tętent kopyt.
- Nie rozumiem - wyszeptał Cearteh po długiej chwili milczenia, przerywanej jedynie cichym łkaniem Wertego - Nic z tego nie rozumiem.
Milczałem przez moment, nie mogąc zapomnieć ostatnich słów obcego.
- Ja też, kapłanie, nie rozumiem jego postępowania. Myślę jednak, że powinniśmy to wykorzystać - powiedziałem w końcu powoli.
Kiwnął powoli głową i spojrzał na chłopaka. Sierota rzucił mu przez łzy uśmiech, który chyba miał być dzielny.
- Co teraz zrobimy? - zapytał Cearteh półgłosem, łagodnie obejmując małego i gładząc go po rozczochranych, mokrych włosach - Co radzisz, Terinose?
Uwolnienie? Cholera, warto chociaż spróbować!
- Powinniśmy zatrzymać się w tej wiosce, o której on mówił. Rzeczywiście przyda nam się odpoczynek, a solidny posiłek na pewno ci nie zaszkodzi. Tam zastanowimy się, co robić dalej. Nałożę osłonę, której nie przebije magicznym okiem. Naradzimy się. Porozmawiamy.
- Tak. Masz rację. Werty potrzebuje spokoju.
Chłopak próbował zaprzeczyć, jednak poprzez łzy nie był zbyt przekonywujący. Cearteh narzucił na niego własny płaszcz i pognali konie w stronę osady. Ciężka mgła zalegała nad drogą i łąkami, ograniczając widzenie i czyniąc galop niemożliwym. Gdzieś tam dalej, na wzgórzu, stał zamek, którego mieszkaniec wiedział kim jestem i co to oznacza. I być może mógł mi pomóc uwolnić się z pęt znienawidzonego miecza, ale w to ostatnie nawet już teraz zaczynałem wątpić.
Cuda, o czym dobrze wiedziałem, rzadko się zdarzają. A do cudów właśnie, należeli gotowi do pomocy i współpracy nekromanci. Chyba, że chcą zażądać za to zapłaty.





Gospoda była niewielka, ale czysta i przytulna, a jedzenie podawali tam znakomite. Cearteh jadł jednak bez apetytu, starając się nie patrzeć w oczy przyjaznym i wylewnym mieszkańcom wioski. Werty pochłaniał niesamowite ilości strawy, jakby miał to być ostatni posiłek w jego życiu.
- Może piwa, święty wojowniku? - nagabnął kręcący się wkoło karczmarz - Może wina? Mamy jedno, specjalnie dla gości. Dobry rocznik.
Cearteh wzdrygnął się i zamarł z widelcem przy ustach.
- Nie otrują cię, chyba - mruknąłem.
- Nie - odpowiedział zdecydowanie - Żadnego alkoholu. Wody.
- Herbaty?
- Wody, mówiłem.
Karczmarz wydawał się nieszczęśliwy, dał jednak znak jednej ze swych usługujących gościom córek. Wylewność chłopów i ich chęć pomocy również i mnie zaczynała działać na nerwy. Kręcili się wokół nas, jakby od tego zależało ich życie. I może tak było. Powiedziałem o tym Ceartehowi. Kiwnął głową i zupełnie innym wzrokiem spojrzał na podenerwowanego gospodarza.
- Dla chłopaka mięty i melisy - powiedział łagodniej - Gorącej. Świeżo zaparzonej. I przygotujcie kąpiel.
- Tak lepiej - powiedziałem - I oni wyjdą na tym dobrze i my. Zjedzcie szybko, wykąpcie się i idźcie spać. Ja przypilnuję koni.
Chciał coś powiedzieć, jednak już wcześniej zadecydowaliśmy, że w obecności mieszkańców nie będzie się do mnie odzywał. Pokiwał lekko głową i uśmiechnął się do Wertego, chcąc chyba dodać mu otuchy. Chłopak odpowiedział tym samym, choć grymas był zdecydowanie blady.
- Chcę z powrotem - wyszeptał.
- Wiem - westchnął Cearteh - Już niedługo.
- A co, jak on nas nie wypuści, panie?
- Cii... Nie teraz. Ale nie martw się. Bóg nam pomoże.
Podobnie jak ja, Werty chyba za bardzo nie uwierzył w ostatnie słowa, bo wykrzywił usta w podkówkę. Kolację zjadł już jednak w milczeniu i nawet nie wahał się wychylić duszkiem kubka z ziołami.
- No dobrze, mroczny - powiedział Cearteh, gdy umyci i najedzeni znaleźli się wreszcie w pokoju i zamknęli go porządnie - Wiem, że coś szykujesz. I nie mów mi, że wymyślam. Coś planujesz, do cholery.
- Tak, rzeczywiście - odpowiedziałem spokojnie, bo bardziej mnie rozbawiła jego przenikliwość niż zdenerwowała - I jest to ochranianie was nocą, nic innego.
- Kłamiesz.
- Do tego muszę nałożyć na was osłonę - kontynuowałem spokojnie - Nie mam wielkiej mocy, kapłanie i zajmie mi to dużo czasu. Dlatego porozmawiamy dopiero jutro, gdy ta osłona będzie stała.
Zawahał się.
- Nic więcej?
- Nic - skłamałem - A cóż więcej miałbym zrobić?
- Na przykład sprzymierzyć się z nim - wytknął, a Werty nabrał gwałtownie powietrza, wbijając w niego przerażone spojrzenie.
Jęknąłem.
- Na najniższe Piekła, kapłanie, pomyśl trochę! Jak miałbym się z nim sprzymierzyć? Co bym z tego miał? Wieczną niewolę? Jestem zbyt słaby, być stać się równoprawnym wspólnikiem, o ile nekromanci byliby w ogóle zdolni do współpracy. Gdybym dostał się w jego łapy, już na wieczność musiałbym wykonywać jego polecenia. Wolę już słuchać ciebie. Zamarł i zamrugał w zamyśleniu.
- Racja. Nie pomyślałem o tym.
- Dlaczego mnie to nie dziwi - mruknąłem, poskramiając złość - Idźcie spać. I uspokój tego dzieciaka, bo pewnie myśli, że masz zamiar założyć z tym cholernym mrocznym spółkę. Dobranoc, do cholery. Możecie spać spokojnie.
- Zdenerwowałem cię.
- Odkrywcze - burknąłem, choć jego skrucha nieco mnie uspokoiła - A teraz daj mi spokój, bo czeka mnie cała noc roboty.
- Mogę ci pomóc, jak chcesz.
- Nie. Poradzę sobie. Za to ty musisz być jutro wypoczęty - westchnąłem, zupełnie już spokojny - Śpij, Cearteh. Nie pozwolę mu ciebie skrzywdzić.
Spojrzał na mnie dziwnie, jakby nie był w stanie w to uwierzyć.
Dopiero gdy byłem zupełnie pewien, że śpią głęboko i nie obudzą się na żaden hałas czy ruch, odważyłem się wyślizgnąć z miecza. Wprawdzie nie odzyskałem jeszcze pełnego dostępu do swej mocy, czułem się jednak o niebo lepiej niż po rannym przebudzeniu. Ostrożnie, aby kapłan nic nie wyczuł, nawinąłem zaklęcie wokół drzwi i zabarykadowałem je tak, by nic oprócz powietrza nie mogło przez nie się przecisnąć. Osłonę antypodsłuchową nałożyłem w kilka sekund. Odwrotnie od tego, co mówiłem kapłanowi, była to dla mnie bułka z masłem, do tego ledwie nadszarpnęła mój magazyn energii. A ten przeznaczyłem na coś zupełnie innego.
