Rozdział 15,
o Synu Duchów i głupich, bohaterskich wyczynach
„Gość w twych progach zawsze oznacza albo ucztę, albo kłopoty. Zrób z niego ucztę, nim sprowadzi kłopoty.”
stara, plemienna mądrość
Torquen rzadko się denerwował. Miał wrodzony talent do reagowania radosną beztroską na wszelkie kłopoty i mało co potrafiło wyprowadzić go z równowagi.
Teraz jednak czuł się co najmniej nieswojo.
Niewiele rozumiał z tego co zaszło, domyślił się, że miało to coś wspólnego z zabiciem stepowego kota przez Sarisa. To w każdym razie stanowiło jedyne wytłumaczenie, dlaczego teraz wojownik ze spętanymi rękami jest ciągnięty za sznur przy siodle Zuli.
Nie potrafił nadążyć za wierzchowcem, kulejąc lekko na lewą nogę i kilka razy przewrócił się. Zdarzyło się, że został przeciągnięty kilka metrów po ziemi, nim kobieta ostrym szarpnięciem nie postawiła go na nogi.
Kiedy zobaczył to po raz pierwszy, Torquen od razu spiął konia, żeby mu pomóc i kątem oka widział, że Anuril zrobił to samo. Elf jednak został łagodnie zatrzymany przez Zadrana, a najemnikowi drogę zajechał Rahid. Potężny barbarzyńca chwycił go za kurtkę i pokręcił głową.
- Nie – powiedział we Wspólnym. – Zula pomagać – wyjaśnił z akcentem gorszym jeszcze od swojej przywódczyni. – Ty nie rób czegoś – zastrzegł ostro. Mimo kiepskiej wymowy i gramatyki, Torquen zrozumiał, że ma się nie wtrącać, bo może jedynie zaszkodzić przyjacielowi. Ciężko mu przychodziło bezczynne patrzenie na to, jak go traktowano, nie posiadał jednak zbyt dużego pola do popisu.
- O co chodzi? – zapytał Rahida, licząc, że ten go zrozumie. Tamten jednak uciszył go tylko machnięciem ręki i ciężko było dociec, czy chociażby zrozumiał pytanie.
Najemnik wymienił jeszcze z Anurilem pytające, zaniepokojone spojrzenia, aż w końcu skupił się na drodze. Do osady nie było na szczęście daleko i miał nadzieję, że tam szybko wszystko się wyjaśni.
*
Była zdenerwowana.
Miała przed sobą ważne i trudne zadanie, od tego czy przekona Jagardaha do nawiązania sojuszu zależy los jej plemienia. Nie miała wątpliwości, że posiada silne argumenty, ale nie mogła być pewna, czy dotrą one do tego twardogłowego aroganta. Dodatkowo miała przeświadczenie, że jako kobieta nie zostanie przez niego w pełni poważnie potraktowana, nawet jeśli przedstawi się jako posłaniec od swojego ojca.
A teraz doszła do tego sprawa z Czerwonym Wojownikiem.
Nie powinna przejmować się losem obcych. Z jednej strony wiedziała, że prośbą o łaskę dla niego może zakłócić pertraktacje, albo wręcz całkowicie je udaremnić.
Nie mogła jednak dać przyzwolenia, na zabicie go za popełnienie zbrodni, której nie rozumiał. Co innego zabijanie w walce, co innego zabijanie kogoś, kto stanowił zagrożenie.
Ale egzekucja…
Tak nie powinno być. Wiedziała, że ludzie Tuhan, a może nawet jej właśni ludzie, tego nie zrozumieją, ale ona czuła, że to jest nie w porządku. Że to stanowiło jedną z przyczyn, dla których uważali ich za barbarzyńców i chcieli ich wyplenić, bo sądzą się swoimi, niezrozumiałymi dla innych prawami i nie potrafią okazać litości, ani nawet odrobiny zrozumienia.
A ci obcy tacy nie byli. Szanowali ich na swój sposób i traktowali jak równych, nawet jeśli nie rozumieli nawzajem swoich zasad, a nawet mowy. A mimo to, siedzieli wczoraj przy jednym ogniu, pijąc i jedząc z tych samych naczyń, i nikt nie był wtedy gorszy, ani lepszy.
I dla Zuli znaczyło to znacznie więcej, niż dla innych, bo ona odnajdywała w tym znak, że tak może, że tak powinno być. Że plemiona Ziemi Niczyich nie muszą się asymilować, że wystarczy czasem opuścić ostrze i postarać się zrozumieć, a można to samo uzyskać w zamian. I gdyby byli w stanie uczynić ten krok, to być może nie polowano by na nich teraz jak na zwierzęta, za które są uważani.
Z drugiej strony, uratowanie jednego człowieka, nie zmieni teraz świata, ani nie wygra dla nich wojny – przymierze z Jagardahem z kolei, na pewno w tym pomoże.
Podłapała spojrzenie Rahida i mocniej zacisnęła usta. On w nią wierzył, wierzył w to, że powinna zostać shirkani. A shirkani nie powinien obawiać się podjąć działań, które uważa za słuszne.
Zwolniła konia, bo Saris miał coraz większe problemy z nadążeniem. Rana na udzie nie wyglądała poważnie, ale wyraźnie utrudniała mu bieg. Na szczęście brama do osady Tuhan nie znajdowała się daleko.
Wprowadzano do środka cały ich oddział, z Zulą i przywiązanym więźniem na przedzie. Pozostałych obcych jej ludzie trzymali blisko siebie, żeby w razie czego powstrzymać ich przed interwencją. Zula nie wątpliwa, że Zadran w razie czego dopilnuje jasnoskórego łucznika, a ten z kolei powinien przemówić do rozsądku reszcie.
Ludzie Tuhan w większości wylegli ze swoich chat. Były inne niż w osadzie Zuli, chociaż równie skromne i też niezbyt urodziwe. Wznoszono je po części z drewna, ale posługiwano się też zaschniętą gliną, a dachy wyściełano ususzoną trawą. Drzwi w większości zastępowano zasłonami ze zwierzęcych skór. Niektóre odsunięto, przez co dało się obejrzeć surowe wnętrza domów – skołtunione posłania leżące bezpośrednio na gołych podłogach, walające się wszędzie wyroby ceramiczne, rzadko trafiało się coś przypominające stolik, czy jakikolwiek inny mebel.
Zgodnie z przypuszczeniami Zuli, kobiety nie nosiły broni. Przyglądały się przybyszom z zaciekawieniem i w wielu przypadkach sprawiały wrażenie oderwanych właśnie od pracy – niektóre klęcząc przy drodze ścierały przy pomocy kamieni mąkę, inne obrabiały mięso, jeszcze inne coś cerowały. Mężczyźni za to przeciwnie – każdy miał przy sobie miecze, zakhiry, łuk lub chociaż nóż i wszyscy sprawiali wrażenie, że jedyne czym się zajmują do wystawianiem nagich torsów w stronę promieni słonecznych. Zdawali się nie mniej poruszeni ich przybyciem niż kobiety, ale zamiast plotkować między sobą, skupiali się raczej na przyjmowaniu wyzywających póz i rzucaniu groźnych, w swym mniemaniu, spojrzeń.
Brudne, półnagie dzieci też zainteresowały się nimi na kilka chwil, a potem powróciły do przerwanych rozrywek, w dużej mierze składających się z biegania i wrzeszczenia ile sił w płucach. Jedno czy dwójka, podbiegło do nich wiedzione ciekawością, jakiś umorusany chłopczyk próbował nawet złapać Sarisa za intrygująco czerwone kosmyki włosów, ale generalnie, jak to dzieci, miały wszystko gdzieś.
Zula zeskoczyła z siodła. Koniec sznura na którym prowadziła więźnia wręczyła jednemu ze swoich ludzi.
- Nie pozwól go tknąć, dopóki nie wrócę – rozkazała twardo, a potem skinęła na Rahida, aby ruszył za nią.
- Jestem Zula, córka Hadre, z plemienia Naz’ahri – powiedziała, unosząc dumnie podbródek i patrząc władczo na mężczyznę dowodzącego niewielkim oddziałem, jaki doprowadził ich do osady. – Niektórzy z moich ludzi są ranni i proszę, abyście udzielili im pomocy w imię więzów, jakie łączą nasze plemiona. Życzę sobie także, aby mojego więźnia nie atakowano, dopóki shirkani nie podejmie decyzji w jego sprawie. Ja natomiast, chcę się widzieć z Synem Duchów, ponieważ niosę mu ważną wiadomość od mojego ojca, Raevaha, syna Aruru, shirkani plemienia Naz’ahri – wyrecytowała twardym tonem. Mężczyzna, do którego się zwróciła, od początku nie wyglądał na zachwyconego, ale słysząc, że jest córką wodza, przybrał postawę wyrażającą więcej szacunku. Od razu wydano rozkaz sprowadzenia medyków, zażądano też zamknięcia Sarisa pod strażą, na co kobieta przystała. Przekazała jednak swoim ludziom dyskretnie, aby mieli oko na więźnia, a także pilnowali, aby pozostali obcy jak najmniej rzucali się w oczy.
Następnie, w towarzystwie Rahida dała się poprowadzić do centrum wioski.
Tam budynki prezentowały się znacznie lepiej. Drewniane i dokładne wykończone, miały nawet podmurowania z szarych kamieni. Układały się w pół-okrąg, tworząc pośrodku niewielki plac, gdzie z usłanej kamieniami, udeptanej ziemi mętny pył podrywał się w powietrze pod ich krokami.
Nie trudno było odgadnąć funkcję poszczególnych domów. Największy, szeroki i przysadzisty, miał pozasłaniane okna, a dostępu do nich broniły potężne, dwuskrzydłowe drzwi. Zula bez trudu rozpoznała namalowane czerwoną farbą znaki – ochronne, mające odstraszać demony, a także przyzywające, za pomocą których proszono Przodków o błogosławieństwa. Tak więc, to musiała być siedziba Duchów, miejsce gdzie ich wiedzący, sai’hi, odprawiał swoje obrzędy. Był też budynek Rady, gdzie plemienna starszyzna prowadziła swoje posiedzenia, aby w razie potrzeby móc wesprzeć shirkani swym doświadczeniem.
Ostatnia chata to z pewnością miejsce urzędowania Syna Duchów, bo właśnie tam poprowadzono Zulę i Rahida. Do wnętrza nie prowadziły drzwi, tylko zasłona ze zwierzęcych skór. Mężczyzna z ludzi Tuhan dał im znak, aby weszli do środka.
W pokoju panował półmrok. Mimo że było ciepło, w rogu, w zdobionej miedzianej misie, płonęło niewielkie palenisko. Gryzący dym wypełniał małe pomieszczenie intensywnym zapachem ziół. Naprzeciw wejścia znajdowało się podwyższenie, do którego prowadziło kilka stopni, a na nim tron, gdzie spoczywał Jagardah. Nawet gdy siedział, widać było, że jest niezwykle potężny. Czarne włosy luźno opadały na jego szerokie ramiona, silną szczękę pokrywał ciemny zarost, dłuższy na podbródku, gdzie został zapleciony w warkocz. Spod grubych brwi dziko łyskały brązowe oczy, a jego policzki zdobiły wytatuowane linie, bliźniacze do tych, jakie pokrywały pyski dwóch wielkich kotów stepowych, spoczywających spokojnie u jego stóp.
Zula zgodnie z etykietą uderzyła się pięścią w pierś i skłoniła głowę, jednak nie za nisko. Nie chciała pokazywać po sobie przesadnej służalczości. Potem zaczęła się przedstawiać i tłumaczyć, co ją sprowadza, zdawało się jednak, że Syn Duchów nie interesuje się jej słowami w najmniejszym stopniu. Dokładnie otaksował ją wzorkiem, od zgrabnych łydek, poprzez silne uda i płaski brzuch, chwilę dłużej zatrzymując się na pełnych piersiach. Kobieta aż zazgrzytała zębami w myślach, ale nie dała nic po sobie poznać. Odpowiedziała mu jedynie twardym, zdecydowanym spojrzeniem. Na ten widok shirkani uśmiechnął się drapieżnie. Białe zęby mocno kontrastowały z jego śniadą skórą, a wytatuowane na jego policzkach kreski sprawiały, że wyglądał niemalże demonicznie.
- To wszystko, z czym do mnie przyszłaś, córko Hadre? – zapytał kpiąco, pochylając się bardziej na swoim tronie.
- Nie – odparła spokojnie, nie dając po sobie poznać, jak bardzo denerwuje ją brak okazywanego szacunku. – Mam jeszcze prośbę natury bardziej… osobistej. Jeden z moich… gości, dopuścił się zbrodni. Uczynił to jednak nieświadomie, nie znając naszych zwyczajów i postępował w dobrej wierze myśląc, że broni siebie i swoich przyjaciół. Chcę prosić o złagodzenie dla niego kary.
Jagardah ponownie opadł na oparcie i zmarszczył brwi.
- Co takiego twój gość uczynił?
- Zabił kukkhuru. Tak jak mówiłam, uczynił to nieświadom…
Syn Duchów wstał i podszedł do niej. Jak się okazało, był jeszcze wyższy niż Rahid, choć nie aż tak barczysty.
- Kara za zabicie świętego kukkhuru jest jedna – oznajmił twardo. – Mordercę rzuca się na pożarcie Shah i Vrehi – słysząc swoje imiona, koty stepowe poderwały się z miejsc i podbiegły do swego pana. Były naprawdę ogromne, a ich silne ciała poruszały się płynnie z pewną utajoną groźbą. Rahid aż cofnął się odruchowo kilka kroków, ale Zula nie drgnęła, nawet gdy jedna z bestii z głuchym warknięciem trąciła ją pyskiem w brzuch.
Jagardah uśmiechnął się ponownie na widok jej butnej postawy.
- Obawiam się, że obie twoje prośby są na tyle bezsensowne, że nie będę ich nawet rozważał – oznajmił kpiącym, aroganckim tonem. – Ale, żeby nie okazało się, że jechałaś tak daleko na próżno… – zaczął, łapiąc ją zdecydowanie za podbródek…
*
Anuril poderwał się z miejsca na widok poruszenia, w ślad za nim wstali jego towarzysze i Zadran, który wciąż nie opuszczał jego boku.
Mina Zuli nie wróżyła niczego dobrego. Wściekłość wyraźnie malowała się w jej ciemnych oczach. Gdy zbliżała się do nich sprężystym krokiem nie tylko Naz’ahri, ale i ludzie Tuhan schodzili jej z drogi.
- Syn Duchów odrzucił moją propozycję i prośba o łagodnej kary dla waszego przyjaciela – powiedziała od razu. – Chcą jego śmierci, i swojej, bo nie zgadza się na podjęcia walk.
Anuril pobladł lekko i chwycił zdecydowanie nadgarstek Torquena, który już sięgał do miecza.
- Możemy coś zrobić? – zapytał najspokojniej jak tylko umiał.
- Wy nie. Ja tak – odparła Zula i odwróciła się w kierunku Rahida, który stał obok z marsową miną.
*
- Chcę wyzwać Jagardaha na pojedynek – oznajmił mężczyzna zdecydowanie. – Znieważył cię w mojej obecności. Uczyń mi proszę honor i pozwól bronić…
- Sama potrafię bronić siebie i swojego dobrego imienia – przerwała Zula ostro. – Nie w tym leży problem. Nawet jeśli wygrasz, starszyzna nie zgodzi się, żebyś zajął jego miejsce, a prawdopodobnie zrobi wszystko, aby nie dopuścić do walki. Na pewno zdają sobie sprawę, że jesteś groźnym przeciwnikiem, nie będą chcieli ryzykować utraty…
- Więc porozmawiamy z nimi – zaproponował Rahid. – Wyjaśnisz im jak ważne jest połączenie sił w walce z najeźdźcami i się zgodzą, a sam Jagardah nie może odmówić mi satysfakcji po tym, jak odnosił się do ciebie w mojej obecności. Mam prawo go wyzwać.
- Starsi nie będą chcieli o tym słyszeć – pokręciła głową. – Jest jednak szansa, że z racji na urodzenie pozwolą starać się o pozycję shirkani mnie. Szczególnie, że nie będą widzieć we mnie zagrożenia.
Widziała sprzeciw w oczach Rahida. Sprzeciw, a nawet lęk, że kobieta myśli o tym poważnie. Wiedziała, że nie ma zbyt wielkich szans w starciu z potężnym mężczyzną, lecz liczyła, że przodkowie dostrzegą jak ważna jest jej misja i wspomogą ją w jakiś sposób. Nim jednak którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, w rozmowę wtrącił się Torquen.
- Wybaczcie, ale ni cholery nie rozumiem o czym mówicie. Mógłby nas ktoś wprowadzić w sytuację, bo wiecie, tak jakby, właśnie ważą się losy naszego przyjaciela, a przy okazji też mojego pół miliona franków. Nie żebym myślał w takiej sytuacji o pieniądzach, ale to naprawdę cholernie dużo pieniędzy. Nie wspominając już o tym, że Saris niedługo zacznie się denerwować. A, wierzcie mi, nikt z nas tego nie chce.
Zula westchnęła i postarała się w miarę zrozumiale wytłumaczyć, na czym polega problem. Miała problemy z dobraniem niektórych słów, ale udało jej się z grubsza przedstawić sytuację. Na chwilę zapadła cisza, którą ponownie przerwał Torquen.
- Ja to zrobię.
- Co? – kobieta aż zamrugała szybko, nie rozumiejąc w pierwszym momencie, co ten ma na myśli.
- Wyzwę tego całego króla duchów, czy jak mu tam – wzruszył ramionami, a Zula parsknęła z niedowierzaniem.
- Co on mówi? – zainteresował się Rahid.
- Chce zmierzyć się z Jagardahem – przetłumaczyła, a mężczyzna tylko pokręcił głową.
- Nie ma najmniejszych szans – stwierdził pewnie. – A nawet jeśli, to nigdy nie dopuszczono by, żeby obcy zajął miejsce wybranka duchów.
- Chyba że… – w nagłym olśnieniu spojrzała na najemnika, a potem z powrotem na podwładnego. – Chyba że sam byłby wybrańcem duchów. Mówiłeś coś o demonach – przeszła na Wspólny, zwracając się znowu do Torquena.
- Eee – mężczyzna zmarszczył brwi. – Natknęliśmy się na jakieś dziwactwa w opuszczonej świątyni, ale w tym momencie nie jest to chyba nasze największe zmartwienie, prawda?
- Czy możesz udowodnić, że zostałeś posią… posiągnięty…
- Opętany – podchwycił Anuril. – Ma znamiona na plecach, ale można je uznać za zwykły tatuaż. To wystarczy? – zastanowił się na głos.
- Jeśli będzie przekonywający – odezwał się milczący dotąd Shivu.
- Żartujecie? – parsknął Torquen. – Wystarczy na mnie popatrzeć, od razu widać, że jestem wybrańcem bogów, demonów, duchów, czy co tam sobie chcecie – oznajmił z pewnością siebie, na co Anuril i Zula unieśli brwi sceptycznie, jednocześnie, niczym w lustrzanym odbiciu.
- Mógłbym pomóc dodać trochę… dramatyzmu – podsunął skrytobójca, ale elf nadal nie wyglądał na przekonanego.
- Nawet jeśli to kupią, Jagardah na pewno nie jest łatwym przeciwnikiem.
- Dla mnie nie jest żadnym przeciwnikiem – fuknął Torquen.
- Nawet nie wiesz jak on wygląda – przypomniał Anuril chłodno. – Większość tutejszych jest od ciebie znacznie większa i silniejsza. Nie neguję twoich umiejętności, ale miałbyś marne szanse w starciu z kimś postury Rahida. To zbyt niebezpieczne, w efekcie możemy stracić nie jednego towarzysza, a dwóch.
- Nie bądź śmieszny, nie ma najmniejszej opcji, że mógłbym przegrać!
- Czy możesz na chwilę wyłączyć swoje zwykłe, aroganckie i zadufane w sobie ja i dla odmiany użyć mózgu? – warknął elf, wyjątkowo zirytowany jak na siebie. Torquen przyjął poważniejszą minę i skinął głową spokojnie.
- Używam, Anuril – zapewnił. – I chociaż nie jestem może szczególnie lotny, wiem tyle, że jeśli nic nie zrobimy to Sarisa zeżrą jakieś przerośnięte koty. I choć nie da się zaprzeczyć, że świat stałby się o niebo przyjaźniejszym, a na pewno bezpieczniejszym miejscem bez tego nienawidzącego świata zrzędy z morderczymi zapędami… to jednak nie mam zamiaru pozwolić go zabić. I chociaż gdyby to usłyszał, to pewnie zarobiłbym w zęby, ale wydaje mi się, że on też by to dla nas zrobił.
- Bo myślenie przychodzi mu z równą trudnością, co tobie – westchnął łucznik, przecierając czoło w zmęczonym geście. Mimo to jego wzrok odruchowo powędrował do chaty, gdzie tymczasowo zamknięto jego towarzysza. Torquen nie był pewien, czy się nie przewidział, ale zdawało mu się, że w niebieskich oczach elfa odbiła się troska.
- W porządku – powiedział w końcu w kierunku patrzącej na nich wyczekująco Zuli. – Załatwmy to.
- Oby Tekki nie tylko mocny w gębie – skinęła głową poważnie. – Jagardah to niełatwy przeciwnik.
*
Saris nerwowo uniósł głowę słysząc, że ktoś do niego podchodzi. Ku jego zaskoczeniu, nie był to jednak mierzący mu włócznią w pierś barbarzyńca. Do pomieszczenia wsunął się Shivu, w ślad za nim milczący Rahid.
- Może mnie ktoś wreszcie, kurwa, oświecić co się dzieje? – warknął wojownik ze swoim zwyczajowym wdziękiem. – Chciałbym wiedzieć, czy mam zaraz zostać nabity na włócznię, czy jeszcze nie – burknął.
- Pracujemy nad tym, żeby do tego nie doszło – zapewnił Shivu, odwiązując mężczyznę od belki i pozwalając mu wstać. – Torquen stara się wyciągnąć stąd twoje niewdzięczne dupsko – dodał.
- Torquen – parsknął Saris, rozcierając nadgarstki. – W takim razie mogę się już zacząć żegnać z ziemskim padołem – stwierdził grobowo. – Jak niby ten matoł planuje to osiągnąć?
- Chce wyzwać na pojedynek tutejszego wodza. Potem sam zostać wodzem i cię uwolnić. Usiądź, przyszedłem opatrzyć twoją nogę – dodał.
Dreikhennen opadł posłusznie na jakiś marnej jakości zydel i pozwolił skrytobójcy zająć się swoim udem. Rana nie była głęboka, ale trochę mu doskwierała.
- Będzie walczył? – upewnił się, marszcząc brwi.
- Nie, to będzie pojedynek dojenia kóz. Jak myślisz? Przestań się wiercić.
- Nie ma mowy – warknął Saris próbując podnieść się z krzesła. – Ci faceci są wielcy jak woły, Torquen nie ma szans! Sam będę walczył!
- Jesteś ranny i jesteś ich więźniem – przypomniał Shivu spokojnie, pociągając go z powrotem na siedzenie. – Siedźże na dupie – upomniał go jeszcze, powracając do opatrywania rany. – Torquen da sobie radę – dodał pocieszająco.
Dreikhennen zacisnął zęby, ale nic już nie powiedział.
- Chodź, możesz zobaczyć walkę, ale tamci muszą znowu związać ci ręce.
Saris skinął głową nieobecnie i z duszą na ramieniu powlókł się na zewnątrz.
Tam panowało wyraźne poruszenie. Barbarzyńcy przekrzykiwali się w swojej obcej mowie, jakiś obwieszony piórami i ozdobami z kości chudy mężczyzna lamentował w stronę nieba i trudno było ocenić, czy się modli, czy też dostał udaru. W centrum całego zamieszania znajdował się Torquen, nie żeby stanowiło to jakąś odmianę. Nie było też dziwne, że trzymając koszulę w ręce, z wyraźną dumą prezentował swoje półnagie ciało, czy raczej bliźniacze symbole demonów zdobiące jego plecy. Jednak otaczająca go szarawa mgła stanowiła już widok raczej niecodzienny.
- Mała sztuczka – wyjaśnił Shivu widząc pytające spojrzenie Dreikhennena. – Musieliśmy go zrobić wiarygodnym „wybrańcem duchów”.
- On jako wybraniec duchów – Saris wzniósł oczy ku niebu. – Bogowie, miejcie nas wszystkich w opiece…