The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 20 2024 07:02:17   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Zaklęty w miecz 1
Żaden miecz Cię nie dotknie.
Chyba, że mój...

- Nie zamierzasz chyba tego zrobić? - zapytałem, nie kryjąc wcale irytacji - To marnowanie czasu. Cholera... nawet zapłaty za to nie dostaniesz.
Zignorował mnie jak zawsze. A ja jak zawsze nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi.
- Głupiec z ciebie - kontynuowałem jak najgłośniej, choć nikt inny nie mógł mnie usłyszeć - Cholerny głupiec. Altruista... - wyplułem z siebie i wcale nie był to komplement - Ale ciebie przecież nie obchodzą ziemskie przyjemności, zapomniałbym - teraz pozwoliłem, by do mego głosu wdarło się szyderstwo - Bogobojny, lekkomyślny, łatwowierny kapłan.
Milczał.
- Kurwa, Cearteh, nie będę brał w tym udziału!
Zero reakcji.
- Masz rację, nie mam wyboru - zasyczałem jadowicie - Ale wiesz, że mogę narozrabiać. I nie zawaham się tego zrobić... W najważniejszym dla ciebie momencie.
Poruszył się w siodle i spojrzał na mnie wzrokiem zimnym niczym lód. Gdybym tylko mógł, wyszczerzyłbym do niego zęby. Albo choć pokazał język. Ale nie mogłem, bo miecze, nawet tak elokwentne jak ja, raczej nie są do tego zdolne.
- Zamilcz - powiedział spokojnie - Nie posłucham cię, demonie. Za to ty musisz słuchać mnie. Zakazuję ci przeszkadzać w mej misji.
Gdybym miał oczy, przewróciłbym nimi. Zadrżałem za to z rozdrażnieniem, a on wyczuł to, bo ścisnął mocniej moją rękojeść.
- Jak szanowny pan rozkaże - powiedziałem z jadowitą uprzejmością - Może jeszcze sam mam pokonać tego ghula? Zrobić obiadek? A może podetrzeć dupę, bo ty, jak widać, nigdy nie dorosłeś do tego, by się o siebie zatroszczyć! Zawracaj, Cearteh, mówię ci... nigdy nie walczyłeś z ghulami. To nie to samo co zwykłe egzorcyzmy i złośliwe poltergeisty unoszące spódnice panienek.
- Pomożesz mi - oświadczył beznamiętnie.
- Tak, racja. Nie mam wyjścia - przyznałem spokojniej, choć, przyznam, głos nadal miałem nieco zduszony - Jak zawsze ładujesz się prosto w kłopoty, których przy odrobinie myślenia mógłbyś uniknąć, a ja cię z nich notorycznie wyciągam, jakbym nie miał nic innego do roboty.
- Po to istniejesz.
Zatkało mnie ze złości, jak zawsze gdy mówił podobne bzdury.
- Gówno prawda - opanowałem się po chwili - Ratowanie cię to ostatnia rzecz do jakiej jestem stworzony i nawet nie próbuj się oszukiwać. Kiedyś zadrży ci ręka, kiedyś nie zdołasz zablokować ciosu, bądź tego pewien. Ale dopiero wtedy, gdy przestaniesz mi być potrzebny - byłem zbyt zły, by powstrzymać te słowa, nawet jeśli niosły one ze sobą groźbę jego buntu.
Pokiwał spokojnie głową i uśmiechnął się do machających mu z mijanego wozu dzieci. Uśmiech miał piękny; rozjaśniał mu twarz i jak zawsze wywoływał we mnie dreszcz pożądania. Poruszyłem się niespokojnie, wcale tego nie ukrywając, a on przytrzymał mnie w żelaznym uchwycie. Nie przestawał się uśmiechać, choć przesłałem mu obrazy tego, co bym mu zrobił, gdyby tylko mi pozwolił. Nie drgnęła mu nawet powieka. Dopiero gdy zostawiliśmy wóz z tyłu, spojrzał na mnie zimno.
- Nie poruszają mnie twoje sztuczki, demonie.
- Sztuczki? - zapytałem niewinnie, zastanawiając się jednocześnie, czy nie warto by było rzucić się na dzieciaki, choćby po to by przestał być tak cholernie obojętny - To żadne sztuczki, Cearteh, mój kochany. To szczera prawda.
- Nie masz ciała.
No tak, jego koronny argument. Gówno, kapłanie.
- Wystarczy jedno twoje słowo, a będę je miał. Jakie sobie tylko zamarzysz - przywdziałem głos w słodkie tony, oblane żądzą niczym ciastko likierem - Jeden gest, a będę twój. Jedna myśl...
- Cicho. Nie skusisz mnie nigdy.
Westchnąłem. Zaczynało być drętwo i monotonnie, jak zawsze gdy byliśmy w podobnych humorach i pozwalaliśmy sobie na dłuższą rozmowę. Był uparty i głupi, ale mój i nie zamierzałem zmieniać go na nikogo. Poza tym stanowił nieliche wyzwanie, a ja, na najniższe Piekła, uwielbiałem wyzwania.
Milczeliśmy przez pewien czas. To było zdecydowanie coś, czego nie lubiłem robić.
- Piękny dzień - zauważyłem nieobowiązująco, ledwie kryjąc ironię i wciąż buzującą we mnie złość - Te wszystkie motylki, i w ogóle. I słodkie dzieciaczki. Lubisz chłopców?
- Zamknij się - warknął, a ja zamilkłem naprawdę, wystarczająco zadowolony, że udało mi się choć go zdenerwować.
Zatopiłem się w sobie, pozostawiając go samego, bo wiedziałem, że mimo lekkomyślności i notorycznego wpadania w kłopoty umie sobie w razie czego poradzić. Wszystkie moje zmysły przybladły natychmiast, oprócz tego, który pozwalał mi wyczuć łączącą nas, nierozerwalną więź. Otaczała mnie ciemność, taka jaką widzieć mogą jedynie oczy ślepca, absolutna i wieczna. Zatraciłem się w niej, osłoniłem jak kocem. Tylko myśli, niczym maleńkie wyładowania, migotały w tym bezruchu. Iskierki gniewu, który odczuwałem, przybladły po chwili i w końcu znikły, pozostawiając jedynie spokój i rezygnację. Nic nie mogłem zrobić.
Nie byłem demonem, jak to podejrzewał mój kapłan, o nie, tak dobrze nie było. Zwykły demon nie mógłby posiąść miecza i szeptać słowa prosto w umysł jego właściciela. Zwykły demon, nawet gdyby go do tego miecza siłą wsadzono, nigdy by się już z niego nie wydostał. Fakt, zostałem w niego zaklęty wbrew mej woli, ale to nie oznaczało wcale, że miałem siedzieć tu na wieczność. Plan powrotu do własnego ciała wylągł się w mojej głowie już dawno, a teraz realizowałem go punkt po punkcie, cierpliwie snując nić, niczym pająk krępujący wyrywającą się, na wpół nieświadomą ofiarę.
Najtrudniejszym założeniem planu było dostanie się w ręce kapłana, ale wystarczyło wyglądać odpowiednio błyszcząco i magicznie, by w końcu znaleźć się w świątynnej zbrojowni. Wprawdzie droga ta zajęła mi blisko trzydzieści lat i wymagała zabicia wszystkich moich szesnastu właścicieli, w końcu jednak ktoś bardziej inteligentny wpadł na myśl, że muszę być przeklęty i przekazał mnie w ręce kapłanów. Egzorcyzmy oczywiście nic nie pomogły, ich moc przenikała przeze mnie, nawet mnie nie dostrzegając, uspokoiłem się jednak na pewien czas, by dać im złudne przekonanie sukcesu. Obudziłem się na dobre dopiero wtedy, gdy ręce Cearteha zacisnęły się na mnie podczas inicjacji.
Ach, ci głupi kapłani i ich przewidywalność. Byłem pewien, że gdy wystarczająco długo poleżę sobie grzecznie na wieszaku w zakurzonej zbrojowni, któryś z nowicjuszy w końcu się mną zainteresuje. Minęły dwa lata, zanim to się stało, ja jednak miałem przecież czas i mnóstwo rzeczy, którymi umilałem sobie czekanie. Mówiłem już, że nie jestem demonem, moja moc wykraczała daleko, poza bezpośrednie oddziaływanie na materię miecza. Uwielbiałem wkraczać umysłem do świątyni lub choćby do sypialni kapłańskich, i płatać niezliczone figle. Mogłem narobić więcej szkód, oczywiście, jednak wtedy ktoś mógłby zwrócić uwagę na egzorcyzmowany niedawno miecz. A tego nie chciałem. Dlatego skupiałem się jedynie na psotach, które umiałby zrobić nawet niezbyt rozgarnięty poltergeist. Ściągałem ze śpiących pościel, wyrzucałem ich bieliznę za okno, przewracałem wazony z kwiatami na ołtarzu, czasami wyrywałem płatki, zostawiając jedynie suche badyle. Nic, co by mogło przyciągnąć na dłużej czyjąś uwagę; w końcu w olbrzymim kompleksie budynków otaczających świątynie, podobnie psocących duchów było pełno. Egzorcyzmowali mnie raz czy dwa, co oczywiście spłynęło po mnie jak po kaczce, ale nikt nie przypomniał sobie przeklętego miecza. Dopóki nie spoczęły na mnie oczy Cearteha.
Pamiętam, że miał ponurą minię, gdy po raz pierwszy wszedł do zbrojowni, a na twarzy wypieki złości. Karmiłem się tym uczuciem niczym nektarem, gdy przechadzał się miedzy wieszakami z niezliczoną bronią i niezbyt uważnie się rozglądał. Wydawał mi się piękny, z tą czystą duszą, nasiąkniętą młodym, niewinnym buntem. Nie chciał spędzać całego życia w świątyni, wyczytałem z jego myśli, nie wyobrażał sobie monotonnych lat między zakurzonymi księgami i cichymi ścianami klasztornych budynków. Chciał działać, stać się świętym wojownikiem, chwycić w ręce miecz i pomagać wiernym. Zaśmiałem się, czując jego żądzę. Wprawdzie była to żądza niesienia pomocy, stanowiła jednak prawdziwą delicję. Przyjrzałem się jego ciału, gdy zbliżał się do mnie powoli, przesuwając palcami po złoconych powierzchniach tarcz i napierśników. Był szczupły, ale wysoki, a barki mimo młodego wieku miał już szerokie. Długie kończyny i zręczne, pobrudzone atramentem palce, nienaganna postawa, pewne ruchy. Nie rozumiałem, dlaczego nie przeznaczyli go na wojownika, dopóki nie zajrzałem głębiej w jego ciało. Jego serce było słabe, rozpaczliwie kołatało się w piersi, walcząc z wrodzoną wadą zastawki; nawet najlepsi ludzcy uzdrowiciele nigdy tego nie naprawią. Ująłem je delikatnie, nie chcąc spłoszyć mojej ofiary i poprawiłem zniekształcenie, nadając krwi naturalny bieg. Nabrał tchu i zatrzymał się, machinalnie dotykając piersi; początkowe niedowierzanie szybko zmieniło się w prawdziwy szok. Błyskawicznie wydłużyłem rękojeść, dopasowując się do jego dłoni i zmieniając wyważenie, aż stałem się idealnie stworzony dla jego ciała. A wtedy uniósł głowę i spojrzał prosto na mnie.
Było niesamowite, to jego bursztynowe spojrzenie, i przez moment byłem pewien, że domyśla się czym jestem. Jednak w jego oczach nie było obrzydzenia, jedynie szok i rodząca się radość. Jakimś niezwykle czułym zmysłem wyczuł, że moc, która go uleczyła, pochodziła ode mnie, nie domyślił się jednak jej natury. Podszedł bliżej, nadal trzymając pięść na wysokości serca i dotknął palcami złoconych zdobień na klindze. Zadrżałem, zaszeptałem do niego pieszczotliwie. Już był mój.
Jednak prawdziwa więź połączyła nas dopiero podczas jego inicjacji na świętego wojownika, gdyż w końcu dopiął swego, mimo że wielu jego nauczycieli nie było pewnych moich intencji i nie wierzyło tak jak on, że jestem darem od boga. Czekałem na tę chwilę niecierpliwie, pożądliwie wyobrażając sobie przyszłe wydarzenia, wypatrując nadziei na uwolnienie. Aż w końcu jego dłoń zacisnęła się na mojej rękojeści jak robiła to wcześniej setki razy, teraz jednak towarzyszyła jej przysięga, którą tak bardzo chciałem usłyszeć. "Nie odrzucę nigdy mego miecza" mówił, a ja drżałem od z trudem tłumionego pożądania "Będę mu wierny aż do śmierci, a on będzie wierny mnie. Na zawsze połączę się z nim mym życiem, oddam mu całego siebie."
Dalsze słowa mnie nie obchodziły, liczyła się tylko ta część. Chwycił moją rękojeść, przysięgając na swego boga, a ja owinąłem jego duszę ciasnym kokonem mroku i chciwie przylgnąłem do niej ustami. Krzyknął, a wraz z nim setka zgromadzonych na placu kapłanów, gdy na ich oczach zmieniłem barwę ze srebrzystej, na czarną niczym otchłanie Piekła. Ale on, mój kapłan, krzyczał z innego powodu. Wyczuł głęboko w sobie moją moc, tak jak zrobił to kiedy go uzdrowiłem, teraz jednak nie ukrywałem już jej natury. Bronił się rozpaczliwie, z siłą, o którą go nie podejrzewałem. I udało mu się mnie odepchnąć.
Nic nie było stracone, choć przyznam, że nieco mnie to zirytowało. Wycofałem się, szepcząc przekleństwa i słodkie obietnice, a on, płacząc, po raz pierwszy nazwał mnie wtedy demonem. Pamiętam szok kapłanów, rozpaczliwie próby egzorcyzmowania, aż w końcu ich poddanie się i złorzeczenia. Być może podejrzewali, czym jestem, nie powiedzieli tego jednak Ceartehowi, i słusznie, bo to nie pomogłoby mu w adaptacji. Przyjął mnie jako karę od boga za to, że sprzeciwił się ofiarowanemu mu przeznaczeniu i nauczył nie zwracać na mnie większej uwagi. Nie mógł dostrzec jednak, że systematycznie, kawałek po kawałeczku, staje się mój.
Minęły blisko dwa lata od tamtego wydarzenia i według mojej opinii stanowiliśmy wspaniale dobraną parę. To, że tylko ja podzielałem to zdanie, wcale mi nie przeszkadzało. Zmienił się przez ten czas, wydoroślał, nie stracił jednak cech, które mnie tak w nim pociągały. Była w nim chęć pomocy innym tak wielka, że z czystym sercem mogłem nazwać ją żądzą i tak właśnie ją odbierałem, spijając ją niczym najznakomitsze wino. Miotała nim nienawiść do zła i nie domyślał się, że mimo iż uważał ją za słuszną, była tym czym była, a ja się nią karmiłem. Podświadomie wzmacniał mnie, w swoim mniemaniu kontrolując. Pozwalałem żyć mu takim złudzeniem, nie chcąc by wymknął się z mojej misternej pułapki. Mogłem zmusić go by zrezygnował z łowów na terroryzującego okolicę ghula, ale wtedy okazałbym swą moc, a tego nie chciałem. Dlatego nie uczyniłem nic, prócz próby wyperswadowania mu tego, a skoro się nie udało, zostało mi tylko pomóc mu w walce.
Wróciłem do świata, pozostawiając bezdenną ciemność za sobą. Złość znikła. Cearteh nadal trzymał się gościńca, choć po okolicy poznałem, że niedługo będziemy musieli skręcić w stronę lasu. Dzień był ciepły i słoneczny; jesień tego roku zapowiadała się na prawdziwie złotą. Pod kopytami ogiera Cearteha, Promienia, szeleściły świeżo spadłe, czerwone liście. Nad głowami śpiewały nam ptaki.
- Słodko - zamruczałem.
- Terinose...
Coś takiego! Już nie demon!
- Tak? - zapytałem, kryjąc ironię, mimo że wiedziałem o co chce zapytać.
- Czy ghule trzeba zabijać w jakiś specjalny sposób?
Trzeba było o tym pomyśleć, zanim wziąłeś tą robotę, pomyślałem, powstrzymałem jednak irytację, bo w końcu próbował ze mną współpracować, a to się rzadko zdarzało.
- Po prostu trzeba zabić je skutecznie. Mają niesamowitą zdolność regeneracji i mało która rana jest dla nich śmiertelna. Ucięcie głowy załatwi sprawę. I uważaj na pazury, są trujące. Ugryzienia też.
Pokiwał głową. Nie wyczułem w nim ani wahania ani strachu i to była kolejna cecha, którą w nim tak lubiłem.
- Dlaczego zaczął atakować dopiero teraz?
- Może przyciągnął go zapach ludzi i wyszedł z lasu? A może narodził się całkiem niedawno? Nie mam pojęcia, Cearteh i nawet nie próbuj go o to pytać.
- Jesteśmy całkiem blisko stolicy, wkoło jest mnóstwo świątyń. Dziwne, że się odważył.
- Pewnie był głodny. Albo głupi. Tak jak ty. Tu potrzebny jest doświadczony wojownik.
- Przeszedłem pełne szkolenie - zauważył spokojnie - I wiesz, że umiem walczyć. A ty mi pomożesz.
Nie miałem innego wyjścia i dobrze o tym wiedział. Na całe szczęście ani trochę nie zdawał sobie sprawy z tego, w jakim stopniu trzyma mnie w szachu.
Kilka chwil później zjechaliśmy z gościńca i skierowaliśmy się w stronę czerwono złotego lasu. Na pustej, wąskiej ścieżce Promień przyśpieszył, z lubością wyciągając swe długie, gniade nogi; kamienie i liście pryskały mu spod kopyt. Cearteh przerzucił mnie przez plecy i zapiął na piersi pas od zdobionej złotem pochwy. Potem narzucił na głowę kaptur białego płaszcza, zakrywając faliste, brązowe włosy.
- Gdzie może się ukrywać? - zapytał cicho. Nie musiał przekrzykiwać tętentu kopyt, wiedział że usłyszę go na pewno.
- Pewnie niedaleko wioski, w której znaleziono ostatnie ofiary. Jest zbyt głupi, by zrobić coś sprytniejszego.
- Więc może być w tym lesie.
- Może, ale nie sądzę by cię zaatakował. Chyba, że ty zrobisz to pierwszy.
- Walczyłeś kiedyś z ghulami, prawda?
Skrzywiłem się. Nie był zupełnie tępy, to pewne.
- Kilka razy - przyznałem niechętnie - Za jednym z nich zginął ten, który mnie wtedy posiadał.
Sam się do tego przyczyniłem, ale tego już nie miałem zamiaru dodawać.
Wjechaliśmy pomiędzy drzewa i tam Promień zmuszony był zwolnić, jako że ścieżka była rzadko używana i kolczaste macki jeżyn zaczęły już sięgać po swoje. Dywan liści zaszeleścił pod jego kopytami, złoto rudy deszcz z potrąconych gałęzi spadł Ceartehowi na głowę i ramiona. Las był cichy, ale nie była to cisza nienaturalna; raczej spowodowana naszym pojawieniem. Po kilkunastu pokonanych kłusem metrach ptaki powróciły do śpiewu, a spod nóg ogiera wyskoczył zając. Byłem pewien, że w okolicy nie ma żadnego ghula. Zresztą wyczułbym go.
- Nic.
- Do wioski mamy prawie dzień drogi - przypomniał mi, nieco uspokojony.
- Tak. Ale może być ich więcej.
O tym nie pomyślał. Poczułem jak drgnął.
- Jak duża jest na to szansa? - zapytał spokojnie.
Mój nieustraszony kapłan.
- Mała, inaczej z wioski nie pozostałby nikt, kto byłby w stanie o tym donieść. Ale musisz byś gotowy na wszystko.
Zgodził się ze mną w milczeniu i sięgnął po prowiant. Byliśmy w drodze od rana i zapowiadało się na to, że będziemy zmuszeni do nocowania pod gwiazdami. Chyba, że zdecyduje się na nocną podróż. W końcu miał mnie, żebym ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.
- Nie zatrzymamy się. Nad samym ranem powinniśmy być na miejscu.
No i macie.
- Jeżeli sądzisz, że to bezpieczne.
Noc nadeszła szybko pod gęstym listowiem i wkrótce las pogrążył się w absolutnej ciemności. Dla mnie nie stanowiło to żadnej różnicy; i tak nie dostrzegałem świata na sposób ludzki. Oczy Cearteha zaś zabłysły w mroku złotym blaskiem, gdy narzucony na nie stały czar automatycznie się uaktywnił. Miał wiele takich sztuczek w zanadrzu i każda z nich była w standardowym wyposażeniu świętych wojowników; nie można przecież walczyć ze złem, nie będąc na to odpowiednio przygotowanym. Promień, jak każdy koń, całkiem dobrze widział w ciemności, co nie znaczy, że lubił podróżować nocą. To on sprawiał nam najwięcej problemów, nie żadne tam ghule, których zresztą wcale nie wyczuwałem w najbliższej okolicy. Kiedy jednak sięgnąłem myślą do wioski...
- Czuję go - powiedziałem niechętnie, bo wiedziałem jaka będzie reakcja Cearteha - Jest w wiosce. Poluje.
Przeklął i uderzył konia piętami. Ogier parsknął i ruszył nerwowym kłusem, zaraz jednak zwolnił, gdy nogi zaplątały mu się w gałęzie jeżyn.
- Zwariowałeś?
- Muszę ich ratować!
- I tak nie zdążysz. Za to skręcisz sobie kark albo połamiesz nogi koniowi. Uspokój się i pomyśl logicznie, do cholery.
Nabrał tchu i niechętnie pokiwał głową.
- Masz rację, mroczny - zacisnął zęby - Cholerną rację.
Jego ból smakował niczym najlepsze wino. Chłepcząc go chciwie, otoczyłem Cearteha ramionami spokoju. Nawet nie poczuł, że nim manipuluję. Poluzował zaciśnięte na wodzach palce i wyrównał oddech. To była delikatna sugestia, na silniejszą nie mogłem sobie pozwolić, ale poskutkowała.
Nie mogłem się już doczekać uczty, jaką zafunduje mi w wiosce, gdy stanie twarzą w twarz z wieśniakami. Kapłani i ich słodkie wyrzuty sumienia!
- Będzie najedzony, rozleniwiony - powiedziałem łagodnie - Wiem, że to okrutne, ale musimy to tak zostawić. Nad ranem położy się do snu, a wtedy go odnajdziemy.
Pokiwał głową, choć wargi nadal miał zaciśnięte.
- Dlaczego bóg pozwala na coś takiego? - zapytał z bólem w głosie.
Zawahałem się przed odpowiedzią; czegokolwiek bym nie powiedział, uznałby to za herezję. Dopiero po chwili znalazłem odpowiednie słowa.
- Jesteście wy - zauważyłem - Pomyśl, jaki byłby świat, gdyby nie świątynie.
Pokiwał głową. Wyraźnie poczułem, że uspokoił się i wraca do niego pewność siebie.
- Czasami zadziwiasz mnie, demonie - powiedział - Nie spodziewałem się po tobie podobnych słów.
Uśmiechnąłem się w głębi miecza. Nie mógł wiedzieć, jak bardzo potrzebna mi była jego wiara. Im silniejsza będzie, tym większe szanse mam na wydostanie się na zewnątrz.
- Też jestem stworzeniem boga - odpowiedziałem więc, starając się, by w mym głosie nie pojawiła się ironia - A twory ciemności są mi wrogie.
Nie uwierzył mi. Parsknął i pokręcił głową.
- Kolejne kłamstwa.
- Jeżeli tak sądzisz... - zgodziłem się spokojnie.
Milczeliśmy aż do wioski. Nad ranem, gdy rozjaśniło się dostatecznie, Cearteh przyśpieszył, zmuszając ogiera do ostrożnego galopu. Ścieżka wkrótce zmieniła się w wygodną drogę, a następnie w szeroki trakt, na którym Promień mógł rozpędzić się aż do cwału. W umyśle kapłana nie było nic prócz ponurej determinacji, którą żadną miarą nie mogłem się nasycić. Chciwie sięgnąłem więc do przesiąkniętej przerażeniem i rozpaczą wioski. Musiałem drżeć z żądzy, gdyż tuż przed palisadą otaczającą zabudowania Cearteh zapytał czy coś czuję, opowiedziałem mu więc o nastrojach wieśniaków. Nie poprawiłem mu tym humoru, ani nie uspokoiłem sumienia. Uśmiechnąłem się, gdy przeklął.
Musiano dostrzec nas z traktu, gdyż u wejścia do osady zebrał się już spory tłumek z przystrojonym w złoty łańcuch wójtem na czele. Cearteh zatrzymał się przed nimi i wyjął mnie z pochwy kładąc płazem na kolanach, tak aby wszyscy mnie widzieli. Tłum zaszeptał z podnieceniem, rozpoznając w nim świętego wojownika.
- Usłyszałem o waszym nieszczęściu i przybyłem. Jestem każącą ręką boga, wykonawcą jego woli - oficjalna formułka zawsze brzmiała na ustach mego kapłana bardzo poważnie i serio - Wasze modlitwy zostaną wysłuchane.
Jakaś kobieta krzyknęła i dziękczynnie uniosła ręce ku niebu. Inni zaszemrali, wymieniając podniecone, uradowane spojrzenia. Wójt uśmiechnął się ze zmęczeniem.
- Nie spodziewaliśmy się tak szybkiej odpowiedzi, święty wojowniku - powiedział starczym głosem, choć nie wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt lat - Bóg rzeczywiście jest nam łaskawy. Wjedź do środka, kapłanie. Ugościmy cię jak najlepiej możemy.
Cearteh zeskoczył z siodła i podał wodze jednemu z chłopów. Mocno ściskając dłoń wójta, uśmiechnął się do niego bez radości.
- Nie jestem tu, aby odpoczywać - powiedział - Wiem, że ghul zaatakował dzisiejszej nocy. Pojadę do niego, póki jeszcze jest rozleniwiony. Ofiara, którą poniosła wioska, nie zostanie zmarnowana.
Wójt wydawał się zaskoczony jego wiedzą, nie powiedział jednak nic. Wskazał na jeden z domów, prawdopodobnie swój, jednak Cearteh nie przyjął zaproszenia.
- Chcę porozmawiać tutaj, przy wszystkich. Podajcie mi tylko wodę i przynieście krzesło. To wspólny problem, nie możemy zamykać go w czterech ścianach.
Jego słowa poruszyły mieszkańców, wywołały nieśmiałe uśmiechy na twarzach. Robił wszystko, by wyglądać na pewnego siebie i kompetentnego i jak zawsze mu się to udało.
- Zabił już pięcioro osób - powiedział wójt, gdy kapłan zasiadł na niewielkim ryneczku i oparł mnie o kolano, nadal nie wkładając do pochwy - Pierwszy raz pojawił się dwa siedmiodni temu. Nie wiemy, gdzie się ukrywa.
- W lesie - odpowiedział Cearteh - I jestem pewien, że całkiem blisko. Mów dalej.
Wieśniacy rozejrzeli się płochliwie. Wójt wyglądał jakby z trudem powstrzymywał się przed tym samym.
- Zwykle mordował kobiety. Dziś w nocy po raz pierwszy zabił dziecko.
Kapłan drgnął, ale to była jedyna fizyczna oznaka tego, co przeżywał wewnątrz. Uśmiechnąłem się chciwie, czując jego cierpienie i wyrzuty sumienia, spijając ich gorzkawą słodycz. Mocno zacisnął palce na mojej rękojeści, jakby był w stanie to wyczuć.
- Jak wygląda? - mimo wszystko głos miał spokojny.
- Żaden z tych, co widział go dokładnie, nie przeżył, panie. Wiemy, że jest większy od mężczyzny, szerszy w ramionach od naszego kowala, silny, ale cichy jak sowa. Czasami widzimy jego cień, ale nic więcej. Wyrywa okiennice, porywa ludzi, a potem znika. Czasami na ścianach zostawia ślady pazurów. Zacieramy je rano.
- Chodzi po dachach jak kot - krzyknął ktoś z tłumu - Włazi do domów przez komin.
- Oczy mu świecą się jak węgle. Takie diabelskie oczy.
- Nie boi się świętych znaków. Modlitwa nie odstrasza.
Parsknąłem. Wójt uciszył ludzi gniewnym okrzykiem. Cearteh milczał i słuchał.
- Próbowaliście na niego zapolować? - zapytał, gdy wszyscy umilkli - Wygnać go z lasu?
- A jakże! - jakiś chłop, z wyglądu drwal, ubiegł otwierającego usta wójta - Ale bestia znika gdzieś i znaleźć jej nie można. Co robić, panie? My nie kapłani. My się nie znamy.
- To po raz pierwszy, święty wojowniku - przytaknął wójt ponuro - Nie znamy się na tym.
- Kłamie - warknąłem do Cearteha - To nie pierwsze stworzenie ciemności, z którym mają do czynienia. Czuję w nich przerażenie, ale to nie o ghula tu chodzi.
- Kłamiesz - powiedział kapłan z absolutnym spokojem - Próbujesz oszukać mnie i swego boga.
Ludzie umilkli, wybałuszając na niego oczy. Wójt pobladł, mimowolnie zaciskając palce na urzędowym łańcuchu.
- Nie śmiałbym, panie.
- Kłamie. Kłamie jak z nut. Boi się czegoś bardziej, niż gniewu Stwórcy.
Cearteh wstał i odwrócił się, nakładając na głowę kaptur płaszcza. Sięgnął po mnie i schował do pochwy. Jego ręce drżały lekko.
- Odchodzę - powiedział lodowatym głosem - Nie macie boga w sercu. Wasze modlitwy były nasiąknięte fałszem i ten sam fałsz wlewacie do mych uszu. Nie mogę pomóc tym, którzy tego nie chcą.
Wójt zerwał się z krzesła, ale zanim zdążył coś powiedzieć, z tłumu wypadła zapłakana kobieta w potarganym stroju i rzuciła się kapłanowi do stóp. Oczy miała szkliste od płaczu i cierpienia. Jej ból smakował gorzkim jak cykuta szaleństwem.
- Ratuj mnie, panie - załkała, unosząc ku niemu brudną twarz - Ratuj mą duszę i duszę mego dziecka. Ratuj. Ratuj!
Cearteh ukląkł i delikatnie uniósł ją z ziemi. Uczepiła się go rozpaczliwie.
- Ratuj mnie przed nim! Ratuj, panie!
- Przed kim? - zapytał łagodnie - Przed kim mam was ratować?
Nie odpowiedziała. Łkała tylko, mocno trzymając się jego płaszcza. Odwrócił się i spojrzał na wójta.
- Czyżbyście nie wierzyli w moc swego boga? - zapytał zimno - Nie ufacie jemu i jego kapłanom?
Mężczyzna odwrócił wzrok i milczał. Kilka kobiet podeszło do kapłana i odciągnęło delikatnie nie stawiającą oporu obłąkaną. Do końca wyciągała błagalnie dłonie w jego stronę.
- To jej dziecko porwał dziś ghul - powiedziałem, kryjąc niesmak - Nie jest na tyle szalona, by jej słowa nie miały sensu.
Cearteh błyskawicznie wyjął mnie z pochwy i wbił ziemię tuż obok swych stóp. Jego oczy były bezlitosne i zimne, gdy patrzył na wójta.
- Opowiesz. Opowiesz mi wszystko.
Mężczyzna bez słowa wskazał na swój dom i tym razem Cearteh przyjął zaproszenie.





Las był cichy wokół nas, jedynie liście szumiały nam nad głową. Od czasu do czasu odezwał się ptak, ale milkł natychmiast, jakby przestraszony swą śmiałością. Wszelkie życie zamarło, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ja także je czułem, jednak ghul był nadal zbyt daleko, by był dla nas groźny. Cearteh przedzierał się przez las w jego stronę i milczał, trawiony gniewem i rozpaczą.
- Zwątpili - powiedział wreszcie. Zbierał się na to cały poranek, po rozmowie z wójtem. Parsknąłem.
- Oczywiście. To tylko ludzie, nie możesz ich winić.
- Zwątpili w swego boga. Zaczęli służyć demonom. To gorsze nawet od morderstwa - głos nabrzmiały miał niedowierzaniem i bólem.
- Po pierwsze, nie wiemy czy to demon - przypomniałem mu - Być może to tylko potężny czarnoksiężnik.
- Nekromanta.
- Nie wiem. Nie sądzę. Oni nie działają w taki sposób.
- Ale dzieci! Kto mógłby potrzebować dzieci do doświadczeń? - uderzył pięścią w pień mijanego drzewa. Jego krzyk spłoszył ptaki, ale nawet wtedy zachowały zupełną ciszę - I jak oni mogą je tak po prostu oddawać? - dodał ciszej przez zaciśnięte zęby.
- Zastraszył ich. Groził. A teraz wysłał ghula. To całkiem dobry argument, nie sądzisz?
- Oddają własne dzieci...
- Żeby ratować inne.
- To demon. Żaden człowiek nie byłby zdolny do takiego okrucieństwa - wyszeptał z pasją - Zmierzę się z nim. A ty mi pomożesz.
Powstrzymałem jęk rozdrażnienia.
- Jesteś głupcem, kapłanie - nawet nie starałem się ukryć szyderstwa - Młodym, niedoświadczonym głupcem. Ludzie częstokroć są gorsi niż twory mroku, święty wojowniku, a ich czyny po stokroć okrutniejsze. Do tego, jeżeli to jest demon, nie masz z nim żadnych szans w pojedynkę.
Myślał długą chwilę nad mymi słowami. Potem spokojnie pokiwał głową, choć jego pasja wcale nie zmalała.
- Masz rację, mroczny, nie mam jeszcze wiele doświadczenia. Ale gdy pokonam ghula, pojadę w tamto miejsce, choćby po to by przekonać się, z kim mamy do czynienia. A potem wezwę na pomoc braci ze świątyni.
Teraz mówił z większym sensem, choć nadal nie zgadzałem się z jego decyzją. Nie podobała mi się ta sytuacja, wyczuwałem w niej coś głębszego, coś czego nie umiałem uchwycić.
- Rób jak chcesz - chyba nie za bardzo udało mi się ukryć niechęć.
- Zamierzasz bronić tamtego mrocznego? - zapytał ostro.
Westchnąłem.
- Jestem związany z tobą przysięgą, kapłanie. Muszę robić to, co rozkażesz. Po prostu nie podoba mi się ta sytuacja. Coś w niej śmierdzi. Ale pochwalam twoją decyzję. Jest rozsądna.
Nie uwierzył mi do końca, ale nie drążył już tego tematu. Ujął mocnej moją rękojeść i zaczął wyrąbywać sobie drogę w krzewach malin, w jakie nieuważnie zaplątał się podczas rozmowy. Mógłby wydostać się bez większego kłopotu, ale najwyraźniej potrzebne było mu coś, na czym mógłby wyładować złość. Nawet nie starałem się nią karmić, nie chcąc osłabić go przed zbliżającą się walką.
- Jeżeli okaże się, że będziemy mieć możliwość pozbyć się go sami, zrobimy to - powiedział zdecydowanie - Nie możemy tracić czasu. Poza tym może zdążyć uciec.
- Jak rozkażesz - tym razem nie pozwoliłem sobie zdradzić niechęci i irytacji. Zadowoliła go taka odpowiedź.
- Jak daleko jest?
- Ghul? Jeszcze nas nie słyszy, ale za chwilę będziesz musiał iść ostrożniej.
- Śpi?
- Pewnie tak, ale nie ma szans, by udało ci się podejść niezauważenie. Za długo zamarudziliśmy w wiosce.
- Co radzisz?
Pochlebiło mi jego zaufanie. Zresztą nie miał innego wyjścia; tylko ja miałem doświadczenie w podobnych potyczkach.
- Jestem pewien, że wybrał sobie na legowisko najbardziej niedostępny gąszcz i zdążył go doskonale poznać. Do tego ty nie masz doświadczenia w walce w lesie. Radzę, żebyś udał się w stronę karczowiska, o którym mówił wójt. Zwabimy go tam.
Zawahał się.
- Myślisz, że to dobre rozwiązanie?
- Najlepsze z dostępnych - burknąłem - Na wolnym terenie będzie cholernie szybki, ale i ty będziesz mógł wykorzystać wszystkie twoje możliwości.
- Jak zamierzasz go zwabić?
- Po prostu go zawołam. Przyjdzie do mnie.
Zmarszczył brwi.
- Posłucha cię?
- To złe słowo. Będzie raczej ciekawy i rozdrażniony. A gdy cię zauważy zrobi się wściekły i na pewno zaatakuje.
Uśmiechnął się, jakbym powiedział jakiś żart. Ja nic śmiesznego w tym nie widziałem.
- Skręć na zachód - powiedziałem niechętnie - To kilka minut drogi.
Tak jak powiedział wójt, dopiero niedawno zaczęto wyręby w tym miejscu, tak więc wykarczowany odcinek lasu był niewielki. Cearteh obszedł go dookoła, przemierzył szerokie przejścia pomiędzy ściętymi, ogołoconymi z gałęzi pniami. Teren nie zachwycał, ale o wiele lepiej nadawał się do walki, niż zarośnięty kolczastymi krzakami zagajnik, który ghul wybrał pewnie na schronienie. Niebo zakryły chmury, ale na razie nie zbierało się na deszcz.
- Całe szczęście nie ma słońca - też to zauważył.
- Nie wiem, czy takie szczęście. Może nie będzie cię razić, ale sądzę, że to ghul byłby na to bardziej wrażliwy.
Usiadł na piramidzie z pni i zapatrzył się w szare chmury. Zimny wiatr rozwiewał mu włosy, gdy sięgnął do torby i wyciągnął prowiant. Zostawiłem go tam i podążyłem myślą do ghula; spał, ale obudził się natychmiast, gdy musnąłem jego umysł. Zerwał się i zamarł, oczekując na rozkazy. Moja władza nad podobnymi istotami była znacznie większa, niż kapłan mógłby to przypuszczać.
"Idź" przekazałem, pokazując mu obraz karczowiska i posilającego się Cearteha "Zabij."
Warknął i zsunął się z drzewa, ma którym spał. Pozostawiłem go zmierzającego szybko w naszą stronę. W końcu chciałem, żeby ta farsa wyglądała odpowiednio realistycznie. W każdym momencie, gdyby coś nie potoczyło się po mojej myśli, mogłem zatrzymać bestię i podstawić ją pod sam miecz kapłana.
- Idzie tu - powiedziałem - I jest naprawdę zły. Lepiej się pośpiesz.
Popił te parę kęsów, które zdążył przeżuć i odrzucił torbę z prowiantem. Wskazałem mu kierunek, z którego miał przybyć ghul. Już go wyczuwałem, był niczym smuga cienia i smrodu mknąca przez las. Doskonała pozycja obserwacyjna pozwoliła zobaczyć go Ceartehowi równie szybko.
- Jest szybki - wyszeptał, ściskając mocno rękojeść.
- To nie wszystko na co go stać - warknąłem - Za chwilę pożałujesz swej decyzji.
- Muszę im pomóc - zauważył spokojnie.
Mroczny pojawił się właśnie na skraju lasu i zatrzymał się tam, mrużąc wąskie, czerwone oczy. Osłonił je wielką łapą i spojrzał na Cearteha, szczerząc cały garnitur zielonkawych zębów.
- Wielki - westchnął kapłan. Nadal nie wyczuwałem w nim strachu.
Tak, potwór był wielki. Dorosłego mężczyznę przerastał o dwie głowy, ale poruszał się w pochylonej pozycji, wspierając się na długich rękach. Szerokie barki i plecy poznaczone miał plackami kostnych płyt, które, jak wiedziałem z doświadczenia, były równie wytrzymałe co najlepsza zbroja. Niedźwiedzi łeb bez uszu i nosa wydawał się za duży nawet jak na jego cielsko, wystające z ust dolne kły jeszcze powiększały to złudzenie. Obie pary kończyn zakończone były zielonkawymi pazurami, jego najbardziej śmiercionośną bronią.
- Nie możesz dopuścić, by cię zranił - powiedziałem szybko, podczas gdy ghul węszył w naszym kierunku - Jedno draśnięcie cię sparaliżuje.
- Wydaje się wahać.
Mroczny wyczuwał mnie, więc nie był pewien czy może atakować. Usiadł na ziemi i spojrzał w górę, wydając pytający pomruk. Szarą skórę zachlapaną miał starą krwią.
"Zabij" powtórzyłem rozkaz. I wtedy rzucił się w stronę kapłana.
Cearteh nie czekał bezczynnie. Przebiegł zręcznie po pniu, a potem zeskoczył na ziemię. Spojrzał w górę, przylegając plecami do następnej piramidy drewna, a wtedy ghul pojawił się tam, gdzie jeszcze przed momentem stał kapłan. Z zębów kapała mu trująca ślina, gdy patrzył w dół; oczy lśniły mu bezmyślną wściekłością. Zawarczał. Cearteh przyjął pozycję bojową i wystawił mnie do przodu. Ślepia ghula natychmiast skierowały się na miecz, znów się zawahał. Głupie zwierze.
"Zabij!"
Skoczył, odbijając się od pnia silnymi tylnymi nogami. W rezultacie jednym skokiem pokonał dystans dzielący go od kapłana i wylądował, wyciągając przed siebie wszystkie pazury. Wbiły się głęboko w drewno, tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się głowa wojownika. Zawył z irytacją, gdy doszło do niego, że przeciwnik zdążył umknąć.
Cearteh nie czekał aż się otrząśnie. Korzystając z tego, że pazury bestii tkwiły w drewnie, ciął od tyłu, celując w gruby kark. Ostrze przebiło skórę i płyty kostne, nie dotarło jednak do kręgosłupa. Mroczny zawył i odskoczył, siejąc w koło czarną krwią i śliną. Kilka kropel prysło na ręce kapłana.
- Za słabo - warknąłem - Trzeba silniej i od strony gardła. I zetrzyj ślinę z ręki. To trupi jad, wiesz jak działa.
Cearteh posłuchał i korzystając z chwilowej nieuwagi porykującej z bólu bestii, pobiegł w stronę lasu. Ghul potrząsnął łbem, rozsiewając w koło kolejne zatrute krople i ruszył za nim, wspierając się na rękach. Mimo, że miał wyraźne problemy z koordynacją, był szybki jak zwykle. Dogonił kapłana w kilka sekund i zamachnął się łapami, celując w jego plecy. Cearteh padł na ziemię, unikając śmiertelnego ciosu i od dołu ciął mrocznego w kolana. Nogi załamały się pod bestią, gdy puściły ścięgna, jednak to moja moc zadała jej najwięcej bólu. Załkała, rzucając mi zdezorientowane spojrzenie.
- Tnij - syknąłem.
Cearteh uderzył z półobrotu w gardło, wkładając w to całą siłę, a ja nadałem ciosowi jeszcze większy impet. Z niesamowitą szybkością bestia wyciągnęła łapy i chwyciła mnie na klingę, zatrzymując w połowie zamachu. Ostrze wbiło się w jej dłonie, odcinając palce, jednak atak został zatrzymany. Zanim zaskoczony kapłan zdołał zareagować, wyrwano mu mnie z ręki i odrzucono do tyłu. Sparaliżowany zdumieniem wylądowałem na zdeptanej trawie z daleka od jego rąk.
- Terinose!
- Kurwa mać!
"Stój!"
Ghul odwrócił się i spojrzał na mnie, niezdecydowany. Cearteh sięgał po sztylet, nie miał jednak większych szans na pokonanie bestii tak krótkim ostrzem. Lewa ręka drżała mu niepokojąco i miał wyraźne problemy z zaciśnięciem palców.
"Stój nieruchomo" przekazałem mrocznemu, naraz jednak doszło do mnie, że ktoś jeszcze siedzi w jego umyśle. Przekląłem wściekle. Jego twórca, bo prawie na pewno był to on, miał nad nim znacznie większą władzę i nawet moja moc nie mogła tu pomóc. Bestia potrząsnęła łbem i odwróciła się z powrotem do kapłana. Cearteh przyjął pozycję; usta miał blade i zaciśnięte, nie czułem jednak od niego strachu.
Wyjście było tylko jedno. Uniosłem miecz i cisnąłem nim prosto w kark mrocznego, wkładając w to cały gniew i rozdrażnienie. Ostrze przecięło gojącą się skórę, dotarło do kręgosłupa i przebiło się na wylot przez gardło. Ghul zacharczał, unosząc ręce do szyi, a wtedy zacząłem spijać z niego życie, nie dając mu najmniejszych szans na regenerację. Cearteh ominął go zręcznie i wbił mnie głębiej, a potem pociągnął do siebie, powiększając ranę. Ghul upadł na kolana i tak zdechł, wpatrzony w niebo zaskoczonymi ślepiami. Czułem jak moc twórcy wycofuje się z jego umysłu, gdy zaczął rozsypywać się w miałki pył i rozwiewać na wietrze.
- Nie uciekniesz mi tak łatwo - warknąłem.
Cearteh cofnął się i wyciągnął miecz z rozsypującego się mrocznego. Spojrzał na mnie z umiarkowanym zdziwieniem; był zbyt zmęczony by zastanowić się dłużej nad tym co powiedziałem.
- Nie wiedziałem, że potrafisz zrobić coś takiego - wymamrotał - Mogłeś mi powiedzieć.
- Potem o tym porozmawiamy - uciąłem - Teraz sprawdź, czy nie jesteś pochlapany jadem.
Obejrzał się niemrawo, a wtedy dostrzegłem, że rzeczywiście coś nie tak jest z jego ręką. Wyraźnie starał się ją oszczędzać.
- Co się stało?
- Musiał naderwać mi palce, gdy cię wyrywał - oparł się o pnie i nabrał głęboko powietrza. Z mrocznego została rozwiewająca się szybko kupka popiołu - To nic groźnego.
Kłamał. Ostatnie czego pragnął, to mojej litości.
- Pewnie nie - przyznałem i sięgnąłem mocą do jego palców. Jeden z nich był złamany. Nic już nie mówiąc, uzdrowiłem dłoń i poskładałem pękniętą kość. Sapnął ze zdumienia i uniósł palce do oczu.
- Terinose...
- Wracamy do wioski. Musisz się umyć i wyspać.
Przytaknął, nadal wyraźnie zaskoczony. Nieczęsto go leczyłem.
- Masz rację. I muszę porozmawiać z wójtem.
Odszukał worek z prowiantem, wyczyścił mnie, a potem schował do pochwy. Powrotną drogę przebył w dłuższym czasie, rozumnie rozkładając nadszarpnięte siły. Dopiero pod wieczór weszliśmy między zabudowania, witani krzykami zaskoczonych mieszkańców. Cearteh nie prezentował się najlepiej. Płaszcz miał potargany, tunikę i twarz poplamioną trawą i krwią bestii. Do tego był blady ze zmęczenia. Szybko znaleziono dla niego osobny pokój i przygotowano gorącą kąpiel. Zasnąłby w balii, gdyby nie moja interwencja.
- Terinose... - zamruczał, gdy leżał już w swej ulubionej pozycji w czystej pościeli. Lubił spać na brzuchu, tuląc poduszkę ramionami. Na nagich umięśnionych barkach lśniły w świetle świec srebrne, kapłańskie tatuaże.
- Hm?
Jak zawsze stałem z zasięgu jego ręki, oparty o łóżko i schowany w pochwie. Wyciągnął palce i objął nimi rękojeść.
- Nie jesteś demonem, prawda?
Zaskoczył mnie zupełnie. Milczałem przez moment, szukając najlepszej odpowiedzi.
- Skąd to pytanie? - zapytałem.
- Poruszyłeś mieczem. Wiele czytałem, wiem że demon nie byłby zdolny do czegoś takiego.
Przekląłem w myślach. Jego podejrzenia mogły zrujnować wszystkie moje plany.
- Gdybym miał taką moc jak myślisz, już dawno wydostałbym się na zewnątrz - zauważyłem - A tak muszę ci być posłuszny.
Myślał długi czas nad moimi słowami. Kiedy już byłem pewien, że zasnął, odezwał się sennie, otwierając oczy.
- Umiesz uzdrawiać. Demony nie mają takiej mocy.
Nabrałem tchu. Sytuacja stawała się naprawdę poważna. Cała szansa w tym, że będzie mu obojętne, kto mu służy.
- Jestem demonem - powiedziałem - Ale nie zwyczajnym. Kiedyś byłem żyjącym człowiekiem, nekromantą.
Kłamałem, ale nie byłem w końcu tak daleki od prawdy. Patrzył się na mnie w zupełnym milczeniu.
- Nekromantą - powtórzył cicho - Jesteś upadłą duszą?
Skrzywiłem się.
- Nie lubię tego określenia. Po prostu zbłądziłem i zostałem ukarany.
Uśmiechnął się i zamknął oczy.
- Istnieje jeszcze sprawiedliwość - wtulił policzek w poduszkę - Jaką mocą dysponujesz, nekromanto?
- Poza tym, co ci pokazałem, nie umiem nic innego - skłamałem - Nigdy nie byłem zbyt potężny.
Ale on zasnął już, nadal lekko uśmiechnięty. Westchnąłem i okryłem ostrożnie jego ramiona. Jego sny były zbyt beztroskie, bym mógł się nimi karmić dzisiejszej nocy.












 


Komentarze
mordeczka dnia padziernika 12 2011 22:46:18
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Brak e-maila) 04:31 01-01-2007
wrrr hołd pisze się przez "h" a poza tym boskie smiley
Kirikos (Brak e-maila) 12:14 02-01-2007
Uwielbiam.Terinose jest cudowny.Opisy ciekawe, nie nudziłam się ani przez chwilę.Szkoda, że wszystko co dobre, szybko się kończy ^^
eks (Brak e-maila) 00:06 03-01-2007
jak zawsze - super! czekam na więcej.
Funny Bunny (Brak e-maila) 14:59 03-01-2007
ale jak to koniec...? definitywnie...? odtatecznie...?
bez odwołania...?
Ale to jest takie suuuper... i szkoda że to koniec T_T
Schensi (Brak e-maila) 19:06 08-01-2007
Świetne *^^* defitywny koniec... a szkooda a chcialam doczekac ich dziecka xDDDDD znaczy setki dzieci ^^ naprawde swietne opowiadanie smileysmileysmiley czekam na wiecej takich ^^
dizzy (Brak e-maila) 19:25 14-01-2007
Nie mogłam odejść od komputera, póki nie przeczytałam do końca. I nie będę się rozdrabniać - świetne, no.
zwykła_ja (Brak e-maila) 09:23 05-06-2007
Od czego by tu zacząć? Może od tego,że opowiadanie bardzo mi się podobałosmiley Interesująca fabuła, właściwie od początku do końca. Pomysł z mieczem był rewelacyjny. Jesli chodzi o styl pisania, to jest on naprawdę przyjemny i czyta się niezwykle lekko. Szczególnie zachwyciły mnie opisy miejsc i rzeczy. Odwzorowałaś je w taki sposób iż wydawały niczym "żywe" smiley

Co do minusów, to przyznam, że w ogóle nie przypadła mi do gustu postać kapłana. Fanatyzm religijny mnie osobiście odrzuca. Wydaje mi się,że jego postawa była nieco przesadzona. Poza tym więcej wewnętrznych rozterek głównych bohaterów! Brakowało mi tego zwłaszcza w przypadku kapłna. Z tego powodu, postacie jak i relacje pomiędzy nimi wydały mi się trochę płaskie.

Tak jak dizzy nie mogłam odejść od kompa, dopóki nie przeczytałam do końca. To chyba mówi samo za siebie smiley Pozdrawiam!
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum