Rozdział 14,
w którym Ziemie Niczyje pokazują kły
„Wielki kot stepowy – jak wskazuje ich nazwa, lubują się w płaskich, trawiastych terenach. Niegdyś zamieszkiwały rozległe równiny wschodu oraz południa, zostały jednak prawie zupełnie wyplenione – polowania na te zwierzęta stanowiły popularną rozrywkę wśród szlachty, a myśliwi cenili je za unikalne, cętkowane futra. Aktualnie można je spotkać jedynie na Ziemiach Niczyich. Chociaż uważane są za niezwykle niebezpieczne bestie, w rzeczywistości rzadko atakują ludzi, (…) ze względu na niezwykle wrażliwy słuch, łatwo jest przepłoszyć je hałasami, których nie tolerują.”
Przez kilka kolejnych dni krajobraz wokół nich zdawał się łagodnieć. Zmieniał się, niemal niepostrzeżenie, z ostrych, skalistych wzgórz, teraz na powrót malując przed nimi rozległy widok tonących w wysokiej trawie równin. Z dnia na dzień stawało się też coraz cieplej. Zdawało się, że chmury całkowicie zapomniały o tym skrawku nieba nad nimi i słońce świeciło nieprzerwanie w pełnej glorii, aby na noc ustąpić głębokiemu granatowi usypanemu tysiącami gwiazd, jakich nie sposób ujrzeć nigdzie w pobliżu miast.
Było w tym coś wręcz mistycznego, coś przez co powietrze smakowało inaczej, napełniając płuca zapachem czystej wolności.
Loren, który jak się okazało mimo swoich ciężkich przeżyć, nie utracił swej cennej lutni – sam stwierdzając, że wolałby już stracić życie – układał na ten temat balladę, którą miał zamiar zatytułować „Pod innym niebem”.
Torquen, który bez sprzeciwu przyznawał, że pośród jego licznych umiejętności, talentu do poezji nie było za grosz, rozkoszował się krajobrazem na swój własny sposób. Nie przejmował się nadmiernie tym, że zmierzają właściwie w zupełnie przeciwnym kierunku, bo dla niego w podróży wcale nie chodziło o kierunek.
Chodziło właśnie o to – o uczucie swobody, kiedy obcy wiatr zupełnie inaczej owiewa twarz i niesie ze sobą nieznany wcześniej aromat, a niepoznana dotąd ziemia chrzęści cicho pod kopytami konia. Słyszał też strzępki rozmów w nieznanej mu mowie plemiennych wojowników, zlewających z rzewnymi dźwiękami lutni samego Lorena Ravicka.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że go spotka, a już w życiu nie pomyślałby, że może natknąć się na słynnego barda w takim miejscu.
To wszystko, te niemożliwe do przewidzenia zwroty akcji, magia dalekich krain, odczuwanie nowych doznań na własnej skórze stanowiły powód, dla którego tak bardzo kochał być w drodze.
I niech go szlag trafi, jeśli miał się przejmować, dokąd ona prowadzi.
- Zwiedziłeś kawał świata – odezwał się w końcu Loren, na chwilę porzucając pracę twórczą, chociaż nie zaprzestawał eksperymentalnego trącanie strun w poszukiwania ciekawych akordów.
- Wyruszyłem z Rifft, to miasto uważane jeszcze za zachodnie, ale graniczy już z krainami uznawanymi za północne. Przejechałem całe tereny państw centralnych, aż do Wielkich Równin, potem drogą morską przeprawiłem się do Wschodniej Unii, a potem z powrotem… tak, całkiem niezły kawał świata – potwierdził, uśmiechając się szeroko.
- I nie brakowało ci nigdy… czegoś pewnego w życiu? Nie myślałeś o ustatkowaniu się?
- Brońcie bogowie – zaśmiał się. – Uciekam od tego jak mogę. Wytrawny ze mnie wojownik, ale z niczym nie walczę tak skutecznie, jak ze zobowiązaniami, które mogą mnie przytrzymać w miejscu.
- Wydajesz się jednak… dość blisko ze swoimi przyjaciółmi – zauważył bard, zerkając na niego spod ronda swego zielonego kapelusza. Torquen rozejrzał się za wspomnianymi przyjaciółmi. Faktycznie, czuł się z nimi blisko. Lubił Shivu, za jego cięty język i bystre uwagi, nawet jeśli miał wrażenie, że młody skrytobójca skrywa sekrety, których nigdy nie chciałby poznać. Z Anurilem na początku nie było łatwo i wciąż zachowywał ten swój chłodny, nieprzyjazny dystans. Nie był to z pewnością typ, który skoczyłby za nim w ogień, ale Torquen miał mgliste wrażenie, że mógłby to być ten racjonalny człowiek, który postanowiłby ogień po prostu ugasić. No i oczywiście uważał za przednią zabawę próby wyprowadzenia tego stoickiego elfa z równowagi, nawet jeśli do tej pory nieszczególnie mu się udawało.
No a Saris…
Saris to zupełnie osobna historia.
- Po drodze spotkałem wielu przyjaciół. Z niektórymi z nich dalej bez wahania poszedłbym na koniec świata. Ale to nie znaczy, że bym z nimi został – wyjaśnił po chwili milczenia.
- Hm – mruknął Loren, odruchowo poprawiając swoje charakterystyczne pióro przy kapeluszu. – Zawsze sądziłem… że celem wielkich, bohaterskich wypraw jest właśnie… szukanie swojego miejsca. Albo odzyskiwanie go. Pisząc utwory o samotnych wojownikach przemierzających niebezpieczne krainy myślałem, że poranna mgła przepełniona jest mrzonkami o straconym domu, a nieskończony ogrom gwieździstego nieba ściska serce myślą o tym, jak daleko się jest od tej jednej, przyjaznej duszy, która powinna być zawsze przy tobie, ciepłem swego oddechu ogrzewając w mroźną noc…
Torquen zaśmiał się słysząc te słowa i korzystając, że bard jedzie blisko niego, objął go luźno ramieniem.
- Nie znam zbyt wielu bohaterów – przyznał szczerze. – Ale gdybyś chciał kiedyś napisać coś o prawdziwych ludziach… to rozejrzyj się teraz. I zastanów się, czy w tym momencie naprawdę do czegoś tęsknisz, czy po prostu jesteś w stanie docenić, to, co teraz widzisz
Loren umilkł na chwilę i rozejrzał się po okolicy. Przyjrzał się kolejno swoim kompanom i towarzyszącym im, dzikim ludziom, panoramie falistych traw i bezkresnemu błękitowi nad nimi.
- Myślę, że… mógłbym zmienić w swojej balladzie kilka wersów.
*
Z niejaką ulgą dostrzegła skrzącą się od słońca taflę jeziora Tuhan na horyzoncie. Podróż przebiegła szybciej niż się spodziewała, ale była bardzo uciążliwa. Zula poważnie martwiła się o swoich ludzi. Dehre wprawdzie trzymał się całkiem dobrze, ale Raeve wciąż gorączkował i wyglądało na to, że w jego ranę wdało się zakażenie. Ludzie Tuhan jednak nie powinni odmówić im pomocy, przynajmniej jeśli chodzi o odpowiednie opatrzenie jej ludzi.
Kwestia wyprawy na łowców niewolników, to zupełnie inna sprawa.
Zula wiele słyszała o wodzu jednego z najsilniejszych plemion. Jagardaha zwano Synem Duchów i ludzie naprawdę go za niego uważali – on sam zresztą, również. Kobieta nie poznała go osobiście, ale zdołała sobie już wyrobić o nim zdanie jako o nadętym, zadufanym w sobie i niezwykle brutalnym rozpustniku, który w rzeczywistości jest jedynie kupą mięśni.
Wśród ludzi wschodu, to był idealny materiał na shirkani. Także jej drogi brat dokładnie wpisywał się w ów stereotyp i nie miała wątpliwości, iż to on przejmie władzę po ich ojcu.
Teraz jednak to ona dowodziła i to do niej należało przekonanie tego twardogłowego dupka, aby przyłączył się do jej sprawy. Wiedziała, że nie będzie to proste, bo ludzie Tuhan żyją w jakimś irracjonalnym przeświadczeniu, że mur, który postawili z drewna, kamienia i gliny, uczynił z ich osady twierdzę nie do zdobycia. Jagardah utwierdzał tylko swoich ludzi w tym przekonaniu, dodatkowo głosząc, iż każdy, kto nie proszony wejdzie na ich teren, zostanie porażony gniewem duchów.
Zula daleka była od lekceważenia ich siły, a także opiekuńczej mocy przodków, do której nie raz sama się uciekała, ale miała całkowitą pewność, że jeśli duchy faktycznie miały coś wspólnego z wydaniem na świat tego idioty, to jest z nimi coś poważnie nie w porządku.
Gestem dłoni przywołała do siebie Rahida.
- Dotrzemy do brzegu jeziora i tam się zatrzymamy – obwieściła swoim zdecydowanym, władczym głosem. – Wyślemy sygnał i poczekamy do rana, czy kogoś po nas wyślą. Ranni potrzebują pomocy, ale lepiej, jeśli rozegramy to na ich zasadach. Będziemy mogli rozpalić ogniska, tu jesteśmy bezpieczni.
Mężczyzna uderzył pięścią w swą szeroką pierś i skinął głową.
- Shirkani…
- Nie jestem shirkani – powtórzyła twardo, ale Rahid kontynuował, nie komentując tym razem.
- Jeśli Jagardah odmówi pomocy, chcę zgłosić się na ochotnika do przystąpienia do pojedynku – oznajmił, prostując się w siodle.
Zula zamilkła na dłuższą chwilę. Wiedziała, że jeśli nie uda jej się przekonać wodza to będzie jedyne wyjście. Jeśli jej człowiek wygrałby pojedynek, teoretycznie on przejmie rolę shirkani i będzie mógł wydać ludziom Tuhan rozkaz przyłączenia się do niej. Ale to oczywiście nie było takie proste. Najpierw ludzie musieliby się zgodzić, aby do takiego pojedynku w ogóle doszło. Gdyby nie obowiązywały przy tym żadne zasady przywództwo przechodziłoby z rąk do rąk i zapanowałby ogromny chaos. Jagardah słynął ze swojej pewności siebie, więc bardzo możliwe, że przystałby na takie warunki, a ludzie nie śmieliby mu się sprzeciwić. Słynął też jednak jako jeden z najznakomitszych wojowników, jakich nosiła ziemia, nie bez powodu zyskał sobie przydomek syna duchów. I chociaż głęboko wierzyła w umiejętności Rahida, nie wiedziała czy jest gotowa zaryzykować jego stratę.
- Najpierw z nim porozmawiam – powiedziała w końcu. – Jeśli nadejdzie czas podejmowania trudnych decyzji… zaufam przodkom, że wskażą mi odpowiednią drogę.
*
W miarę jak przybliżała się spokojna, przejrzysta tafla wielkiego jeziora, na horyzoncie coraz wyraźniej rysował się nieregularny mur. To niewątpliwie wskazywało, że zbliżali się do celu i Anuril musiał przed sobą przyznać, że zrobiło mu się wręcz… trochę przykro.
Zdążył się przez ten czas zbliżyć do Zadrana, chociaż oczywiście wciąż nie rozumieli ani słowa z tego, co do siebie mówią. Ale on nie należał do osób, którym by to nadmiernie przeszkadzało, cenił sobie milczenie. Poza tym, naprawdę lubił sposób, w jaki ten mężczyzna na niego patrzył, niczym na rzadki okaz drogiego kamienia. Sposób, w jaki zawsze trzymał się jego boku, nawet kiedy Zula nabrała już do nich zaufania i nie kazała pilnować każdego kroku obcych. Nocami zdarzało się nawet, że gdy spali obok, Zadran przysuwał się bardziej i chłód był wtedy doskonałą wymówką, aby przylgnąć bardziej do tego umięśnionego, przyjemnie rozgrzanego torsu i pozwolić sobie odetchnąć charakterystycznym zapachem skór, potu i słońca i ciężkich, korzennych przypraw. Ostatniej nocy nawet dłonie wojownika wsunęły się pod jego koszulę i przez chwilę pozwolił mu badać swoje ciało, a robił to tak ostrożnie, jakby miał do czynienia z jakimś egzotycznym motylem. Nie posunęli się jednak dalej, bo Anuril nie wiedział, jak tutaj reagowano na tego typu zażyłość wśród mężczyzn.
W pewnym momencie podjechał do nich ten potężny wojownik z warkoczem splecionym przez środek głowy, który jak elf już dobrze pamiętał, miał na imię Rahid. Zamienił kilka zdań z Zadranem, po czym pojechał, najwyraźniej, aby przekazać informacje dalej.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko do łucznika i za pomocą kilka gestów, które zdążyli już sobie wypracować, wyjaśnił, że niedługo zatrzymają się na nocleg.
- Myślałem, że zatrzymamy się kiedy już dotrzemy na miejsce – zdziwił się na głos, ale skinął głową. – To jakiś zwyczaj? – zapytał, chociaż wiedział, że Zadran go nie zrozumie. Odpowiedział coś wprawdzie, ale tego dla odmiany nie rozumiał Anuril. A potem, nieoczekiwanie, barbarzyńca przechylił się w siodle w jego stronę i niemal dotykając wargami jego ucha szepnął coś, co brzmiało jak „kharihi”, a potem wrócił do poprzedniej pozycji, uśmiechając się szeroko. Elf zamrugał zaskoczony. Nie był pewien czy to gorący oddech, który poczuł na skórze, czy dziwna miękkość z jaką Zadran wypowiedział to słowo, ale zrobiło mu się przyjemnie ciepło.
Zatrzymali się po dotarciu do jeziora i szybko rozpoczął się znany już wszystkim rytuał rozkładania obozu, tym razem jednak zajęto się również rozpaleniem ognia. Łucznik bez zbędnego ociągania oporządził konia, kątem oka widząc, że jego towarzysze robią to samo. Uporał się ze wszystkim wcześniej niż pozostali, więc żeby nie przeszkadzać za bardzo w krzątaninie stanął na uboczu obserwując spokojną taflę wielkiego jeziora. Linia brzegu wiła się lekko i skręcała, biegnąc aż do horyzontu, w niektórych miejscach skryta za kępami drzew i porośnięta wysoką trawą. Chylące się ku zachodowi słońce zabarwiło czystą wodę rdzawo-złotym odcieniem.
Kawałek dalej stała Zula, cierpliwie rozczesując grzywę swojego gniadego ogiera, więc po chwili wahania Anuril podszedł do niej i skinął jej głową. Kobieta odwzajemniła gest, nie przerywając czynności.
- Myślałem, że zatrzymamy się dziś już w osadzie – zagaił, przyglądając się pewnym ruchom jej dłoni. Oplatające jej nadgarstki bransolety z drobnych kości i kamieni grzechotały cicho.
- Widzisz to? – wskazała na dwóch mężczyzn, którzy mocowali nieduży proporzec na włócznię, tworząc coś na wzór sztandaru. Nie dostrzegł wzoru, ale na materiale znajdowały się jakieś wyszyte czerwoną nicią znaki, a całość dodatkowo przyozdobiono naszyjnikiem z pofarbowanych kolorowo piór i czegoś co przypominało z daleka ptasie czaszki. – Taki zwyczaj – wyjaśniła. – Wyślę człowieka, on wbił to przed drzwi… wbije przed bramą – poprawiła. – To znak, że my oczekują…
- Oczekujemy – podsunął, a kobieta skinęła głową.
- Znak, że my oczekujemy gościna. Jeśli zechcą udzielać nam jej, o świcie przybędą.
- A jeśli nie zechcą?
- Zrobią to – stwierdziła twardo. – Ale to zasada… gdyby była chęć się przygotować – wyjaśniła, zwalniając na chwilę ruchy, gdyż wyraźnie musiała się skupić na doborze słów. Anuril mruknął coś potakująco i oblizał wargi niezdecydowany. Zerknął krótko w kierunku Zadrana, zajętego teraz rozpalaniem ogniska.
- Co w waszej mowie znaczy… „khairihi”? – wypalił, mając nadzieję, że nie jest to nic szczególnie nieprzyzwoitego i że wymówił to odpowiednio. Zula przerwała oporządzanie konia i spojrzała na elfa dziwnie, przez co ten poczuł jak lekko się czerwieni. Może jednak nie powinien był pytać?
- „Khairikh” to słowo na… włosy porastające skórę dzikiej świni – wyjaśniła, marszcząc lekko brwi. Anuril otworzył i zamknął usta, czując że na twarz wypłynął mu jakiś wyjątkowo kretyński wyraz. Szczecina dzikiej świni? Dlaczego, do jasnej cholery, Zadran miałby mu szeptać coś takiego?!
- To ma… – odchrząknął – jakieś metaforyczne znaczenie? – spróbował jeszcze.
- Co to jest met’foryy…
- To takie… drugie znaczenie. Nie dosłowne – wytłumaczył szybko.
- Nie – Zula wzruszyła ramionami. – Świńska sierść, to świńska sierść – odparła powracając do przerwanej czynności.
Elf mruknął coś pod nosem spuszczając wzrok i odwrócił się szybko. Czuł się wybitnie głupio i chciał jak najszybciej zająć się czymś, żeby nie myśleć o tym kretyńskim epizodzie.
- Kaier’rikhi – rzuciła za nim Zula, a on odwrócił się w jej stronę i zamrugał zaskoczony. – Może chodzi tobie o to. Podobna wymowa – wyjaśniła. – To znaczy… macie takie słowo na ładne, rzadkie rzeczy… – zamyśliła się na chwilę. – Chyba… unikalny.
*
Ognisko było miłą odmianą. Trzask płomieni mieszał się z odgłosami wodnych ptaków zamieszkujących brzegi jeziora i z przyjemnym brzdękaniem Lorena. Ponadto zapewniało upragnione ciepło, dzięki czemu gdy nadszedł zmierzch Torquen nie musiał od razu zagrzebywać się w posłaniu. Pozostali także, za cichym przyzwoleniem Zuli, postanowili wykorzystać luźniejszą noc i poza kilkoma mężczyznami pełniącymi wartę, wszyscy zgromadzili się razem przysłuchując rzewnej balladzie Lorena. Nieznajomość słów zdawała im się szczególnie nie przeszkadzać. Mieli wyraźnie dobre nastroje, dowodem czego był fakt, że postanowili wielkodusznie podzielić się z gośćmi swoimi zapasami.
Najemnik z wdzięcznością przyjął glinianą miskę wypełnioną jakimś gulaszem. Od tak dawna nie jadł nic ciepłego, że byłby nawet skłonny zjeść coś przygotowanego przez któregoś z jego kompanów. Na szczęście mieszanka mięsa i jakiś nieznanych mu bulwiastych warzyw okazała nadspodziewanie smaczna, mocno przyprawiona, a do tego sycąca. Co ucieszyło go nawet bardziej, gdy skończył, podsunięto mu skórzany bukłak, którym mężczyźni wcześniej się obdzielali. Alkohol okazał się znacznie mocniejszy, niż się spodziewał. Zakrztusił się potężnie, a z jego oczu aż popłynęły łzy, co oczywiście wzbudziło ogólną wesołość. Posłał otaczającym go dzikim urażone spojrzenie, następnie aby odrobinę odratować swój wizerunek, pociągnął kilka solidnych łyków, czym tym razem zyskał sobie kilka przyjacielskich poklepań po ramieniu.
Trunek – z czegokolwiek był robiony – miał bardzo zbawienne skutki, bo już po kilku kolejkach bariera językowa przestała być problemem. Jak się okazało, niektóre gesty są całkowicie uniwersalne i jeśli jest coś, co jest w stanie połączyć ludzi z całkowicie odmiennych krain i kultur, to jest to alkohol i rozmowy o pieprzeniu. Gdy po jakimś czasie Loren skończył swój pokaz artystyczny, także się do nich dosiadł i jak się okazało, miał naprawdę słabą głowę. Wystarczyło zaledwie kilka łyków, aby dał się namówić Torquenowi do zaintonowania wyjątkowo sprośnej przyśpiewki. Najemnik robił w tym czasie za tłumacza, z wielkim zaangażowaniem obrazując barbarzyńcom czego dotyczy tekst. Nie trzeba dodawać, że wymagało to sporo machania biodrami i gestykulowania w okolicach klatki piersiowej. Ogólna wesołość, jaką to wywołało, spowodowała, że szybko zgromadzili się wokół nich niemal wszyscy plemienni wojownicy i nawet Zula przysiadła obok. Ta jako jedyna w pełni rozumiała o czym mowa i minę miała raczej zdegustowaną, chociaż nawet ona uśmiechnęła się pod nosem parę razy. Głównie jednak tylko kręciła głową z politowaniem, co bynajmniej nie odbierało Torquenowi animuszu. Wspólnie z Lorenem zaintonowali jeszcze kilka zbereźnych piosenek, aż w końcu bardowi zaczęły zbyt bardzo plątać się struny, a najemnik zmęczył się ciągłym wymachiwaniem rękami, więc podjęli przerwane picie ze zdwojonym zapałem.
Przez cały czas Anuril siedział z Zadranem trochę na uboczu, poza kręgiem płomieni. Cień nie był jednak na tyle głęboki, żeby Riffczyk nie dostrzegł ich dyskretnie splecionych dłoni. Gdy tylko dokonał tego wiekopomnego odkrycia, głęboko zapragnął się tym podzielić, pech jednak chciał, że Shivu znowu gdzieś zniknął. Ostatnio zdawał się wyjątkowo cichy, ale Torquen miał teraz na głowie znacznie ciekawsze rzeczy, więc postanowił się tym nie przejmować. Saris akurat przechodził tuż za jego plecami, chyba wracając z wyprawy „na stronę”, więc mężczyzna niewiele myśląc, złapał go z zaskoczenia za nogę i pociągnął do siebie, przez co ten niemal się na niego przewrócił.
- Co ty wyprawiasz? – warknął opryskliwie i podparł się szybko o ramię najemnika, żeby nie stracić równowagi.
- Siadaj! – odparł tylko tamten zaaferowany i dla podkreślenia szarpnął go za przód kurtki. Dreikhennen przewrócił oczami, ale widząc że tamten nie ustąpi, posłusznie wbił się w krąg pomiędzy niego, a Lorena.
- Khaes avakha nah dakhi, Rokhu Zahhre? – rzucił ktoś w kierunku wojownika i Torquen zamrugał, szybko tracąc wątek.
- Co on mówi? – zwrócił się do siedzącej po jego lewej strony Zuli.
- Pytanie, czy napije się z nami – wytłumaczyła.
Saris zmrużył niechętnie swoje zielone oczy, ale kobieta nawet na niego spojrzała, najpierw pociągając kilka naprawdę solidnych łyków, po czym podsunęła mu naczynie, sama nawet się nie krzywiąc. Torquen przyglądając się temu, aż rozchylił lekko usta.
- Chyba cię kocham – wyznał, wyraźnie pod wrażeniem jej umiejętności wlewania w siebie alkoholu.
Saris sarknął pod nosem słysząc to i niemal wyrwał jej bukłak z ręki i od razu przechylił go mocno. Pożałował tego szybko, czując jak mocny alkohol pali go w przełyk sprawiając, że w oczach stanęły mu łzy. Mimo to dzielnie zwalczył pierwszy odruch, aby natychmiast wypluć to, co ma w ustach, nie mając najmniejszego zamiaru wyjść na mięczaka. Dopiero gdy stwierdził, że upił wystarczająco imponującą ilość trunku, pozwolił sobie na przekazanie go dalej, starając się zachować obojętny wyraz twarzy.
- Rokhu Zahhre zazdrosny? – zakpiła Zula, szturchając lekko Torquena.
- Co? Co to jest to… rohuuuzhaa….
- Rokhu Zahhre znaczy „czerwony wojownik” – wyjaśnił kobieta, wskazując podbródkiem Dreikhennena, który teraz zaperzył się wyraźnie. – Tak się o nim mówić.
- Zazdrosny?! – warknął Harlandczyk. – O tego… – zaczął, ale jak zwykle jego wybuch został zignorowany.
- Na wszystkich macie takie przydomki? – zainteresował się Torquen. – Jak mówicie na mnie? – wyszczerzył się podekscytowany.
- Tekki – odparła kobieta, gdy skórzany bukłak na powrót znalazł się w jej dłoniach.
- „Tekki”? – najemnik zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony. – To nie brzmi zbyt groźnie – zauważył. – Co to znaczy?
- „Matoł” – przetłumaczyła Zula spokojnie, znowu pociągając kilka łyków alkoholu.
- Hej! – oburzony mężczyzna zamachał rękami, a Saris uśmiechnął się wrednie.
- No proszę. Może jednak trochę znają się na ludziach.
- Bardzo śmieszne – fuknął Toqruen, obrzucając go urażonym spojrzeniem. Złość jednak jak zwykle szybko mu przeszła, szczególnie że po chwili skórzany bukłak wrócił do niego.
- Zaciągnąłeś mnie tu z jakiegoś konkretnego powodu? – zapytał po chwili Saris, z dość ciężkim sercem przejmując naczynie z alkoholem. Nie był przeciwnikiem mocnych trunków, ale ten zalatywał jakimiś ostrymi ziołami, co nie do końca mu odpowiadało. Szczególnie, że po tak mocnym starcie jego żołądek zareagował ze sporą rezerwą.
- A, tak! – najemnik wyraźnie się ożywił. Nachylił się nad uchem Dreikhennena, na co ten skrzywił się lekko i spróbował odsunąć, co na Torquenie oczywiście nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Obniżył swój głos do konspiracyjnego szeptu. – Wiedziałeś, że Anuril i ten…
- Tak – odwarknął Saris, wyraźnie zirytowany, odpychając od siebie mężczyznę. Jego oddech pachniał alkoholem, a co gorsza był tak… irytująco ciepły i łaskoczący, kiedy owiewał mu policzek. – Twoja spostrzegawczość sięgnęła zenitu – fuknął, marszcząc mocno brwi i odruchowo rzucając wściekłe spojrzenie w kierunku wspomnianej dwójki.
Riffczyk zamrugał, zaskoczony tak gwałtowną reakcją.
- Czy ty… znaczy wy… – zaczął niepewnie.
- Nie – przerwał wojownik twardo. – Nie twój interes. Nie masz czegoś lepszego na głowie? – burknął, dodatkowo zdenerwowany faktem, że czuł na sobie ciekawskie spojrzenie Lorena, a także przypatrującej się im z ukosa Zuli.
- Po prostu nie wiedziałem, że ty… że on… – zaplątał się mężczyzna. – No wiesz, myślałem, że to do mnie pałasz gorącym uczuciem – stwierdził w końcu z udawanym żalem w głosie, czym zarobił sobie kolejne gniewne warknięcie i mocnego kuksańca pod żebra.
- Teraz Tekki zazdrosny? – wtrąciła się Zula i w blasku ogniska można było dostrzec kpiący uśmiech wykrzywiający jej pełne wargi. Mężczyzna w odpowiedzi fuknął wyniośle.
- Nie mam o co być zazdrosny. Bądźmy szczerzy, trudno znaleźć kogoś równie pociągającego, co ja – stwierdził pewnie, a Saris tym razem jedynie przewrócił oczami.
Torquen był cholernie irytujący z tą swoją pewnością siebie. Tym bardziej, że niestety ciężko odmówić mu atrakcyjności. Pasował mu ten lekki zarost i ten szeroki uśmiech, ciepły, złoty kolor oczu ładnie komponował się z przyjemnie opaloną skórą…
Saris otrząsnął się szybko, czując kolejny przypływ irytacji, tym razem na samego siebie. No i przy okazji na najemnika, na tą jego cholernie ładną linię szczęki i wysportowaną sylwetkę i…
Kurwa.
Z ulgą przywitał fakt, że Loren powstał chwiejnie w celu udania się na stronę, co dość głośno zaanonsował. To pozwoliło mu odciągnąć uwagę od absurdalnych myśli.
- Słaba głowa – zauważyła Zula, wskazując podbródkiem na zataczającego się barda. Jakimś cudem dotarł do brzegu jeziora i teraz prowadził zaciętą walkę z paskiem od spodni, kołysząc się przy tym w przód i w tył.
- Zaraz wpadnie do wody – zauważył Torquen trzeźwo i w bohaterskim odruchu, postanowił ruszyć mu na ratunek, przy czym owe pozory trzeźwości szybko prysły. Wstając gwałtownie, niemal wpadł w ognisko, przed czym uratował go pewny chwyt Zuli.
- Lepiej siedzi – poradziła mu, ale on tylko machnął ręką lekceważąco. Podszedł do Lorena w samą porę, bo ten właśnie zachwiał się niebezpiecznie i runął do przodu. Najemnik złapał go desperacko za jaskrawy kubrak, ale sam nie stał na nogach zbyt pewnie. Rozległ się głośny plusk, a zgromadzeni wokół ogniska barbarzyńcy wybuchnęli głośnym śmiechem.
Saris odruchowo zaczął się zastanawiać, czy woda przy brzegu może być głęboka i czy ktoś tak głupi jak Torquen, nie jest przypadkiem w stanie się w niej utopić. Nim w ogóle zdążył dojść do jakichkolwiek wniosków, brodził już w wysokiej trawie i wyciągał najemnika za kołnierz kurtki. Jak się okazało, było dość płytko, bo Loren siedział na tyłku, zamoczony do piersi i z wyjątkowo głupią miną, przytrzymując swój cenny kapelusz jedną ręką.
Barbarzyńcy rechotali głośno, ubawieni całą sceną i komentowali coś między sobą, a Dreikhennen miał wrażenie, że zaraz krew go zaleje ze złości.
- Wracaj do ogniska, jesteś mokry – warknął, przysięgając sobie, że jeśli Torquen odważy się to jakoś skomentować, to wepchnie go z powrotem do jeziora i przytrzyma pod powierzchnią, aż nie umilknie na wieki.
- Cóż, i tak miałem zamiar się wykąpać – stwierdził tylko mężczyzna i wciąż mocno rozkołysanym krokiem wrócił na swoje miejsce, trzęsąc się lekko z zimna. Saris wyciągnął jeszcze z wody tego niewydarzonego wierszokletę, co okazało się niełatwym wyzwaniem. Ciężko mu było utrzymać się na nogach i kilka razy plasnął z powrotem do wody, ochlapując przy tym coraz bardziej wkurzonego wojownika. Proces ratowniczy doszedł do skutku dopiero, kiedy na pomoc ruszyła im także Zula. Pomogła postawić barda na nogi i pchnęła go w stronę ogniska.
Dreikhennen odgarnął z twarzy mokre włosy i spojrzał na nią spode łba. Jej ciemne oczy błyszczały w odbijającym się od powierzchni wody świetle gwiazd i chyba uśmiechała się lekko.
- Nawet nie komentuj – zastrzegł nisko, nie mając najmniejszej ochoty słuchać domniemywań dlaczego od razu rzucił się, żeby wyciągać z wody tego kretyna. Kobieta tylko klepnęła go w ramię. W zamiarze chyba przyjacielsko, ale Sarisem prawie zachwiało od siły uderzenia – fakt, że była od niego wyższa dodatkowo wyprowadzał go z równowagi.
- Ty dobry przyjaciel – powiedziała spokojnie, tym razem bez cienia złośliwości. – To dobrze, bo jemu taki potrzebny. Niezbyt rozgarnięty – stwierdziła, a Dreikhennen tylko westchnął ciężko, zmęczonym gestem przecierając twarz.
- Niezbyt – potwierdził, nie mając nawet siły polemizować z terminem „przyjaciel”. W końcu musiał przed sobą przyznać, że naprawdę nie chciał, żeby ten idiota zginął.
W każdym razie nie inaczej, niż z jego własnej ręki.
*
Saris właśnie kończył obmywać się w jeziorze. Poranek był chłodny i mglisty, a woda niemalże lodowata, więc jego ciało pokryło się gęsią skórką. Nie przeszkodziło mu to jednak w porządnym wyszorowaniu włosów, na wypadek, gdyby pozostały na nich jeszcze resztki farby. Wprawdzie już jakiś czas temu odzyskały swój naturalny, szkarłatny kolor, ale to obsesyjne szorowanie weszło mu już chyba w nawyk.
Znajdował się niedaleko obozu i słyszał, że panuje tam senne poruszenie. Tym razem barbarzyńcy nie spieszyli się szczególnie, a efekty tego obrzydliwego alkoholu z wczoraj, pewnie też nie zachęcały do pośpiechu. Zresztą, z tego co zrozumiał, i tak musieli czekać na posłańca z osady. Co jakiś czas zerkał w stronę majaczącego we mgle muru.
Nie był może znawcą tutejszej kultury, ale stwierdził, że kiedy zjawi się tu ktoś mający odeskortować ich do wioski, lepiej byłoby, gdyby miał na sobie spodnie.
Po jakimś czasie spoglądając w tamtą stronę dostrzegł kilka niewielkich, ciemnych punktów kierujących się w ich stronę. To musieli być posłańcy.
Nie tracąc czasu naciągnął ubranie na mokre ciało i przerzucił miecz przez plecy, szybkim krokiem wracając do obozu. Będąc już niedaleko usłyszał wrzawę, barbarzyńcy wykrzykiwali coś w tej swojej twardej, gardłowej mowie.
Zmarszczył brwi. Czyżby posłańcy już dotarli? Spojrzał w stronę, z której zmierzali i dostrzegł wyłaniające się z mgły sylwetki jeźdźców, wciąż zbyt oddalone, żeby to oni mieli być przyczyną sporu.
Przyspieszył do biegu. Po chwili jego oczom ukazał się dość nietypowy widok – barbarzyńcy stali stłoczeni w pół-okręgu, krzycząc głośno i potrząsając włóczniami. Przed rzędem ostrzy natomiast stało duże zwierzę – Saris domyślił się, iż był to wielki kot stepowy. Zmierzę faktycznie miało imponujący rozmiar, łbem dosięgało piersi barbarzyńców, a byli to nad wyraz rośli mężczyźni. Jego sierść piaskowej barwy zdobiły ciemne cętki, ciało było niezbyt potężne, ale giętkie. Długie, silne łapy wieńczyły niezwykle ostre szpony, a przez środek kręgosłupa przebiegał pas czarnego włosia, dłuższego niż na bokach, i teraz jeżył się on groźnie w geście irytacji. Pysk, na którym widniały charakterystyczne, ciemne linie od oczu do kącików warg, uzbrojony był w rząd obnażonych w warknięciu zębów, dostatecznie silnych, aby pogruchotać kości.
„To tylko jeden, wielki kot”, pomyślał Saris z mieszaniną zdziwienia i pogardy. Do tej pory barbarzyńcy jawili mu się jako odważni, silni wojownicy, podczas gdy teraz stali tylko wymachując ostrzami i próbując odstraszyć zwierzę krzykami.
Nie namyślając się wiele, Dreikhennen wyrwał niewielką tarczę stającemu obok mężczyźnie i przedarł się przez tłum. Na ten widok, zaczęto krzyczeć jeszcze głośniej i ktoś chyba próbował go zatrzymać, lecz nie zwrócił na to uwagi. Gdy tylko znalazł się dostatecznie blisko, zgodnie z jego przewidywaniami, bestia skoczyła na niego z warknięciem. Uskoczył zgrabnie i zdzielił zwierzę w pysk swoją drewnianą osłoną, posyłając je na ziemię i natychmiast zaatakował. Wielki kot zakwilił z nieoczekiwanego bólu, ale poderwał się błyskawicznie i wywinął od ostrza. Machnął szponiastą łapą i Saris znów zasłonił się tarczą, która tym razem rozpadła się w drzazgi od siły uderzenia. Odrzucił ją i znów uskoczył przed atakiem, samemu starając się sięgnąć do boku bestii. Ta jednak odwinęła się niczym wąż i ponownie skoczyła z zębami do gardła napastnika. Była szybka, ale Dreikhennen też. Usunął się w bok, na granicy świadomości czując, że ostre szpony zahaczyły mu o udo. Nie wybił się jednak z rytmu, przenosząc ciężar na drugą nogę odwinął się w piruecie i wolną dłonią chwycił dłuższą sierść na karku zwierzęcia. Wykorzystując cały impet z wcześniejszego manewru spróbował docisnąć je do ziemi, po czym płynnym ruchem wbił miecz w jego ciało. Poczuł jak ostrze zagłębia się między kręgi szyjne przecinając rdzeń i po chwili potężne cielsko pod nim zwiotczało i runęło na ziemię z łoskotem.
„Tak to się robi”, pomyślał do siebie dumnie, ocierając z twarzy kropelki wilgoci, które wciąż skapywały z jego mokrych włosów. Z satysfakcją zanotował fakt, że zapanowała teraz kompletna cisza, a dzicy wojownicy wpatrywali się w niego wręcz ze strachem. W tym momencie narastający tętent kopyt ustał i Dreikhennen zorientował się, że posłańcy plemienia Tuhan muszą znajdować się teraz za jego plecami. Zerknął na nich przez ramię i na widok ich min odczuł ukłucie niepokoju.
Coś musiało być nie w porządku. Coś było bardzo, kurewsko, nie w porządku…
Przez tłum swoich ludzi przebiła się Zula. Jej twarz zdawała się bledsza niż zwykle, a pełne usta zaciśnięte jeszcze bardziej. Podeszła do niego i nim zdążył zareagować, wymierzyła mu solidny cios pięścią. Głowa odskoczyła mu na bok od siły uderzenia i aż zamroczyło go na moment. Zawarczał głucho i ledwo powstrzymał się przed oddaniem ciosu.
- Milcz teraz – syknęła kobieta i kopnęła go w zgięcie kolan, posyłając na ziemię. Chciał zareagować, ale Zula patrzyła mu prosto w oczy – w jej ciemnych, poważnych tęczówkach błyszczało coś takiego, że po prostu klęknął posłusznie. – Zabiłeś
kukkhuru, to święte zwierzę – wyjaśniła. Jej ton brzmiał ostro, ale spojrzenie upewniło go w przekonaniu, że to tylko na pokaz. – Za to śmierć, wśród ludzi Tuhan – mówiła, a jeden z jej podwładnych podał jej kawałek jej liny, którym zaczęła pętać mu nadgarstki. – Milcz teraz i nic nie rób, może… może uda mi się zachować twoje życie.