Miałem wiele lat, naprawdę wiele; zniknąłem z tego świata tak dawno, że mało jest osób, które widzą we mnie coś więcej, niż tylko starożytny mit. W miecz zaklęto mnie bez mała tysiąc lat temu, ale mogę się mylić, jako że większą część tego czasu po prostu głęboko przespałem. Ledwie czterdzieści lat temu obudziłem się na tyle, by przypomnieć sobie kim jestem i co tu robię. No i zacząć snuć plan wydostania się na wolność. Podejrzewam, że moi oprawcy nie sądzili, że uda mi się obudzić z tego snu. Zaklęcie było doskonałe, we wszystkim przypominało to, które członkowie mojej rasy sami na siebie zarzucali, by zapaść w regeneracyjny sen. No, prawie we wszystkim. Nie posiadałem klucza, który mnie w danym momencie miał obudzić i to miało zagwarantować, że nigdy tego nie zrobię. Nie mam pojęcia, jak mi się udało przełamać to zabezpieczenie i nie lubię o tym myśleć. Wy też chyba byście nie lubili.
Tysiąc lat. Miałem połowę tego, gdy schwytano mnie w pułapkę i uśpiono. Tych, którzy to zrobili już dawno nie ma na świecie, nie istnieje nawet frakcja, do której należeli. Nie czułem chęci zemsty, co samo w sobie było zaskakujące, gdyż słynąłem niegdyś z krwawych wendet i bezlitosnych masakr. Może dojrzałem przez ten czas. A może chęć uwolnienia się była silniejsza, niż pragnienie pomsty nad ludźmi, którzy od wieków nie istnieją.
Tysiąc lat. Przerażające. Wszystko co znałem znikło, rozpłynęło się w mrokach czasu i zapomnienia. Powrót do świadomości był szokiem; był straszliwie bolesny i niemal mnie zniszczył, jednak pragnienie życia było silniejsze. Po tylu latach snu nie straciłem talentu do snucia intryg i wieloletniego, cierpliwego planowania. Miałem plan, realizowałem go od dziesięcioleci i teraz, gdy niemal miał się ku końcowi, wszystko mogło się rozsypać. Albo i rozwiązać się w jednym momencie.
Tysiąc lat. Tyle spałem i mniej więcej tyle popadał w zapomnienie język, którym niegdyś mówiła moja rasa. To, że jeszcze ktoś mógł go znać i to w takim stopniu, było zdumiewające i niepokojące zarazem. Mogło oznaczać, że ten mroczny, nekromanta, spędził wiele lat, by znaleźć odpowiednie źródła i się go od podstaw nauczyć. A to z kolei mówiło, że miał jakieś plany względem mnie, albo innej, pokrewnej mi istoty. Mogło chodzić o wyzwolenie mnie, nekromanci są na tyle szaleni, jednak niekoniecznie. Znam mrocznych, sam jestem jednym z nich, i wiem, że chęć współpracy to coś, co nam się bardzo rzadko zdarza. A więc chodziło o przysługę. O życzenia, które będę musiał spełnić, w zamian za wolność. W najlepszym przypadku. Moją jedyną szansą było to, że ten głupiec nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jestem potężny i co mogę zrobić, gdy tylko wydostanę się z miecza. Dlatego warto było spróbować.
Wahałem się jednak przed opuszczeniem pokoju. Planowałem podpełznąć pod sam zamek i sprawdzić budowlę oraz otaczającą ją moc, żeby przekonać się, o sile mrocznego, coś jednak nie dawało mi spokoju. Nie byłem głupi, miałem za sobą lata intryg i politycznych rozgrywek, mało komu udawało się mnie nabrać. Teraz mała pomyłka, niewielkie potknięcie, mogło spowodować, że już na wieczność znajdę się w rękach nekromanty, który do tego doskonale wie, jaką mocą dysponuję mimo uwięzienia i jak mnie w tym więzieniu zatrzymać. Z drugiej jednak strony...
Pokusa była zbyt wielka. Wypełzłem z pokoju, przemknąłem przez schody i izbę jadalną, wydostałem się z karczmy. Księżyc przywitał mnie srebrnym salutem, spłoszone szczury umknęły w mrok uliczek. Uniosłem się w powietrze i poszybowałem w stronę, z której wyczuwałem pokrewną mi moc. Ostrożnie, wypatrując pułapek, przemknąłem nad lasem i łąkami. Skupione w wełniste stado owce zabeczały żałośnie gdy nad nimi przepływałem; przebudzeni pasterze chwycili za proce i rozejrzeli się w poszukiwaniu drapieżników.
Zamek stał na wzgórzu, tak jak to mówił chłopak, niedaleko niedużej rzeki. Promienie księżyca zamigotały na falującej tafli wody, gdy przylgnąłem do ziemi, by być jak najmniej widoczny. Nałożyłem na siebie mnóstwo osłon, ale nie znałem rzeczywistej mocy nekromanty, nie wiedziałem więc czy są do końca skuteczne. Budowla nie była imponująca, ale wystarczyło spojrzeć na nią magicznym wzrokiem, by przekonać się, że mieszka w niej mistrz mrocznej mocy. Zaklęcia ją otaczające były majstersztykiem, choć nie wymagały od rzucającego dużego potencjału. Tu liczyło się wykonanie, nie ilość mocy w nie włożona i to przekonało mnie, że obcy może być interesującym przeciwnikiem, gdyby to wszystko okazało się podstępem. Omijając pułapki podpełzłem do bramy i tam zamarłem, nie mogąc uwierzyć w to, co dostrzegłem. Z trudem panując nad euforią, zmusiłem się do spokojnego przebadania owiniętego wokół bramy zaklęcia. I jeszcze raz. I jeszcze. Mroczne moce! O wielki, dziki Asre'hene'ghu, mój ojcze i władco! I ty, Tworzycielu, boże mój i Cearteha. Dzięki wam! Dzięki!














Komentarze
mordeczka dnia padziernika 12 2011 22:46:40
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Brak e-maila) 04:31 01-01-2007
wrrr hołd pisze się przez "h" a poza tym boskie smiley
Kirikos (Brak e-maila) 12:14 02-01-2007
Uwielbiam.Terinose jest cudowny.Opisy ciekawe, nie nudziłam się ani przez chwilę.Szkoda, że wszystko co dobre, szybko się kończy ^^
eks (Brak e-maila) 00:06 03-01-2007
jak zawsze - super! czekam na więcej.
Funny Bunny (Brak e-maila) 14:59 03-01-2007
ale jak to koniec...? definitywnie...? odtatecznie...?
bez odwołania...?
Ale to jest takie suuuper... i szkoda że to koniec T_T
Schensi (Brak e-maila) 19:06 08-01-2007
Świetne *^^* defitywny koniec... a szkooda a chcialam doczekac ich dziecka xDDDDD znaczy setki dzieci ^^ naprawde swietne opowiadanie smileysmileysmiley czekam na wiecej takich ^^
dizzy (Brak e-maila) 19:25 14-01-2007
Nie mogłam odejść od komputera, póki nie przeczytałam do końca. I nie będę się rozdrabniać - świetne, no.
zwykła_ja (Brak e-maila) 09:23 05-06-2007
Od czego by tu zacząć? Może od tego,że opowiadanie bardzo mi się podobałosmiley Interesująca fabuła, właściwie od początku do końca. Pomysł z mieczem był rewelacyjny. Jesli chodzi o styl pisania, to jest on naprawdę przyjemny i czyta się niezwykle lekko. Szczególnie zachwyciły mnie opisy miejsc i rzeczy. Odwzorowałaś je w taki sposób iż wydawały niczym "żywe" smiley

Co do minusów, to przyznam, że w ogóle nie przypadła mi do gustu postać kapłana. Fanatyzm religijny mnie osobiście odrzuca. Wydaje mi się,że jego postawa była nieco przesadzona. Poza tym więcej wewnętrznych rozterek głównych bohaterów! Brakowało mi tego zwłaszcza w przypadku kapłna. Z tego powodu, postacie jak i relacje pomiędzy nimi wydały mi się trochę płaskie.

Tak jak dizzy nie mogłam odejść od kompa, dopóki nie przeczytałam do końca. To chyba mówi samo za siebie smiley Pozdrawiam!
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum