The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Grudnia 21 2024 19:33:29   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Running away 48


Rozdział 48

Flashback

Vester Paine ćwiczył na placu treningowym, bezlitośnie okładając Ilesa drewnianym mieczem. Lavin stał z boku i głośno ogłaszał ile razy biedny Iles mógłby paść martwy na placu boju. Rainamar siedział na kamiennym murku, odpoczywając po całkiem ciężkim pojedynku z jakimś ciemnowłosym chłopakiem, którego imienia nawet nie pamiętał. Bolało go całe ciało. Jeszcze nigdy w życiu nie trenowała tak intensywnie, nawet z ojcem Casiusa, Liamem. Wspomnienie tego człowieka od razu zepsuło dobry humor półorka, którego przyczyną był wysiłek fizyczny. Miał nadzieję, że Liam nie wyżywa się już na własnym dziecku. To wspomnienie wzbudziło w nim złość. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić wszelkie męczące go myśli.
Usłyszał za plecami czyjeś kroki i mimowolnie obejrzał się. Ansgar Bregren stał oparty o drewniany filar niewielkiego zadaszenia, przylegającego do schowku na broń. Uśmiechał się lekko, obserwując zmagania młodych rekrutów.
- Widzę, że się obijasz, Ashghan. – rzucił, nie przestając się uśmiechać.
- Nic z tych rzeczy. Czekam na innego przeciwnika. – odparł Rainamar, wcale nie mając ochoty na rozmowy z oficerem.
- Oczywiście. – Bregren nawet nie próbował ukryć swojej złośliwości. – Paine będzie kiedyś niezłym wojownikiem. Wróżę mu karierę. – starszy półork zmienił nagle temat. Wzrok Rainamara natychmiast powędrował w stronę towarzysza. Vester Paine zadał właśnie ostateczny cios Ilesowi, który upadł na ziemię, wzbijając w powietrze tuman kurzu. Lavin zaczął się głośno śmiać. Paine spojrzał na Rainamara i uśmiechnął się szeroko. Półork ostatkami sił zmusił się, żeby pozostać na miejscu. Odkąd poznał tego chłopaka, coś się z nim działo. Długo nie mógł pojąć co, jednak ostatnio doszedł do porozumienia ze swoimi uczuciami. Ves zwyczajnie mu się podobał.
- Skoro tak mówisz, sir.
Ansgar Bregren roześmiał się w głos.
- Sąd ten poważny ton w twoim głosie? Czyżbyś miał dziś zły dzień?
Rainamar spojrzał na niego z ukosa.
- Ciężkie czasy, synu. – zaczął Ansgar i zajął miejsce obok niego. – Pamiętam siebie w twoim wieku. Też przeżywałem ten cały ból świata. Mój ojciec ogłaszał wszem i wobec, że skoczy do rzeki, bo nie dawał sobie rady ze mną. Cóż, był tylko człowiekiem, nie winię go za takie myśli.
- Mój ojciec jest orkiem. – powiedział Rainamar, zanim zdążył się powstrzymać.
- Nie masz lekko. – stwierdził Bregren. Młodszy półork uśmiechnął się krzywo. – Zobaczysz, wszystko ci przejdzie jak ręką odjął. Kiedy dzisiaj matka opowiada mi, że zdemolowałem świeżo wyremontowany salon sam nie mogę w to uwierzyć, choć dokładnie pamiętam wydarzenie. Czuję tak, jakby zupełnie inna osoba była za to odpowiedzialna. Nie winię moich rodziców za ich… przygodę, ale uważam, że niekiedy rasy powinny się powstrzymywać od mieszania swoich genów.
- Też tak myślę. – przyznał Rainamar.
- Wiesz, że nie chodzi mi o nienawiść międzyrasową, ani o żadne uprzedzenia. Ja… no cóż, naprawdę cierpiałem. Przezywałem zmiany nastroju dosłownie co kilka minut. Gorzej niż kobieta w ciąży! – oświadczył Ansgar Bregren. – Mogę cię tylko pocieszyć, że to mija.
- Kiedy?
- U mnie był to chyba dwudziesty piąty rok życia.
- Co? – Rainamar otworzysz szerzej oczy ze zdziwienia. To jeszcze tak wiele lat!
- To nie jest reguła.
- Mam nadzieję. Mój brat nie miał aż takich problemów.
- Szczęściarz.
- To się często zdarza? Czasami jestem tak wściekły, że mam ochotę…
- Wiem, o czym mówisz. – powiedział spokojnie dowódca. – Znam kilku półorków i mogę z czystym sumieniem przyznać, że większość z nich miała podobne doświadczenia. Bez znaczenia jest tu nawet płeć.
- To zawsze jakieś pocieszenie.
- Jeśli będziesz chciał kiedyś porozmawiać, wiesz dokąd masz się udać, Ashghan. Idę pokazać Ilesowi jak powinien trzymać miecz. – oświadczył Ansgar i wstał z murku. Rainamar przez chwilę obserwował dowódcę i kilku chłopaków. Półork próbował wytłumaczyć im zawiłości dobrego uchwytu a oni wyglądali nawet, jakby słuchali.
Przez chwilę Rainamar w spokoju korzystał ze słabych promieni słońca. Zbliżała się jesień. Czuł ją. Przymknął oczy, próbując skupić się na tym, co jest teraz, ale myślami wciąż powracał do domu. Bał się do tego przyznać, ale tęsknił za rodziną i Casiim.
- Czego chciał? – usłyszał nagle głos Vestera Paine. Chłopak zajął miejsce, na którym uprzednio siedział dowódca Ansgar Bregren.
- Nic ważnego. Zebrało mu się na wspominki.
- Cóż, w przeszłości nie musiał troszczyć się o piątkę dzieci.
- Aż piątkę, heh? Przed chwilą narzekał na mieszańców. – rzucił Rainamar.
- Nie wnikam w jego przemyślenia. – odparł Paine, uśmiechając się szeroko.
- Wyjdzie ci to na dobre.
- Iles i Lavin wychodzą dziś na potańcówkę. – zaczął Ves, rozglądając się wokół. – Chyba nie będzie ich całą noc.
- Nie wybierasz się z nimi?
- Nie żartuj, Rainamar. Pomyślałem, że mógłbym dotrzymać ci towarzystwa. – powiedział chłopak, spoglądając na niego. Młody Ashghan po raz pierwszy w życiu zobaczył w czyichś oczach płonące pożądanie. Przez chwilę obaj wpatrywali się w siebie, nic nie mówiąc. Paine mimowolnie oblizał usta.
- Dobrze pomyślałeś. – odrzekł półork, czując, że robi mu się bardzo gorąco. Vester Paine przysunął się bliżej. Rainamar poczuł, że dotyka jego dłoni.
- Będę więc z niecierpliwością oczekiwał wieczora. – wyszeptał my do ucha chłopak. Chwycił miecz i poderwał się z miejsca, rzucając półośkowi wyzywające spojrzenie.
- Ashghan, rusz się! – zawołał Ansgar Bregren, wskazując na niego stalowym ostrzem. Półork wstał i przeszedł się po placu, wymachując mieczem.
- Zaczynamy! – oznajmił Bregren, przyjmując odpowiednią postawę.


End of a flashback

***


Chata była niewielka, ale zadbana. Widać było od razu, że ktoś zajmuje się naprawami i wykonuje remont, gdy przyjdzie taka potrzeba. Jedna ze ścian chatynki przylegała do olbrzymiego dębu. Drzewo było stare, lecz wyglądało na zdrowe. Nie widziałem wejścia do domu, więc musiało ono znajdować się z drugiej strony. Tak jak przewidywałem, Leith podążył dalej, nie zatrzymując się. Już od jakiegoś czasu dobiegały nas miarowe odgłosy topora. Zapewne ktoś rąbał drewno. Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić maga podczas takiego zajęcia.
Leith zatrzymał się kilkanaście kroków od rosłego mężczyzny o jasnych włosach, które zebrane miał w koński ogon. Miał na sobie tylko bryczesy i długie, sięgające kolan buty. Jego twarz, ramiona i klatka piersiowa były pokryte paskudnymi bliznami, które wyglądały jak po dawnych oparzeniach. Skrzywiłem się, gdy nagle do głowy przyszły mi dziwne skojarzenia. W końcu ten mag, do którego prowadził nas Leith był mentalistą. Może te blizny są jego dziełem.
Jasnowłosy zaprzestał swojego zajęcia i podszedł kilka kroków, ściskając pewnie w dłoni siekierę. Rysy twarzy miał nieco zniekształcone przez blizny. Mimowolnie dotknąłem swojego policzka, który „zdobiło” zadrapanie trupojada.
- O co chodzi? – zapytał podejrzliwie. Leith uśmiechnął się szeroko i skłonił lekko.
- Leith Daire. – przedstawił się czarownik. – Pamiętasz mnie może?
- Nie. – odparł krótko jasnowłosy mężczyzna. – Mów, czego chcesz.
- Zastaliśmy uzdrowiciela w domu? – Daire w końcu przeszedł do rzeczy.
- Tak, oczywiście. Czy ktoś wymaga pomocy? – zainteresował się nieznajomy. Jego ton wydawał się znacznie łagodniejszy, niż jeszcze chwilę temu. Rozejrzał się pośród nas, jak gdyby szukając przyczyny naszego przybycia.
- Owszem. – ciągnął Leith. – Ja jej potrzebuję. Ponawiam pytanie – czy uzdrowiciel jest w domu?
Jasnowłosy spojrzał niepewnie w stronę chaty. Okna z tej strony budynku były uchylone, tak samo jak drzwi.
- Dare! – zawołał nieznajomy, zbliżając się do domu. Po chwili drzwi otwarły się szerzej i wyszedł z nich wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnobrązowych, krótko ostrzyżonych włosach. Nie zwracając na nas najmniejszej uwagi podszedł do wołającego i pocałował go w policzek. Zrobił to bez cienia uśmiechu, jednak w tym geście dostrzegłem wielką czułość.
- Seoirse. – rzekł cicho, jakby witając się z towarzyszem.
- Ci ludzie cię szukają, kochany. – odparł zniżonym głosem Seoirse, ale mimo to usłyszałem słowo, jakim obdarzył tego całego Dare.
- Szukają mnie? – zainteresował się nagle ciemnowłosy mężczyzna. Jego głos był pełen złośliwości. Zwrócił się w naszą stronę, a ja zauważyłem, że jego oczy były czarne jak nieprzenikniona noc. Mentalista.
- Na kilometr śmierdzi czarną magią! – zawołał. Wyglądał na jakieś czterdzieści trzy lata, ale z tego co mówili w wiosce miał nieco więcej. Dojrzały wiek podkreślał jego niecodzienną urodę, choć nie była ona klasyczną, którą opiewają w pieśniach. Przycięte krótko, ciemnobrązowe włosy chyba od dawna nie widziały grzebienia. Przyglądał się badawczo Daire. Jego ciemne oczy błyszczały niczym lód w mroźny dzień. Czarny lód.
- Oh, Dare! Myślałem, że powitasz mnie bardziej wylewnymi słowami. Dla przykładu podam „Pójdź w me ramiona” – odparł z ironią w głosie Leith. Mimo tego, dostrzegłem, że próbuje tym maskować swoje zdenerwowanie.
- Po co tu przyszedłeś? – zapytał nieznajomy, podchodząc do nas. Jak na tak wysokiego mężczyznę, jakim był, poruszał się z gracją – Mam nadzieję, że tylko po swoją błyskotkę.
- Zgadza się. Przyszedłem odebrać medalion. To wszystko. – odparł Daire. Nieznajomy zmierzył go oceniającym wzrokiem. Leith cofnął się nieco. – Moi towarzysze. – dodał, wskazując na nas.
- Mentalista. – rzucił, jakby od niechcenia ciemnowłosy mężczyzna, wskazując na Cahana. – Śmierdzi od niego czarną magią. A ten drugi to kto? Myśliwy? To twoi najemnicy?
- Ależ Dare…
- Vin’D’Aren. – poprawił go nieznajomy.
Drgnąłem na dźwięk tego imienia. Już gdzieś je słyszałem, ale nie mogłem przypomnieć sobie w jakich okolicznościach. Z zaś drugiej strony zastanawiałem się, czy wszystkie sadalskie imiona były tak wymyślne w wymowie i zapisie.
- Czy coś się stało?
- Śmiesz mnie pytać, co się stało? – mimo wypowiedzianych słów, głos Vin’D’Arena nie zdradzał choćby najdrobniejszych emocji. – Pewni ludzie pytali o ciebie. Byli bardzo niecierpliwi. Uważali, że sprawa nie cierpi zwłoki do tego stopnia, że grozili mi i Seoirse jakimiś wymyślnymi torturami. Odesłałem ich do wszystkich diabłów. Posłuchali tylko dlatego, że boją się mentalisty, ot co! Oni wrócą po ciebie, Daire.
- Dobrze o tym wiem! – odrzekł czarownik, wyraźnie zdenerwowany swoim marnym położeniem w całej sytuacji. – Sam nie wiem, jak zabrnąłem tak daleko! Gdybym wiedział, co mam robić, nie prosiłbym cię o pomoc.
- Na pewno ci jej nie udzielę. Jestem zajętym człowiekiem. Cały mój czas zapełnia zajmowanie się dbaniem o zdrowie tutejszych ludzi! Nie mam czasu na twoje durne gry. Poza tym nie mam zamiaru narażać Seoirse. – odrzekł Vin’D’Aren, krzyżując ręce przed sobą.
- Dare, zlituj się! Jesteś w końcu uzdrowicielem, nie powinieneś okazywać ludziom odrobiny empatii i zrozumienia oraz służyć im pomocą?
Seoirse zaśmiał się cicho, wywijając siekierką przy boku. Vin’D’Aren uśmiechnął się pod nosem, lecz wydawało mi się, że śmiech jego towarzysza jest tego przyczyną, nie słowa Daire. Między tymi nieznajomymi dla mnie mężczyznami było coś dziwnego, czego pojąć nie potrafiłem. Może to właśnie była ta więź, którą mentalista tworzył z przewodnikiem. Zastanawiałem się, w jaki sposób mogę zapytać o to któregoś z mężczyzn.
- Seoirse będzie bardziej przydatny. – rzekł nagle mentalista, nie patrząc na mnie. Zorientowałem się, że te słowa wypowiedziane były w odpowiedzi na moje myśli. Mam tylko nadzieję, że nikt inny się nie zorientuje.
- Z całym szacunkiem, Dare! Cenię sobie twojego Seoirse i wiem, że to wartościowy człowiek, ale tu potrzebna jest większa siła. – lamentował Leith Daire.
Vin’D’Aren westchnął głośno, rzucając ukradkowe spojrzenie niebiosom, które dziś przybrały piękną barwę błękitu.
- Co ja mam uczynić? Poruszyć ziemię, na której stoisz? – rzekł mentalista. – Nie opuszczę tych ludzi, Daire. Potrzebują mnie. Poza tym nie chcę nigdzie iść.
- Braden Shaw mówił, że ostatnio nie jesteś w najlepszym nastroju. – Daire zmienił taktykę. Mentalista rzucił szybkie spojrzenie swojemu towarzyszowi, którego słowa te chyba zmartwiły.
- Skąd taka myśl? – zapytał Vin’D’Aren, dla którego temat okazał się wyraźnie niewygodny.
- Cóż, zapewne osobiste spostrzeżenia. – Leith szybko pochwycił zmianę w jego tonie.
- Fye zawsze będzie mi bratem, ale ma skłonności do przesady.
- Nie w tym temacie. – odrzekł twardo Leith.
- Jakie osobiste spostrzeżenia? – jasnowłosy cisnął siekierką o ziemię. Ta wbiła się w nią gładko, jak w masło. Podszedł do Leitha i Dare.
- Przecież powiedziałem, że Braden nie zawsze wie, co mówi. Nie wiem, co chcesz przez to osiągnąć, Leith, ale radzę ci przestać. – odparł Vin’D’Aren, spoglądając na niego ze złością.
- Wręcz przeciwnie. – wtrącił Seoirse. – Niech mówi. Chętnie dowiem się, co takiego opowiada Fye za moimi plecami.
- Seoirse, nie widzisz, co on robi? Manipuluje nami, żeby osiągnąć swój cel.
- Jeśli chodzi o mnie, to mu się udało. – stwierdził jasnowłosy, spoglądając w czarne oczy mentalisty. Dare przygryzł dolną wargę, wpatrując się w oczy towarzysza. Zauważyłem, że obaj byli tego samego wzrostu.
- Chłopaki, nie róbcie scen. – zaintonował Leith, oglądając się na nas. Cahan nie raczył nawet odpowiedzieć. Wzruszyłem ramionami. Nie ja wywołałem tą niezręczną sytuację, więc postanowiłem się nie wtrącać.
- Moje słońce. – powiedział cicho mentalista, dotykając pokrytego bliznami policzka swojego towarzysza.
- Porozmawiamy. – odparł tamten i ruszył w stronę domu. Po chwili zniknął za drzwiami. Vin’D’Aren zwrócił swoje pełne gniewu oczy na Daire.
- Jesteś szczęśliwy? – zapytał go.
- Dobrze wiesz, że nie.
- Więc dlaczego to zrobiłeś? Mało ci kłopotów? Chcesz jeszcze dołączyć do nich cudze? Wiesz co mam ochotę zrobić? Osobiście zanieść medalion tym zbirom. Ach, pewnie dostałbym za to jeszcze trochę złota. Jak myślisz, ile byłaby warta twoja głowa, Leith Daire? – ostatnie słowa zostały przez niego wykrzyczane. Leith odskoczył, wydając z siebie dziwny dźwięk. Po krótkiej chwili zorientowałem się, że dłonie mentalisty płoną ogniem. On sam zdawał się tym wcale nie przejmować. – Chcesz się bawić ogniem? – zapytał mag. Białka jego oczu pochłonęła ciemność tęczówek. Jego spojrzenie było przerażające, jak gdyby wypełzła z niego ciemna, straszna noc. Vin’D’Aren uniósł obie dłonie i zacisnął pięści. Ogień zgasł w mgnieniu oka. Po płomieniach pozostały jedynie wspomnienia i nadpalone rękawy w koszuli maga. – Możesz tego pożałować. – dodał.
Więc to się dzieje, kiedy mag mentalista uwolni emocje. Dziwne, lecz nie czułem strachu, ale dziwną fascynację. W płomieniach było coś pociągającego, czego nie potrafiłbym opisać.
- Vin’D’Aren, błagam, porozmawiajmy! – Leith wydawał się być naprawdę przerażony tym, co przed chwilą zobaczył.
- Chcesz teraz rozmawiać? Och, łaskawco! Nie wiem, czy nie upaść na kolana i dziękować Stwórcy! – warknął mentalista. Był wściekły. Jego oczy płonęły gniewem.
- Wybacz mi, nie powinienem tego mówić przy Seoirse.
- Nie, nie powinieneś.
- Dare, może lepiej będzie, jak pójdziesz do niego. Nie chciałem cię zdenerwować… Ja tylko… - Leith plątał się w swoich tłumaczeniach.
- Po trupach do celu, panie Daire.
- Przestań już. – rzucił poirytowany jasnowłosy mag. – Wiem, że coś się dzieje. W przeciwieństwie do tego co mówisz, Braden nie przesadzał. Może dobrze, że się zjawiłem, bo widzę, że nawet Liathan tobą nie potrząsnął.
- Nie wciągaj go w swoje brudne gierki. Wystarczyło mi, że trzech najemników bez mózgu chciało nastraszyć Seoirse. Poza tym nic mi nie jest. Nie rozumiem, co sobie ubzduraliście! Każdy może mieć gorszy dzień.
- Owszem, ale…
- Leith, nie mam na to czasu. Mam dużo pracy, naprawdę dużo.
- Nie wiem, czy jest sens wracać do Eivenlath. – Leith obejrzał się na nas dwóch.
- Możecie zostać u mnie. Mam dwie izby zarezerwowane dla potrzebujących leczenia. Aktualnie pacjentów nie mam, więc możecie się rozgościć. – rzekł Vin’D’Aren, wyraźnie zmęczony całą sytuacją. Cóż, wyobrażam sobie jak gęsto będzie się musiał tłumaczyć przed tym Seoirse. Leith znów namieszał tam, gdzie nie powinien.
- Nie wiem, jak ci się odwdzięczę! – rzekł Leith.
- Ja też. – odparł uzdrowiciel i zostawił nas, udając się do domu.
Daire podszedł do nas, spoglądając raz na mnie, raz na Cahana.
- Nie masz za grosz taktu. – powiedział Revelin.
- Nie obwiniaj mnie. Jestem zdesperowany. Widziałeś tą kartkę! – powiedział Leith.
- Zgadza się, ale wszystko co teraz ma miejsce, dzieje się na twoje własne życzenie. Za głupotę się płaci, panie Daire. – rzucił złośliwie Cahana.
- Oszczędź mi tych ludowych mądrości. Muszę porozmawiać z Dare sam na sam. To ważne.
- Co ci chodzi po głowie?
- Mam nadzieję, że tylko myśli. – westchnął jasnowłosy czarownik, spoglądając na chatę uzdrowiciela.

***


- Naprawdę uważam, że nie musiałeś tego robić. – rzekł spokojnie Cahan, spoglądając wymownie na Leitha Daire. Jasnowłosy czarownik nic nie odpowiedział, co Revelin wziął najwyraźniej jako zachętę do dalszej rozmowy.
- Pomógłby ci, gdybyś tylko był bardziej cierpliwy.
- Skąd wiesz? Słyszałeś co mówił.
Cahan zamilkł na chwilę, jakby słowa Daire bardzo go zdziwiły.
- Po prostu to czułem.
- Czułeś! Wy, mentaliści. Pamiętam jak ci starcy – nasi profesorowie – ciągle mówili, że jak mentaliści zaczną sobie nawzajem grzebać w myślach, to będzie wielki wybuch, czy coś w tym rodzaju. Zapewne dlatego nie lubią przebywać w swoim towarzystwie. – stwierdził starszy mag.
- Cóż, jakbyś spotkał kogoś równie głupiego jak ty sam, czułbyś się równie niezręcznie, co ja w towarzystwie człowieka władającego podobną mocą. – skonstatował Cahan.
- Za daleko się posuwasz – odparł Leith bez cienia urazy.
- Mówię, co myślę.
- Może powinieneś zaprzestać myślenia.
Uśmiechnąłem się mimowolnie, przysłuchując się ich wymianie zdań. Myślę, że Leith naprawdę uważał Cahana za kogoś bardzo bliskiego, bo rozmawiał z nim z dziwną czułością, do której pewnie sam bałby się przyznać. Nawet mimo złośliwych słów.
- Widzieliście co zrobił. – powiedział nagle Cahan, przerywając kojącą ciszę.
Leith spojrzał na niego z zaciekawieniem. Wymieniłem z nim spojrzenia, nie wiedząc, o co może chodzić Revelinowi.
- Powstrzymał te płomienie. Sam. Siłą woli. Wzniecił je i zgasił. Bez żadnego wysiłku. – mówił Cahan, a w jego głosie wyraźnie słyszałem podziw, ale też dziwny smutek.
- Cahan… - zaczął Leith, próbując spojrzeć mu w oczy, ale on odwrócił głowę.
- To nic. – odparł Cahan, spoglądając na własne dłonie. – Jesienią skończę trzydzieści lat. – dodał takim tonem, jakby wypowiadał najgorsze przekleństwo. – Trzydzieści.
- Cahan, naczytałeś się jakichś makabrycznych dawnych roczników i teraz wpadasz w panikę. – rzucił Leith, próbując zapewne rozładować atmosferę. Na nic się to jednak nie zdało, bo Cahan uniósł na niego swoje zimne spojrzenie. Jasnowłosy czarownik momentalnie zamilkł i wstał szybko.
- Cahan, gdybyś chciał porozmawiać…. – zaczął, spoglądając to na niego, to na mnie.
- Tak, tak, wiem. – odrzekł czarnowłosy, kręcąc głową.
Leith tylko przytaknął i rzucił mi smutny uśmiech, po czym poszedł w stronę domu. Zaczynało już zmierzchać a ja zastanawiałem się, jak wyglądają owe pokoje dla pacjentów, o których mówił Vin’D’Aren.
Podszedłem do Cahana i usiadłem obok niego.
- Wszystko w porządku? – zapytałem, dotykając delikatnie jego ramienia. Pokiwał głową, ale na mnie nie spojrzał.
- Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak puste zapewnienia, ale gdybyś potrzebował…
- Wiesz, że chciałbym, ale to mój problem i sam sobie muszę z nim poradzić. – przerwał mi, patrząc w moje oczy.
- A gdyby… - zacząłem, próbując zebrać wszystkie myśli. – Gdyby to nie był tylko twój problem?
Cahan uśmiechnął się gorzko.
- Nie wiesz, o czym mówisz.
- Więc mi powiedz.
- Gdyby to było takie proste, nie siedziałbym dziś tutaj.
Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Nie spodziewałem się też, że mnie zaboli.
- Nie chodzi o ciebie. – powiedział, odgarniając mi włosy z czoła.
- Więc o co?
- Nie ma prostej odpowiedzi. – odrzekł spokojnie – Nie chciałem, żeby tak wyglądało moje życie. Cóż, może już niedługo to przestanie być moim problemem. Zapewne przestanę się przejmować wszystkim.
- Nie rozumiem? Cahan, rozmawiaj ze mną, a nie zadawaj zagadki.
- Jak już mówiłem, skończę niedługo trzydzieści lat. To i tak jest nieźle jak na mentalistę.
- Vin’D’Aren ma prawie pięćdziesiąt.
- Vin’D’Aren ma opiekuna. – odpowiedział Cahan. – Ja nie. Nie spodziewam się, że będzie lepiej. Wręcz przeciwnie. Przez cały czas wolałem się oszukiwać, że mam wszystko pod kontrolą, tak jak mnie uczono. Udawało mi się to. Używałem magii, panowałem nad mocą, uczyłem się nowych technik treningu… ale jest coraz trudniej.
- Na pewno jest jakiś sposób, żeby ci pomóc. Przecież…
- Owszem, jest, jednak dla mnie jest nieosiągalny. – powiedział cicho, patrząc mi w oczy.
- Dlaczego tak myślisz?
- Dlaczego… ja…
Niewiele myśląc, przyciągnąłem go do siebie i pocałowałem mocno, zupełnie przestając nad sobą panować. Wydawał się mocno zaskoczony, ale po chwili poczułem, jak mnie obejmuje i oddaje pocałunek. Poczułem nagle coś dziwnego, jakby czyjąś obecność w swoich myślach. Niosła za sobą tyle szczęścia, że czułem się nim obezwładniony.
- Casius. – powiedział mag, uśmiechając się do mnie. Objął mnie mocniej, kładąc głowę na moim ramieniu. Nie wiedziałem, jak mocno pragnąłem go tak, jak teraz, w moich ramionach.
- To się nie uda, Casius. Nie możesz być ze mną i z nim.
- On to zrozumie. Wybaczy mi.
- Zostawisz go? – zapytał zdziwiony. – Dla mnie?
Zawahałem się. Nie chciałem skrzywdzić Rhaina. Przecież między nami coś było, od dawna. Od początku kochałem go jak brata i przyjaciela. Pragnąłem go, nie mogłem mówić, że było inaczej. Teraz sam nie wiedziałem, czego chciałem. Zdałem sobie jednak sprawę ze swoich uczuć. Czuję się jak najgorszy zdrajca, ale kocham Cahana.
Zacisnąłem powieki, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy. Gdybym wtedy nie zgodził się pomóc Leithowi, nigdy by do tego nie doszło. Do cholery, wiedziałem, że nie powinienem zgodzić się na to, żeby zostawić Rhaina w Eivenlath z Lilijką i Nolanem. Gdyby był ze mną, gdybym ciągle miał go na oku… Do cholery.
- Cahan… - zacząłem, ale on wyswobodził się z mojego objęcia.
- Eoin. – poprawił mnie i wstał. – Robi się ciemno. – dodał i ruszył w stronę domu.
Rainamar. Rhain, do cholery, dlaczego cię tu nie ma. Jak w ogóle mogłem pomyśleć o tym, żeby go zostawić. Kocham go a on mnie. Wiem o tym. Nie mogę tak po prostu odejść. Do cholery, co ja robię, całuję się z innym facetem, oszukuję Rhaina. Wcale nie jestem lepszy od mojego ojca. W sumie miał rację, mam coś po swoim dziadku. On też lubił kontakty pozamałżeńskie.
- Co ja mam kurwa robić? – zapytałem w ciemność.
- To, co uważasz za słuszne, Fhearghail. – usłyszałem w odpowiedzi. Uniosłem głowę. Ledwie dostrzec mogłem jego twarz i te czarne jak węgle oczy.
- To nie jest moje nazwisko. – odparłem.
- Wręcz przeciwnie. Jesteś bardzo podobny do Saeneila. – stwierdził Vin’D’Aren. – Oczywiście, w kwestii urody to jest komplement. Większość panien do niego wzdychało. Mówił mi, że kochał Aileen. Ja mu wierzyłem. Pasowali do siebie, ona go uspokajała. Do znudzenia powtarzał mi, że nie chce być taki jak Casius, że nie chce jej skrzywdzić. W to też mu wierzyłem. Nie zrozum mnie źle, lubiłem twojego dziadka. Wciąż uważam, że to był jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znałem, ale miał kilka wad, których nie sposób było nie dostrzec.
- Zdążyłem o tym usłyszeć.
- Sam widzisz najlepiej. Żona Casiusa zmarła młodo, zostawiając go z dwoma synami. Musze przyznać, że świetnie sobie dawał radę. Inspirował ludzi. Miał w sobie coś, co sprawiało, że każdy gotów był rzucić wszystko i iść za nim. – Vin’D’Aren uśmiechnął się lekko. – Nie jestem już młody i zapewne mam nieco staroświeckie poglądy, ale uważam, że człowiek nie pozna siebie i swoich możliwości do końca, dopóki nie spotka kogoś, kto mu je pokaże i kto go dopełni. Tak było w przypadku Casiusa i naszego ostatniego króla.
- Skąd wiadomo, że się kogoś takiego spotkało?
- Ciężko mi rzec. Nie jestem ekspertem od związków, uwierz mi. Człowiek, którego kiedyś kochałem, a przynajmniej tak myślałem, zrobił dziecko mojej starszej siostrze. Jego córka ma dziś dwadzieścia pięć lat i też może pochwalić się tym zacnym tytułem dziecka zdrajcy narodu.
- Czuję się zaszczycony. – wycedziłem przez zęby.
Vin’D’Aren roześmiał się.
- Chyba ci się jednak poszczęściło. – zauważyłem, myśląc o Seoirse.
- W jaki sposób? – zaciekawił się mentalista.
- Twój opiekun.
- Ach, mój Imperialny kapitan. – uśmiechnął się Vin’D’Aren, uciekając wzrokiem. Gdyby nie ta ciemność, przysiągłbym, że się zaczerwienił.
- Imperialny kapitan… - powtórzyłem z dziwnym uczuciem.
- Tak. Kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, miał na sobie kapitański mundur. Imperialny mundur. Stwórca mi świadkiem, że dobrze w nim wyglądał. Chciałem go zabić, razem z całym jego oddziałem. Z jednym już się niegdyś rozprawiłem, więc nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Jednak jego oficer posłużył się dosyć niespodziewanym sposobem. Spotkałeś się może kiedyś z antymagicznymi kryształami? Twój ojciec miał jeden, jeśli dobrze pamiętam. – zapytał mnie mag.
- Pozostawił mi go.
- No właśnie. Można stworzyć coś na kształt blokady… Nie wiem nawet, jak to nazwać. Zakuwasz maga w dwie bransoletki, które oczywiście można zdjąć tylko magicznie. Mag nie może używać swojej mocy. Jeśli spróbuje, to ona zniszczy jego. Działanie jest proste ale skuteczne. – Vin’D’Aren uśmiechnął się gorzko.
- To chyba zabronione?
- Owszem, ale na wojnie raczej nie. Nie wiem, co chcieli ze mną zrobić. Ja sam natomiast chciałem zabić zdrajców, oficera Valdesa, jego oddział, no i mojego Seoirse.
- Całkiem spora lista. – wtrąciłem, uśmiechając się krzywo.
- Racja, dużo pracy. – Dare również się uśmiechnął. – Trochę czasu minęło, zanim zdążyłem coś wymyślić. Zacząłem rozmawiać z Seoirse w nadziei, że mi ułatwi zrealizowanie moich zamiarów. Widziałem, że idiota zaczyna coś do mnie czuć. No i wtedy stało się… - mag przerwał nagle, jakby przypominając sobie coś, co wzbudziło w nim wielkie emocje.
-Czy to ma coś wspólnego z jego… bliznami?
- Tak. – przyznał. – Nie myśl sobie jednak, że to moje dzieło. Nie skrzywdziłem go. Nigdy. Zdarzyło się jednak coś, o czym wolałbym nie mówić. Większość oddziału Valdesa zginęła w płomieniach, z nim samym na czele. Seoirse zdobył klucz i uwolnił mnie z tych antymagicznych kajdan. Zaraz później rozpętało się piekło. Wstydzę się teraz tego, ale pierwszą myślą, jaka przebiegła mi przez głowę, było zostawienie go tam, żeby umarł w ogniu. Wiedziałem, jak to boli, jak wielkie jest cierpienie. Byłem skurwielem.
- To byli twoi wrogowie.
- Tak, ale on… Jeszcze dziś czuję smród spalenizny. Nienawidzę tego. Błagał mnie o pomoc, ale ja nie chciałem nic zrobić. Wiedziałem, że w tym stanie będzie długo umierał. W końcu zaczął mnie błagać, żebym go zabił. Wtedy, słysząc te słowa, zrozumiałem, że nie tylko on coś do mnie czuje. Sam widzisz, jak jest. Wyleczyłem go, ale blizny zostały. Był bardzo przystojny, z tymi niebieskimi oczami. Nie mogę sobie tego wybaczyć. Gdybym zrobił coś wcześniej…
- Kochasz go.
- Dwadzieścia cztery cholerne lata. Może po prostu o to chodzi, że życie nie ma sensu, kiedy nie ma w nim tego kogoś. Miałem szczęście, nadal je mam. On jest cudownym człowiekiem, mimo, że ma obywatelstwo Imperium. A może już nie?
- Rozumiem, że twoi rodacy nie przyjęli go z otwartymi ramionami.
- Mówili mi, że jestem idiotą, próbując leczyć Imperialistę. Sam też tak uważałem. Przez pewien czas. Ten wariat po tym wszystkim powiedział mi, że mnie kocha. Byłem wtedy nieco zdezorientowany w tych sprawach, jak to mentalista. Przedstawiłem mu, jak się sprawy mają odnośnie seksu – wybacz mi, jeśli jestem zbyt dosłowny.
- Powiem ci, jeśli poczuję się nieswojo.
- Znakomicie. – Dare zaśmiał się. – No więc wytłumaczyłem mu wszystko a ten idiota się zgodził.
- Na co?
- Na rytuał czującego.– rzekł Vin’D’Aren.
Znów to samo. O czym oni wszyscy mówią. Miałem jakieś podejrzenia co do tego, ale niezbyt sprecyzowane. Już miałem go pytać o co chodzi, kiedy nagle wstał i odwrócił się w moją stronę.
- Późno już. Pokażę ci miejsce do spania. Leith mi powiedział, że trójka waszych towarzyszy ma się z wami spotkać.
- Pomożesz mu? – zapytałem, rezygnując na razie z dowiedzenia się czegokolwiek o tym całym, tajemniczym rytuale. Mentalista spojrzał na mnie, przez chwilę nic nie mówiąc, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Zapewne tak. – rzekł zmęczonym głosem. – Trzeba ten medalion dostarczyć mędrcom z monastyru na południu Sadal. To bezpieczne miejsce. Ten szalony człowiek, Leith wspominał mi jednak, że ma chęć odwiedzić jakieś ruiny. Nie radziłbym. Ponoć ktoś was śledził.
- Tak.
- Cóż, nie będzie im trudno pojąć, że udaliście się do mnie. W końcu byli już u mnie goście, grożąc mi. Swoją drogą używali bardzo kolorowych sformułowań. – uśmiechnął się Vin’D’Aren. – Nie zamartwiaj się chłopaku. – dodał i gestem ręki wskazał, bym podążył za nim.
- Słowa. – westchnąłem z rezygnacją.
- Nie jestem czującym, nie widzę przyszłości. Wiara w to, że najlepsze ma dopiero przyjść podnosi na duchu i daje siłę do działania. Wiem, co mówię, przeżyłem sadalski bunt i parę ładnych ataków. Moja matka mówi, że prawie przyprawiłem ją o zawał.
- Nie dziwię się jej.
Obaj weszliśmy do chaty. Niewielki korytarz prowadził do sporej izby, która pełniła rolę kuchni. Przy ogniu siedział Seoirse, pisząc coś w niewielkim dzienniku. Jeśli usłyszał, jak weszliśmy, a na pewno tak się stało, nie dał tego po sobie znać. Zapewne wciąż był obrażony na mentalistę. Mag wskazał mi stół.
- Siadaj. Jesteś głodny? – zapytał.
- Trochę.
- To się dobrze składa, bo akurat mam coś całkiem dobrego. – odparł Dare. Zaserwował mi potrawkę z królika oraz jasne, owocowe wino. Stwierdził, że to się ze sobą nie komponuje, ale nie ma nic innego do picia prócz wody. Zadowoliłem się jednak winem, bo okazało się naprawdę dobre.
- Rozmawiałeś już z matką i Bradenem? – zagadnął mnie Vin’D’Aren, również popijając wino. – Pewnie tak, skoro Leith o nim wspomina. – dodał, rzucając Seoirse przelotne spojrzenie.
- Rozmawiałem.
- Nie wiem, jak to się stało, że rodzona matka nie mogła cię znaleźć, a temu idiocie, Daire się to udało. Ja też mam zakaz wstępu do Imperium, ale magowie czasem używają jakiegoś obejścia, czy jak to się nazywa i zapraszają mnie na zebrania. Prawie nigdy się nie zgadzam.
- Ojciec zmienił nazwisko. Rainamar tłumaczył mi, że polityka Imperium wobec takich jak on na służyć ochronie. No i służyła. – powiedziałem mu.
- Rainamar? Co za ciekawe imię. Kto to jest? – zapytał Dare.
- Mój Imperialny kapitan. – odparłem bez cienia namysłu. Mentalista uśmiechnął się szeroko, spoglądając w ciemność za oknem.











Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum