ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Sunken 2 |
"Kołysał nas zachodni wiatr,
Brzeg gdzieś za rufą został.
I nagle ktoś jak papier zbladł:
Sztorm idzie, panie bosman!
A bosman tylko zapiął płaszcz
I zaklął: - Ech, do czorta!
Nie daję łajbie żadnych szans!
Dziesięć w skali Beauforta!
Z zasłony ołowianych chmur
Ulewa spadła nagle.
Rzucało nami w górę, w dół,
I fala zmyła żagle.
A bosman tylko zapiął płaszcz
I zaklął: - Ech, do czorta!
Nie daję łajbie żadnych szans!
Dziesięć w skali Beauforta! - Hej!
Gdzie został ciepły, cichy kąt
I brzegu kształt znajomy?
Zasnuły mgły daleki ląd
Dokładnie, z każdej strony.
A bosman tylko zapiął płaszcz
I zaklął: - Ech, do czorta!
Nie daję łajbie żadnych szans!
Dziesięć w skali Beauforta!
O pokład znów uderzył deszcz
I padał już do rana.
Piekielnie ciężki to był rejs,
Szczególnie dla bosmana.
A bosman tylko zapiął płaszcz
I zaklął: - Ech, do czorta!
Przedziwne czasem sny się ma!
Dziesięć w skali Beauforta!"
( Czerwone Gitary- " Dziesięć w skali Beauforta")
W nocy nie mogę spać. Oglądam tysiąc razy tą samą ciemność, ten sam ból, który wypływa ze mnie obracam w ustach, mnę, dławię się własną żałością jak czerstwym chlebem. Nikt nie wie o tym. Wszystko zostaje we mnie, by wypłynąć przez nos, uszy, usta. Zalewa sobą noc, obficie wilgotne trzewia, duszący zapach przegniłych sekrecji. Nie ma ulgi. Dniem myślę, że ustało, że nie wróci, że bezpiecznie. I kiedy próbuję, liczę na noc, śmieję się z mojej
naiwności. Zawsze się tego bałem, a teraz stało się, i nie ma już odwrotu. Nie ma uszu, które mogłyby mnie wysłuchać, nie ma świadomości, która zechciałaby mnie ogarnąć. Jestem przeczulony na każdy szmer, każdy drobny pyłek wywołuje moją alergię. Czekam tej jednej nocy, co ukoi moją neurozę, uciszy mój krzyk. Ta noc nigdy nie przyjdzie, nie umiem wyjść jej na przeciw. Nie potrafię przerwać tego. Leżę w łóżku jak w trumnie, wpatrując się w ciemność, kształty ożywiane światłem samochodowych reflektorów, moje chłodno dozowane przerażenie, dziwnie przejmująca nierealność. Polecano mi nocne spacery, idź, mówili, wrócisz i zaśniesz, zagrzejesz mleka, uspokaja, kazeina, pamiętaj, ciepłe skarpety, lawendowe kocie oczko cioci Kazi na wszystko dobre. Ja nie mogę, ja czekam.. Czekam na tę noc, tę, co wszystko zmieni.
Czasem myślę, że mam w sobie drugiego człowieka, i że człowiek ten bardzo pragnie wydostać się, rozprostować kości, zagadać. Nie rozumiem go, nie wiem skąd się wziął, ale nachalnie rozpiera się we mnie, podgryza, napiera. Kiedy cichnę, kiedy nie ma nikogo, on zaczyna krzyczeć. I widzę jego szeroko otwarte usta, i słyszę dźwięk ten, jednostajny, ten wrzask dziki, ten jego ból niemożliwy do opanowania. Czuję jak słodko drżą mi mięśnie poruszone tembrem jego głosu, jestem tak napięty i roztrzęsiony, tak cudownie przed-spełniony, nieomal erotycznie.. On jest mną, tym dobrym mną, który by się nie martwił, by się nie przejmował, by nie udawał i żył by, nie marnował by, nie cierpiał by. Destruuję kolejno jego i siebie. Jakie to miłe i ciepłe, jakie przyjazne i lepkie jak czerń.
*
Dziki Zachód. Dziki Zastój. Prawdziwą dynamikę mamy już za sobą. Teraz czeka nas już tylko moszczenie wygodnej trumny. Nie, nie jestem pesymistą.. Staję przed lustrem i odruchowo, zupełnie spontanicznie zastanawiam się, czy powinienem się przywitać? Czy witałem się już dzisiaj? Zwyczajnie nie poznaję siebie. Nigdy nie poznawałem. Ziewam. Poeta pisał, że lisio.. Jak to dobrze choć ziewać, kiedy nie można usnąć. Ścielę sobie trumnę w sobie, i tak się w nią przysposobię. Powoli, z rozmysłem, w zmysłową, drażniącą tak doskonale, gdy skóra gorąca i mokra, pościel satynową w czterech deskach. Potrzebuję chwili spokoju.. Teraz zrób to. Potem to. Stało się tamto, a inne tamto rzutuje na dzisiejsze nowo. Pamiętaj o tym. Idź po to. Im więcej, tym mniej robię. Im szybciej, tym bardziej zwalniam. Czekam na eksplozję, która nie następuje. Nic nie jest tak, jak powinno, wszystko zepsułem, to moja winna, wszystko to moja wina. Kiedy trzeba było tańczyć to piłem, kiedy pili, ja pijany tańczyłem; kiedy klękali pod krzyżem śmiałem się, ja sam wziąłem krzyż i go nie uniosłem. Jestem po nic, czy jestem.. Jakie to ma znaczenie, kiedy wstyd jest silniejszy nad inne uczucia. Wstyd mi, że jestem. Mówili, że zawiniło moje zbyt duże mniemanie o sobie, moja duma i buta.. Gdzie ta buta i gdzie jest duma, do cholery, jeśli one czynią winnym, to zawsze chce się takim czuć! Bo ja, tak naprawdę, to się trochę boję.. Boję się, że to już zostanie i nie odejdzie, że się nie zmieni, że tak trzeba dotrwać.. Ta zimna nie ma dna, ta zimna jest zimną den jezior, wegetacją w czterech stopniach Celcjusza, stanem tak przykrym i tak nieznośnie niedającym się ukryć. Chciałbym ją ukryć by móc ja potem odkrywać, zgubić ją trochę, by mieć czego szukać i nigdy nie znaleźć już jej, i tego właśnie żałować. Powiedzmy, że ta modlitwa się nie spełni. Nienawidzę siebie, wiesz? Ach tak..
*
Chciałem osiągnąć szczyt i nie znaleźć nic na nim, po to właśnie, by pociągały mnie kolejne. Nie osiągnąłem niczego. Piąłem się z uporem maniaka i zupełnie niczego nie dopiąłem.. Chciałem wielkiej, trwałej miłości, kogoś o dobrym sercu i umyśle, miłość okazała się bez smaku, pomimo namiętności, mimo pożądania. Życzyłem komuś nieszczęść worek, i ktoś właśnie ten worek otrzymał. I jednej rzeczy dopiąłem, i jednym wielkim uczuciem zapałałem.. Nienawiścią, niosącą wszelkie gorycze świata.
*
Tylko ludzie samotni będą w stanie naprawdę ci pomóc, bo tylko im zależy tak bardzo by nie pomnażać swojej samotności, i tylko oni pomyślą z prostotą, że ich pomoc wzmoże na tobie wdzięczność zdolną do zdarcia piętna ich alienacji. Kto piętno to nakłada? Ty nakładasz? Dawno temu uległeś wrażeniu, że spojrzeli na ciebie nieprzychylnie; czułeś się obco. Czułe spojrzenia obcych ludzi wygładziły ci dziurę w czaszce i byłeś już zobowiązany, zaprzysiężony im, że cofniesz się, unikniesz, gdy ponownie będą złaknieni miejsca. Wcale nie mieli tak szerokich zamiarów, lecz jeśli nalegasz, to owszem, z miłą chęcią, powietrze jest w cenie, możesz już nie oddychać. Wiem, chciałeś być dobrym chłopcem, grzecznym, ale mamy tu nie ma, a na drzewo pochyłe każda koza się wepchnie. Nie skłaniaj się przed kozą, jeśli masz do siebie choć trochę szacunku.
*
Kochałem. Jak wszystko w moim życiu, i to było tak samo niedokładne, zalęknione, nieśmiałe, zabiedzone i nieszczęsne.
*
Koncert Dezertera. Jedno, dwa piwa, muzyka raczej głośna, ja szczęśliwy, pogo, zapach skórzanych kurtek, potu, pasty do butów. Skandujemy. Pod gołym niebem, wtedy pierwszy raz obnażyło się dla mnie, słowa same cisną się na usta. Wściekły, z pozoru, pies toczący serotoninę. Nie myśl o jutrze, bo jutra nie ma. Ważne jest to, co jest teraz, a to, co przyjdzie, przyjdzie spoza nas. Wpadam.. I już wiem, że przyszło. Już jest. Wszystko jest dobrze. Szczerzę się jak szaleniec, mam 16 lat i nie obowiązuje mnie to, co zobowiąże mnie już niebawem. Mam prawo. I on śmieje się, też nie patrzy, jak chodzi, bo to nie takie ważne, kiedy meritum sprawy jest sama radość z poruszania się, przyjemna spójność ciała. Nie, na pewno się nie znamy, Marysia Bąbka to nie jest moja siostra, nic nie szkodzi, tak chętnie jeszcze po piwie. I znowu płyną słowa, tak lekko, jakbym mówił w siebie. Trawa jest dobra, na trawie można wyciągnąć nogi, nie pobrudzi się, więc nic nie szkodzi, że błoto. Cieszę się, tak mówię, on też się cieszy, i mam tę pewność niezbitą, że to właśnie jest moment ten, kiedy wszechświat i ja jednoczymy się w całość. Całuję go; to nie jest tak nieśmiało, jak powinno być, to cała moja stanowczość i przekora, wiem, że nie mogło być inaczej. Szczęśliwi, pijani. I nie stanowi to kwestii wybryku, wstydliwego zapomnienia, wspomnienia godnego niepamięci, bo to jest tak pewne i oczywiste, że wykracza poza nas samych, jak smak alkoholu, tak po prostu ciepły oddech i dziwna gotowość ciała do podjęcia ryzyka, walki, nie-ucieczki. Nikt nie żałuje, państwo mej świadomości wkracza w swój złoty, dziś już tak odległy, wiek. I mijają dni, mijają noce, całe tygodnie spędzone wspólnie.. Mój świat obejmuje jego, a co idzie za tym, porządek mego świata leży w gruzach, wszystko powstaje od nowa, poszerzone, większe i wspanialsze. A świat ten jest tak piękny, tak bogaty, jego kierunki są niezliczone, on sam nie ma ograniczeń. Ja jestem bogiem, jestem stwórcą, mam wszystko w swoich rękach.. Wiem teraz już na pewno, że dobry władca zaciśnie dłonie w pięści, by z rąk nie uleciała mu jego władza, jak mi przeciekła między palcami, kiedy w radości straciłem kontrolę. Uzależniłem się, choć powinienem zachować autonomię; mój świat utonął w jego, i tego właśnie tak bardzo chciałem, i stało się to. Byłem tak słodko oszołomiony, tak nieodparcie naiwny, tak.. zakochany.
Sam nie wiem już teraz, czy moje uczucie kiedykolwiek spotkało się z jego wzajemnością; wtedy było to oczywiste, ale czy teraz..? Byliśmy trochę jak bracia broni, nasz zapał jak u chłopców zdążających na front w imieniu Boga; nie było to warte późniejszych rozczarowań. Urok fizyczności, drugie ciało twarde jak twoje własne, ciężkie i gwałtowne jak i ty sam; piękny monotematyzm.. Minęło tak szybko, po tych chwilach istniejących dla jego szorstkich rąk i ust chciwych moich.. Specyficzny hedonizm- istniej, by mógł cię dotykać. Intymność chwil o 9 rano; byłbym teraz na macie, myślałem; żółte rolety nisko opuszczone, kołdra ciepła jeszcze jego snem, okruchy jedzenia na wgniecionej poduszce, inny zapach domu niż u mnie, on pachnący swoim domem.. Karton Łowickiego, pozieleniały w środku tkwiący pod stertami ubrań; tak, ja też składam w kulkę. Opluty monitor, pofałdowany dywan, dom.
Dom. Byłem w domu, jego domu, miejsce magiczne i ciche. On cały należał do domu; całym sobą wrastał w te pośpieszne bogactwo niedokładności. Rodzice wykształceni, rodzina inteligencka, rodzeństwo ideologicznie sprasowane, gruby kot. Wszystko jak być powinno, i winno być tak, jak było, ale to tylko pozornie, bo monumentalny ten posąg rodem z amerykańskiej obyczajówki miał waciane fundamenty; on nie potrafił wyjść poza ich krąg.
*
Amfetamina.
*
Jedna z tych beznadziejnych imprez, na które panny z małych miasteczek przyjeżdżają rozparte w czerwonym, obowiązkowo, Ferrari, wraz z wonią tanich perfum i jajogłowym kompanem na jedną noc; kumple z podwórka jeżdżą po siedmiu zielonymi fiatami, a ja zastanawiam się, co robię tam właściwie.. Muzyka poruszająca, doprawdy, ruchy perystaltyczne jelit, piwo jak siki, ludzkie łajno w kącie. Mój przyjaciel znika co chwila, próbuję iść za nim, widzę, wita się ze znajomymi, jest w świetnym humorze, ja staram się bawić, kurwa, to nie mój klimat, znajduję go w końcu, na sofie za didżejką; obłędnie czarnowłosa, upstrzona w turkusy koleżanka, relaksuje go, znudzona widać lubieżnymi pląsami na parkiecie, klęcząc, cudownie uległa, gdy on miłościwie kładzie jej dłoń na ciemieniu.. Nie odczuwałem potrzeby, by komentować.. Po prostu mi stanął. I czułem się jak gówno. Wycofuję się, by ochłonąć; najbliższa osiągalna powierzchnia płaska jest mi zbawieniem, wódki, wódki, wódki! I widzę potem, jak przez mgłę, tą śliczną pseudo- thaitankę, z policzkiem nabrzmiałym i rumianym jak jabłko, jej strój podarty bardziej z prawa, jej mina dosyć płaczliwa, zastanawiam się, dlaczego.. Sylwetka mojego przyjaciela drgnęła mi przed oczami, a potem pisk, i znowu nie rozumiem, co się dzieje, barman sugeruje, że potrzebuję świeżego powietrza, grzecznie dziękuję, nie mam już pieniędzy. W dziwnym zbliżeniu, jak na foliogramie, twarz jakiegoś, i on, palce zaciśnięte na czyimś, męskim doprawdy, nosie, krew cieknie, dłoń podrywa się i obejmuje, taak, całą twarz nieznajomego; poznaję mojego przyjaciela, to musi być on, gdy głowa obcego chłopaka uderza potylicą o ścianę, a mój towarzysz mistrzowsko trafia go w żołądek ze zwiniętej pięści. Trzech ochroniarzy w czarnych szapoklakach nie daje mu rady; paralizator obezwładnia go. Wyobrażam sobie, niezdolny do jakiegokolwiek racjonalnego działania, niebieskie strumienie elektronów uderzające o jego nerwy; pobudzenie pełgające po zmrożonych impulsem synapsach.. Thaitanka stoi gdzieś tam i płacze, poruszyła mnie, już idę do niej, całuję ją po policzkach, doobrze, już dooobrze.. Podążam za jej wzrokiem, wbitym w podłogę, gdzie krew czerwona, splugawiony kondom i pusta paczka papierosów tworzą urocze śmietnisko. Thaitanka jedzie ze mną do mojego domu, a potem jest już południe sobotnie, wstaję.. Wstaję. Nie pamiętam zbyt wiele. Ledwie przekraczam próg kuchni, napotykam ojca- zakleszcza moje ramię w swoją dłoń, ciągnie za sobą, szepcze coś o użyteczności prezerwatyw, po czym robi zręczny piruet i popycha mnie dla odmiany do kuchni. Matka z miną, która nic dobrego nie wróży; czy ja zdaję sobie sprawę, że mogłem tą dziewczynkę narazić na poważne konsekwencje?! Czy ja jestem odpowiedzialny za swoje postępki?!
-Tak, mamo.. Nie, mamo.. Oczywiście, mamo, kwiaty, moja wina, rozumiem, przepraszam, jest mi przykro, oczywiście i naprawdę..
W ten sposób stało się dla mnie jasne, że mój.. monotematyzm nie wyjdzie na jaw tak szybko, ponieważ, w mniemaniu moich rodziców, rozdziewiczyłem nieszczęsną Thaitankę.
*
Na komisariacie wyrwał ze ściany metalową pryczę. Wiedziałem już, że później nigdy, nigdy nie.. Dali go na odwyk, pół roku by wrócił do siebie. Nie byłem tam ani razu, czekając cały ten czas, aż to on przyjdzie do mnie. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo; rozmowa o niczym, że zimno, że pada, że Polska gra z Kazachstanem; inny uśmiech, inne spojrzenie, zmieniony głos. Gdzieś po jakimś czasie pochwalił się, że wykiwał tych wszystkich skurwieli, że:
-O, popatrz, chcesz?- wsadził moją rękę w swoją kieszeń, kryształki miałkie jak sól ślizgały się po dilerce, gdy przesunąłem ją między palcami. Nie zbliżyliśmy się już ani razu; bałem się go dotknąć, ciągle miałem nadzieję.. Idiotyczną nadzieję.. Że to nie było. Z porażającą wręcz szybkością, bo dwóch zimowych miesiącach, które przepłynęły mi na owym czekaniu, zorientowali się jego rodzice. Czekałem na Godota.. A Godot też ciota.
*
Szpital psychiatryczny w Warcie. Dziwne wrażenie, niespójność, która mnie ogarnęła, stan jakby przed rozpadem świata, kiedy mózg i trzewia osobno parują ze mnie.. Idę chodnikiem, na nogach miękkich jak z waty, dziwnie patrzą na mnie, myślą pewno, że uciekłem oddziałowej i sam zgłaszam się z powrotem.. Sala 114cie. Ściany szare, olejna farba, kruszejące, żółte linoleum, jest mi słabo, ktoś jęczy, stoi pusty wózek, trzecie piętro, grube, gęste kraty, kraty na jarzeniówkach, zawodzenie z końca korytarza nabrzmiewa ku mnie, to pierwszy krąg piekła, myślę. Szepty. Pielęgniarze wyglądają z dyżurki, schodami i prosto, czwarte piętro. 114. Moje serce.. Drzwi sali zamknięte. Biały pielęgniarz, który szedł bezgłośnie za mną, otwiera i wchodzi, zamyka. Widzę, leży na łóżku, poznaję po włosach, inni wariaci są gładko ogoleni, może nie tak źle z nim, kalkuluję. Z łóżka schodzi powoli, powoli idzie do szyby, stoję za nią i patrzę.. Patrzę; przez jego twarz przetacza się uśmiech tak przerażający.. Przerażający, że zapiera mi dech. Mam sucho w ustach, czuję nieomal kryształy solne wytrącające się na moich dłoniach.
- Jak.. Jak się czujesz? - pytam jak idiota.
-Lepiej od ciebie.- jest zwięzły i.. sam nie wiem, czego się spodziewałem. Patrzymy na siebie w milczeniu, jego usta wykrzywiają się potwornie, jest tak blady, a język, który wysunął w perwersyjnym geście, zsiniały, sięga mu końuszka brody. Jego martwe oczy. Odsuwam się krok od szyby, obraz tego języka w zgoła innej sytuacji rzutuje na widok przede mną, chyba zemdleję, trzymam się barierki, a on błyskawicznie odwraca się w tył, pielęgniarz przygnieciony do posadzki, dusi go, kurwa.. Wrzask. Kolejni pielęgniarze, kaftan, zastrzyk, wynoszą go, a on rzęzi jak zwierzę. Do domu pojechałem taksówką. Dwa dni później zadzwonił do mnie jego ojciec. Suchy, twardy głos, czy wiem, co się stało?
-Nie, proszę pana.
-W nocy, poszedł do toalety, pielęgniarz pilnował go za drzwiami, po chwili znalazł go martwego, udusił się spodniami od pidżamy. Co łączyło cię z moim synem?
Tego dnia spędziłem pięć godzin na siłowni, na treningu tak intensywnym jak nigdy wcześniej. Trener pukał się w głowę. Moje ciało omdlewało z wysiłku, gdy zasypiałem na swoim łóżku. Nie chciałem już tamtego dnia, ani żadnego następnego.
*
Byłem bliski ukończenia studiów. Nic nie dawało mi satysfakcji, nic nie cieszyło.. Nieudacznik. Pracowałem głównie na cmentarzach, wyobcowanie tych miejsc cichych, obrzeża miast, studnie, jak zapamiętane z wczesnego dzieciństwa, betonowe figuryny.. Dusza twoja, pani, to krajobraz cmentarniany..i stopy wisielca dyndają. Rozmawiałem z tymi, leżącymi w grobach, przygniecionymi ciężarem granitowej płyty, nasłuchiwałem, czy płaczą, czy potrzeba im czego, czy któryś nie wie gdzie iść, jak ja nie wiedziałem. Czułem ciepło; zaakceptowali mnie, wzięli za swego, mimo że byłem żywy; byłem nieważny; umartwiałem ciało jak Szymon Słupnik, kurczowo trzymając się świadomości, jak obietnicy, że wszystko kiedyś minie.. Pracowałem, pracowałem, pracowałem, a praca moja była wciąż bezowocna; byłem tylko z nią, t?te-â-t?te, jak z kochanką i wrogiem. Napięcie między mną, a pracą było nie do wytrzymania. Moja perfekcja porażała, ale praca była torturą. I zwykłem kochać te tortury..
Na urodziny, w prezencie od matki, dostałem bilet na koncert jakiegoś azjatyckiego pianisty- cyborga. Powalający, jest powalający, mówiła matka; poszedłem więc. Strój mój owszem, wyszukany, ślubny garnitur ojca, liczący sobie niemalże 30 lat, leżał na mnie z gracją pantofla z gumofilcu. Elegancki.. inaczej. Matka była zadowolona. Koncert owszem, udany, ręce mi zgrabiały, bo sala słabo ogrzewana, a mankiety wybitnie krótkie; tyle pamiętam koncertu, że jedną z dłoni grzałem pod pośladkiem, a drugą między udami, lecz i to tylko chwilę, gdyż dama po prawej nieomal omdlała dopatrując się onanizmu w mych rozpaczliwych próbach pobudzenia termogenezy w opieszałym ciele. W szatni tłok; numerki, lusterka, torebki, palta, ręce płynące z każdej strony, moje obrzydzenie do ich poczwarowatości, lepkości kałem źle spłukanym, zgroza! Nieopatrznie potrąciłem jedną z dam; jej lusterko, wytrącone z dłoni poszybowało w dół i rozprysnęło się o kamienną posadzkę. W szklanym, gwiezdnym pyle zdawało mi się, że zobaczyłem jej oczy, nieco jak jego oczy sprzed lat, a gdy spojrzałem na nią, olśniła mnie magia złudzenia.. Gruby tusz na jej rzęsach, pudrowana biało twarz i usta karminowe, rozchylające się do uśmiechu.. Odprowadziłem ją, ciemnym jak węgielny kamień miastem, szmer autostrady był naszymi cykadami, lampy uliczne grzały za tysiąc słońc, wiatr i śmieci, jak bryza od morza.. Ganek jej domu, tympanon skruszały nad naszymi głowami, jej skórzana rękawiczka miękka jak najcudowniejsza skóra pod moimi wargami. W głowie szumiało mi mocniej, niż po alkoholu.
Spotykałem ją czasem.. W jeden z tych ciepłych, majowych wieczorów, gdy ciągle myśląc o jej nieodgadnionej osobie nieświadomie wręcz podążyłem do parku, zaprosiła mnie do swego domu.
*
Zdjąłem z jej ramion lekki płaszcz i szal, ostre paznokcie błysnęły z białej rękawiczki. Zielona herbata, pita o 3 w nocy w obcym domu, perski dywan, na podłodze stare klepki, stary dom, pluszowa kanapa, zasuszone róże, 36 tomów encyklopedii Morrissa na wystawce za szybką, jakieś medaliony na ścianie, monstrualny stojący zegar malowany na heban, porcelanowe kukły, ciężki obrus z atłasu, miękka tapeta bordo na ścianach. Bałem się oddychać. Zapach kurzu, stęchlizny, mysich nieczystości.. Kręciło mi się w głowie, wybiegłem, gdy podawała wino, i drżącą dłoń przytknąłem do ust, zdyszany biegiem, me czoło oparte o mur wilgotny starej poczty, pulsujące skronie, zduszony jęk.
Nie mogę poręczyć, w jakim celu kilka dni później odwiedziłem ją ponownie. Nie czyniła mi wyrzutów, pomijając uprzejmym milczeniem poprzednie wydarzenie. Teraz.. Była inna. Wyczuwałem w powietrzu jej zmysłowość, jej feromony wibrujące w moich nozdrzach. Zaiskrzyło gwałtownie i kieliszek wina spadł zapomniany na dywan. Zgarnąłem w pięść jej pudrowane loki i zdarłem z głowy śmierdzącą perukę, pod którą włosy miała czarne i krótkie, jak on. Krwawiły jej usta, gdy je gryzłem, wiła się pode mną, by się uwolnić, czując wyraźnie, że gotowy jestem nawet na gwałt. Dostałem dłonią jej piersi, gdy nagły cios w głowę obezwładnił mnie.
*
Obudziłem się nago. Łóżko skrzypiące z baldachimem w kwiaty i złotą nitką. Ręce skrępowane sznurem od bielizny tkwiły twardo u prętów wezgłowia. Przymknąłem oczy na chwilę, otworzyłem, a za kratką łóżka, tuż przy moich dłoniach, siedziała ona. Zerwałem się, nieomal na równe nogi, skręcając przy tym lewy nadgarstek. Ból rozlał się powoli, jak szklanka mleka na stół. Powoli też wstała ona, w długim szlafroku i biżuterii oblepiającej nagą skórę, ściekającej z niej złoto, gęstą smugą naszyjnika. Nachyliła się nade mną, trąc dłonią mój policzek. Jej oczy były jak jego, jej uśmiech.. Odsunęła się ode mnie. Pozując, dwa metry od łoża, zrzuciła szlafrok z siebie, i wtedy jasnym stało się dla mnie.. Jasne, zbite ciało, jej piersi małe i twarde, jej biodra szerokie i penis skurczony pod wygolonym łonem, skórna fałda po jądrach.
-Kto.. kto mógł zrobić.. coś takiego..- myślę zaskakująco powoli. Ona tymczasem podchodzi tak blisko, że napęczniały krwią organ dotyka mi twarzy. Każe mi lizać, ssać go, mocniej!
-Nikt mnie nie okaleczył ty durniu, wiejski inteligencie, ssij go i patrz na mnie! Jak tak się urodziłam.. Taka jestem.. od zawsze.
Odnosiłem wrażenie, że sam proces ją boli; twarz wykrzywiona w cierpieniu, wrzask sygnałem spełnienia.. Z penisa, zamiast nasienia wytoczyła się kropla, bo nie więcej, płynu, i przysiągłbym, że smakowała żelazem. Łkałem, skulony. Skręcona ręka słodko drętwiała; do tej pory zrośnięta jest krzywo.
*
-Tato, a czemu ta krowa daje mleko? Przecież ona nie ma cielaczka..- patrzę, zdumiony, ba, osłupiały.. Cielaczka..
-Tato..- ciepła dłoń Alice przywraca mnie do rzeczywistości, uśmiecham się głupio i mówię jakiś durny komunał o roli krów w społeczeństwie. Drake, wciąż niezrażony, obstawia mnie kolorowanką z dinozaurami, bajką o Rudobrodym i albumem na nalepki. Wszystko to są sprawy niecierpiące zwłoki i muszę koniecznie mu pomóc, bo ten dinozaur ma taki duży ogon, że on chyba nie da rady, i zna dopiero 6 literek, nie umie jeszcze sam przeczytać dalszych losów królewny Mary w pałacu okrutnego Rudobrodego. Biorę Drake`a na kolana, mimo jego sprzeciwów, bo jak to mówi, to takie babskie trochę, ale wiem, że on lubi to, lubi mój sweter i chodzi w nim czasem, jak myśli, że nie widzę, sunąc długimi rękawami jak togą po ziemi. Kocham go. Ma dopiero 4 latka, ale jest tak rezolutny i śmiały, że cieszę się czasem, że nie ma nic po mnie.. Nie może mieć, to mój syn.. na papierze.
Wzbudza we mnie tyle troski i czułości, nawet ja sam nie spodziewałem się tego po sobie. Tak, jest rozpuszczony i nigdy nie dostał lania; niech Alice tłucze mnie, choćby wałkiem, ale jego.. Za niego oddałbym życie. Wszystko. Z nim pojawił się sens, rytm, słońce, wszelka wartość powołała się do istnienia. Bardzo ładnie maluje dinozaura, już nie krępuje się, że to tak nie męsko na kolanach u taty, dinuś ma wściekle czerwone zęby, widać dokarmiony. Alice przynosi jogurt, którego on nie cierpi, gdy tylko mama wychodzi, próbuje konspirować ze mną.
- Ja ci dam dwie super naklejki z Paczulo Paczuli, zjedz za mnie, proszę..
Chodzę do wieczora z uszatym typkiem Paczuli przyklejonym do czoła, a on jednak pałaszuje jogurt. Punkt dla mnie. Po bajce kładę go do łóżka, lampka musi zostać włączona, bo za szafą mieszkają krasnale, które tyle go fascynują, co napełniają lękiem. A jutro poznamy nową literkę. I Lucy przyjdzie na piknik ze swoją siostrzyczką. Zasypia. Całuję go w czółko, odgarniam mu jasne loczki i wychodzę.
Jemy z Alice kolację przed telewizorem, trochę wina i błogość rozlewa się po umyśle. Robię jej obiecany masaż, różany olejek jest dosyć gęsty; jest podniecona. Kładę jej stopy na moim krzyżu i pieszczę ją oralnie. Wiem, że potrzebuje czegoś więcej, ale ja nie jestem w stanie, nie mogę.. Osiągam spełnienie z jej ręką, a potem zasypia, tak delikatna przy moim ciele, mimo swoich 178 cm wzrostu.
Nie mogę spać w takie noce.. Myślę o Drake`u, że trzeba szkołę dla niego, o mojej matce, która mieszka samotnie w Polsce, o zmarłym ojcu, którego nadal nie lubię, mimo, że on już nie żyje.. Nie żyje. Myślę o Alice i o tym, czy jest szczęśliwa ze mną. Czy mógłbym być lepszy dla niej. O naszej pracy, o obowiązkach czekających nas w poniedziałek. Ale nie dziś, i to ważne. Trochę mi się udało, z fotografa nagrobków do pseudo-historycznych publikacji awansowałem na autora ekskluzywnych kalendarzy. Współautora, bo z Alice. Jej serce, jej serdeczność, zrobiły ze mnie człowieka sukcesu, szytego na miarę czasu. Uratowała mnie przed samym sobą.. Została moją żoną, choć dobrze wiedziała.. Razem ze mną chciała Drake`a. I trwa w tym, a mogłaby być zupełnie gdzie indziej.
*
Połów krewetek. Nasza łódka ledwie zipie, ale to nie tak istotne, Drake pływa świetnie jakby coś. Kończy dziś 15 lat, i czuję, że od rana chce mi coś powiedzieć. Ponaglam go skutecznie i w końcu wychodzi na jaw, że pali pokątnie papierosy; jest bardzo speszony, pewnie się trochę nawet wstydzi, ale wie przecież, że nie umiem być surowy wobec niego. Zaciągamy się dymem, a ja obiecuję, że nie pisnę słowa Alice; staram się, żeby nie widziała, że i ja czasem palę. Ale skoro ja wiedziałem o Drake`u od dawna, to może i ona przejrzała naszą dwójkę? Śmiejemy się do łez, mówi mi, że rozumuję jak jego kumple. Wyciąga z portfela zdjęcie swojej dziewczyny i pokazuje mi je; mam świadomość wyjątkowości tego dnia. Sympatia Drake`a to szczuplutka brunetka, niebieskie, wielkie oczy. Jest w niej coś niepokojącego, ale postanawiam zachować tą myśl dla siebie. Mamy wiaderko krewetek; nie mam pojęcia, co zrobi z nimi Alice, ale Drake je uwielbia, tak jak całodzienne nygustwo w zatoce i proste, nieskąplikowane życie. Stwierdzam zdziwiony, że włosy ściemniały mu z wiekiem i teraz wygląda bardziej jak syn Alice, a nie jak mój. Bo niepodobny jest do nas za grosz; i dobrze, myślę. Jest 11 rano, słońce grzeje przyjemnie, jedna z mew przysiadła po pańsku na barierce i nie daje się spłoszyć. Drake kruszy jej swoją kanapkę, to tak, jakby kruszył moją, bo i tak zje mojego tuńczyka, myślę, głodny będzie do wieczora, a przed nami jeszcze 7 godzin na wodzie, mam go trzymać z dala od domu rękami i nogami, bo Alice musi wszystko przygotować na przyjęcie urodzinowe. I brunetka też będzie, zostaje na noc. Ciekawi mnie tylko, jak daleko od jego łóżka będzie, i czy nie zostanę szczęśliwym dziadkiem Clive`m, ale nie pytam, nie dociekam. Jest mądry i na jego mądrość liczę właśnie. Wspominam, jak to było, gdy miał 6 lat i chodził w rajtuzkach, oburza się święcie i udaje, że śpi.
-Takiś dorosły- pytam, a on mruczy w irytacji pod nosem- Powiedz mi, mój ty starcze, gdzie zgubiliśmy sieć; jesteś dorosły i odpowiadasz za tę łódź, więc.. - zrywa się na równe nogi i szuka zaginionej siatki, rzeczywiście jej nie ma, zauważyłem to jakiś czas temu i czekałem, aż on zauważy. Po siatce został nam tylko kolorowy koralik zaczepiony o burtę. Jakieś 50 metrów od łódki dostrzega nasz odblaskowy spławik na wodzie. Trudno, mówię, i proponuję mu piwo. Mam tylko dwie puszki, nie będę chłopaka rozpijał. Wścieka się na tą sieć, tyle wściekłości godne było by lepszej sprawy. Piwo przyjmuje z zadowoleniem, nie spodziewał się pewnie po starym ojcu takiego gestu.
-Tak Drake, doceniam dziś twój poważny wiek, możemy napić się razem.
Śmiejemy się brzydko i głośno, zadowoleni z głupiego żartu, pod niebem błękitnym, odurzeni zimną bryzą, pod stopami mając wypłowiały pokład łódki, jak cały świat.
*
Dwa lata później Alice oświadcza mi, że pragnie rozwodu. Ona i Steven, nasz wieloletni znajomy.. Wiem, że ma rację, że robi słusznie. Po 17tu latach małżeństwa zostajemy przyjaciółmi. Uśmiecham się do siebie na tę myśl. Drake jest oburzony, nie rozumie intencji matki, bo nie zna do końca sprawy. Na ślub do urzędu oczywiście idziemy, on obrażony na cały świat, ale widzę, że ma łzy w oczach, kiedy składa jej życzenia. Steven to w zasadzie fajny gość; zawiązuję mu krawat; ręce trzęsą mu się wściekle, myślę z rozleniwieniem, czy to testosteron czy adrenalina; obiecuję mu, śmiertelnie poważnie, że mu te ręce połamię, jeśli ją skrzywdzi. I on zdaje się rozumieć tą obietnicę.
Alice zatrzymuje mnie koło toalet; w zębach trzyma jakieś szpiki i stara się powiedzieć mi coś, o czym widać zapomniała wcześniej.
-Chcę, żebyś sobie kogoś znalazł byku, znajdź sobie i żyj już w końcu, do cholery..- słowa uciekają z jej ust wraz ze szpilkami, które postanowiły się wyślizgnąć; pomagam jej z jakimś kłopotliwym kwiatkiem i idę szukać Drake`a. Wcześnie jedziemy do domu, mówi mi w aucie, że chciałby psa. Parę dni potem pies przybywa. Początkowo myślę, że pies nie ma oczu. Zabawiam się we fryzjera- stylistę i obcinam mu polepione kudły. Pies idzie się kąpać, potem demoluje łazienkę i kuchnię. Po południu przychodzi Drake. Pies jest szkaradny, to prawda. Następnego dnia jest już w domu na takich samych prawach, co i my. Drake daje mu Flawio na imię. Bo taki brzydki.
*
Kiedy jest w szkole, spotykam się z jego znajomym, 3 lata starszym od niego studentem chemii. Nic wielkiego, naprawdę, można powiedzieć, że seks traktujemy po kumpelsku. Jeśli oczywiście można tak powiedzieć.. Przyznaję mu, niejako ze wstydem, że nigdy nie praktykowałem pieszczot intymniejszych nad oralno- manualne. Dla niego ten bliższy kontakt jest czymś oczywistym. Ja.. Rozwiewa moje wątpliwości; nie żałuję niczego. I jest dobrze, tak po prostu dobrze, nic już nie chcę zmieniać, nic.
*
Kwiecień był wyjątkowo ciepły tamtej wiosny. Flawio nie błocił teraz wiele w domu, nowe zlecenie, do 16tej praktycznie nie istniałem, popołudniowe powroty, obiad, sprzątanie i ranek. Drake zaziębił się na jakimś rajdzie rowerowym, katar zrobił się szybko ropny, zatoki nosowe zawalone, niemiłosierny kaszel i gorączka. Dostał antybiotyki i dwa tygodnie siedział w domu, przeszło mu. Pod koniec kwietnia kaszel powrócił. Zatoki okazały się nie doleczone, skierowano go na punkcje. Zwykle nie chorował tak ciężko, dziwiłem się. Początkiem maja trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Znosił wszystko dzielnie, Alice często go odwiedzała, szczególnie, kiedy ja nie mogłem tego zrobić. Przy kolejnym badaniu lekarza zaciekawiły sine plamy na jego plecach, w parę dni potem owrzodzenie ust; zrobiono badania krwi. 29 maja, gdy pojechałem do szpitala, wyglądał.. Przestraszyłem się. Lekarz zaprosił mnie do dyżurki. Zobaczyłem te wyniki.. To ja powinienem mu powiedzieć.
-To już nie wirus, to choroba. To najwyżej dwa lata. To jest koniec, proszę pana. Ale proszę się nie martwić, zrobimy wszystko. Całe wszystko zrobimy i będzie jeszcze dobrze. Pan mu powie, pan go zna i wie jak.
Kręciło mi się w głowie, nie rozumiałem tego, co mi powiedział. Byłem podobno nawet blady. Drzwi sali nigdy nie były tak ciężkie. Jego łóżko nie stało wcześniej tak daleko. Usiadłem na fotelu obok, na tronie, jak zwykł mówić. Popatrzyłem na niego. I powiedziałem. Bez ogródek. Po prostu. A potem wziąłem go za rękę i mocno ścisnąłem. Płakał. Miałem oczy tak suche, jak nigdy. Serce biło mi wolno. Zachłystywał się własnymi łzami. Przesiadłem się na łóżko, uniosłem go i objąłem. Tylko chwilę, bo miał duszności. A potem powiedziałem mu, co zrobimy. Że dostanie leki. Że wróci do domu. Że to nie koniec. I że nigdy nie byłem skłonny się poddać. Nigdy sobie nie odpuszczałem. I jemu też nie pozwolę. Podano mu lek przez wenflon, zasnął niedługo potem.
O HAART wiedziałem już wszystko. Może pomóc mu dotrwać po ludzku do śmierci, ale nie odnowi go na lata. Jest za późno. Choroba jest już rozwinięta. Czy wiem, jak się zaraził? Kolczyk w uchu? A może tatuaż na plecach robiony w podrzędnym studio? Czy uległ wypadkowi? Opatrywał go ktoś nieznajomy? Milion pytań. Śpię po dwie godziny dziennie. Dziwię się, że śpię. Zostawiam pracę. Drake i Alice znów mieszkają razem ze mną. Sąsiedzi mówią za dużo, potem już nikt się nie odzywa. Żyję dla jego dobra. Leki są refundowane. Kolejni lekarze to zwykłe konowały. Któregoś prawie pobiłem. Mówił za dużo przy Drake`u. Do matki dzwonię, że dobrze. Nic nie wie. Nie mówię więcej, niż muszę, chyba, że do niego, wtedy inaczej. Jeszcze wierzę. Przytula w ten czas nieludzki swe ucho do poduszki.. Czuwam.
*
Wypadają mu włosy, są wszędzie. Stara się robić coś, zwykle czyta, albo ja czytam jemu, oglądamy wszystkie ambitne filmy, na jakie nie mieliśmy czasu wcześniej, oglądamy Luwr w Internecie, setki obrazów, chłonie Dali`ego, Malczewski, czas, czas, nie jadł jeszcze mięsa rekina, Mozart, całe Black Sabbath, zmuszam go, żeby spał. Czyta o Templariuszach i II wojnie, jest zachłanny, wygląda, jakby nie myślał o tym, co idzie ku nam, co się zbliża, co z każdym dniem jest coraz bardziej realne, i całe jego przerażenie jest w tym napastliwym głodzie wiedzy, próbuje nie patrzeć na siebie. Dom powoli przekształca się w szpital. Rękawiczki są nawet w kubku od kawy. Nie jestem nosicielem, Alice również nie. Próbujemy nawzajem naszej nowej ostrożności jak kawałka tortu.. Dreszcze, wymiotuje też często. Powoli przeistacza się w ruinę, robi to na moich oczach, dzień po dniu coraz sugestywniej..
*
Boże Narodzenie. Mówię mu, że w jeden z takich dni właśnie, wietrznych i szarych, urodził się Jezus Chrystus, i żył tak, jak my żyjemy, lubił spotkać się ze znajomymi przy winie i włóczyć się samotnie, też lubił dobre jedzenie i dużo myślał, i tak sobie chodząc po plaży, z tytoniem zwiniętym w papirusową bibułkę, wymyślił wtedy, że najważniejsza będzie miłość, że tylko tak ludzie staną się ludźmi. Mówię mu, że jego miłość zrobiła ze mnie człowieka. Że mnie nauczył, co to znaczy. Alice przytula go mocno. Ręce trzęsą mi się tak, że pół zawartości talerza ląduje na podłodze. Drake śmieje się ze mnie i daje mi swój Yorkshire Pudding. Reflektuje się, gdy babeczka jest już na moim talerzu. Nie powinienem, to nieostrożne.. On wie o tym, wie, i wygląda tak nieszczęśliwie z tą wiedzą, teraz nie ma w co uciec i obnaża nam swój ból. Zjadam szybciej niż nakazuje kultura. Alice dławi się ze śmiechu, a ja puddingiem. W gardle mi stanął. Wieczór uratowany.
*
Każdy udaje, że nic się nie stało. Nic się nie dzieje. Jest dobrze. Nie mówimy o tym, nie myślimy, jest dobrze. Tylko w nocy, kiedy Drake już śpi, siedzę w fotelu przy jego łóżku i płaczę. Teraz nie możesz się poddać.
*
Skąd mam wiedzieć, co on czuje? Boże, chciałbym być tobą.. Chciałbym wiedzieć wszystko.
*
Letnie miesiące są naprawdę cudowne.. Na to popołudnie zapowiadali nam prawdziwy upał. Drake wyglądał na podekscytowanego. Alice ubrała go w gruby golf, kurtkę wiatrówkę, dała czapkę, szalik, wszystko. Chusteczek higienicznych, herbaty w trzech termosach i kanapek starczyłoby dla pułku wojska. Na naszej małej Contessie są jego leki i cały dom. Steven pomaga mi wejść z nim na łódkę i zostaje z Alice na brzegu, na wszelki wypadek. Drake siada na przytaszczonym tu wcześniej ciężkim fotelu, owinięty w dwa koce, z wielką poduszką pod karkiem. Jakieś 120, 150 metrów od brzegu postanawiam zatrzymać Contessę. To mogłoby być niebezpieczne. Wszystko by mogło.
-Tato.. Wiesz.. Proszę..
Opuszczamy granicę wydzieloną nam przez rozsądek i falochron; z bliska wydaje się taki ogromny. Cudowna biel latarni, w pełnym słońcu, przywodzi na myśl bardziej Kretę niż walijską wysepkę. Świat wydaje się jakiś nowy, inny, nieznany; delektujemy się nim, jakby miał już nie wrócić do nas nigdy w ten sposób. I nie wraca. Drake mówi mi wieczorem, że pożegnał się z morzem. Że jest już spokojny. Że się nie boi. Będzie tu ze mną już zawsze, bo też kocha to miejsce i nigdy nie mógłby odejść.
*
Przedziwna hierarchia, Boże Narodzenie. Wigilię skupiamy przy jego łóżku, w domu pachnie świerkiem i śniegiem, którego zresztą nie ma. Mija parę dni; zimnym, deszczowym rankiem ambulans zabiera mi.. Zabiera mi mojego synka, zabiera. Plama krwi na pościeli, krew spływająca mu z nosa do ust, krzyk Alice. Do domu wracam około 2 w nocy. To już nie jest dom.. To jest pustka po domu.
*
Ogarnia mnie zima, najstraszliwsza zima, jakiej może doznać człowiek.
*
Siedzę pod drzwiami mojego domu. Zostałem. Widzę samochód Alice, jak parkuje. Steven za kierownicą. Ona wysiada. Idzie. Patrzy na mnie. Jest blada. Śmiertelnie blada. Prawie upada podchodząc do mnie. Podtrzymuję ja. Wchodzimy przez próg, jak stare małżeństwo, spodnie sztruksowe wytarte na kolanach.
-Clive.. Jezu.. Odezwij się.. Czy ty widziałeś.. Czy widziałeś..?- jej drżący palec wskazuje na szklaną witrynę, w której odbiciu falujemy oboje, nasz obraz rozmyty światłem i blaskiem jak w piwnicy starej, przy słabej żarówce. Mam włosy siwe, siwe jak starzec, a ona płacze tak bardzo, wparta we mnie, nad klęską swoją i moją.
*
Mam 45 lat. Żyjemy z Flawio w nowym domu. W naszym. Moim i jego czterech, brudnych łap. Są brudne jak i moje, nie czuję się lepszym. Wcale się nie czuję. Pracuję w gazecie dla kobiet, trzy razy na tydzień widzę te pyski wyszczerzone, te kły obnażające się w potwornych uśmiechach w obiektyw mojej kamery, te aktoreczki sprzedajne po korzystnej cenie, promocyjne i rozkochane w swoim, jak sądzą, wyrafinowaniu. Nienawidzę tych ludzi, tych kaw śmierdzących ścierą, kubków ekologicznych, ich rozbudzonych chorobliwie ambicji, ich mord sukcesywnych, ich małopalących samochodów, ich czystości i bezproblemowości. Gardzę nimi, może nawet bardziej niż gardzę sobą.
Noce moje pozostają bezsenne, bezgwiezdne, cierpliwe. Cierpliwie czekam na świt, na świt, jak co świt, na rano, na bezsensowną kawę w mojej kuchni-nie- kuchni, na to, że pies się obudzi i będzie chciał na dwór, na wieczór, telewizor i alkohol. Na włóczęgostwo bezcelowe, na oskarżenia, na wstyd. Przyjmę to, co przyjdzie, bo jak niewiele przyjść może jeszcze, więc czegóż bać się.. A o śmierci.. O śmierci nic już nie wiem. Tylko ona nie jest skora do odwiedzin, teraz właśnie, gdy czekam tak pokorny, tylko na nią jedną już.
*
Drake odwiedza mnie czasem, tak jak obiecał. Czuję jego obecność na chwilę przed zaśnięciem, jak szept gładko wkładający się w ciszę. Czasem otwiera okno w pokoju, czasem jego dłonią odskakuje klamka, bywa, że i zegar zatrzymany przeze mnie rano odżywa z jego pomocą. Przywykłem do tego i liczę, że te drobne uprzejmości z jego strony nie opuszczą mnie, nie opuszczą aż do aż. Że nie.
*
Ten dzień.
Na ulicy ja, inni ludzie, drążymy, przecieramy się, jest tak. Przejeżdża samochód, wilgotny bruk, odwracam głowę, szyba sklepu zbierającego na ofiary raka, ułamek sekundy, jedna milionowa, kiedy ja nieświadomy i wzrok mój w obłędnie rzeczywistym fatamazmie twarzy Drake`a na szybie. Ogłuszony idę tam, a tam, o tam!, tam nic nie ma, jego nie ma tam, więc jest nic, bo i nic nie ma.
Parę godzin później wiem, że był. Spotykam Filipa. Drake wraca do mnie na chwilę, lecz to nie Drake jest, więc i łudzę się niepotrzebnie. Bo nie o Filipa samego tu chodziło, ale o jego towarzysza, i wiedział o tym mój syn, i pozwolił mi na to. Rozgrzeszył mnie. Tchnął życie. Uczynił mnie sobą, tym sobą sprzed połowy wieku, martwym i żywym, tak nieufnym jeszcze.. Drake znów zrobił ze mnie człowieka, pozwolił na ludzkie odruchy, przekonał, że mogę, że pokuta skończona. Od tamtego dnia nie otwiera już okien, nie trzaska drzwiami. Została mi jego obecność, jak błogosławieństwo, jak obietnica i ostatni sakrament.
*
Cztery mile za miastem, stacja Starway Gas, biała elewacja, smuga szaro-niebieskich gwiazd, w nocy pewnie fosforyzują, pomyślałem. Najlepsza wysokooktanówka, a do tego firma tutejsza. Płacę;
-O, hamburger, te bułki strasznie śmierdzą, a mięso raczej stare, to ja dwa poproszę, niech pani tak na mnie nie patrzy, przecież nie ukradłem.
Patleyowie mają najładniejsze owce, jadę by uwiecznić je do tegorocznego Velvet Vet. O rany, nawet się cieszę.. Wychodząc czuję czyjś wzrok na plecach, bezwiednie odwracam się i widzę uśmiech szeroki, twarz trochę łobuzerska, ocieniona białym daszkiem z gwiazdą. Krzywię się również, sam sobie się dziwię, w pamięci notuję, żeby wrócić tu kiedyś.
Najlepsze zdjęcie pokazuje czarną jak noc owcę, stojącą na czele białego stada, wpatrzoną w obiektyw, jakby rozumną. Przejrzała mnie, czyżby?
Żyję teraz tym amerykańskim życiem, którym brzydziłem się zawsze. To popisowe wręcz cabrio, te coca-cole na litry, panierowane kurczęta, codzienne gazety, wieczorne wiadomości.. Zastanawiam się, czemu robię to, czemu przeciw sobie, czemu udaję, że mi takie szczęście filmowe i słodkie jak wysłodka krowia potrzebne.. Bo nie chcę go, naprawdę nie chcę..
Proces rozpoczyna się na nowo. Myślę, jak długo dam radę alkoholizmowi, w który najwyraźniej popadam. Czekam na coś, co znowu nie przychodzi; Drake nie przychodzi, ja nie przychodzę do siebie, do świata. Wszystko zdezaktualizowane. Myślę, że nie umiem być szczęśliwy.. Jakaś nieporadność, jakaś tępota, mumifikacja umysłu na dawnym poziomie, na tym złym poziomie.
Koniak w barze, jak stary znajomy, klepie mnie po plecach, potem kopie w dupę. Co by tu zrobić ze sobą..?
*
Deszcz dudni o blachę ganku, szarość, zapach kremu Nivea, pościel bawełniana, na parapecie moja skarpetka, na ścianie, którą oglądam tej nocy cień krzesełka i lampki, tykanie zegara, spokojny oddech i moje, już tylko moje, już nie do zwrotu i nie na kaucji, zadowolenie. Bo nie alkohol. Nie nikotyna. Nie samotność, nie odurza mnie to teraz. Teraz już tylko, dla mnie tylko-tylko, to ciepło, ta prostota, to właśnie. On rozciągnięty na łóżku, śpiący, to moje jest, myślę.
Siadam na łóżku, a idiotyczne prześcieradło krępuje mi kostki; czuję, że niedługo nastanie ten piękny dzień, w którym je wyrzucę. Leży teraz na plecach, ręce rozrzucone na boki, twarz policzkiem do poduszki, prawa stopa płasko wsunięta pod lewe kolano; zupełnie jak Wisielec w tarocie. Oglądam go jak bajkową książkę z milionem obrazków; skóra różowa, na torsie jaśniejsza, piegowanie rozlane u nasady nosa, centkujące i ramiona, i pierś, na brzuchu kilka plamek zaledwie.. Puszek biały na tle skóry, palce długie o zgrubiałych członach, wąskie dłonie i stopy; rzęsy krótkie i jasne, włosy proste, miękkie. Otwiera oczy na mnie, tym samym gestem, co wtedy, niepewny, nieśmiały, spojrzenie omywające mnie powoli jak słona fala, oczy granatowe jak morze.
-Znowu nie śpisz, tak?- pyta mnie, a wie przecież. Dopiero z jego ręką na karku, z ręką, pod którą chylę głowę, zasypiam; zmęczenie kołysze mnie, on pachnie mi domem.
Śni mi się Drake; siedzimy przy jednym stole, wyciąga szarą kopertę, jedną z setek, jakie trzymam w pracowni. Wyjmuje zdjęcie, duże i czarno-białe, a na nim jest Matthew i patrzy wprost na mnie. I to jest najlepsze, mówi Drake, a potem sen rozpływa się we mnie..
Zmieniam wszystko dla niego. Rzucam papierosy, rezygnuje z drinków, sypiam nawet popołudniami. Znowu chce mi się wstawać o piątej, żeby pobiegać. Wracam też do pływania. Zmieniam dietę, robię badanie krwi i inne potrzebne; lekarz proponuje mi tabletki pobudzające produkcję androgenów; dlaczego by nie, myślę z uśmiechem.
Ranek jest przepiękny; śnieg pierwszy tej zimy, mokry i watowaty pada obficie, mam go na twarzy i na ubraniu; jest przejmująco zimno i wieje wiatr; Flawio i ja jesteśmy wniebowzięci. Chcę mu zrobić święta, prawdziwe święta, gorące i rodzinne. Kupuję żurawinę na kompot, dziką różę na ciasteczka, marcepan, orzechy, mnóstwo czekolady i przyprawę do piernika. Umówiłem się z Alice, nauczy mnie wszystkiego. Matka przysłała mi opłatek, żebym podzielił się z moją żoną; myślę, że odwiedzę matkę na wiosnę, z Mattem, oczywiście.
On i ja, jak Anna i Król, jak pięknie to brzmi, myślę brnąc śnieżną zaspą. Wiem, że mógłbym być jego ojcem, że się starzeję, że niewiele zostało. Wiem o tym. Ale to, co jest między nami, nasze zaufanie, bliskość i namiętność, jego kojąca obecność, to wartości, z których nie mógłbym zrezygnować.
Wieczór ten, wigilijny, biała koszula i błękitny krawat, wygląda trochę jak pan z banku, elegancki i spięty. Alice i Steven są tu razem z nami, ona w cudownej, czerwonej sukience z wielkim szalem, on ubrany w tweed. Dyskretnie zaglądam pod stół, czy ma może i buty do konnej jazdy; nie ma, dzięki Bogu. Jest bardzo uroczyście, ale też przyjacielsko, nie licząc kilku wpadek, idealnie. Bo Steven umoczył krawat w barszczu, kiedy nachylał się po pieprzniczkę, a mi ość utknęła w gardle. Alice i Matthew rzucili się na pomoc; Matt spiorunował ją wzrokiem i sam dzielnie klepał mnie w plecy, kruszył chleb na przetarcie, podawał wody; rany, jest o mnie zazdrosny, pomyślałem zadowolony. Przy rozdawaniu prezentów zniknęły wszystkie ciche, zimne wojny, jakie toczyliśmy potajemnie między sobą. Nasi goście otrzymali od nas dekadencką wręcz pościel, rzecz szokującą i zabawną jednocześnie; Steven czerwony na twarzy śmiał się głośno, Alice tylko się zarumieniła. My natomiast dostaliśmy kocią parkę, mleczną kotkę oraz kasztanowego kota. Matt prawie skakał ze szczęścia; zapomniał o swoim stylowym krawacie i piastował zwierzaki cały wieczór. Około północy zostawili nas samych.
Sypialnia nasza wolna od zwierząt i prawie od mebli, tak ciepło przy kilkunastu pachnących świecach, nawet pościel świąteczna, czerwona. Po kąpieli czekam na niego w łóżku; przychodzi, piękny, wysoki i smukły, uśmiecha się, a świat toczy swoje koło tak wolno tego wieczora, jakby wieczność była naszym udziałem. Przyjmuje mnie; dzielimy się nawzajem naszymi ciałami; drży od powstrzymywanego łkania, przy nim jestem monstrualny, a nigdy przecież nie czułem się tak ludzko. Całuję gorącą skórę jego łopatki, jego ramię nagie pachnie miło. Błądzę dłonią po jego udzie, potem już tylko przyjemność pełnowymiarowa i mocna.. Rozedrgany, zmęczony, ukojony; otaczam go ramieniem i jestem, jestem po prostu; Matt wzdycha, sięga po szklankę z wodą i ponownie pozwala mi ogarnąć się w uścisku.
-Nie ma jutra, prawda?- pyta mnie tak cicho, że prawię go nie słyszę.
-Kocham twój szalony optymizm.- szepczę mu na ucho. Uśmiechamy się do siebie, rozleniwieni i uspokojeni. Bezkresny granat jego oczu sprawia, że szybciej bije mi serce. Utonąłeś na dobre, Clive..
-Nie interesuje mnie jutro, póki twój szef tu nie wydzwania.
Pokazuje mi język i odwraca się do mnie plecami. Wykorzystuję okazję, by ponownie przygnieść go do łóżka; bo z nim, to jak wygrać los na loterii. Albo nawet dwa losy.
***
Ginger:
tym razem ja sam; mam nadzieję, że jest lepiej niż poprzednio. Kilka słów "pożyczone" jest z Czechowicza, Twardowskiego i Grochowiaka; chcę mieć czyste sumienie.
Dedykuję Edowi i Christine, za moją wyleczoną bezdomność.
Dedykuję P., może w końcu zrozumiesz to, co chcę powiedzieć..
I oby do wakacji ;-)
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 12 2011 22:24:43
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
Toperek (Brak e-maila) 08:54 31-01-2008
Powiem to krótko i treściwie: WIĘCEJ!!!!!!!!!!
Zaczepiste )) |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|