The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Grudnia 22 2024 03:49:53   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Zaklęty w miecz 4
Cearteh wyrwał mi miecz z ręki i ruszył w pogoń. Przekląłem, nałożyłem pierścień, całując wcześniej ciepły kamień i pobiegłem za nimi. Samotny kapłan nie miał szans z tak potężnym nekromantą, nie mogłem zostawić go samego. Zatrzymałem się na pustym korytarzu i skoncentrowałem. Jaganein biegł w stronę wyjścia, pozostawił za sobą smugę woni strachu i wściekłości. Zamknąłem mu drzwi przed nosem, a potem wszystkie następne, które znajdowały się w głównym holu. Zatrzymał się na środku sali i rozejrzał w panice. Zanim jednak stanął do walki z nadbiegającym kapłanem, w mgnieniu oka znalazłem się za jego plecami i wykręciłem ręce. Wprawdzie marzyłem o tym, by przypomnieć sobie na nim niektóre z mych sztuczek, ale w końcu to nie moim zadaniem było go zabić. Cearteh zatrzymał się przy nas i dysząc spojrzał na mnie nieufnie. Nekromanta próbował się wyrwać, ale przestał, gdy złamałem mu rękę. Zajęczał i spojrzał kapłanowi prosto w oczy. Czułem słodki zapach jego przerażenia i krwi.
- On cię zdradzi - wysapał - Nie ufaj mu.
Kapłan uśmiechał się zimno, poprawiając chwyt na rękojeści.
- Nie ufam - syknął i pchnął potężnie, przebijając na wylot pierś mężczyzny i wbijając sztych miecza w moją.
Krzyknąłem i wypuściłem bezwładne ciało, by ześlizgnęło się po klindze. Spojrzałem na swoją pierś. Rana zabliźniała się właśnie, ale ból był niesamowity.
- Nie musiałeś tego robić.
Patrzył na mnie w milczeniu. Ręce mu drżały, ale panował nad sobą.
- Leczysz się.
- Jestem smokiem - przypomniałem mu zimno, pocierając znikającą bliznę - Zabić mnie może jedynie drugi smok. Pomogłem ci przecież, do cholery!
- Plugastwo - syknął.
- No tak - mruknąłem i wyminąłem go kierując się w stronę korytarza. Już czułem zbliżającą się słabość. Musiałem porządnie nadszarpnąć mój magazyn energii - Może zapomnisz na moment o zabijaniu i zainteresujesz się dziećmi, które przetrzymuje na dole?
Niemal nie wypuścił miecza. Podbiegł go mnie i chwycił za ramię, próbując zatrzymać. Odwróciłem się do niego, wciągając jego zapach.
- Dzieci? Żyją? - spoglądał mi uważnie w oczy, jakby chciał wybadać czy nie kłamię.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem pod nogi, na wyłożoną zakurzonymi płytkami podłogę.
- Są pod nami. Czwórka.
Nabrał tchu i schował miecz do pochwy.
- Prowadź.
Uniosłem brwi.
- Teraz mi wierzysz?
- I tak nie mogę cię zabić - warknął - A co do dzieci, to bardzo chcę ci uwierzyć, mroczny. Prowadź.
Schody prowadzące do lochów były strome i śliskie. Zimno i wilgoć panujące na dole wcale nie sprawiały mi przyjemności i pożałowałem, że nie ubrałem się przed tą wycieczką. Na dole wyczuwałem zapach nieumarłych i potężnej magii krwi. Ostrzegłem kapłana, ale uspokoiłem go, że nie będzie musiał walczyć. Nie zaufał mi i wyciągnął miecz. Weszliśmy do niewielkiej, oświetlonej pochodniami sali. Na wymiecionej do czysta podłodze wymalowano świeżą krwią kilka wpisanych w trójkąt okręgów, otoczonych równymi łukami run. Cearteh sapnął, ale zanim spróbował zatrzeć inkantacje, ruchem ręki sprawiłem, że znikły.
- Tam - wskazałem na jeden z trzech wychodzących z salki korytarzy i bez wahania ruszyłem w tamtym kierunku. Cearteh poszedł za mną, rzucając jeszcze jedno spojrzenie na czystą teraz podłogę.
Korytarz prowadził do większej komnaty i tam się kończył. Zatrzymałem się i rozejrzałem, objętym spojrzeniem obdarzając trzy stojące przy ścianie ghule. Cearteh sapnął na ich widok, a one zawęszyły niespokojnie w jego kierunku. Za ich plecami dojrzałem niewielkie drewniane drzwi. To stamtąd słyszałem płacz dzieci.
- Terinose...
Ghule szły w naszym kierunku. Wprawdzie mnie nie uważały za wroga, jednak kapłana wprost odwrotnie. Machnąłem ręką i zwaliły się bez życia na podłogę, w mgnieniu oka rozsypując się w tłusty pył. Cearteh opuścił miecz.
- Co...
- Uwolniłem je - mruknąłem, kierując się w stronę drzwi - Przecież tego chciałeś, prawda?
Zagapił się na mnie w szoku i bez zrozumienia.
- Tak - wyszeptał.
Drzwi, mimo wieku, były solidne, do tego wzmocniono je kilkoma zaklęciami. Mogąc wreszcie wypróbować swą siłę, wbiłem paznokcie w drewno i szarpnąłem mocno. Deski popękały pod moimi palcami niczym szkło i posypały się na ziemię. Płacz wzmógł się i teraz nawet kapłan go usłyszał.
- Są! Miałeś rację.
Rzuciłem mu długie spojrzenie i wszedłem do środka. Pomieszczenie było niewielkie i nieziemsko śmierdziało. Dzieci niegdzie nie widziałem, ale nadal wyraźnie słyszałem ich pochlipywania. Zatrzymałem się, czując jak narasta we mnie zapomniany już dawno instynkt. Z zaciśniętymi zębami wszedłem głębiej i zajrzałem do dziury w podłodze. Cztery pary zapłakanych oczu spojrzało na mnie strachliwie.
- Boże - syknął Cearteh - Trzeba je stamtąd wyciągnąć!
Uklęknąłem i sięgnąłem rękoma w głąb. Ostre ząbki natychmiast zacisnęły się na mojej dłoni. Roześmiałem się i wyciągnąłem szarpiącą się, brudną jak nieszczęście dziewczynkę.
- Nie zrobimy ci krzywdy, mała - delikatnie poluzowałem jej szczęki i wyswobodziłem dłoń - Trzymaj - podałem dziecko Ceartehowi. Zdjął płaszcz i otulił ją natychmiast. Rozpłakała się, rozpoznając w nim kapłana.
Pozostała trójka była płci męskiej i nie próbowała już gryźć, chociaż jeden chwycił mnie kurczowo za włosy i trzymał tak, dopóki delikatnie nie poluzowałem jego piąstki. Nie znałem się za bardzo na ludzkich dzieciach, ale żadne z nich nie mogło mieć więcej jak sześć lat. Strachliwie spoglądały w stronę drzwi, jakby oczekiwały, że pojawi się w nich ich gnębiciel.
- Ce do mamy - piąstka chłopca znów zacisnęła się na moich włosach - Do mamy.
Westchnąłem i przytuliłem go do siebie. Spragniony czułości i ciepła przywarł do mnie całym ciałem. Pogładziłem go pod główce, poddając się instynktowi opiekuńczemu. W końcu byłem smokiem i są rzeczy, których nigdy nie uda mi się zmienić. Cearteh patrzył na mnie w osłupieniu.
- Zabierzmy je na górę - powiedziałem - Czułem tam kuchnię. Są przeraźliwie chude.
Pokiwał głową i nie zabronił mi zabrać od siebie dziewczynki. Uniosłem chlipiącą dwójkę i wyszedłem z pomieszczenia. Zgoda, jestem kim jestem i dopuszczałem się wielokrotnie gorszych czynów, jednak nigdy nie skrzywdziłbym dziecka. Żałowałem teraz, że sukinsyn umarł tak szybko.
Młode uspokoiły się trochę, gdy zanieśliśmy je z kapłanem do łaźni. Pluskały się w gorącej wodzie, robiąc pianę ze znalezionych tam mydeł, jednak nigdy nie oddalały się od nas za daleko. Sam z ulgą zanurzyłem się w wodzie, spragniony tego uczucia jak żadnego innego wcześniej. Obserwując czujnie dzieciaki, z irytacją przejechałem dłonią po ciężkich, gęstych włosach. Im szybciej je obetnę, tym lepiej.
- Nie rozumiem - powiedział siedzący obok mnie Cearteh - Dlaczego to robisz? Mógłbyś je przecież zabić. I mnie.
Warknąłem i spojrzałem na niego ze złością. Dziewczynka właśnie wyrywała mydła chłopcom. Pomyślałem, że nie tylko mój gatunek słynie z wrednych samic i ułagodziłem gniew.
- Smoki nie zabijają dzieci - powiedziałem - Nie skrzywdziłbym młodego, nawet gdyby próbowało mnie zabić. No dobrze, gdyby nie było innego wyjścia, może bym to zrobił - przyznałem, przypominając sobie o Wertym, ale w końcu chłopak wchodził już w wiek młodzieńczy i właściwie się nie liczył - A co do ciebie, to mówiłem już przecież. Złożyłem przysięgę.
Któryś z chłopców rozdarł się na całe gardło i raz jeszcze przegrałem ze swym instynktem. Byłem ojcem trojga dzieci, każde z nich pierwsze lata życia spędziło u mego boku. Trudno się pozbyć przyzwyczajeń. Pogodziłem dzieciaki pod uważnym, nieodgadnionym spojrzeniem kapłana i wyszedłem z basenu kąpielowego. Z irytacją wyciskając wodę z włosów, rzuciłem Ceartehowi ponure spojrzenie.
- Idę znaleźć coś do ubrania. Przy okazji rozejrzę się po kuchni. Przypilnuj ich.
Kiwnął głową. Czułem, że odprowadza mnie spojrzeniem, gdy wyszedłem na korytarz.
Większość komnat w zamku była zupełnie pusta, łatwo jednak znalazłem sypialnię nekromanty. Bogato urządzony pokój pachniał księgami, lawendowymi świecami i jedwabiem. Oraz trupem. Pustooki mężczyzna, którego ostatni raz widziałem jak powozi czarnym zaprzęgiem, leżał nieruchomo na środku komnaty i robił to, co powinien zrobić już dawno temu. Czyli się rozkładał. Przekroczyłem go obojętnie i otworzyłem szafę. Wybrałem jeden z prostszych strojów, zmieniłem jego krój oraz rozmiar i ubrałem go, spoglądając w lustro. Prócz włosów, nic więcej się nie zmieniło. Przesunąłem palcami po wąskiej twarzy, wydatnym, zadartym nosie i kwadratowej nieco szczęce. Obnażyłem zęby, by z zadowoleniem stwierdzić, że robią takie wrażenie jak zawsze. Czarne jak węgiel oczy o pionowych, żółtych źrenicach lśniły lekko w półmroku komnaty.
Dotknąłem włosów. Były grube, bardzo ciężkie, jak to tylko mogą być włosy smoków. Przydałby mi się nóż i to szybko. Choć z drugiej strony przystrojony w taką długą, czarną pelerynę przypominałem bardzo ojca. Z roztargnieniem dotknąłem pierścienia i odwróciłem się od lustra. Czas znaleźć kuchnię.
Pierwsze co wyczułem gdy wszedłem do wielkiego pomieszczenia, to zapach mięsa. Zamarłem w progu, rozglądając się czujnie, próbując wyłowić coś smoczym wzrokiem z cieni zalegających w kątach i pod stołami. Prócz zapachu jedzenia i przypraw czułem też nieznaczną woń rozkładu. Bezszelestnie wsunąłem się do środka i o mało nie potknąłem się o trupa młodego mężczyzny leżącego tuż przy progu. Nie czułem od niego żadnego zapachu, ale wystarczyło spojrzeć w jego wykrzywioną, pozieleniałą twarz, by domyślić się, że został otruty. Albo zrobił to sam.
Kilka metrów dalej, między stołami, leżała postawna, ubrana w fartuch kobieta. To ona wydzielała smród rozkładu i podobnie jak ten mężczyzna w sypialni, żyła dłużej niż przeznaczył jej to Tworzyciel. W kominku leżały polana przygotowane do rozpalenia, przywołałem więc płomień i poczekałem aż stanie się wystarczająco silny. Nakazałem ciałom wstać i wejść do kominka, a kiedy sztywno wykonywały moje polecenie, zajrzałem do magazynu. Czując za plecami swąd palonego ciała, rozejrzałem się w poszukiwaniu mięsa. Świeże jego płaty leżały na pniaku do rąbania. Ślina natychmiast napłynęła mi do ust, palce mimowolnie wykrzywiły w szpony, ale nagle przypomniały mi się dzieci trzymane na dole. Nie sądziłem, żeby Jaganein był zdolny do czegoś takiego, ale wolałem nie ryzykować. Wykrzywiając usta wrzuciłem mięso do huczącego ognia. Magiczny płomień pochłaniał właśnie kości obu trupów.
- Pieczesz coś? - w drzwiach pojawił się Cearteh, a spomiędzy jego nóg spojrzały na mnie niepewnie cztery pary oczu.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Nic, co byś chciał zjeść. Na wszelki wypadek palę mięso, które tu znalazłem.
Pobladł i pokiwał głową.
- Cholernie dobry pomysł.
- Czy będzie karmel? - zapytała dziewczynka ciekawie - Mama zawsze dawała mi karmel...
Z roztargnieniem pogładził ją po główce, a potem wprowadził całą czwórkę do kuchni. Wróciłem do magazynu, obwąchałem nieufnie kiełbasy i po chwili wahania odłożyłem je na bok. Najbezpieczniejsze były chyba warzywa, choć na samą myśl o nich robiło mi się niedobrze. Może zapoluję na coś nocą, gdy cała piątka pójdzie spać.
- Będziesz musiał zrobić coś do jedzenia - powiedziałem do Cearteha, gdy wrzucałem pozostałe wędliny do ognia - Ja nie znam się na warzywach - chwyciłem jeden z noży kuchennych i wskazałem nim w stronę drzwi - Ja mam coś do załatwienia.
Spojrzał na mnie zimno i podejrzliwie.
- Co masz zamiar zrobić?
- Obciąć włosy. Zaraz wrócę.
Odchodząc usłyszałem, jak jeden z chłopców pyta się, dlaczego "pan wojownik" chce ściąć takie ładne włosy. Uśmiechnąłem się, słysząc łagodne tłumaczenia kapłana. Byłby dobrym ojcem, choć pewnie obraziłby się, gdybym mu to powiedział.
Cholerne kudły stawiały dzielny opór i szybko zrezygnowałem z obcięcia się na krótko. Zadowoliwszy się skróceniem ich do połowy pleców, splotłem warkocz i obejrzałem się uważnie w lustrze. Jak każdy smok lubiłem dobrze wyglądać i wcale nie kryłem się ze swą próżnością. Byłem też dumny ze swoich dzieci, każde piękniejsze od drugiego, silne i sprytne. Jednak nie na tyle, by przyjąć moje nauki. Schodząc z powrotem na dół, zastanawiałem się, jak zginęły. Może zabiła je melancholia. A może ich własne matki.
- Czy wojownik będzie jadł? - zapytała ciekawie dziewczynka, gdy zasiadłem wraz z nimi do stołu.
Uśmiechnąłem się do niej, choć zapach gotowanych warzyw przyprawiał mnie o mdłości.
- Nie, nie jestem głodny - spojrzałem w stronę pieca - Chcecie karmel?
Krzyknęły radośnie, tak jakby jeszcze dwie godziny temu nie płakały w śmierdzącej dziurze w lochach. Odszedłem od stołu i zakrywając co robię przed ich ciekawskimi spojrzeniami, bez rozpalania ognia, samą mocą, stopiłem cukier na brązową masę. Wracając, złapałem zamyślone spojrzenie kapłana. Uśmiechnąłem się do niego szeroko i dałem mu największy kawałek.
- Spróbuj.
Spojrzał na karmel, jakby spodziewał się, że wybuchnie.





- Nie rozumiem - wyszeptał - Próbujesz mnie oszukać? Omamić?
Odwróciłem się. Stał w progu pokoju, który zmieniliśmy w sypialnię maluchów i patrzył na mnie w zamyśleniu.
- Cii - przyłożyłem palec do warg - Wreszcie zasnęły.
Spojrzał na skulone na łóżku dzieci, a potem znów na mnie. Złocisty blask bijący z oczu nie pozwolił mi rozpoznać o czym myśli. Wyczuwałem od niego jedynie nieufność i konsternację.
- Musimy porozmawiać - powiedział cicho - Usłyszymy, jeśli się obudzą.
Przytaknąłem i bezszelestnie wstałem z podłogi. Przeszedłem za nim do pokoju obok i ciężko usiadłem na jednym z foteli. Czułem się zmęczony. I fizycznie i psychicznie. Mieszkając w mieczu nie spałem w dosłownym tego słowa znaczeniu i teraz miałem wrażenie, że tylko zamknę powieki, a zapadnę w ciemność.
- Co chcesz wiedzieć? - zapytałem, nie ukrywając senności.
Usiadł przede mną i patrzył na mnie długo.
- Wszystko. Ale najpierw opowiedz mi o dzieciach.
Uniosłem brwi, nie ukrywając zaskoczenia.
- O dzieciach?
- Co chcesz z nimi zrobić? Ale mów prawdę, plugastwo.
Zamrugałem.
- Przecież chcesz je odwieźć do wioski. Prawda?
Spojrzał na mnie dziwnie. Zdecydowanie wyjął miecz z pochwy i postawił go na ziemi między nami, wspierając ręce o rękojeść.
- I ty masz zamiar mi na to pozwolić? - sądząc po głosie był wściekły - Tak po prostu?
Westchnąłem i zamknąłem na moment oczy, odchylając głowę do tyłu. Naprawdę byłem zmęczony, do tego cholernie głodny, i nie miałem ochoty mu teraz wszystkiego tłumaczyć. Z drugiej strony jednak nie chciałem go też stracić.
- Ile wiesz o smokach? - zapytałem więc.
Zmrużył oczy i pokręcił głową.
- Niewiele. Czytałem książkę napisaną przez jednego z twoich, nic więcej. Resztę wiem ze słyszenia.
- Więc powinieneś nadrobić szybko braki w edukacji - powiedziałem zimno - Może wtedy zrozumiesz moje postępowanie - wskazałem w stronę sypialni młodych - Samce smoków mają bardzo silny instynkt opiekuńczy, bo to one opiekują się potomstwem. Dlatego nie mógłbym skrzywdzić dziecka. Nigdy tego nie zrobiłem przez wszystkie setki lat mojego życia. No dobrze, może prócz jakiś ekstremalnych sytuacji.
Zamrugał. Widać było, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
- Instynkt?
- Silniejszy od instynktu ludzkich matek. Nie mogę się od niego uwolnić. Dlatego jutro z samego rana weźmiemy powóz i odwieziemy je do wiosek. A wcześniej pogrzebiemy te znalezione w rowie.
Nie powiedziałem nic o Wertym. Nie sądziłem, żeby przyjął to dobrze, nie chciałem sprowadzać z powrotem jego myśli w tym kierunku. I tak już wystarczająco cierpiał. Pokiwał głową i lekko rozluźnił mięśnie.
- Więc nie udajesz?
- Jak tylko wrócimy do świątyni, poczytaj sobie o smokach.
Zacisnął wargi.
- Wrócimy? My?
- My - podkreśliłem, ukrywając irytację - Dobrze słyszałeś.
Zacisnął zęby. Objął rękojeść tak mocno, że aż pobielały mu palce.
- Wytłumacz to. Zamierzasz ze mną podróżować? Pojechać do samej świątyni?
Westchnąłem i potarłem skronie. Żyję ledwie od kilku godzin, a już chwycił mnie ból głowy. Ciekawe co mnie jeszcze spotka, zanim położę się spać.
- Zacznę od początku - powiedziałem powoli - I wysłuchaj mnie spokojnie. Dwa lata temu, przy twojej inicjacji, złożyłeś przysięgę. Powiedziałeś, cytuję, "będę mu wierny aż do śmierci, a on będzie wierny mnie". Tak było?
Pokiwał głową, marszcząc brwi.
- Mówiłem o mieczu.
- Czyli o mnie, bo ja byłem tym mieczem, który trzymałeś w dłoni, nie ten tu kawałek stali, który może zniknąć na jedno moje skinienie, więc przestań mi nim grozić. Mówiłeś o mnie i ja tej przysięgi zamierzam dotrzymać - pochyliłem się, by spojrzeć mu w oczy. Wzdrygnął się i odwrócił wzrok - Jaganein miał pewną rację, mówiąc o naturze smoków. Zawsze dotrzymujemy przysiąg. To sprawa honoru. A dla mnie, wbrew temu, co mu powiedziałem, ten honor jest niezwykle ważny.
- Nie wierzę, by tylko to tobą kierowało - znów spojrzał na mnie. Gniewnie - Może i jesteś smokiem. Ale jesteś też nekromantą. I to tym najgorszym. Pierwszym - głos załamał mu się lekko - Boże... co ja takiego narobiłem.
Błyskawicznie pochyliłem się do przodu, chwyciłem go za nadgarstki i przyciągnąłem go do siebie, aż niemal zetknęliśmy się nosami. Szarpnął się, ale był zupełnie bezsilny; trzymałem go mocno i nie zamierzałem wypuścić. Odwrócił wzrok, by nie patrzeć mi w oczy. Pachniał strachem.
- Nie słuchałeś, co mówiłem Jaganeinowi - syknąłem - Nic nie zrozumiałeś. To co robię, nie jest moim widzimisię, ja chcę przetrwać. Jestem ostatni z mego gatunku, kapłanie, ale wciąż mam szansę, by go odnowić. Czy to nie jest wystarczający powód, by żyć? Zamiarem mego ojca nie było stworzenie brudnej, plugawej jak to nazywasz, magii. To wasza, ludzka moc ją tak wykoślawiła. A tym samym i nas.
- Nauczyłeś jej ludzi - wysyczał, spoglądając mi w oczy - Przeniosłeś ten brud na mój gatunek!
Warknąłem i puściłem jego ręce. Wycofał się natychmiast, podnosząc upuszczony miecz. Drżał, ale nie wiedziałem czy ze złości czy strachu.
- Byliście jedynymi obiektami, na których mogłem eksperymentować - powiedziałem zimno - Walczyłem o życie, kapłanie. O życie moich dzieci.
Zamrugał.
- Tak, miałem dzieci. Troje - zacisnąłem zęby - Odrzuciły moją magię, widziały co ze mną zrobiła. Nic nie rozumiały - zamknąłem oczy - I nie żyją.
Milczał. Spojrzałem na niego lodowato.
- Tylko na ludziach mogłem sprawdzić, jak rozwija się skażenie. Jak ewoluuje, niszczy sumienie i skrupuły. Uzależnia. Okazało się, że ludzie są na nie bardziej podatni - parsknąłem - Oczywiście. Przecież to wasza moc, przybyła razem z wami, zniekształciła znany nam świat. Ja ofiarowałem wam nieśmiertelność, której tak bardzo pragnęliście. Pozwoliłem zaczerpnąć wam z tej studni brudu i krwi. I przy tym się uczyłem.
Zacisnął zęby. Strach walczył w nim ze wściekłością.
- Tym byliśmy dla ciebie? Wielkim eksperymentem?
- Dokładnie - powiedziałem zimno - Chcę jednak podkreślić, że obdarzyłem tym darem zaledwie czwórkę ludzi. Czwórkę. Nie sądziłem wtedy, że może się rozprzestrzeniać niczym choroba. Że dla ludzi jest zaraźliwy.
Zamrugał.
- Kłamiesz.
- Czwórkę - powtórzyłem ostro - Nie więcej. I to nie z litości czy jakiś tam skrupułów. Nie chciałem tworzyć sobie stada wrogów o podobnej mojej, mocy. Mieli być moimi uczniami, tylko tyle. Potem wszystko wymknęło się spod kontroli.
- Więc dlaczego tego nie powstrzymałeś? Masz przecież taką moc!
- Siedziałem w mieczu, kapłanie. Uśpiony.
Opadł na oparcie. Był blady jak ściana.
- Nie wierzę.
- To nie ma znaczenia, i tak ci to udowodnię. Już dzisiaj zrobiłem krok ku przywróceniu ładu, czy jak tam tego po kapłańsku nie nazwiesz. Nauczyłem się wystarczająco dużo o tym, co odkrył mój ojciec. Zamierzam zamknąć eksperyment. A ty - wskazałem na niego pazurem - mi w tym pomożesz.
Patrzył na mnie w szoku i z rodzącym się powoli zrozumieniem.
- Zamierzasz pozabijać nekromantów - wyszeptał.
- I ich twory - przytaknąłem - Wszystkich mrocznych jacy chodzą po świecie. Prócz mnie, oczywiście. Bo ja zamierzam się oczyścić. Bez tego nie odnowię mego gatunku.
- Oczyścić?
- Przez te pół wieku, kiedy byłem świadomy i siedziałem w mieczu, zdążyłem wiele przemyśleć - uśmiechnąłem się ponuro - Mój ojciec popełnił wielki błąd dotykając w ogóle magii ludzi i próbując ją zmienić na użytek smoków. To było z góry skazane na porażkę. Mocy nie da się przekształcić, to ona przekształca nas. Jedynym wyjściem jest znalezienie odpowiednika tej siły we mnie. W ciele smoka. Jej smoczej wersji.
Patrzył na mnie w milczeniu i lekką zgrozą. Powoli pokręcił głową.
- Nie wyobrażam sobie, żeby to było możliwe.
Parsknąłem.
- Gdyby to było takie proste, mój ojciec dawno znalazłby rozwiązanie - mruknąłem - Jednak te dwa lata, które spędziliśmy ze sobą, wiele mnie nauczyły. Znalazłem kogoś, u kogo mogę szukać rozwiązania - uśmiechnąłem się - Nie zgadniesz, kogo.
Powoli się wyprostował. Oczy mu błyszczały.
- Tworzyciel.
Trzeba było przyznać, że mnie zaskoczył. Z uznaniem pokiwałem głową.
- Brawo, dokładnie. Popełniliśmy wielki błąd, sądząc że skazał nasz gatunek na wyginięcie. Zamiast odwracać się od niego, powinniśmy uważniej poszukiwać jego wskazówek, a te na pewno nam dał. Poddał nas próbie, a my jej nie przeszliśmy - zacisnąłem pięści - Rozumiesz teraz?
Pokiwał bardzo powoli głową.
- Nadal do końca ci nie wierzę - przyznał - Ale walczyłeś z tym nekromantą... na moich oczach. Pomogłeś mi go zabić. I nie musiałeś tego robić.
- I na twoich oczach zabiję jeszcze wielu - uśmiechnąłem się - A ty mi w tym pomożesz. Potrzebuję świątyni.
Poderwał głowę. Mocnej chwycił za miecz.
- Do czego?!
- Bo macie siatkę informacyjną, szpiegów, bibliotekę. Nie będę latał po świecie i latami poszukiwał mrocznych. Świątynia ma mnóstwo informacji o ich występowaniu, działaniach i mocy. Oszczędzi nam to wiele pracy.
Pokręcił głową w niemym zdumieniu.
- Nadal nie mogę ci uwierzyć. Boję się to zrobić.
Roześmiałem się.
- Prześpij się z tym, dobrze to przemyśl - wstałem z fotela - Ja lecę zapolować. Nie jadłem nic od... - roześmiałem się - Od początku życia.
Oczy rozszerzyły mu się, gdy zrozumiał o czym mówię.
- Polować?
Rzuciłem mu rozbawione spojrzenie.
- Smoki jedzą mięso, kapłanie. Najlepiej świeże i krwiste. A jeszcze lepiej, gdy złapie się je samemu - przeciągnąłem się - Do tego tęsknie za lataniem. Nie robiłem tego od tysiąca lat.
- L... ludzi... Polujesz na ludzi?
Spojrzałem na niego z urazą i obrzydzeniem.
- Wybaczam ci to, Cearteh, bo pewnie naczytałeś się gdzieś jakiś głupot dla chłopstwa - powiedziałem zimno - Nie jadam ludzkiego mięsa. Gdybym to robił, chyba nie miałbym skrupułów przed skorzystaniem ze spiżarni Jaganeina, co? Najbardziej lubię owce. Widziałem tu kilka stad.
Milczał, gdy wychodziłem na korytarz, czułem jednak, że odprowadza mnie spojrzeniem. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy pomyślałem, jak trudna decyzja go czeka. Poznałem go dobrze przez te dwa lata, jednak nie miałem pojęcia, co teraz zrobi. Nie chciałbym go stracić, cholera, właściwie to nie pozwolę mu odejść. Jak smok kogoś lubi, to lubi go naprawdę. I do końca.
Jeszcze o tym nie wie, ale moje plany związane z nim, wykraczają daleko poza wspólne zabijanie mrocznych. O tym jednak dowie się bardzo szybko. Nie słynąłem nigdy z cierpliwości.





Noc była deszczowa i bardzo zimna. Wielkie lodowate krople natychmiast przemoczyły mi ubranie i zanim udało mi się wspiąć po wąskich schodach na mur, a z niego na szczyt jednej z baszt, byłem już zupełnie mokry. Powietrze pachniało wilgocią, jesienią i dymem z kuchennego komina. Prócz monotonnego szumu deszczu i własnego oddechu nie słyszałem nic innego.
Wsparłem się o ząbkowany murek otaczający szczyt baszty i zapatrzyłem w ciemność. Smoczy wzrok przebił się nie bez trudu przez zbitą ścianę deszczu i wypatrzyłem w mroku dwie, przytulone do siebie sylwetki śpiących koni. Będę musiał się nimi zająć, gdy wrócę z polowania. No i trzeba pomyśleć o pochowaniu Wertego. Żal mi było chłopaka, był w końcu dzieckiem, stracił jednak życie w słusznej sprawie. Wiedziałem, że kapłan myśli o tym inaczej, dlatego wolałem usunąć ciało z jego oczu. Bałem się, że wspomnienie tego, co musiał przeze mnie uczynić sprawi, że znów się ode mnie odsunie.
Rozebrałem się niespiesznie, delektując się chłodem i wilgocią. Mokre włosy ciążyły mi, gdy rozplątywałem warkocz i rozpuściłem je na plecy. Smocza magia zawibrowała mi w kościach, głuchy pomruk wydostał z gardła. Zamiana zajęła mi kilka sekund. W jednej chwili zamiast stać na dwóch nogach, stałem na czterech i zajmowałem cały szczyt baszty. Rozpostarłem skrzydła, ciesząc się siłą i gracją mięśni, głuchym odgłosem walących w twardą błonę kropel deszczu. Machnąłem nimi na próbę i skoczyłem z wieży, łapiąc wiatr i zawijając go w magię. Czułem brud ludzkiej skazy, gdy wznosiłem się w górę, ku chmurom. Nienawidziłem jej, pragnąłem by znikła z mej mocy, przestała ją bezcześcić. Jeszcze kilka lat, a może tak się stanie. I smoki znów pojawią się na niebie.
Dwie godziny później, najedzony i przemile senny, wylądowałem bezszelestnie obok śpiących koni. Zanim zaskoczone zwierzęta zdążyły zareagować na moją obecność, narzuciłem na nie czar spokoju i nagnałem przez bramę na dziedziniec zamku. Uniosłem w łapie ponadgryzane przez lisy ciało Wertego i zakopałem je głęboko w ziemi, razem z trójką znalezionych w rowie dzieci. A potem, brudny od błota i trawy, wróciłem na dziedziniec i zanurzyłem łapy w wodzie tryskającej z fontanny.
- Och, boże - usłyszałem.
Odwróciłem gwałtownie łeb i rozluźniłem się na widok stojącego we wrotach zamku Cearteha. Patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczyma.
- Nie śpisz? - zapytałem.
Drgnął na dźwięk mego głosu. Trzeba było przyznać, że zamek też, kiedy potężne echo rozeszło się między jego murami.
- Jesteś wielki - wyszeptał kapłan - Nie sądziłem, że smoki są aż tak duże.
Rozłożyłem skrzydła, by mógł mi się lepiej przyjrzeć. Szczerze mówiąc nigdy nie byłem największym z samców. Od nozdrzy do czubka ogona miałem z czterdzieści metrów, rozpiętość skrzydeł wynosiła siedemdziesiąt. Samice dochodziły do sześćdziesięciu metrów długości.
- I jesteś biały - dodał z wyraźnym zdumieniem - Nie spodziewałem się tego. Myślałem o czerwieni.
Otrząsnąłem łapy z wody i przysiadłem na zadzie. Nie spuszczał wzroku z moich czarnych jak antracyt szponów.
- O czerwieni? - zdumiałem się - Dlaczego?
- Bo nekromanta mówił o czerwonym szponie. Myślałem, że to twój.
Uniosłem łapę i poruszyłem długimi palcami.
- To był pazur mojego syna, nie mój - powiedziałem, patrząc na rękę - Dziecięcy pazur. Ty nazwałbyś go mlecznym. Tak jak wasze zęby.
Pokiwał głową.
- Muszę przyznać, że twoje oczy robią wrażenie - powiedział cicho - Nie chciałbym zobaczyć ich kiedyś w mroku.
Spojrzałem w mącone kroplami lustro wody w basenie fontanny. Nie dostrzegłem mego odbicia, jednak żółty blask ślepi był widoczny. Zgiąłem szyję i przejechałem dłońmi po łbie, jakbym układał wyimaginowaną fryzurę. Wyszczerzyłem zęby w diamentowym smoczym uśmiechu.
- Przyznaj, że cały jestem zachwycający - roześmiałem się, aż ziemia zadrżała - Nie ma piękniejszego smoka ode mnie.
- Bo jesteś jedyny - zauważył i, ku mej radości, roześmiał się cicho - Wracaj do zamku, nie chcę stracić cię z oczu.
Opadłem z powrotem na cztery łapy.
- Nie spałeś?
- Usłyszałem jakieś hałasy i rżenie koni, wiec zszedłem - powiedział i rozejrzał się po dziedzińcu. Westchnął z ulgą gdy wypatrzył skulonego przy murze, wystraszonego mą obecnością Promienia - Przyprowadziłeś go. I... - drgnął nagle - I klacz.
Westchnąłem i spojrzałem w stronę baszty, na szczycie której zostawiłem ubranie.
- Zmienię się i przyjdę do komnaty - powiedziałem, udając że nie dostrzegam jego smutku - Ty zajmij się końmi.
- Tak - powiedział martwym głosem.
Przekląłem w myślach, gdy wspinałem się po murze w stronę wieży. Musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby zapomniał. Albo żeby chociaż się z tym pogodził.
Dzieci spały grzecznie, gdy po kilkunastu minutach zajrzałem do ich sypialni. Pogładziłem każde z nich po główce, jednocześnie sprawdzając mocą, czy nie są chore. Miały pasożyty, ale tym już zajmą się ich rodzice. Uśmiechnąłem się gdy przypomniałem sobie, co robił ojciec, gdy wracałem zarobaczony z mych młodzieńczych wędrówek. Mięsożercy łatwo łapią podobne choroby, a młodzież nie umie jeszcze się ich wystrzegać. Smaku ziół, którymi mnie wtedy faszerował, nie zapomnę chyba nigdy.
- Wszystko dobrze? - zapytał od drzwi Cearteh. Pokiwałem głową i w milczeniu skierowałem się do naszego pokoju. I przekląłem gdy tylko przekroczyłem próg.
- Nie będę spał na ziemi! - warknąłem, wskazując na rozłożone na dywanie koce.
- To ja tu śpię - powiedział zimno - Ty zajmujesz łóżko. I nawet nie próbuj się do mnie zbliżyć.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- A jednak pamiętasz, co tobie obiecywałem.
Rzucił mi bardzo wymowne spojrzenie i zabrał się za ściąganie butów. Roześmiałem się i sprawdziłem posłanie. Pościel była świeża, materac miękki i nagle poczułem się straszliwie senny. Rozebrałem się z magicznie wysuszonych rzeczy i zakopałem się pod kołdrą.
- Tworzycielu - wymamrotałem.
- Nie bluźnij - warknął kapłan ze swego posłania.
- Modliłem się.
- Akurat ci uwierzę.
Westchnąłem ciężko, nawet nie siląc się na otwarcie oczu. Wzruszyłem ramionami.
- Dobranoc.
Zachrapał w odpowiedzi.














Komentarze
mordeczka dnia padziernika 12 2011 22:47:14
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Brak e-maila) 04:31 01-01-2007
wrrr hołd pisze się przez "h" a poza tym boskie smiley
Kirikos (Brak e-maila) 12:14 02-01-2007
Uwielbiam.Terinose jest cudowny.Opisy ciekawe, nie nudziłam się ani przez chwilę.Szkoda, że wszystko co dobre, szybko się kończy ^^
eks (Brak e-maila) 00:06 03-01-2007
jak zawsze - super! czekam na więcej.
Funny Bunny (Brak e-maila) 14:59 03-01-2007
ale jak to koniec...? definitywnie...? odtatecznie...?
bez odwołania...?
Ale to jest takie suuuper... i szkoda że to koniec T_T
Schensi (Brak e-maila) 19:06 08-01-2007
Świetne *^^* defitywny koniec... a szkooda a chcialam doczekac ich dziecka xDDDDD znaczy setki dzieci ^^ naprawde swietne opowiadanie smileysmileysmiley czekam na wiecej takich ^^
dizzy (Brak e-maila) 19:25 14-01-2007
Nie mogłam odejść od komputera, póki nie przeczytałam do końca. I nie będę się rozdrabniać - świetne, no.
zwykła_ja (Brak e-maila) 09:23 05-06-2007
Od czego by tu zacząć? Może od tego,że opowiadanie bardzo mi się podobałosmiley Interesująca fabuła, właściwie od początku do końca. Pomysł z mieczem był rewelacyjny. Jesli chodzi o styl pisania, to jest on naprawdę przyjemny i czyta się niezwykle lekko. Szczególnie zachwyciły mnie opisy miejsc i rzeczy. Odwzorowałaś je w taki sposób iż wydawały niczym "żywe" smiley

Co do minusów, to przyznam, że w ogóle nie przypadła mi do gustu postać kapłana. Fanatyzm religijny mnie osobiście odrzuca. Wydaje mi się,że jego postawa była nieco przesadzona. Poza tym więcej wewnętrznych rozterek głównych bohaterów! Brakowało mi tego zwłaszcza w przypadku kapłna. Z tego powodu, postacie jak i relacje pomiędzy nimi wydały mi się trochę płaskie.

Tak jak dizzy nie mogłam odejść od kompa, dopóki nie przeczytałam do końca. To chyba mówi samo za siebie smiley Pozdrawiam!
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum