The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 26 2024 08:02:04   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Lux in tenebris 12
Ex toto corde...



Tak, to było właśnie tak. Szedł tamtędy, od pól zaleciał akurat mocniejszy zapach kopanej ziemi i potem nagle znów usłyszał jego głos... Jakby czas obrócił wielkie koło... i może słusznie, bo wtedy też wracał tu "pierwszy raz". Ale to nie był już tamten dzień. Nie... nie tym razem.
- Proszę, proszę... A któż to nas znów nawiedził? Czemu to zawdzięczamy takie szczęście? - tym razem dobiegły go z boku te kpiące słowa. Nie do końca tego typu spotkanie miał na myśli, czasami te złośliwe kaprysy losu były nieco denerwujące... Mimo to zdążył się do nich przyzwyczaić, więc zignorował natręta, ostentacyjnie skręcając w bok, choć coś mu mówiło, że za bardzo go tym rozdrażni. - Ej, a ty co? Znów udajesz panicza? - warknął gniewnie, chwytając go prędko za ramię. Co za kretyn, wiecznie z tą swoją poirytowaną ambicyjką...
- Zjeżdżaj, Naas... - powiedział z niechęcią, próbując mu się wyrwać, ale on przytrzymał go jeszcze mocniej.
- No, no, no... Jacy to teraz jesteśmy odważni... Aż tak krótką masz pamięć, ty małe półdiablę? Już się nie boisz? Nie tak dawno śpiewałeś bardziej płaksiwie, ja dobrze pamiętam... - zarechotał, przyciągając go do siebie. - Ty to jednak masz tupet... żeby tak dalej ludziom włazić w oczy, zamiast chować dupę w krzaki i pilnować swego miejsca...
- Jasne... - zaśmiał się trochę nerwowo, szarpnięciem próbując na darmo cofnąć ręce. - Twoim zdaniem to JA mam powody do wstydu?
- A kto cię tu teraz obroni, pieseczku? - syknął mu z krzywym uśmieszkiem do ucha. - Naprawdę już się nas nie boisz? A ja miałem nadzieję, że jedna lekcja takiej szujce starczy... Ale nic, jeszcze niejedno powtórzymy...
- Puszczaj, idioto! - krzyknął z wściekłością, walcząc z napływającymi łzami; zastygł nagle w nieznanym lęku, czując na swoich biodrach drugie dłonie.
- No i coś ty tu znalazł, Naas, co? - usłyszał szyderczy głos, i potem znów ten śmiech, śmiech z kilku stron nieprzyjemnie mieszający się ze wspomnieniem tamtego śmiechu, odoru potu, podnieconych ludzi, poświstu, płomienia i swądu... Szarpnął się ponownie i jęknął mimowolnie pod wpływem ostrego bólu w barku; zawirowało mu w głowie i nagle wszystko przypomniał sobie ostrzej, niż mógł dotąd, teraz nic go nie... powstrzymywało, ratowało i...
- Puść... - wykrztusił. - Puść mnie...
- No proszę... - zadrwił mężczyzna, brutalnie unosząc mu brodę. - Nasz wojowniczy demon coś nam się rozkleja...
- Puszczaj... - zaszlochał, w tej rozpaczy nie czując nawet wstydu; pociemniało mu w oczach, huk znów wrócił, mocno, gwałtownie, niosąc zapach krwi i to ja, ja... znowu...
- Powariowaliście, puszczajcie go do cholery! - dobiegł skądś rozwścieczony męski głos, chwyt zelżał naraz, więc nie widząc nic nawet, wyrwał się w końcu i uciekł po prostu, wpadając na oślep z powrotem do pałacu, na schody, w korytarz; nic już go nie obchodziło, chciał tylko znów znaleźć się tam, tam i znaleźć jego, wrócić, żeby nigdy, nigdy, nigdy... i złapał gwałtownie za klamkę ich pokoju, ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się szybko i stanęła w nich Inapan.
- O, jesteś, mama mówiła, że mnie szu... Avae! Co się stało? - Objęła go, z lękiem wpatrując się we łzy, które uciekły mu wreszcie na twarz. - Avae... Avae, kochanie, o co chodzi? Ktoś cię skrzywdził?
- Och, Inapan... - zaśmiał się bezsilnie, zaciskając dłoń wsuniętą we włosy i coraz gwałtowniej zanosząc się tłumionym dotąd szlochem, na przemian z jeszcze okropniejszym bolesnym śmiechem. - Jaki ja j... Cz...czemu, Inapan, ja...
- No już, już.... Cicho... - wyszeptała, przytulając go mocniej i w ten sposób wspierając go na sobie, weszła z nim do środka, po omacku zamykając drzwi. - No chodź... chodź, Avae... - prosiła bezradnie, nie mogąc sobie poradzić z jego niemal zupełnie odrętwiałym ciałem, ale chłopak nie reagował już na nic i nawet łzy płynęły mu po twarzy chyba tylko siłą bezwładu. Usiadła z nim w końcu bezsilnie, lękając się jego ciężaru i przytuliła go tylko do swego ramienia, modląc się o cokolwiek. Szczęściem niemal zaraz nadszedł Nissyen, objął ich zaskoczonym spojrzeniem i zbladł raptownie jak ściana.
- Co...
- Pomóż mi... - szepnęła natychmiast przez łzy, przerywając mu wpół słowa. Zagryzł wargę i schylił się, odbierając od niej chłopaka. Przygarnął go do siebie, otaczając go ramieniem i pomógł jej wstać, podając rękę. Spojrzał na nią niepewnie, ale zamachała przecząco dłonią, siadając ostrożnie w fotelu, więc wziął go na ręce i zaniósł do sypialni; chłopiec oprzytomniał nagle, poznał go i szloch wstrząsnął nim gwałtownie, nie pozwalając nic powiedzieć.
- Cicho, kochanie... - szepnął do niego łagodnie. - Nie musisz nic mówić... Cii, ja wszystko wiem... Cicho... - poprosił, panując nad sobą z wysiłkiem. Nagły ból znów owładnął nim tak gwałtownie, że opadł raptem z sił i Avae dziwnie zaciążył mu na rękach, więc położył się z nim na łóżku, kołysząc go delikatnie tak długo, aż chłopak przestał płakać; w końcu zasnął, nadal kurczowo trzymając się jego koszuli. Teraz sam przygryzł wargi, starając się nie płakać, ale po chwili usłyszał jej kroki. Przyklękła przy łóżku, patrząc ze smutkiem na uśpionego Avae i podniosła wzrok na niego.
- Pójdę... spytać, może dowiem się, co się... - urwała, kiedy potrząsnął głową, wtulając twarz we włosy chłopca. Aż za łatwo odgadł, co takiego mogło się stać.
- Wiedziałem, że tak będzie... - wyszeptał. - Wiedziałem.


Był przy nim cały czas. Bez chwili przerwy. Avae nie mógł znieść samotności, więc nie zostawiał go nawet na chwilę, choć sam... sam nie miał czasem sił na niego nawet patrzeć. To było straszne, nie umiał mu pomóc... Próbował na setki sposobów i nic się nie zmieniało.
Przytulał go do siebie, mówił do niego, wieczorem opowiadał mu stare legendy, jak w tamtych dniach, gdy był po prostu chory i zasypiał mu w ramionach. Gdyby tylko mógł wyleczyć go tak łatwo jak w tamte dni... Gdyby tylko mógł po prostu wezwać Zee, powiedzieć "Pomóż mu." Teraz nikt mu nie mógł pomóc. Nawet on. Nawet jego miłość, nikomu już niepotrzebna.
Co miał zrobić? Nic mu nie zostało. Co z tego, że winnych całego tego zajścia natychmiast ukarano i że z powodu tak ostrych restrykcji pewnie nikomu już nic takiego nie strzeliłoby teraz do głowy... O to i tak przecież nie trzeba się było martwić. On nie tak szybko odważy się na cokolwiek... i to właśnie to tak raniło i czyniło go bezsilnym. Przecież było z nim już prawie dobrze... Tak, jakby lada dzień wszystko miało wrócić do normy... a teraz... Było gorzej niż dawniej. O wiele gorzej... Znów z rozpaczą nie poznawał ukochanej osoby i znów chwilami szukał swojej miłości jedynie we wspomnieniach. Chyba, że chłopiec podnosił na niego oczy, te swoje piękne, kochające oczy, których dawne blaski zmieniono w błyszczenie łez. Wtedy cierpiał nawet bardziej, ale wolał to, bo wtedy miłość znów była "teraz", znów czuł ją jak dawniej, choć z bólem równym tym potwornym chwilom, kiedy ją w sobie odkrył i był pewien, że za późno.
Ale tak nie było zawsze. Nie... Teraz on często na nikogo nie patrzył, otępiały i zobojętniały nawet na niego. Walczył z tym na wszystkie sposoby i czasem zwyciężał, czasem życie znów tliło się w tej bladej istocie, która nikła jednak z każdym dniem. Czuł się, jakby próbował zatrzymać w palcach wodę... Spojrzał kątem oka w jego stronę; chłopak leżał cicho na łóżku z policzkiem wtulonym w miękkość poduszki. Nie drgnął nawet od chwili, gdy skończył wmuszać w niego jedzenie... bo inaczej nie dawało się tego w ostatnich dniach określić.
Przymknął na moment powieki, odetchnął głębiej i wrócił do niego, przyklękając obok łóżka. Szeroko, zbyt szeroko otwarte oczy ze swoją kocią zielenią przesłoniętą wciąż teraz wystraszonym uporem źrenic, patrzyły za daleko, a jednak widziały go chyba, bo cichy oddech jak zwykle wyrównał się powoli.
Wyciągnął dłoń, kojąco głaszcząc chorobliwie rozpalony policzek, jedyny akcent płomieni na zimnobladej twarzy. Przymglony wzrok spoczął w końcu na nim, wciąż tak obojętnie, za bardzo...
- Chcesz już spać, kochanie? - odezwał się ostrożnie. - Zgasić światło?
- Nie, nie jeszcze... - powiedział za szybko, śpiesznie chwytając jego dłoń i patrząc na niego prawie z lękiem, który na szczęście znikł szybko, i tak zostawiając ranę. Przestraszył go. Avae wystraszył się jego i to nie pierwszy raz. Myląc się, wiedząc to zaraz i nawet uśmiechając się z goryczą, jakby chciał wykpić siebie samego, to trwożliwe, na wpół dzikie zwierzątko, jakim się nagle i wbrew sobie stał.
Pocałował go, ledwie ciepłe usta przyjęły go z ulgą, upewniając się o wszystkim od nowa, a potem przygarnął na chwilę do siebie jego głowę.
- Przecież wiesz, że... trochę się boję... zasypiać. Jeszcze nie chcę... - dosłyszał szept, pieszczący jego ucho tonem czułych przeprosin i uśmiechnął się, bo choć to było takie smutne, to zdawał sobie sprawę, jak to dobrze, że dla niego po dawnemu ważna jest jeszcze troska, że jemu wciąż zależy jeszcze na tym, żeby go nie ranić... że jemu jeszcze w ogóle na czymś zależy.
- Avae, i tak musisz zasnąć... Musisz spać, bo nie poczujesz się lepiej. - Odsunął się, patrząc mu w oczy i starając się zostawić w swoich tylko miłość i wygnać z niej na tę chwilkę cały ból, żeby wyciszyć w czystą tkliwość nawet tę tak łagodną perswazję, która brzmiała w jego głosie. - A ja będę przy tobie cały czas, aż nie uśniesz. Dobrze? - poprosił, czując się jak kłamca. I wczoraj przy nim był. I przedwczoraj. I wiele razy. To nigdy nie pomogło, nie umiał odegnać od niego złych snów. Ale może liczyło się i to, że piekło nie zjawiało się już wcześniej, w ciemności czekania na sen, bo przez wargi chłopca przeleciał cień uśmiechu, gdy lekko skinął głową, więc wstał, podchodząc do lampki, gasząc ją i wracając do rysującej się w mroku postaci, czując na sobie jej wzrok.
- Dziś też mi coś opowiesz? - zapytał go cicho chłopak. Przysiadł na skraju łóżka i delikatnie pogładził go po włosach, pochylając się, żeby pocałować go w czoło.
- A chcesz?
- Chcę... - szepnął, opierając głowę na jego barku i przymykając oczy. - Lubię, jak to robisz... Naprawdę.
Uśmiechnął się, teraz z rzadka tylko można było wykrzesać z niego dla czegoś choć odrobinę zainteresowania. Avae najwyraźniej był dziś w nieco lepszej formie, gdyby ten stan się utrzymał... Przecież... nie wszystko było jeszcze stracone... Nie mogło być... po prostu nie mogło. Przecież on jeszcze oprzytomnieje, poczuje się lepiej, znów będzie śmiać się jak kiedyś... Trzeba to tylko przetrzymać... pomóc mu... Nic więcej.
Zsunął ze stóp oporne buty i wciągnął nogi na łóżko, siadając pewniej i okrywając się kocem razem z nim. Ramię chłopca na wpół machinalnie otoczyło go w pasie, wymuszając mocniejsze przytulenie; uśmiechnął się mimowolnie, przyglądając się ze smutną czułością jego zmęczonej twarzy i leciutko pogładził go po policzku.
- Wczoraj mówiłem ci o...
- Maissie.
- Tak. Ale dziś... opowiem ci coś ważniejszego. To nie tak wesoła legenda, właściwie nawet trochę smutna... Ale bardzo ważna. Opowiada się ją zawsze na ślubach.
- Na ślubach? - Uniósł powieki, podnosząc ku niemu wzrok.
- Aha... To nawet trochę dziwne, bo starosta opowiada ją tak "oficjalnie" pannie młodej, a tam prawie nie ma dziewczyn... - roześmiał się cicho. - A jak już to w nienajciekawszych rolach. Ale ostatecznie idzie o idee. Symbol to symbol, niezależnie od płci. Jakoś tak jesteśmy tu jedynym narodem, który od Piękna i Miłości ma bogów-facetów... Pewnie gawędziarze zapatrzyli się na jakiegoś twojego przodka... - zażartował przekornie, całując go delikatnie w ucho, ale chłopiec zamruczał tylko cicho i chwycił go za rękę. - Maissa stworzyła beztroski śmiech. Mogła, żyła już w pięknym świecie i była kochana. Ale to... To było wiele, wiele wieków wcześniej... Świat jeszcze tonął w mroku i dobrze pamiętał swoje narodziny. Wówczas... wśród gór wznosił się pałac króla Meriany, który nad wielką ziemią panował, oddając cześć jedynie bogom. Bogowie zaś jeszcze młodzi byli, niezbyt liczni, świat od naszego różnił się więc bardzo... Co najdziwniejsze, nie znał Piękna - i Miłości...
- Więc jakim cudem przetrwał? - uśmiechnął się blado chłopiec. Odpowiedział mu uśmiechem i pocałował go w czoło.
- Słuchaj, dziecię... Piękno jest duszą przenikającą świat, piękną treścią nadającą sens ładnej formie, doskonałością nieistniejącą poza uczuciem, w samych kształtach, tajemnicą, najczyściej widzialną w kochających oczach. Wówczas zaś bogowie, zwierzęta i ludzie ze złączonych par się rodzili, lecz to nie Piękno i nie Miłość wszelkie istoty łączyły z sobą - wyjaśnił mu szeptem, oplatając jego włosy wokół swego palca. - Tym, co przetrwaniem świata władało, było boskie małżeństwo Hoirina, Pożądania i Liyny, Obowiązku... Każde z nich swoich czcicieli miało, których różna ogromnie otaczała sława... - zaszeptał śpiewnie do ucha uśmiechniętego chłopca, muskając ustami jego skroń. - Stateczna Liyna oficjalną była państwu opiekunką i jej prawa w pałacu panowały, w życiu mieszkańców jej zasady. Było tak tym bardziej za panowania króla Meriany, który, jak wieść niesie, wzbronił nawet kultu Hoirina... Nie był on jednak bogiem zbytnio mściwym i podobne zdarzenia bawić go najwyżej mogły. Miał w końcu i tak wielu sług, nawet jeśli pałac wiedzieć o tym nie chciał... Jego stanowcza małżonka za nierównie mściwszą uchodziła, co jej zresztą powszechnie chwalono. Wybór więc króla mądrości jego dowodził - co też się w szlachetnej płodności jego rozsądnie dobranej królowej tym rychlej okazało.
Mieli bowiem trzech synów, Taineli był najstarszym i przez wiele lat jedynym, jemu przeznaczono tron i dano za żonę księżniczkę Mirianne. Gdy już od trzech lat byli małżeństwem i sami spodziewali się potomka, przyszły na świat królewskie bliźnięta, Aireli i Aierenai, tak do siebie niepodobni, że trudno ich było uznać nie tylko za bliźniaczych, ale i zwykłych braci. Im, jako młodszym synom króla, Liyna nie naznaczała kobiety, lecz opiekę mężczyzny, zgodnie z panującym prawem. Tymczasem jednak chłopcy rośli razem i szybko poznać dawali, jak wielka między nimi jest różnica. Co prawda znać ją było od pierwszych chwil ich życia. Obaj malcy byli śliczni, ale odmienni jak dzień i noc. Aireli oczy miał jasne, Aierenai ciemne. Aireli miał jasnozłote loki, staranne i schludne, Aierenai proste, czarne włosy, mimo starań służby, zawsze przynajmniej w lekkim nieładzie. Aireli miał skórę barwy alabastru, Aierenai smagłą. Z czasem jednak ujawniły się i inne cechy, które już martwić mogły przynajmniej u jednego z nich... Aireli był delikatny, przyjazny każdemu, posłuszny rodzicom i wszelkim opiekunom, uprzejmy dla znaczniejszych od siebie, czuły dla słabszych. Aierenai zaś... Aierenai był jego przeciwieństwem. Gdy był dzieckiem, śmiano się z jego psot, czasem tylko gniewano się o zbytnią przesadę. Ale wkrótce dostrzeżono, że psoty niesfornego chłopczyka, dalekie są od niewinnych przewin dziecka, że z każdym dniem bliżej im do najniegodniejszych występków. Smutek i wstyd odczuli rodzice, ale i oni, i wszyscy na dworze, a wraz z postępującym wiekiem i złą sławą Aierenai wszyscy w królestwie, pojęli, że książę jest istotą pyszną, zuchwałą, samolubną i po prostu - podłą. Nie szanował nikogo, nikomu nie był życzliwy i nigdy w życiu nie uczynił choć najdrobniejszej rzeczy, którą można by uznać choć za pozór dobroci. Poniżał ludzi, gardził każdym, nad kim miał przewagę i nienawidził tych, którzy przewagę mieli nad nim. Szczęściem jednak roztropność rodziców chroniła przed jego okrucieństwem ludzi, a wszyscy bogom dziękowali, iż ta zepsuta istota władzy - nie przejmie nigdy. Tymczasem dni mijały. Chłopcom przybywało wieku i urody, jednemu też zalet, drugiemu zaś wad. Teraz o Aireli mówiono Dobry Książę, o Aierenai - Zły Książę. Od dawna nikt już nie używał ich prawdziwych imion, tak, iż w końcu uległy zupełnemu zapomnieniu... Zbliżał się jednak dzień w którym słońce szesnasty raz miało powrócić w miejsce, gdzie zastało narodziny chłopców, a że dzień ten zgodnie z prawem naznaczono dniem oddania chłopców tym, których wybiorą ich rodzice, zaczęły się starania. Wśród panów miasta wielu posiadało synów, których chciano wprowadzić do królewskiego domu. Wśród nich zaś najpierwszym z kandydatów był majętny, mądry i zasłużony Martren, którego syn, Hort, był młodzieńcem wszelkich zalet, jakich zwykło się od młodzieńców wymagać, i to po tysiąc razy bardziej niż ktokolwiek inny. Pewne było zatem, iż zostanie wybrany, niemal równie pewne, że dla Dobrego Księcia. Ale i o prawo do gorszego brata ubiegać się było warto, bo choć miał odpychający charakter, był jednak królewskim synem, a wieków doświadczenie pozwalało żywić nadzieję, iż czas wraz z dyscypliną, co najgorsze z niego wykorzeni...
Tak też oczekiwaniom, zabiegom i staraniom końca nie było wśród panów królestwa cieszących się liczniejszym darem synów. Na całym świecie był tylko jeden człowiek, który posiadał drugiego syna, nie posiadając nadziei na złączenie się z domem królewskim. Lajjat był człowiekiem powszechnie szanowanym, do czego dał też wiele przyczyn. Nadziei zaś nie posiadał, gdyż miał rozsądek, mówiący mu, że wybraniec króla musi być tego godzien. A wiedział, że ze wszystkich ludzi na świecie, syn jego, Enessa, najmniej jest godzien czegokolwiek poza rzeczami mającymi związek ze smutnym rzemiosłem kata. Enessa należał bowiem do tej zatraconej gromady, która czci Liynie odmawiając, jedynym swym panem czyniła Hoirina... Odrzucił swój ród i swe obowiązki, włócząc się nocami po szynkach i ulicach z bandą ostatnich wyrzutków, łotrów, opryszków, wrogich powinnościom, dogadzających chuciom, obawiających się zawsze czuwającego algrada i śpiewających o tym stałym wrogu sprośne, szydercze pieśni. Kpiono z algradów, kpiono z sędziów, kata, prawa, kpiono z wymagań Liyny, a Enessa, jedyny naprawdę wolny z nich, swobodny i będący z nimi tylko i wyłącznie za sprawą złych skłonności i niechęci do posłuszeństwa, kpił najhałaśliwiej ze wszystkich. Z chłodem jednak patrzyła bogini na obelgi młodzieńca, ona nie zapominała równie łatwo jak jej beztroski małżonek, pamiętliwa i mściwa jak sam Obowiązek czekała swego czasu, a teraz... czuła, że nadchodzi... W dniu jej dorocznego święta wielki pochód z rodziną królewską na czele udawał się zawsze do świątyni. Był to jeden z tych dni, gdy grupki znajomków Enessy, a i on sam, wytrwale krążyły wśród tłumów, omijając czuwających algradów i wprawnym cięciem pozbawiając gapiów ich wypchanych mieszków. Dziewczęta o przymglonych oczach, przelotne kochanki każdego z łotrów, ciche płatne miłości dostojnych mieszczan, przemykały teraz w tłumie, odbierając od rzezimieszków zdobycze i odnosząc je "mateczkom". Wiele z nich krążyło przy Enessie, choć niejednej przysparzało to sińców od zeźlonych drabów. W końcu nadciągnął wielki orszak królewski. Panowie królestwa i ich rodziny podążały w poczcie władcy, lecz nie Enessa, on stał wciąż wśród tłumu, patrzył teraz z gapiami i kpił obelżywie wraz z potępieńczą swoją gromadą, korzystając z oddalenia algrada. I wtedy właśnie Liyna spojrzała na męża, pamiętając o wymuszonym przymierzu, Hoirin zaś, któremu zawsze wszystko jedno było, obojętnie zesłał jeden z Wietrzyków, który jak żartem porwał rzucane przez lud kwiaty i poniósł je między siedzącymi w lektyce, muskając policzek Złego Księcia, on zaś obejrzał się przez ramię, mimowolnie ścigając je wzrokiem i wtedy spojrzenie jego ciemnych oczu przelotnie spoczęło na Enessie. A wówczas Enessa umilkł i cichy już patrzył za oddalającą się lektyką, potępieńcza zaś zgraja śmiała się, bo nie pierwszy raz ich król zapłonął pożądaniem, choć pierwszy raz wpatrzony w dziecię jakiegoś innego króla. Żarty trwały jeden dzień, dzień drugi, bo oto Enessa uznał wartość innych tronów, niż jego tron pierwszego hulaki, ale Enessę rozwścieczały żarty i coraz częściej opuszczał hulanki, gniewny, blady, milczący, włócząc się po ulicach, wychodząc na podmiejskie pola, nie wracając przed świtem. Nie rozumieli go towarzysze, ale wiedziały w czym rzecz przyjaciółki, zwłaszcza te najstarsze, które zwano "mateczkami". Znały te objawy, wiedziały, gdzie lek, ale choć każda z nich zwiodła już niejedno spośród szlachetnych paniąt, oddając je na łup podobnym Enessie, to na pałacowe pokoje nie miały sposobu się dostać. Żądza króla zwodzicieli pierwszy raz miała zostać niezaspokojoną. Lecz Enessa miał nie tylko swych kompanów i sprytne rajfurki. Miał przodków, majątek i zarzuconego ojca.
I następnego dnia Lajjat aż pobladł, ujrzawszy wyrodnego syna po raz pierwszy od trzech lat. Młodzieniec nie krył z czym przychodzi, z wyzywającą butą żądając pomocy ojca w swych planach zdobycia niedosiężnego a tak pożądanego chłopca, tą bezczelnością przechodząc wszystkie swe dotychczasowe występki. Ale jako że Lajjat zwątpił już tak dawno, a teraz mógł łudzić się znowu i że Enessa po raz pierwszy pożądał czegoś tak silnie, że gotów był przynajmniej na pewien czas podporządkować się swym obowiązkom, a nawet podjąć nowe i to takie, od których nie będzie mu już równie łatwo uciec... przystał na żądania syna. Nie przypuszczał jednak nawet przez moment, by młodzieniec miał jakiekolwiek szanse na królewskim dworze. Liczył za to, iż raz wróciwszy do dawnego życia, oprzytomnieje wreszcie i skończy z łajdactwami. Przedstawił go więc królowi i... oniemiał, wraz z innymi patrząc, jak niedawny hulaka posłusznie i spokojnie wtapia się w rytm dworu. Enessa był przezorny, nie napomykał nigdy, że chce ubiegać się o prawa Opiekuna i udawał skruszonego, zmądrzałego i statecznego młodzieńca, otrząśnionego z grzechów głupiego i nierozważnego chłopięctwa. Zmylił wszystkich - prócz ojca, który znał prawdę, lecz sam nie wiedział, co do końca myśleć i - prócz Złego Księcia. Jego ciemne oczy od razu przeniknęły tajemnicę tak nagle poważnego aż w świątobliwość Enessy, bo tylko one spotykały jego oczy pozbawione nabożnej i układnej powłoczki, a rozjątrzone zachłannym pożądaniem. Tylko zły uśmiech gościł wówczas na delikatnych wargach i książę jawnie okazywał pogardę przyjmującemu to z pozornym spokojem Enessie - ku zgorszeniu rodziny królewskiej, w której oczach młodzieniec rósł z każdą chwilą, lekko, niepostrzeżenie, lecz nieustannie. Zły Książę nawet przez chwilę nie przypuszczał, że kiedyś Enessa mógłby być w istocie rozważany jako kandydat na Opiekuna, nie przypuszczał nawet, że on ośmieliłby się zwrócić z taką prośbą - zbyt wiele dawnych przewin wciąż na nim ciążyło, zbyt jaskrawe wydawało mu się jego udawanie. Nie lękał się więc go i korzystał z tego, na każdym kroku dając mu odczuć, że ma go za nic, szydząc niemiłosiernie i drażniąc czasem nawet umyślnie i tak rozpalone zmysły Enessy. On zaś istotnie nigdy nie zwrócił się z prośbą o wzięcie go pod uwagę przy wyborze Opiekuna. Miast tego wspominał czasami w rozmowach o trudnościach, jakie rodzi wychowywanie krnąbrnych chłopców, wyrażał współczucie swemu ojcu, ubolewając nad swą haniebną przeszłością i radując się ulgą, jakiej zaznał jego rodziciel choć u progu starości. Nigdzie nie mógł znaleźć wdzięczniejszych słuchaczy niż na pokojach króla bądź królowej. Nigdzie nie cierpiano tak mocno nad krnąbrnością zdarzającą się u młodych chłopców. Nigdzie nie szukano leku równie gorliwie... i nigdzie nie słuchano o nim z taką aprobatą. Poglądy zaś Enessy okazały się dość surowe, choć przy tym wyważone i rozsądne. Zbyt wiele sam popełnił błędów, by uważać za wskazane pobłażanie im u innych. Nie, walczyć z tym należy zawsze, od początku... Któregoś dnia, w jednej z rozmów dotyczących zbliżającego się Dnia Powierzenia, padło z ust króla jego imię. Któregoś dnia padło znowu. Tuż przed Dniem Powierzenia padło wobec wszystkich... I tak, wśród wielkiego święta, oddano Dobrego Księcia Hortowi, zaś Złego Księcia Enessie. A gdy ucichły tłumy, nastał mrok i wieczorna cisza, Hort odprowadził łagodnie i poważnie swego nieco zlęknionego nowością, lecz zgodnego i uległego Podopiecznego do ich nowych komnat, Enessa zaś schwycił raptownie dłoń, która wymknęła mu się gniewnie. Zaśmiał się jednak cicho, niedobry śmiech przetoczył się w wyludnionej sali - i, choć nie szli razem, i oni podążyli ku swoim komnatom. Zirytowane kroki szczupłych nóg wyprzedziły go nawet z wściekłością i Zły Książę pierwszy zatrzymał się raptownie pośrodku szkarłatnego, miękkiego dywanu, zaciskając rozdygotane z nienawiści pięści. Drzwi zamknęły się cicho, a Enessa, drżąc aż cały od tak długo tłumionej żądzy, zbliżył się do milczącego księcia i zsunął zasłonę z jego włosów, odkrywając swemu wzrokowi przecudną, choć zastygłą w upartym gniewie twarz. Uśmiechnął się kpiąco, posiadł to, czego pragnął i wiedział, że wszystkie siły świata są po jego stronie, on pożądał, a obowiązkiem księcia było tę żądzę zaspokoić. Zły Książę podniósł w milczeniu wzrok, trafiając spojrzeniem w rozpłomienione oczy Enessy i pierwszy raz w życiu do jego serca wkradł się strach. Do tej pory był swobodny i miał władzę, teraz prawo nadawało mu pana, czyniąc nim człowieka, któremu dotąd mógł okazywać wzgardę i okazywał ją. Teraz uczyniłoby go to jedynie śmiesznym, bo przecież stracił już nad nim przewagę... Zbyt wiele razy w życiu słyszał, jaki mu przeznaczono los i zbyt jasno pojmował, że to, czego on zechce, dzisiaj stać się musi. Uśmiechnął się jednak, bo wiedział, że to przecież lepiej widzieć w jego oczach obłąkane pożądanie, niż łagodny obowiązek. Uśmiechnął się, bo wiedział, że póki to jest pożądanie, nie traci swojej władzy. A potem przymknął oczy i przyjął jego pocałunek...
Zamilkł, na wpół słysząc jeszcze przebrzmiewacie cichości swego głosu i kryjąc twarz w rozwichrzonych włosach chłopca, który poprawił się lekko, przytulając się do niego mocniej.
- Mów jeszcze, nie kończ teraz... - szepnął cicho.
- Cii, już nie... Kiedy indziej dokończę, jesteś zmęczony.
- Ale ja lubię cię słuchać...
- To długa legenda, dokończę jutro... - powiedział łagodnie, podnosząc głowę i z troską przyglądając się jego bladej twarzy. - Chciałbym, żebyś już spał.
- Jutro też będziesz ze mną? Obiecujesz?
- Tak, maleńki, na pewno - przyrzekł spokojnym tonem, znów czując bolesny ucisk w sercu.
- Ładnie opowiadasz... - powiedział ze zmęczonym uśmiechem.
- Takie tam... szkolne deklamacje... - mruknął, całując go w policzek. - Po miesiącu każdy to umie. A ja prawdę mówiąc akurat w tym nie byłem nigdy najlepszy.
- Nie... - Avae pokręcił głową, zabawnie przymierzając swoją delikatną dłoń do jego, a potem trochę przekornie potarł kciukiem jej wewnętrzną stronę. Drgnął mimowolnie jak zawsze, gdy chłopiec to robił, ale uśmiechnął się, bo usłyszał jego cichy śmiech, trochę rwący się jeszcze, ale przecież niesłyszany już od wielu dni. Chłopak zadarł głowę do góry, wyciągając rękę i lekko głaszcząc go po policzku, patrzył na niego ciepło. - Nie, widzisz... - powtórzył, wahając się przez chwilę. - Ty to robisz inaczej. Mnie nie chodzi o te wasze... figury, zasady, czy coś... Tylko ty zawsze tak... Kiedy ty mi opowiadasz legendy, ja w nie wierzę... Specjalnie żadnych nie czytałem, lubię kiedy ty mi opowiadasz, to inaczej... Kiedy ty mówisz mi o waszych legendach one są... naprawdę piękne - westchnął, łagodnie opierając się policzkiem o jego bark. Nissyen popatrzył na niego poważnie, biorąc go za rękę.
- O naszych, Avae - powiedział, przezwyciężając zdławienie głosu.
- Naszych... - uśmiechnął się. - Tak, naszych, właśnie. Kiedy to z twoich ust to słyszę, przy tobie, kiedy mnie uczysz waszego świata... to on jest nasz, mój... Argento jest bardziej moim domem, ja jestem z tobą, a to są moje historie... Poznaję je przez ciebie jak u was dzieci przez rodziców i przyjaciół domu - powiedział ze słabym śmiechem, maskującym wzruszenie; spojrzał na niego i przestał, w prędkim mgnieniu myśli uciekając od świadomości tego, kim zawsze był, do siebie przy nim, tamtego dnia, gdy to on jego oduczał drwiny z własnego bólu, osamotnienia i wstydu... - To dzięki tobie mam dom, Nissi... - wyszeptał zmęczonym, ale pewniejszym głosem. Mężczyzna już nie odpowiedział, głaszcząc jedynie policzek Avae, który zamknął powoli oczy i leżał już bez ruchu, bez słowa, aż w końcu zasnął w jego ramionach. Patrzył na jego spokojną twarz, z której nie znikły jednak jeszcze ślady skrajnego umęczenia. Robił dla niego wszystko, co mógł... a jednak to wciąż było tak okrutnie mało...
Jak najdelikatniej wyswobodził się z jego ramion i wstał, starannie otulając go kołdrą. Wyprostował się i westchnął mimowolnie, przyglądając mu się nadal. Pokręcił w końcu głową, nieco ociężale wychodząc do drugiego pokoju i tam przy nikłym świetle lampki siadając do swojej sterty papierów. Nie miał czasu robić tego kiedy indziej... i prawdę mówiąc był już wykończony, ale nie mógł zrezygnować ani z jednego ani z drugiego. Avae potrzebował jego opieki... ale Avae potrzebował i Argento... domu. W końcu sam to nawet przed chwilą powiedział... Nieważne, że nie miał już sił... zaciągnął wielki dług wobec tego chłopca i musiał go spłacać. Musiał naprawiać wyrządzane zło, za które tyle razy otrzymał przebaczenie... Innej decyzji chyba nawet nie umiałby podjąć.
Nie minęło jednak wiele czasu i od pracy odciągnął go głos dobiegający z drugiego pokoju. Aż zbyt boleśnie wiedział, że to nie zwykłe wołanie i że Avae nie zbudził się po prostu... Tak było co dzień. Od wielu dni.
Podszedł jak najszybciej i usiadł na brzegu łóżka, starając się nie słuchać tego wszystkiego co znów wyłaniało się z bezładnych i boleśnie dziecinnych przy tym próśb i jęków. Po prostu... rozumiał je zbyt dobrze. Niemal czuł.
Dotknął ostrożnie, ale stanowczo rozognionego i mokrego mimo snu policzka, wybudzając wstrząśnionego nagłym dreszczem chłopca ze snu, z kolejnych koszmarów, zbyt prawdziwych, taki prawdziwy był ten pierwszy... Avae poruszył się gwałtownie, otwierając szeroko zdjęte paniką oczy, niepoznające go wcale, znękane oczy udręczonego dziecka i znów wyrwał mu się jakiś bezładny szloch.
- Cii... Cichutko, chodź... - Uniósł go delikatnie, przytulając go i kołysząc lekko. - Już dobrze, to tylko sen. Tylko sen, kochanie... I jestem z tobą... - powiedział łagodnie, gładząc pomału jego policzek aż oddech chłopca choć trochę się wyrównał. - No już, dobrze... Wszystko jest dobrze, spokojnie...
- Przepraszam... - wyszeptał. - Przepraszam, ja... nie umiem... - Zacisnął kurczowo dłoń na jego koszuli, bezskutecznie walcząc z napływającymi łzami. - Przepraszam....
- Cicho, nic się nie dzieje... - Pocałował go z czułością w czoło. - Nie bój się... Wszystko minie.
- Przepraszam cię...
- Nie pleć, maleństwo, nie masz za co. Kocham cię, mysiuńku, wiesz? Poczekaj chwileczkę...
- Nie idź... - szepnął niemal rozpaczliwie.
- Tylko na chwilkę, malutki. - Pocałował go lekko, poprawiając mu włosy. - Coś wezmę, dobrze? Przyniosę ci.
- Nissi...
- Chwilkę - powiedział prawie błagalnie, pośpiesznie wychodząc do drugiego pokoju i wracając do niego z małym kubkiem. - Masz, kotku.
- Co to? - wyszeptał z trudem.
- To zioła, poprosiłem Alteę, żeby przygotowała dla ciebie... - Pogłaskał go po włosach, pomagając mu usiąść. Otoczył go ramieniem, drugą ręką podając mu kubek. - Miałem nadzieję, że może będziesz już dobrze spać i bez tego, ale skoro... - uśmiechnął się blado. - To najlepsze jakie są, będziesz spać mocno i spokojnie. Tylko że zimne... ale jak chcesz to mogę pójść i...
- Daj spokój... - szepnął, biorąc od niego kubek mocno dygoczącymi dłońmi. Nissyen zagryzł wargi i nic nie powiedział, opierając brodę na jego głowie i przytrzymując z nim kubek, żeby pomóc mu pić.


Wiele, wiele mijało dni. Hort i Dobry Książę żyli zgodnie i szczęśliwie, jak też tego oczekiwano. Na dworze nie było jednak wielkiego zadowolenia z drugiego Opiekuna, nie miał właściwego wpływu na swego Podopiecznego, zamiast umiejętnie wpłynąć odpowiednią dyscypliną na jego zły charakter, jeszcze rozluźnił tę, do jakiej chłopiec był przyzwyczajony. Nadzór rodziców nie dozwalał mu na zbytnią swobodę, Enessa pozwalał mu na wszystko i nie upominał nigdy. Nadzór rodziców ograniczał jego kaprysy, Enessa spełniał każdą jego zachciankę. Nadzór rodziców zmuszał go do skromności w ubiorach i ozdobach, Enessa obsypywał go klejnotami, tak jak dawniej zawsze obsypywał nierządnicę, której właśnie pragnął.
A jednak - obawy Lajjata nie spełniły się, pożądanie jego syna nie osłabło, zawsze tak samo patrzył na swego Podopiecznego, zawsze z tym samym wygłodniałym ogniem, choć już po wielekroć go posiadł.
Nikt poza Enessą nie pamiętał imienia Złego Księcia, ale on zbyt wielkiej doznawał rozkoszy wymawiając je, by kiedykolwiek o nim zapomnieć. Przy nim Zły Książę musiał być Aierenai.
Jednakże pewnego dnia, nieznudzony przecież wcale swoją nową rozkoszą, zatęsknił jednak do dawnych towarzyszy, do swojego życia, do dzikich, nieokiełzanych zabaw, do rozpustnych istot, których imion nie musiał pamiętać. Wyszedł raz. Wyszedł znowu. Zaczął wychodzić jak dawniej.
Wracał wieczorem, a Zły Książę nie mówił nic, spełniając swój obowiązek przy nigdy nieznużonym Enessie i śpiąc potem na jego piersi jak zawsze. Jedynie w pałacu gorszono się wieściami o hulankach Enessy, Zły Książę zbywał wszystko uśmiechem i taką kpiną gorszono się więcej jeszcze niż rozpustą winnego. Zły Książę nie mówił nic, zawsze z lekkim uśmieszkiem bawiąc się swymi kosztownościami. Miał ich teraz więcej, znacznie więcej, im częściej Enessa wychodził, tym bardziej go nimi obsypywał, drażniąc wszystkich, gorsząc wszystkich, ale nie Złego Księcia, on okręcał wokół smukłych palców swe naszyjniki, on przesuwał wzdłuż smukłych palców swe pierścienie, on wznosił ramiona osypujące się brzękiem bransolet, on liczył swe powodzie klejnotów, a choć było ich teraz tak wiele, wiedział, ile ich posiada lepiej niż kiedykolwiek i pamiętał od kiedy ma każdy. Enessa czuł się swobodny, mógł się bawić, nie narażając na wyrzuty, mógł szaleć, mając na pocieszenie po porażkach własną, pewną rozkosz.
Wyszedł znowu. Nie wrócił wieczorem.
Wieczór minął i ciemna noc nastała, stopiony wosk okrywał dogasający lichtarz. Zły Książę liczył wciąż klejnoty, raz za razem myląc się w rachunku i uparcie zaczynając od nowa. Przestał, gdy bliżej było do poranka, a drzwi skrzypnęły i stanął w nich Enessa, który cofnął się i zbladł, gdy dostrzegł podniesione ku sobie spojrzenie. Poczuł wstyd, a potem gniew, najpierw na Liynę, która schwytała go w swe sidła, potem na tego, kto ośmielał się stawać jego obowiązkiem, gdy już przestawał być wyłącznym pożądaniem. Mógł być wściekły na Złego Księcia i mógł się ocalić, ale mylił się, spojrzenie tych ciemnych oczu nie przyniosło mu wstydu spętanych obowiązkiem, to spojrzenie przyniosło tylko ból, co zrozumiał zbyt późno, dopiero wśród łez na policzkach Aierenai, jego Aierenai, bo przecież nikt poza nim, nie nazywał chłopca tym imieniem. Scałował te łzy i choć nie usłyszał żadnej prośby, nigdy więcej nie zostawił go samego dla towarzystwa sług swojego boga.
Nadal czuł w sobie dawne złe ognie, nadal czasem uśmiechał się na wspomnienie minionych wybryków, choć tylko gdy nie było przy nim patrzących w jego twarz ciemnych oczu, bo w nich czaiło się zawsze pytanie, a opowiadać o przyczynie tych właśnie uśmiechów nie zdołałby bez lęku, że powstrzyma wszelkie przyszłe przyczajone iskierki pytania.
I teraz wracały czasem do niego dawne żądze, i teraz jego wzrok podążał czasem śladem czyichś kroków, i teraz czasem dolatywał do jego uszu brzęk ajońskich bransolet u kostek idącej ulicą nierządnicy, i teraz czasem zawracał za nią wtedy, ale wówczas, nagle, wspomnienie innych dźwięków uparcie składających się w słowa powracało do niego gwałtownie; i szeptał znów, słysząc naprędką, strwożoną odpowiedź w swojej głowie.
- Płaczesz?
- Przepraszam.
- Płaczesz?
- Bałem się.
- Czego?
- Że nie wrócisz.
- Czemu?
- Nie wiem.
Enessa porzucił swoje dawne życie lękając się smutku i łez w ciemnych oczach, Zły Książę lękał się odrazy i pogardy tego hulaki i rozpustnika. Zły Książę wstydził się przed człowiekiem, który połowę swego życia przełajdaczył, że każdy nazywa go Złym Księciem. Przestał więc postępować jak dotychczas i naśladował swego brata. Opornie i z wysiłkiem, ale ciesząc się każdym uśmiechem swojego Opiekuna, który z każdym dniem patrzył na swego księcia z coraz większym zachwytem i sam otaczał go taką troską, jakby bał się, że zawodząc go w czymkolwiek, przypomni mu, jak sam mało jest wart.
Nie można wymazać łatwo swej złej sławy i mimo wszelkich zdarzeń myślano o nich jak dotąd, lecz niewielkie to miało znaczenie, skoro sami ze sobą czuli się lepsi, bliżsi sobie i szczęśliwi.
Żaden z nich nie wiedział, co ich tak z sobą wiązało. Nie obowiązek przecież, obaj zawsze z niego kpili. A pożądanie... Enessa po wielekroć już pożądał. Nie wiązało to tak bezlitośnie, dopiero w strachu przed jego łzami mógł nie pożądać wciąż i wciąż, wielu, raz za razem. Dopiero mając w łożu tę istotę, nie żałował uwięzienia.
Aierenai nie znał pożądania. Enessa mógłby je w nim rozbudzić, ucząc rozkoszy i namiętności. Uczył przez wiele nocy, ale nauczył tylko szczęśliwego drżenia, bo ciemne oczy śledziły jedną drogę, jego... nie podążały za innymi, nie łaknęły innych ramion.
Byli szczęśliwi. Nic innego się nie liczyło. Kim jednak są śmiertelni, by mieli śmiałość decydować, jakie ma co znaczenie? Rozwiała się ich złuda, gdy kraj najechały hordy thurta Marmeinów, w trzech rozszalałych powodziach zalewając ziemie królestwa. Broniąc poddanych z oddalonych rubieży, król wysłał na czele swych armii Opiekunów swych synów, Horta na Północ, Enessę na Południe.
Mijały tygodnie, wojska Opiekunów nie wracały, wysłańcy nie wracali, a hordy dotarły pod stolicę. Minął jeszcze tydzień i jeszcze, w mieście panował głód, coraz większy głód, coraz większa nędza i w końcu błagano już o chwilowy rozejm, miasto gotowe było wydać całe swe złoto, byle tylko mieć szansę zdobyć chleb.
Thurt przystał, lecz prócz złota zażądał swej zwykłej rytualnej ofiary, zażądał by miasto wydało na pohańbienie i śmierć jednego z obywateli. Znaczących obywateli. A w całej stolicy nie było nikogo mniej godnego życia od Złego Księcia, król zaś, odpowiedzialny za poddanych, nie miał odwagi odmawiać ofiary własnej krwi.
I książę zginął w objęciach hordy, jak nikt od setek lat. I wtedy, jak zwabione przez ukojony drwiną los, wróciły zwycięskie wojska Opiekunów.
Stanęli przed milczącym królem, by zgodnie z tradycją przyjąć od ojca na powrót swych Podopiecznych, lecz jednemu z nich można było zwrócić jedynie prawdę, a on ją musiał przyjąć, tak nakazywał obowiązek.
I stało się, jakby w końcu zaczął słuchać jego głosu. Enessa nie powiedział słowa, odwrócił się i odszedł. Ale tym, co wiązało go z Aierenai, nie był przecież chłodny dar Liyny, więc prowadzony jej czujnym, lecz nie mogącym go rozumieć wzrokiem, nie zatrzymał się w bramach miasta i poszedł dalej, w góry, prosto do kpiącej z bogów wiedźmy Dereine, ostatniej z wszechmocnych wiedźm. Nie przyszła na przyzwanie, milczała; choć nawet bogowie nie wiedzieli tego, ona wiedziała, że spełnienie prośby tego śmiertelnika będzie ostatnim, co zdoła zrobić i że będzie to koniec epoki wszechmocnych wiedźm. Wiedziała więcej, widziała dalej, wiedziała, że zmieni to tak wiele, że runie siła władzy wielu bogów. Milczała więc, licząc jeszcze, że nie zdoła on sprostać, że przeznaczenie znów zawiśnie w bezruchu na wiele dalszych lat, że nie będzie musiała szarpnąć struną czasu i sprowadzić sama zagłady na dawny świat. W tym nowym nie było dla niej miejsca. Czekała, nie śmiejąc sprowadzać na niego plag, ale pragnąc, nie, by zrezygnował, na to za dobrze, i ona jedna, wiedziała w czym rzecz, lecz, by nie mogąc wytrzymać czekania, przekroczył zakazany próg, uprawniając ją do zniknięcia bez wysłuchania prośby, po której nie wolno jej było odmówić. Lecz on nie drgnął, odkąd stanął pod jej pieczarą i czekał wiele dni, aż w końcu wyszła, smutna, niechętna i powiedziała: Mogę.
Okrutny warunek naznaczyli magowie. Okrutny, ale przystał na niego. Nie mógł liczyć na współczucie Dereine, która z nienawiścią ginącej przeszłości wpatrywała się w jego twarz, szarpiąc boleśnie za strunę czasu, w ostatniej swej zabawie do przesady malując ludzkie wspomnienia i zbyt, o zbyt skrupulatnie, wypisując na żądającym zapłatę.
A w królestwie tymczasem wszystko działo się obłąkańczo szczęśliwie, z pożegnalnym uśmieszkiem Dereine pozbawiła pałac cieni. Król i królowa błogo i dumnie żyli w pałacu, planując przyszłość bez lęku i niepokoju o żadne ze swych dzieci. Bo cienie znikły, nazywano je więc ich imionami. Sam wygląd nie wystarczał dla kontrastu, gdy i ciemne, i jasne oczy patrzyły równie - jasno. A gdy dobiegał dzień powierzenia cudnych książąt Opiekunom, wszyscy marzyli, by zostać wybranymi, nie różnicując niczego. Obowiązek nie widział różnicy między dobrem i dobrem, pożądanie między urodą i urodą.
Lecz w dniu dorocznego święta Liyny, cienie wróciły do królestwa. Gdy po obrzędach pochód króla miał powracać do pałacu, nastała chwila jałmużny i każdy ze spokojem obowiązku odpowiadał wyciągającym się ku połyskowi dłoniom. Lecz jeden z nędzarzy nie zbliżał się do blasku, może zresztą nie mógł się podnosić, bo nikt w stolicy nie widział go nigdy inaczej niż klęczącego milcząco w mroku. Jego nagle dostrzegła jasność z ciemnych oczu i Aierenai odszedł z blasku w stronę mroku, a tam nachylił się miłosiernie nad żebrakiem, lecz wzdrygnął się mimowolnie, gdy ujrzał nagle odrażającą twarz rozkładającego się potwora, a wtedy w oczach bestii mignął rozdzierający ból katowanego zwierzęcia. Aierenai wyciągnął za nim dłoń, ale żebrak uciekł, nie przyjmując jałmużny.
Cienie wynurzone z mroku gwałtowną chmurą opadły królestwo. Aierenai płakał wciąż, nie mogąc zapomnieć spojrzenia żebraka, nie mogąc darować sobie swojego przebłysku odrazy. Na próżno kojono go i uspokajano, nie spał, robił się coraz bledszy, zachorował w końcu ciężko. Gdy śmierć zawisła nad nim, z dorady mędrców rozgłoszono, iż szuka się żebraka, co jałmużny od księcia nie wziął, bo on jedynie może ocalić go od śmierci. Zjawił się też niemal natychmiast, widząc jednak w istocie ohydną jego postać, nie chciano go wpuścić, w końcu jęki konającego księcia przeważyły.
Wbrew wszelkim prawom pozwolono samotnie uklęknąć przy łożu mężczyźnie, lecz w końcu będąc nędzarzem i maszkarą, nie był nim tak naprawdę. Skrywał wciąż swą szpetotę w cieniu kapuzy, nie chcąc dręczyć księcia potwornym widokiem, lecz to chłopiec zsunął łagodnie niepotrzebną więcej osłonę i chłopiec szeptał do niego swoim kwietnobrzmiącym głosem tysiąc słów, z których żadne nie brzmiało upokarzającym "Przepraszam", a każde najczulej, najbłagalniej przepraszało. Uśmiechnął się wreszcie, spokojniejszy już i przymknął oczy, a żebrak, sądząc, że usnął, wyszeptał czule swoją do niego tęsknotę, swe sny o całowaniu ślicznej twarzy. Łzy spłynęły mu z policzków na delikatną twarz Aierenai, który drżał, nie śpiąc, lecz nie śmiejąc tego okazać. Bogowie, jak przerażającą była myśl o marzeniach tej poczwary!
A jednak - już rankiem zwrócił się do króla z błaganiem o tego tak najmniej ze wszystkich oczekiwanego Opiekuna. Nigdy w królestwie nie gruchnęła wieść przynosząca tyle wstrząśniętej grozy. Nigdy, lecz nie przystając na nic, dozwolono jednak Maszkarze, jak nazywać zaczęto bezimiennego żebraka, pozostać przy dworze.
On zaś nie wyznał nikomu, że jest zaginionym synem Lajjata, którego dawne złe życie sprowadziło na jego ciało trawiącą je ohydę. Nie wyznał nikomu, że to dawne życie, w ogóle żadne życie w tym świecie, dla niego nie istniało nigdy, że w jego pamięci tkwiło co innego, inny świat, inny los i inna przeszłość młodego księcia. Uchodził nadal za żebraka znikąd, prawie bestię, wcielenie nędzy.
A jednak - Aierenai dopiął wreszcie swego, dozwolono mu na przyjęcie Maszkary na swego Opiekuna, wzdragając się i wielbiąc w zawstydzeniu upór księcia, tak podobny do wytrwałości młodych świętych dziewic bogini Aoony, spędzających życie przy nędzy i chorobie, i ponoć w ekstazie całujących ropienie cuchnących ciał, a nigdy nie zarażających się nawet zaciekłym trądem. Patrzono w niego ze świętą grozą, nie mogąc pojąć i drżąc w trwożnym uwielbieniu tak niepojętego wyrzeczenia.
A jednak - mrokiem spowity był Dzień Powierzenia i cienie spowijały drogę księcia. W ciemności czarowna uroda jego twarzy i ciała nie zmniejszyły się ni trochę, w ciemnościach, mroczność szkarady niedawnego żebraka, stała się tym okropniejsza - ogromniała w swym przyrodzonym królestwie.
A jednak - to Maszkarą wstrząsnął dreszcz wstrzymujący przed bluźnierstwem zetknięcia się tej delikatnej skóry z plugastwem jego własnego ciała, to on uniknął tysięczny raz wyciągniętej dłoni, tym razem odważając się na to, by odejść, lecz wtedy ta dłoń, pierwszy raz tak stanowczo, doścignęła go, twardo zatrzymując przy sobie.
I dni mijały, potem miesiące, Aierenai wciąż szukał światła w mroku, i odnajdywał je - nauczył patrzeć się Maszkarze w oczy, a wtedy wkrótce nie pamiętał już nic więcej.
A jednak - ciemności napierały niestrudzenie, z okrutną cierpliwością wody i w końcu nadszedł dzień, którego w świętej grozie nie przeczuwano, dlatego właśnie, iż była święta, dzień w którym cicho, niejasno wciąż szczęśliwy książę spostrzegł w lustrze zaczątek czerniejącej skóry. Szkaradztwo trawiące ciało jego Opiekuna było chorobą i było... zaraźliwe. Płakał Aierenai, płakał cicho i kryjąc swą rozpacz przed innymi, ale coraz mniej ukryć było można i mimo nocy, mimo coraz skrzętniejszej ciemności, Maszkara odkrył, co działo się z ciałem chłopca i musiał patrzeć na jego łzy. Żal i poczucie winy zadały mu taką udrękę, że szukając gdziekolwiek ulgi, oskarżył okrutnie Aierenai o próżność i gniewnie wyrzucał mu, że żałuje swej decyzji, choć w duchu uważał to za słuszne. Ale książę nie dlatego płakał i nie choroba, ból i nieuchronnie zbliżająca się szpetota przynosiła mu tyle cierpienia. Z czasem przecież to, czego z początku się lękał, stało się dla niego wszystkim; choć sam nie wiedział dlaczego, Aierenai nie wiedział już jak żyć bez swojego Opiekuna i teraz lękał się, że tracąc urodę, straci i jego, bo nie wiedząc niczego więcej, musiał wierzyć, że to ona jedynie mu go pozyskała. Przerażony czuł tylko jego gniew, nie rozumiał nic i choć niemal pewien, że go straci, błagał w rozpaczy, by go nie opuszczał, nieświadomie wtrącając w stokroć bardziej okrutne katusze jego i tak udręczone sumienie, ale też tym mocniej budząc nieznane światu więzy serca. Milczeli tej nocy, klęcząc osobno we łzach, lecz następnej nie widzieli już niczego i poddali się swojej niewoli, ulegli wobec losu, skoro taki miał być. Jedyne, czego jeszcze chcieli, to móc być przy sobie, nawet za cenę gorszej męki. Nie kazała na siebie czekać.
Z każdym dniem spustoszenie coraz straszliwiej uwidaczniało się w ciele chłopca i coraz trudniej było patrzeć na niego bez wstrętu. Święta groza przemieniała się w zwykłą odrazę. Dziewice Aoony pozostawały czyste, nie imały się ich ropiejące rany chorych, ciało księcia choroba trawiła z każdą chwilą intensywniej, a on coraz usilniej garnął się do podobnie coraz szkaradniejszego potwora. Ekstaza i tkliwość dziewic Aoony była najczystszym zapamiętaniem w najwznioślejszym z obowiązków, rozmiłowaniem w umartwieniu przejmującym trwogą, ale i podziwem. Uczucie księcia rozpoznano zaś wreszcie w całej ohydzie chorobliwej fascynacji potwornością, gorszącej pożądliwości wobec plugastwa. Trawione zwyrodnieniem ciało objawiło wszystkim jego złą naturę. Nie obowiązek to trzymał go przy Opiekunie wbrew wszystkiemu, cóż więc to mogło być, jeśli nie nikczemna żądza? Coraz większa niechęć i obrzydzenie obejmowały w posiadanie pałac.
A zatem musieli odejść, lecz pierwszej nocy w górach żebrak zdradził Aierenai swoje imię.
A zatem - i Dereine musiała odejść, a wraz z nią odeszły fałszywe wspomnienia chłopca.
I trzeciej nocy odkrył, co znaczyło dla niego to imię.
Byli teraz przy sobie, wciąż szukając w mrokach swego światła, uciekając jednak przed wzrokiem ludzi, dla których choć najlżejsza ich pieszczota była odrażająca, jakby czułość maszkar potęgowała ich odstręczającą brzydotę. Aierenai stał się najnędzniejszym z potworów, wstydził się nawet spojrzenia Enessy, choć jego oczy zawsze patrzyły czule, tak, jakby nie widziały poczwary ohydniejszej jeszcze od niego i bezradnego, jęczącego stwora. Przytulał do siebie szkaradną główkę potworka, który chciał być dla niego śliczny jak dawniej i nie umiał i który był mu najdroższym ze stworzeń. Ludzie jednak nie mogli ścierpieć bestii, łatwiej cierpieli je już, gdy szpetota tkwiła w ich duszach. Ohyda ciała nie pozwalała o sobie zapomnieć, nie mówiąc nic, mówiła za wiele, rodziła najczystszą nienawiść. Ludzie nie chcieli widzieć. W końcu którejś nocy zebrali się tłumem i ruszyli z pochodniami w góry, znaleźli w wąwozie tulące się do siebie bezradne i słabe monstra... i tam uśmiercili nieporadnie próbujące osłaniać się nawzajem diabły pod gradem ostrych kamieni...
Ucichł zupełnie, wyciszając pomału swój głos w niknący szept, a potem pochylił się z wolna i scałował delikatnie wilgoć z jego rzęs, przytulając się do mokrawego policzka.
- Padał deszcz, długo padał deszcz, a ze stosu kamieni leciały iskierki... - wyszeptał łagodnie, zamykając oczy i chłonąc to leciutkie, zbyt wątłe ciepło. - Jedna iskierka... druga... następna... I wśród bogów zajaśniały dwa światła, jedno na ziemi nazywano Aierenai, drugie zaś Enessa. A kiedy spojrzały na siebie, poznały swoje oczy, choć odwykły od swoich postaci, nie znały ich zaś wcale w świetle niebios... Poznały się jednak, więc bogowie je przyjęli i pierwszy raz w historii świata złączyła się Miłość z Pięknem, ich zaś panowie, stworzyciele i dawcy, zesłali je na niewdzięczną ziemię. Nie chciała ich ludźmi... nie zawsze przyjmuje teraz.


Okrył go ostrożnie, odruchowo poprawiając jeszcze rozczochrane w niespokojnym śnie włosy, a potem wstał, jak najciszej wychodząc z pokoju. Wolał teraz, kiedy spał, zawsze modląc się jedynie o to, żeby to nie były koszmary. Ale to było praktycznie niemożliwe, wciąż pił cierpkie, ale odpędzające złe sny zioła, raz za razem, drżącymi dłońmi uzależnionego człowieka. Wiedział, że one nie mogły mu zaszkodzić, ale i tak było w tym coś przerażającego, marzył, żeby wszystko w końcu wróciło do normy... Miał nadzieję, że teraz to będzie możliwe... a przynajmniej, że pomaganie mu okaże się choć trochę łatwiejsze...
Zgromadzenie w końcu się zaczęło i sprawy toczyły się jak najbardziej po jego myśli. Zajęcie się tym wszystkim okazało się łatwiejsze, niż się spodziewał. Do większości prowincji II rewolucja nie dotarła i ich przywódcy po tym wszystkim bardzo chcieli wypaść na praworządnych, jednogłośnie potępiając to, co zaszło. Zresztą część na pewno naprawdę by do tego nie przystąpiła, ostatecznie w Nendo i w Bardu próbowano stawiać opór. Inna rzecz, że część władzy w Bardu nadal należała do arystokraty, którego skazaną zaledwie na trzy lata żonę niemal na śmierć zaćwiczono teraz w Szaghir. Nic dziwnego, że przywódca Bardu bardzo nerwowo teraz domagał się ukarania winnych i natychmiastowej zmiany systemu, gdyby uchwalono coś niezadowalającego, całe zarządzanie w Bardu, które opierało się wyłącznie na ich współpracy, stanęłoby pod znakiem zapytania. Wprawdzie nie tak znów wiele prowincji miało podobny problem, ale do całkiem sporej ilości arystokraci mieli po iluś latach w jakimś charakterze powrócić, więc sytuacja robiła się niezręczna.
Zdecydowanie zatwierdzono nowe prawa restrykcyjnie regulujące sposób obchodzenia się z niewolnikami, a przy okazji uzgodniono już dawno wszczynaną przez niego kwestię handlu, zakazując go ostatecznie. Tyle, że bez anulowania tego, co zaszło wcześniej... Jeden ze sposobów na pozbycie się Garena stał się niewykonalny, zwłaszcza że zaistniałe teraz wypadki, wymusiły wręcz zmianę zamieszkania wielu niewolników, i to w niektórych przypadkach nawet na ich ojczyste prowincje, jak na wyraźne życzenie Deva Ane Izalco, który zażądał tego w sposób dość ostentacyjny, i to nawet nie przybywając osobiście, a tylko przekazując żądanie przez delegację Bardu. Mimo to, nie tylko nowy wódz Szaghir nie odważył się zaprotestować, ale nawet wodzowie Calvi i Laurion, gdzie przebywały jego córki, choć tam rewolucja przecież nie dotarła.
Zresztą w dalszym toku rozmów, wszystkie prowincje, które dobrowolnie przystały na przyjęcie rebeliantów, ukarano pozbawieniem niewolników bez jakiegokolwiek odszkodowania, wodzów usunięto ze stanowisk. Większość zresztą ustąpiła zawczasu i rozmowy odbywały się już z nowymi przywódcami. Prowodyrów z Kangan i Szaghir zamieniono w niewolników, dość złośliwie chyba umieszczając ich w Cascavel i Lithl, jedynych prowincjach, gdzie nie było nowych wodzów i cała władza pozostała przy arystokratach i gdzie wcześniej niewolników nawet nie było. Nawet Welland powinien poczuć się usatysfakcjonowany.
Wojna jeszcze wszystko ponagliła. Sytuacja była bardzo napięta i praktycznie rzecz biorąc nie było innego wyjścia niż rozwiązać wszystko właśnie w ten sposób, jak głosiły to początkowe założenia rozmów. Dostarczać Wellandowi pretekstu do interwencji w momencie, kiedy toczyły się walki z Tonnerre, oznaczałoby zgodę na zagładę. Nie czekano z zatwierdzaniem decyzji na powrót Ardee, bo przewidująco pełnię praw do głosu scedował na brata.
I w ten właśnie sposób wszystkie najważniejsze ustalenia zapadły już pierwszego dnia i do rozwiązania pozostały jedynie kwestie szczegółowe. Wysokości wyroków, nowy rozdział niewolników, sprawy grzywien, ustalenie kontroli. O to pewnie się będą trochę kłócić, ale... o to mogą. To nie jest najważniejsze.
Na dziś był jednak wykończony, rozmowy skończyły się ledwie przed pół godziną. Wywinął się nachalnym "przyjacielsko" intruzom, żeby od razu zajrzeć do Avae. Źle się dzisiaj musiał czuć, zwłaszcza że Karin też był wprzęgnięty w negocjacje i też nie mógł do niego zajrzeć. Miał nadzieję, że choć dziewczyny go dziś trochę ponachodziły... zresztą na pewno. Biedny dzieciak, fatalnie to wygląda... Ale przecież musiał wierzyć, że będzie dobrze, nic innego mu nie pozostało...
W pałacu panował teraz okropny tłok i wciąż na kogoś wpadał, każdego zbywając nieokreślonymi mruknięciami. Trochę żałował, że ludzie zdążyli się z nim oswoić, wolał układ z pierwszego Zgromadzenia. Nie odzywał się do nikogo i nikt nie odzywał się do niego, co najwyżej trwożliwie za nim popatrując. A teraz każdy uważał się za uprawnionego do zaczynania rozmowy pierwszemu. Oczywiście w większości próbowali tego ludzie powodowani palącą ciekawością, jaką wszystkie te sensacje wzbudzały. Sam już nie mógł tak po prostu nie reagować... Ostatecznie miał do przeforsowania kilka rzeczy i potrzebował dobrych stosunków z innymi delegacjami.
Co chwilami bywało nużące.
- Och! - usłyszał nagle i zgarbił się mimowolnie, witając Aialinna dość konwulsyjnym uśmiechem. - Mój drogi przyjacielu, doprawdy tak dawno się nie widzieliśmy, cały dzień po prostu marzę, aby cię spotkać, tyle rzeczy się dzieje...
- Yhm... - mruknął nietowarzysko, nie zatrzymując się nawet na moment, co rzecz jasna w niczym nie przeszkodziło osławionemu członkowi delegacji Yan w promiennym ujęciu go pod ramię i dalszym trajlowaniu. Na tyle głośnym, że nie mógł liczyć, by ktoś nieuprzedzony wychynął z okolicznych pokojów bądź odnóg korytarza i ściągnął na siebie uwagę najżarliwszego plotkarza, a zarazem najbardziej dziarsko niepohamowanej osobowości na wszystkie prowincje, a zapewne i okoliczne kraje. Zanim uszli pięćset kroków został już poinformowany o wszystkim, czego nie chciał wiedzieć i dwa razy złapał się na tym, że niemal odpowiedział na niedyskretne, choć radośnie osłonięte beztroską pytania, więc z niekłamaną ulgą skonstatował zbliżanie się do celu.
- Przepraszam, mam spotkanie... - powiedział z ładnie odegraną żałością, choć efekt zepsuło trochę rzucenie się na klamkę i paniczne zamykanie za sobą drzwi. Saray podniósł na niego wzrok nawet nie zdziwiony i wrócił do lektury.
- Zabiłbym cię, jakbyś go wpuścił - powiedział zwięźle.
- Jak nastrój? - spytał z uśmiechem Nissyen.
- Promienny... - mruknął zgryźliwie.
- To w sumie mniej więcej jak ja... - westchnął. - Bardzo się nudzisz?
- Czytam wnioski.
- Czyli bardzo - uznał
- Najchętniej na kogoś bym to zrzucił... - uśmiechnął się, wstając i odnosząc papiery na sekreterę. - Niestety nie pomyślałem o zorganizowaniu sobie świty jak większość naszych przyjaciół. Czasy się zmieniają... Nie tak dawno większość z nich spluwała na ziemię przy pierwszych objawach zbytku.
- W odrobinie zbytku nie ma niczego złego... - roześmiał się.
- Nie, ale jest śmieszny w wydaniu ludzi, którzy niedawno potępiali hulaszczą arystokrację. Na razie chyba nie stać nas zbytnio na rozrzutność... Nie wszędzie jest tak dostatnio jak w Argento... - zauważył złośliwie.
- Wyobraź sobie, że ostatnio zdążyłem się zorientować... - Zmrużył powieki. - Nasza stolica jest zapadłą prowincją. Czyż to nie ironia losu?
- Nie przesadzaj, wbrew teoriom Helmand nie jest w najgorszej sytuacji. Jest małe i biedne, ale utrzymywało trójkę arystokratów. Nie kilkunastu, jak pozostałe prowincje.
- Co w niczym nie zmienia faktu, że "wiedźma" wydawała więcej niż trzy bejleriny razem wzięte i gości spraszała na tygodnie, jeśli nie miesiące... Poza tym teraz sam pałac utrzymuje stale kilkadziesiąt delegacji, a przy czymś takim jak teraz.... - mruknął. - Dziwię się jak oni wiążą koniec z końcem.
- Malkontent... - uśmiechnął się. - Jakoś wiążą. Masz dni ogólnego narzekania?
- Bardzo możliwe... - westchnął. - Ale to ty zacząłeś...
- Nie, ja pomstuję tylko na moje "Sam-to-zrobię". - Potarł z zakłopotaniem nos. - Zaraziłem się tym od Seri, muszę się wyleczyć. A tak się tu ze wszystkim sam użeram...
- Yell nie przyjechał... - Spojrzał na niego spod uniesionych brwi. - Część władzy przecież mu już przekazałeś, prawda? Dlaczego został w Norden?
- Nie chciał jechać... - Pokręcił wolno głową. - Powiedział, że czułby się tu nieswojo.
- Nie dziwię mu się... Sam się czuję nieswojo - mruknął. - Najchętniej bym to... ale nie mogę. Po prostu denerwuje mnie to, że wszyscy milkną, kiedy tylko się zbliżam.
- Cóż, dostali piękne tematy do plotek... - uśmiechnął się blado.
- Wolałbym, żeby ograniczyli się już do mojego świra i zostawili w spokoju... Czy to jest aż takie ważne, czyim jestem... - urwał, przygryzając wargę. - Przez całe życie nie miałem do tego nawet zakichanego prawa, a teraz nagle...
- Nie da się ukryć pewnych rzeczy w tak zwartym środowisku... Powinieneś był o tym wiedzieć - skwitował.
- Wyobraź sobie, że nie przyszło mi na myśl nic takiego jak to, że jakimś arystokratom wpadnie do głowy umieszczać między swymi nazwiskami bękarta - powiedział zjadliwie.
- Powinieneś był... Kiedy zorientowali się o twoim istnieniu, w tym rodzie były oficjalnie ledwo dwie osoby. Średnia liczebności rodu wynosi w tym kraju jakieś trzydzieści pięć - czterdzieści... - Wzruszył ramionami. - Kwestia profilaktyki.
- Czy to naprawdę jest najważniejsze? Czemu oni wciąż o tym plotkują?
- Jesteś z Argento, to nie zrozumiesz - powiedział z uśmiechem. - Nissyen, nie przejmuj się. Nie tylko o tobie plotkują. To jedno wielkie spotkanie towarzyskie... - zauważył z ironią. - Chcesz czy nie chcesz, dowiadujesz się wszystkiego o wszystkich... - rzucił z przekąsem, opierając się plecami o ścianę. Nissyen spojrzał na niego, ale nic nie powiedział, siadając przy stole i wspierając brodę na splecionych palcach.
- Nissyen...
- Yhm... - mruknął, przymykając powieki.
- Powiedz mi... - zaczął niepewnie i zawahał się. - Czy wszystko... Cały dzień wyglądasz, jakbyś wcale nie myślał o tym, co się dzieje na sali...
- Może nie zawsze widzę sens - uśmiechnął się blado. - Prawdę mówiąc... to drażni mnie sposób, w jaki niektórzy o tym mówią... Zupełnie, jakby to się stało pięćset lat temu, a nie teraz. "Karygodne", "naganne", cholera, "niezręczne"... Słyszałeś Vittora? "Niezręczne." Sam palcem nie kiwnął, jak wieszali u nich ludzi, a teraz jeszcze ma czelność mówić o tym tak, jakby to było pomylenie nazwiska ambasadora Wellandu.
- Wtedy przywódcą był Sinue...
- Jasne... Bardzo wygodnie jest zwalić całą winę na jednego człowieka. To inaczej wyglądało. Zupełnie inaczej... - Oparł czoło na dłoniach, przymykając powieki.
- Ostrzej się tego nie da załatwić... - westchnął, przysiadając na bocznym oparciu kanapy i patrząc na niego ze smutkiem.
- Wiem... Wiem, ale... Kiedy tego słucham to... Nie jest łatwo po tym wszystkim... - wyszeptał w przedłużającą się ciszę. Wstał powoli, podchodząc do ściany i opierając się o nią ramieniem. - Może po prostu jest za wcześnie.
- Avae czuje się już lepiej? - spytał cicho.
- Karin wyleczył to, co mógł wyleczyć... - uśmiechnął się blado. - Ja się staram resztę.
- Słyszałem, że znów nie chce wychodzić z pokoju...
- Nie chce. - Zamknął oczy, przytulając policzek do ściany - Rozmawia tylko z kilkoma osobami... Już było lepiej, ale... tu jest za dużo ludzi, którzy tu wtedy byli... patrzyli... nie wierzyli mu... nie chcieli mu pomóc... i nawet takich, którzy byli naprawdę szczęśliwi, że to się wreszcie dzieje. I choć większość już otrzeźwiała, to... Nie dziwię mu się. Niełatwo zapomnieć takie rzeczy. Po prostu trzeba to przeczekać... Staram się z nim być jak najwięcej, ale to już chyba wszystko, co mogę dla niego zrobić... - umilkł na chwilę. - A jak w Norden? Jakim cudem uchroniłeś przed nimi Kase?
- Ukryłem ich wszystkich w grotach - mruknął niechętnie. Nissyen zawahał się i spojrzał na niego.
- Czy... to prawda, że...
- Że jest moim kochankiem? Nie. Że się ze sobą przespaliśmy? Tak.
- A czy to nie wychodzi na to samo? - Uniósł brwi.
- Nie. Nie wychodzi.
- Saray...
- Co? - spytał z irytacją.
- Nie można... tak po prostu ucinać takich rzeczy...
- Twoim zdaniem powinienem był wdać się z nim w romans? - zadrwił.
- Daj spokój, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi, takie odzywki zachowaj na jutrzejsze negocjacje. Nie można traktować takiej rzeczy tak... lekceważąco...
- Niby dlaczego?
- A jak myślisz? - Spojrzał na niego zdenerwowany. - Obaj wiemy, co to za chłopak, gdyby on myślał o tym w kategoriach "przespać się", to by się z tobą nie "przespał".
- I to mnie twoim zdaniem powinno szalenie obchodzić... No cóż, przykro mi. Nie obchodzi.
- Saray, przecież to jeszcze dziecko... - szepnął.
- Jasne.... Jasne, oczywiście. Dziecko. A kim był, kiedy kazał mordować tych wszystkich ludzi? - Wstał rozdrażniony. - Wtedy nie był dzieckiem? Więc tak można? Mordować jak doświadczony kat, a w łóżku lądować nagle jako dziecko?
- Bardzo możliwe - odpowiedział spokojnie.
- Nissyen... - Zacisnął dłonie w pięści.
- Posłuchaj, ja... nie chcę się wtrącać w twoje życie... - Przymknął oczy. - Ale teraz... rozumiem, co się z tym dzieciakiem stało. Kiedy byliśmy u was... to było zupełnie inne dziecko niż pół roku temu. Zahukane i roztrzęsione. Teraz chyba już nie wystarczy wypełnianie obowiązków, Saray... Trochę na to za późno. Skoro mogłeś się posunąć tak daleko, to zwyczajnie musisz... mu teraz pomóc...
- W czym niby?!
- Naprawdę nie wiesz, o czym mówię? - Popatrzył na niego poważnie. Saray żachnął się tylko, siadając i przeczesując palcami włosy. - Po tym wszystkim, co o nim od was słyszałem, miałbym uwierzyć, że on to zrobił, nie kochając cię? Nie wierzę... więc niezależnie od tego, kim on jest, myślę, że nie masz prawa traktować tego tak cynicznie, nawet jeśli dla ciebie to wyłącznie pojedyncza wpadka.
- Nie wytrzymam... - roześmiał się z goryczą, zrywając się z kanapy i nerwowo zaciskając dłonie na poręczy krzesła. - Dlaczego wciąż ktoś się upiera, że Kase musi się we mnie kochać?! I ty też?! Nie widząc nawet tych jego cholernych gierek i wiedząc o nim wszystko to, co ja... Uważasz, że on mnie kocha?!
- Jakich znowu gierek? - Uniósł brwi. - Uważasz, że...
- Tak, uważam!
Nissyen uśmiechnął się i spojrzał w sufit.
- Mam wrażenie, że w tym gronie jest więcej niż jeden wariat. Masz klasyczne objawy paranoi... Naprawdę wierzysz, że ten mały wpakował ci się do łóżka i udaje miłość, żeby zyskać jakieś bliżej nieokreślone przywileje? Kase Lin Tevere? Daruj, to średnio wiarygodne...
- A skąd akurat TY możesz to wiedzieć, co? Nawet go nie znasz!
Nissyen westchnął i pokręcił głową, siadając znów przy stole i lekko odchylając się na krześle.
- Ale znają go moi znajomi... Wiarygodni. W tym ty. Zresztą widziałem go... - Przymknął oczy. - Widziałem go u ciebie dawniej... i niedawno. Nie wmówisz mi, że nie ma różnicy... i nie wmówisz mi, że jest udawana. Takich rzeczy nie da się udawać i to... aż tak. Kompletnie go stłamsiłeś... kompletnie. Boi się nawet własnego cienia... Nie tym się powinna objawiać pierwsza miłość. Zdaje się, że coś spaprałeś... - uśmiechnął się. - Nie pora na małe łatanie dziur?
- Nie mam ochoty wywracać swojego życia do góry nogami z uwagi na tego smarkacza - wycedził.
- Nie wolno ci nie mieć... - westchnął, patrząc w górę. - Kiedy się wyląduje w łóżku z kimś w tym wieku i tak niedoświadczonym, to niezależnie od tego, jak bardzo się go nie znosi, trzeba umieć ponosić konsekwencje tego, co się zrobiło - Spojrzał na niego z lekkim wzruszeniem ramionami. - Czy ty nie widzisz, coś ty zrobił temu dzieciakowi?
- Wstrzymaj się, Nissyen, zanim ja zacznę mówić, co ty zrobiłeś ze swoim dzieciakiem! - krzyknął, uderzając pięścią w stół. Nissyen zbladł i odwrócił wzrok, przymykając powoli powieki.
- Wiem, że... nie jestem kimś, kto ma prawo cię pouczać, ale... - odezwał się po chwili. - Zapomnij na moment, kto ci to mówił... i pomyśl o tym, co powiedział... - Wstał ciężko, równo odstawiając za sobą krzesło i wyszedł z pokoju. Saray spojrzał za nim, przygryzając boleśnie wargę i powoli wypuszczając powietrze z płuc. Usiadł bezsilnie z powrotem, opierając łokieć o kolano i mocno zacisnąwszy powieki, z wolna wsunął dłoń we włosy.
- Cholera...


Avae nie spał już i nawet spróbował uśmiechnąć się z lekka na jego widok, a choć więcej w tym było wysiłku odbijającego się w jego twarzy niechęcią niż prawdziwej radości z jego powrotu, to i tak było to więcej niż zwykle.
Tak trudno było to znieść... Powtarzał sobie, że niedługo to wszystko minie, że Avae poczuje się lepiej, że znów będą szczęśliwi... Ale... Ciężko było. Bardzo ciężko... To ciągnęło się już przecież od miesiąca... i nie poprawiało się w niczym. Starał się, wiedział, że musi... Tylko, że chwilami ból stawał się naprawdę nie do zniesienia. Nie miał sił patrzeć na to, co się z nim działo, niemal go nie poznawał... Bo było coraz gorzej. Z dnia na dzień... Avae zamiast wracać do życia, coraz bardziej zamykał się w sobie, coraz rzadziej się uśmiechał... Ostatnio właściwie niemal wcale. Nie tylko nie miał odwagi wyjść z sypialni, teraz coraz częściej zdarzało się, że nie wstawał nawet z łóżka. Prawie z nikim nie rozmawiał, a o ile do innych starał się przynajmniej mieć cierpliwość i przynajmniej sztucznie się uśmiechać, to przy nim zazwyczaj już niczego nie udawał. Do diabła, nie chodziło o to, żeby udawał... Nie. Ale po prostu... po prostu niełatwo było wytrzymać to, jak ignorował pytania, jak irytował się i wpadał w histerię.
Zwyczajnie nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić... jak mu pomóc... Tak ciężko było patrzeć na tego chłopca w takim stanie, pamiętając go zupełnie innym... Brakowało mu jego uśmiechów, radości, żartów, przekornej złośliwości, tej miłej, przyjaznej pewności siebie i śmiałości w spojrzeniach. Zastanawiał się, skąd ci ludzie znaleźli odwagę, żeby to w nim zniszczyć, jak zdołali potraktować w ten sposób kogoś tak wspaniałego.
Ten oszalały tłum mógł przynajmniej jakoś wyjaśnić Avae, pomóc mu choć trochę takim wyjaśnieniem... ale co miał mu powiedzieć, kiedy już po tym wszystkim, gdy świat ochłonął, wygasło pragnienie krwi, ludzie uświadomili sobie swoją winę, a wina Avae przestała wydawać się tak niewątpliwa... i kiedy on taki ostrożny, nieśmiały wyuczonym w tych strasznych dniach lękiem, jeszcze smutny, ale z jakąś nadzieją w swojej próbie... poszedł tam, znalazł się znów między ludźmi, a oni bez wahania i chyba tylko w ślepym okrucieństwie odepchnęli go, gorzej - skrzywdzili znów, poniżyli raz jeszcze i zepchnęli na nowo w rozpacz, samotność i ból.
Może i dotarło do nich, co się stało. Może i wiedzieli już, odkąd to dziecko zamknęło się w sobie, odgrodziło od strasznego, nienawidzącego go świata, zupełnie jakby pozwoliło się zabić, poddało się i na ich życzenie wyrzekło się życia i szczęścia.
Może nawet byli tacy, którzy mieli dość honoru, żeby czuć się teraz winnymi.
Tylko co mogło to przynieść Avae? Teraz, kiedy był już tak zraniony, że nic nie mogło mu pomóc... Nie miał wielu towarzyszy w swojej męce, musiał czuwać nad Avae niemal sam. Niewiele osób miało odwagę choć próbować pomóc Avae, bo niewiele było takich, które nie musiały czuć się winne, nie musiały się wstydzić i mogły mieć tę odwagę. Zresztą i one nie mogły nieść za niego tego, co ciążyło najbardziej, dla nich Avae umiał jeszcze trochę grać. Przy nim tego nie robił i wiedział, że to oznaka największego zaufania, bo tym samym chłopiec zawierzał mu we wszystkim i zdawał się bezwolnie na jego siły. Wiedział to i dlatego nie miał do niego pretensji o ten zadawany co dzień ból, nie umiałby ich mieć. Ale tym samym godził się znosić ból najgorszy ze wszystkich, ból patrzenia na to, jak potworne spustoszenie panowało w duszy Avae, jak niewiele mu zostało, jak bardzo się zmienił... jak niewiele... trzymało go nadal przy życiu...
Nie, dosyć. Wpadanie w rozpacz to było ostatnie, czego potrzebowali. Nawet jeśli rzadko udawało mu się rozbudzić w chłopaku choć trochę woli życia to... czasem się jednak udawało. To było najważniejsze. To Avae tu cierpiał, nie mógł sam się załamywać... Popatrzył na chłopca i uśmiechnął się, widząc, że on wodzi za nim spojrzeniem, kiedy tak krąży po pokoju. Usiadł przy nim, odgarniając z niego kołdrę mimo protestującego mruknięcia.
- No, nie mrucz mi... Za dużo już dziś tak leżysz, przecież się przegrzejesz, głuptasie... W ogóle, zmienię dzisiaj kołdrę na lżejszą, co? Jest już strasznie gorąco...
- Jak chcesz... - westchnął cicho, przymykając oczy.
- Może... wstań na trochę...
- Nissi... - Popatrzył na niego zmęczonym wzrokiem, który wbrew wszelkiej logice zawsze sprawiał, że czuł się winny.
- To chociaż usiądź.... - poprosił słabiej, ciężko znosząc upartą ciszę. - Avae... Muszę z tobą porozmawiać.
- Teraz? - szepnął.
- Tak, kochanie, teraz - powiedział poważnie. - Nie podejmę decyzji bez ciebie.
- No to mów... - uśmiechnął się trochę blado, wyciągając do niego ręce. Schwycił je i przygarnął go do siebie, usadzając na swoich kolanach. Znów swobodniej oddychając, ucałował go z czułością. Tak ładne było w nim to, że on wciąż mimo wszystko próbował się... starać...
- Wiesz, że musimy na nowo podzielić niewolników... - zaczął cicho, kołysząc się z nim delikatnie. - Tych z prowincji, które zajęła rebelia i tych... nowych. Musiałem przyjąć pewną liczbę nowych osób... Na siebie, ale nie zostaną tutaj. Będą w Argento, poproszę Avestę, żeby znalazła kogoś, kto jeszcze ma możliwość znalezienia dla nich produktywnego zajęcia.
- W porządku, Nissi, rób, jak uważasz, ty lepiej się na tym znasz... Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Uśmiechnął się do niego, unosząc ku niemu twarz i gładząc lekko jego policzek.
- Widzisz, kotku... - zamyślił się na moment, bezwiednie ujmując jego dłoń i pieszcząc pomału jej palce. - Oni zaproponowali mi pewne konkretne osoby. Niektóre znasz.
- No? - Poprawił się, układając głowę na jego ramieniu.
- Na przykład Kalla. Helmand ostatecznie nie dotknęły sankcje, ale z nią nie obeszli się za dobrze... Ustaliliśmy, że powinna jednak zmienić miejsce pobytu... Proponowali, żebym ja ją przyjął.
- No to tym bardziej w porządku, przecież się lubimy... - Podniósł na niego zdziwiony wzrok. - Lepiej od razu mi powiedz, o co chodzi, zanim ci się ogródki skończą...
Uśmiechnął się i zsunął trochę, całując go w czoło.
- Na tej liście, którą mi dali... jest Kasandra.
- Kasandra?! - Wyprostował się i zsunął z jego kolana, patrząc na niego z zaskoczeniem. - Proponują tobie Kasandrę? Po tym co...
- Obawiasz się, że będę się na niej odgrywać? - spytał z uśmiechem, może trochę zbyt radośnie patrząc na to nagłe, pełne sprzeciwu poruszenie. Tylko jakim cudem... miał na nie nie patrzeć radośnie?
- JA nie - stanowczo i spokojniej już odparł chłopak. - Ale oni powinni. I dobrze wiesz, co mam na myśli. - Cofnął się, marszcząc lekko brwi.
- Spokojnie. - Westchnął, przygarniając go do siebie z powrotem i odgarniając mu włosy z czoła. - Moim zdaniem to jedyna taka kontrowersyjna propozycja... I prawdę mówiąc to zdaję sobie sprawę... dlaczego padła. Ty też, kropelko... - szepnął. - Ale... czy tylko to ci się nie podoba?
- To znaczy?
- Dziewczyna ma być u nas sześć lat. Do tego czasu... mam nadzieję tam wrócić.
- Ja też.
- Avae...
- Pytasz, czy jej obecność będzie mi przeszkadzać?... - Zastanowił się przez chwilę, bawiąc się machinalnie jego dłonią. - Nie bardzo. Ja naprawdę nie czuję już do niej żalu... Za bardzo jest do mnie podobna...
- Więc...
- No nie wiem - uśmiechnął się z lekką przekorą. - Może to tobie będzie przeszkadzać...
- Masz na myśli to, że jej stosunek do ciebie również uległ... znacznej przemianie? - spytał z powagą.
- Tak, dokładnie to mam na myśli.
- Cóż... będę to musiał rozważyć... Zasadniczo to chciałem tylko wiedzieć, czy mam kategorycznie odmówić, czy powykłócać się z nimi trochę i kto wie, może znowu coś ugrać.
- Oho... - mruknął. - Znam ten ton głosu...
Nissyen uśmiechnął się i spojrzał na niego z czułością, zsuwając dłoń na jego szyję i głaszcząc ją lekko. Nie spodziewał się tego dzisiaj... mimo wszystko. Te momenty, gdy Avae znów przypominał samego siebie, pozwalały mu przetrwać i wciąż od nowa nabierać nadziei, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Szkoda tylko, że trwały tak krótko i... zostawiały po sobie jeszcze straszniejszy ból. Bo w gruncie rzeczy napełniały go trwogą... Trudno mu było uciec przed myślą, że nie były wcale zwiastunami lepszych chwil, a odległym echem dawnych. Nikły... wracały coraz rzadziej... coraz słabiej... na coraz ulotniejsze momenty... A potem... chłopiec gasł jeszcze bardziej, jakby zużywał na nie resztki sił. Za jedną chwilę uśmiechu musiał płacić godzinami otępienia lub łez. Jeden taki moment oznaczał zwykle, że Avae nawet przez kilka dni nie będzie miał siły i ochoty ani z nim rozmawiać, ani nawet na niego popatrzeć. A jego dłonie wciąż drżały, łaknąc chorobliwie ucieczki w kamienny, głuchy sen...
- Kocham cię... - wyszeptał i szeptał to dalej, patrząc długo na trwożne cofanie się tego i tak o wiele zbyt wątłego uśmiechu, w którym nie mogła wciąż wytrwać ta umęczona twarz. Szepcząc to, był silniejszy, nie płakał.


Zamknął za sobą drzwi, mimo wszystko z pewnym wytchnieniem wracając z gwaru ogólnodostępnych pomieszczeń do swoich własnych pokoi. Rozejrzał się po trochę zapuszczonym pomieszczeniu, nie miał jakoś sił, żeby do tego wszystkiego zająć się i sprzątaniem, powinien chyba poprosić kogoś o to... Większości osób sprzątały dziewczyny z pałacowej obsługi, ale one nie miały odwagi się tutaj zjawiać, może najmniej ze wszystkich, bo przecież przed tamtymi zdarzeniami właściwie się z Avae zaprzyjaźniły.
Westchnął cicho, przyglądając się przerażającemu wręcz bałaganowi, jaki panował przy głównym stole; piętrzyły się tu ślady jego działalności z ostatnich kilku dni, w związku ze Zgromadzeniem ostatnio znacznie jeszcze nasilonej. Wolał pracować tu - blisko Avae, ale nie przeszkadzając mu zbytnio... może nie śpi teraz? Spojrzał na drzwi do sypialni, ale one właśnie się uchyliły, na tyle śmiało, żeby nie wątpić, że to gość i na tyle ostrożnie, żeby wiedzieć, że Avae nie trzeba teraz przeszkadzać; nie pomylił się, choć obaj teraz zmieszali się trochę na swój widok, w końcu przez cały dzień raczej unikali się wzrokiem. Teraz patrzyli na siebie przez moment, Saray odezwał się pierwszy.
- Przepraszam, że wczoraj tak...
- W porządku - skwitował zdawkowo, pochylając się nad stołem i sprzątając z niego cały bałagan papierów i pokątnych pozostałości z "zagłuszaczy głodu". Pozbawiony srogiego w skrupulatności, choć czułego nadzoru Avae chwilami żył w zupełnym nieporządku, jedząc też nieregularnie, niezdrowo i od przypadku do przypadku. To trochę zabawne, jak tęsknił nawet za jego dyrektywami...
- Zmieniło się tu u was... - usłyszał za sobą i wiedział, że odnosi się to właśnie do tego.
- To nic... - szepnął. - Jeszcze... będzie jak kiedyś. Trzeba tylko poczekać.
- Tak... - Podszedł pomału do okna, wyglądając przez nie.
- Mogę wiedzieć, czemu...
- Czemu aż tak się wściekłem? - uzupełnił domyślnie. - Nie wiem... Może przedtem... umiałbym rozmawiać spokojnie.... Plotkarska atmosfera Zgromadzenia nie robi nam dobrze... - uśmiechnął się. - Nikt nie może mówić o swoich sprawach spokojnie, kiedy nagle okazują się one publicznymi. Nasz kraj nie uznaje prywatności. Przecież i ciebie irytuje, że...
- Ale o ile w moim wypadku plotki powstały przez wroga, w twoim musiały rozszerzyć się dzięki przyjaciołom - zauważył.
- Nie... - Wzruszył ramionami. - Wszystkie plotki wzięły się stąd, że nie chciałem im go wydać. Tak jak ty Avae. Dwaj najgorsi... pamiętasz? Plotki rodzą się i przez analogie... Ale... w moim przypadku to nadal są tylko niepotwierdzone plotki.
- Jeśli to jest sugestia, żebym ich nie potwierdzał w oparciu o twój autorytet, to lekko jest chybiona. Jestem z Argento.
- Daj spokój... - Przymknął oczy. Cisza znów wróciła na dłużej, trudno było odzyskać poprzedni spokój i naturalność, jakie nie wiadomo skąd zaistniały między nimi. Tak wiele się zdarzyło... i tyle poszło za tym słów...
- Jak Avae? - spytał cicho Nissyen, patrząc ze smutkiem na przymknięte drzwi.
- Zasnął przed chwilą... - odpowiedział, czując jakąś wdzięczność. Dopuszczenie do spraw Avae, znów włączało w pewien krąg i było jakimś powrotem do dawnego świata. Tak ciężko... będzie odzyskać ten świat... Optymizm Zgromadzenia był gorzej niż fałszywy.
- Dziękuję, że przyszedłeś do niego.
- Nie wygłupiaj się - szepnął, kręcąc lekko głową i umilkł na chwilę. - Nie za dużo on... - zawahał się. - Pije tych rzeczy? Całymi dniami tak śpi?
- To niegroźne zioła... i łatwo odstawialne. Musi tylko wrócić do równowagi, nic więcej - westchnął, opierając się plecami o kanapę. - Chyba... wciąż w to wierzę... - dodał szeptem i znów milczeli przez chwilę, po której spojrzał na jego poważną, odwróconą ku gwarnemu dziedzińcowi twarz. Zgromadzenie dobiegło końca i wszyscy z pewną siebie wiarą, przez którą zbłądzili już dawniej, uważali wszystko za skończone i rozwiązane... Zbierali się do odjazdu, co najwyżej pozostając dla beztroskich rozmów. - Jedziesz już? - spytał.
- Tak... Tak, powinienem już wracać. U nas też narobili małego zamieszania, trochę się wściekli, nikogo nie zastając... nie mogę za długo zostawiać dzieciaków samych z tym bałaganem. Nie wiem, kiedy to doprowadzimy do porządku... - urwał jakby z wahaniem i spojrzał na niego. - Może przyjadę jeszcze za jakiś czas, trochę rzeczy zostało do poprawy... ale... sam nie za wiele z tym zrobię. Znasz to, co?
- Tak... - uśmiechnął się. - Aż za dobrze... No to... do zobaczenia.
- Tak... Do zobaczenia - odparł, zbliżając się do wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze w drzwiach, nie odwracając się.
- Ja kocham Kase - powiedział zrezygnowanym, spokojnym tonem. Nissyen podniósł na niego wzrok, nie wiedząc co powiedzieć, ale on po chwili odezwał się znowu. - Kocham go i dlatego nie mam prawa mu uwierzyć. Za bardzo chcę. - Zamilkł, nie poruszając się jeszcze przez chwilę, a potem wyszedł z pokoju.


Łzy przelotnie wezbrały mu w oczach i zły był na to za siebie, bo były tylko znakiem najbardziej idiotycznej z bezsilności. Najnormalniej w świecie był na skraju sił i nie wiedział jak wykrzesać z siebie jeszcze cokolwiek. Był absolutnie wyczerpany i to nie tylko psychicznie; miał wrażenie, że ten etap osiągnął już dawno. Teraz do tego wszystkiego zaczęło mu brakować zwykłego, ludzkiego zdrowia. Nie jego dawnej potężnej siły i prawie nadprzyrodzonej odporności, po nich od dawna nie było śladu, choć wiedział, że tylko dzięki nim dotrwał w ogóle aż do teraz.
Nie. Teraz po prostu brakło mu wytrzymałości, jaką może dysponować najwątlejszy człowiek. Każdy ruch przychodził mu z wysiłkiem, w ciele odzywał się ból, powieki ciążyły ołowiem, w głowie raz za razem zjawiało się dokuczliwe rwanie, nie pozwalając mu już nawet myśleć. A musiał... wciąż był przecież daleko od sukcesu. Nie spał od tak dawna, że na dobrą sprawę nie pamiętał już, na czym sen polega. Jadł byle co, bo czas normalnych posiłków schodził mu na zmuszaniu do jedzenia będącego w coraz gorszym stanie Avae i bezskutecznych już niemal zawsze próbach wyrwania go z apatii. Sam był o włos od wcale nie mniej chorobliwej depresji, utrzymując się w końcu zawsze na powierzchni tak drastycznym wysiłkiem woli, że zaczynał je odczuwać jak chlaśnięcia biczem w twarz. Dokąd to prowadziło? Powoli zaczynał sądzić, że donikąd... Nawet już... nie miał ochoty do niego wracać... Czy mogło go spotkać coś gorszego?
A przecież wiedział, że nie może się poddać. Coś w końcu jeszcze się w nim tliło, czasem szukał jego głosu zasłuchany jak cudzoziemskie, zagubione dziecko bezradnie chwytające przynajmniej melodię słów. Czasem nawet coś budziło się wciąż w jego oczach, coś, co zdawało się choć przypominać dawną miłość. I wtedy zdarzało się, że brał go za rękę, przynajmniej palcami szukając swojej nitki, a potem nawet wracały w jego usta słowa i mówił cicho do niego, na kilka chwil z cienia stając się znowu człowiekiem. Wywalczał sobie te chwile wciąż od nowa, każdego dnia próbując i zwykle ponosząc klęskę. Ale co miał zrobić by przestały być tylko chwilami? Co miał robić, żeby naprawdę mu pomóc? Bez sensu. Po prostu... bez sensu... I co z tego? Ostatecznie i tak nic innego mu już nie pozostało... Pchnął drzwi i cofnął się w pierwszym zaskoczeniu, ale wszedł dalej, po omacku dociskając za sobą klamkę i przyglądając się w zdumieniu przecierającej stół kobiecie. Przez chwilę po prostu patrzył na nią osłupiały. To ona najpierw podniosła wzrok, dostrzegając go i przez moment przypatrując mu się w milczeniu, a on nie był w stanie wykrztusić słowa, aż w końcu lekka kpina zalśniła w jej błękitnych oczach.
- Posprzątałam - wyjaśniła ze spokojem, zaraz też odwracając litościwie wzrok od jego skonsternowanej twarzy. - Strasznie zapuszczony pokój... - stwierdziła z dezaprobatą, wyrównując jeszcze serwetę. - Chyba trzeba będzie częściej tu zaglądać.
- Ale...
- Chyba nie trzymasz tu jakichś tajnych dokumentów na szkodę Helmand? - uśmiechnęła się do niego chłodno. - A nawet jeśli... cóż, umówmy się, że papierów nie będę dotykać.
Znów milczał przez chwilę, zupełnie nie mając pomysłu na rozsądne słowa i nie mogąc nawet pozbierać myśli.
- Dziękuję... - szepnął w końcu niemal bezradnie.
- Zajrzyj do Avae... - powiedziała ciszej, odwracając wzrok ku oknu.
- Gorzej się czuje? - spytał z niepokojem.
- Nie... nie wiem. Nie chciałam mu przeszkadzać, ale... Dawno nikogo nie było, może mu się przykrzy... Dobranoc - dodała wychodząc, zanim zdążył coś powiedzieć.
Stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, ale otrząsnął się szybko i wszedł do Avae, trochę za gwałtownie szarpiąc za klamkę. Popatrzył na łóżko, jak co dzień dostrzegając tylko skuloną nieco sylwetkę; on ostatnio przestał nawet się z nim witać... Podszedł cicho, przyklękając obok na jednym kolanie i zaglądając mu w zobojętniałą twarz.
- Jak się czujesz, kotku? - zapytał łagodnie, odgarniając mu włosy z czoła, ale chłopak nie zareagował, martwym wzrokiem wpatrując się w ścianę. Łzy znów natrętnie stanęły mu w oczach, więc zacisnął powieki walcząc z upartą wilgocią. - Posiedzę teraz z tobą... - odezwał się znów i sam przestraszył się chwiejnego brzmienia własnego głosu. - Tyle sobie wczoraj naszykowałem tego świństwa, że dziś całkiem nie mam ochoty się do tego brać... - zażartował mizernie, nie radząc sobie z uśmiechem i westchnął odwracając wzrok. Zaraz jednak znów na niego spojrzał, bo wyczuł, że wzrok chłopaka w końcu spoczął na nim.
- Nissi... kiedy ty właściwie pracujesz? - odezwał się nagle cicho. Zamiast odpowiedzieć, wzruszył tylko ramionami, uśmiechając się trochę bezradnie. W oczach Avae ocknęło się coś zupełnie i spojrzał na niego prawie z dawną irytacją, aż znów zatłukło mu się serce od tego zmaterializowanego nagle wspomnienia. - W nocy, tak? - spytał uparcie, zaciskając lekko dłoń na kraju kołdry.
- Nie zawsze, przecież w dzień też dużo śpisz... - spróbował niezręcznie zaprzeczyć, patrząc w niego z czułością aż głupio stęskniony za tą zapomnianą nasrożoną troską.
- A ty? Śpisz kiedykolwiek?
- Nie jestem zmęczony - wyszeptał, kojąco całując go w czoło.
- Kłamiesz.
- Avae...
- Nie okłamuj mnie. Pójdziesz dziś spać, przysięgnij, że pójdziesz dziś spać... - Podniósł ku niemu wzrok, zadzierając głowę i odsuwając go lekko palcami, by spojrzeć mu w oczy.
- Dobrze, Avae - przystał dla świętego spokoju, ale uparte spojrzenie nie cofnęło się od jego twarzy.
- No to połóż się już, chodź do mnie. Jest późno.
- Kotku, potem... - zaśmiał się przypomnianym śmiechem, wichrząc mu lekko włosy. - Nawet się jeszcze nie myłem.
- Znów kłamiesz... Wiem, że tak. Pachniesz wodą.
- Avae... - westchnął, uśmiechając się bezsilnie.
- Zostaniesz przy mnie - powtórzył nieprzejednanie, chwytając go za ręce. - Będziesz tu spać, póki nie zbudzę się rano. Przysięgnij.
Patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, a potem poddał się i oczy chłopca to odgadły, odbierając napięcie jego mięśniom. Położył się obok niego, mocno przytulając do siebie przykro wątłe teraz ciało. Ostatecznie miał rację... Naprawdę powinien w końcu się przespać. I tak miło było... znów słuchać jego napomnień... Po raz pierwszy od kilku dni coś wytrąciło go z odrętwienia i to akurat jego przemęczenie. Skąd ten dzieciak miał w sobie jeszcze siłę do miłości? Ledwie kilka godzin temu zdawało się, że umilkł na zawsze i będzie spać już tylko w coraz głębszy sen, aż ku...
- Avae... - odezwał się znów, wystraszony własnymi myślami. Nie mógł mu pozwalać na milczenie... w milczeniu jest zbyt wiele...
- Co, Nissi... - szepnął znużonym tonem, jakby ta krótka rozmowa przed chwilą wyczerpała wszystkie jego siły.
- Na pewno chcesz już spać? Może...
- Na pewno, Nissi... Daj mi już ten kubek i... No podaj... - Poruszył się niespokojnie w jego ramionach, więc sięgnął odruchowo do szafki, ale zawahał się, patrząc na niego niepewnie.
- Może... nie trzeba już? Myślisz, że...
- Nissi, ja... boję się, jeszcze nie chcę - poprosił cicho, wyciągając ponaglająco dłoń. - To tylko... Tak dobrze mi się śpi w ten sposób... - wyszeptał. - Bez snów, cicho, jak kamień...
- Kiedyś lubiłeś śnić... - uśmiechnął się blado.
- A ty nie - powiedział prawie z goryczą. - Mógłbyś mnie... - urwał, przyciskając dłonie do twarzy. - Przepraszam.
- Niby za co... - westchnął, całując go.
- Wiem, że się o mnie martwisz. Przepraszam. Ja po prostu.... nie umiem nad sobą... panować. Nie chcę być niemiły.
- Moje głupiątko.... - powiedział z delikatną czułością, całując go leciutko w nos. - Przecież...
- Dawniej tak rzadko miałem złe sny... - przerwał mu, żaląc się całkiem jak dziecko; czuł w jego głosie nawet dziecinną pretensję, że on nic nie robi z natrętnymi koszmarami i pozwala im go dręczyć, a teraz chce mu jeszcze odbierać jedyną rzecz, jaka je odpycha. - Dawniej, z tobą... bo kiedyś... zanim cię poznałem... Nissi, nie chcę rozmawiać. Daj mi to i... śpijmy.
- Powiedz mi... - wyszeptał nagle. Zmęczone oczy uniosły się ku jego twarzy, patrząc na niego z wyrzutem dręczonego dziecka. - Powiedz, kochanie... - powtórzył z uporem, chcąc jeszcze trochę utrzymać go przy sobie, nie pozwalając znów osunąć się w otępienie. Usłyszał słabe westchnienie, ale nie wycofał się, przygryzając tylko wargę, póki nie dobiegły go cichutkie słowa.
- Czasem, jeszcze zanim poznałem ciebie... śniły mi się rzeczy przecierpiane w ciągu dnia, i jeszcze gorsze, jeszcze straszniejsze, coraz potworniejsze... - wyszeptał chłopak posłusznie, a grymas niechęci do życia i słów stajał pod wpływem wspomnienia w smutek. Zabolało, ale teraz nawet cierpienie było lepsze dla niego niż trwanie w zobojętnieniu, więc pogłaskał go tylko, słuchając raz za razem niknącego szeptu. - Długie, męczące sny, wymyślniejsze od tortur, jakie oglądałem dniami. Tylko czasem... dobre. Ale ich nie pamiętałem, przynajmniej większości.... Tylko... że było mi dobrze, i że nie byłem sam, i że słońce świeciło, i czułem czyjeś dłonie.... Tamte... pamiętałem... Te potworne, niszczące... zmuszające, żebym pamiętał, że i tak poniosę klęskę, że czeka na mnie tylko... męka i śmierć, żadnego... prawdziwego dobra, niczego, co miałoby prawdziwą... wartość... A z tobą... odkąd jestem z tobą... prawie nie miałem złych snów. A zjawiły się takie... takie... Teraz śniły mi się prawie baśnie. I same piękne, piękne rzeczy... I nawet kiedy zjawiał się jeszcze zły sen, jakaś mara, głuche widmo, cokolwiek... rozwiewał się, czułem ciepło, byłem z tobą...
- A czemu teraz nie może tak być? - spytał łagodnie.
- Bo te są zbyt okrutne... Nawet ty... nie umiałeś ich rozwiać... Nawet ty... - znów wezbrał w jego głosie ten ton mimowolnego, dziecinnego wyrzutu, raniąc nie mniej niż by to zrobił prawdziwy. - Nie mam już siły, Nissi... Nie mam już siły wierzyć... Ja chyba dlatego... jestem taki... Nie mogę już wierzyć...
- W co, kochanie?
- We wszystko... we mnie, w ciebie, w to, że to wszystko może być naprawdę... Bo czemu... wciąż się coś zdarza?... Jak w moich snach... Może cię wcale nie mam. Może wszystko to... to tylko kpina, znowu kpina snów, a ja... I ten ból, ten ból co wciąż wraca, to tylko... przypomnienie... żebym wiedział... gdzie jest mój świat... i że naprawdę... nic nie mam... I wtedy... wtedy, kiedy muszę w to wierzyć, Nissi, muszę, bo nie mam sił... wtedy... nie mam już ochoty walczyć... bo w końcu i tak... rozwieje się wszystko... a ja znów... będę sam...
- Avae... - szepnął zdławionym głosem. - Nie można... myśleć w taki sposób... Czy ty nie widzisz... co to z tobą robi? Przestań... Dziecko, przecież... Nie można myśleć, że wszystko, co dobre to tylko złudzenie, a wszystko co złe... Dziecko... Co się z tobą dzieje? Nie możesz... zaprzeczać wszelkiemu sensowi, bo... Avae, jak ty to sobie wyobrażasz? Co ty sobie ubzdurałeś?
Chłopak zaśmiał się nienaturalnie, podnosząc wzrok ku jego zlęknionej twarzy, ale szybko pochylił głowę, tępo wpatrując się we własne dłonie.
- Może kiedyś... - wyszeptał prawie gorączkowo, składając nagle w słowa jakiś bliżej nieznany nawet sobie lęk. - Kiedyś... gdy byłem małym chłopcem, i znów sobie coś myślałem, i znów się wszystko rozwiało i usnąłem zmęczony płaczem... Może wtedy przyśniło mi się moje życie... takie straszne, straszne, straszne... i potem ty... i potem to wszystko... i może nawet nasza miłość... A jutro... zbudzę się. Sam, znowu... mały chłopiec pozbawiony sensu.
- Nie. - Dobiegło z góry i podniósł wzrok ku niemu, jego ton był taki spokojny, cichy, pewny... Oczy gniewne przez chwilę, ale nie na niego, bo od jego spojrzenia odtajały, patrząc czule i ciepło jak zawsze. - Nie, na pewno - powtórzył, pieszczotliwym gestem wsuwając dłoń w jego włosy.
- Skąd wiesz? - zapytał cicho.
- Mali chłopcy nie śnią o takich rzeczach... - wyszeptał, kręcąc łagodnie głową. Avae westchnął, poddając się jego pieszczotom, lecz nie umiejąc nadal pohamować wyrywającej się na ustach goryczy i wsłuchując się w niespokojne łomotanie własnego serca.
- Więc może usnąłem kiedyś później. Kiedy byłem starszy... - odezwał się znowu i umilkł na chwilę, zaraz jednak mówiąc dalej, choć nie wierzył, że on pojmie, o czym mówi i nawet tego nie pragnął. - Może kiedy w tym głuchym świecie zjawił się inny mały chłopiec, mały, inny Karin. Może to tylko jeden z tych snów, tych okropnych, okropnych snów co dawniej, i może potem moja rozpacz była już zbyt duża, może we śnie miałem więcej odwagi niż w życiu, może we śnie mogłem dostać za to nagrodę, może we śnie mogłeś mnie pokochać... może we śnie mogłeś istnieć. Bo skąd byś się wziął w tym świecie? Może naprawdę tylko mi się śnisz... Co zrobię, kiedy się obudzę? Ja... nie wytrzymam tego. Choć może ktoś się zlituje nade mną i zapomnę, zapomnę ten sen.... tak jak te inne, te dobre... Tylko... co się wtedy ze mną stanie? Kim ja będę, jeśli zapomnę... taki sen?
- Och, Avae... - westchnął Nissyen, śmiejąc się zaraz trochę wymuszenie. - Nie zanurzaj się w tym, dziecinko... Nie zanurzaj, bo ludziom nie wychodzi to na dobre... Przecież każdy może bać się, że... Jak można się temu poddawać? Dziecko, gdybym ja... Dziecko... Czy ty nie pamiętasz, kim ja jestem? Co będzie, jeśli i ja zacznę roztrząsać, co mi się tylko roi? Co będzie, jeśli ja też teraz zacznę wątpić w jakikolwiek sens?
- Jak to? - spytał szeptem, ujmując machinalnie jego dłonie. Nissyen zaśmiał się znów nienaturalnie i nachylił się do jego ucha.
- Może to mnie się śnisz, kochanie... Skąd mogę wiedzieć? Może to tylko wizje szaleńca.... Jaką ja mogę mieć gwarancję, że w ogóle istnieje wokół mnie świat? I ty? Jesteś za dobry, za bardzo jak moje marzenie. Więc może to tylko właśnie to... może to moje myśli, świadomość i serce, z tamtych czasów, gdy nie było ich przy mnie... Może wróciły właśnie i opowiadają mi tę historię. To, co było gdzieś tam, w urojonym świecie, gdzie nie mogły zabrać swego dziecka ze sobą.
- Mówiłeś, że dzieciom nie śnią się takie rzeczy... - uśmiechnął się blado.
- Dzieciom nie. Ale ja już nie byłem wtedy dzieckiem... a przynajmniej.... wiedziałem więcej niż dzieci...
- Przestań, nic ci się nie śni... - szepnął nagle rozpaczliwie, zaciskając swoje dłonie na jego. - Ja cię kocham.
- Na pewno, Avae... - powiedział łagodnie. - Można oszaleć w naszym świecie, gdziekolwiek jest i czy jest w ogóle. Ale to nic nie znaczy. Nikt nam nie zabroni kochać.
Avae przełknął ślinę i nerwowym ruchem zwrócił głowę w bok, uciekając przed jego spojrzeniem.
- Nissi... - wykrztusił lekko zachrypniętym głosem, zaciskając powoli pięści.
- Co, malutki... - odezwał się jeszcze cieplej, pogłębiając tylko to dławiące uczucie wstydu. Pierwszy raz czuł się tak zupełnie, żenująco... niegodny. Odsunął się od niego. Jakby naprawdę już nic...
- Ja... mogę wiedzieć, że... masz rację... - wydukał za niego ktoś obcy. - Ale ja... tak cię przepraszam... tak przepraszam... Ja zwyczajnie... nie daję rady... Wybacz mi... Ja nie mam sił.


Scysja urwała się, gdy Althi, spokojnym głosem i nie odrywając się nawet od sprzątania, oznajmiła im, że ktoś uparcie puka do drzwi. Nissyen jednak opadł tylko już bez słowa na krzesło, martwo wpatrując się w blat stołu, więc Inapan wzruszyła ramionami i wyszła sama; po chwili z korytarza dobiegł jej głos, trochę gniewnie rozprawiający z bełkotliwie wystraszonym męskim. Althi westchnęła jedynie, przerywając ciszę w pokoju odgłosem płukanej szmatki i wracając do czyszczenia szafek. Nissyen wolno ukrył twarz w dłoniach.
- Kto to był? - z ponownym westchnieniem spytała kobieta, gdy Inapan wróciła w to milczenie nie mniej poirytowana niż wyszła.
- Sekretarz ambasadora... Chce się z tobą spotkać wieczorem - powiedziała do Nissyena.
- Mam to gdzieś - syknął z wściekłością, nie odrywając dłoni od twarzy.
- Jak wolisz... - prychnęła, tracąc jednak złość pod łagodnym spojrzeniem matki, która wolno pokręciła głową. Przeszła się więc tylko bezowocnie po pokoju, przystając po chwili
- Może mu przeszło... Zajrzyj jeszcze do niego... - westchnęła.
- Po co?! - Zerwał się nagle i nachylił w jej stronę zapierając palce o krzesło. - Przecież ja mu nie jestem do niczego potrzebny! Do niczego!
- Nissyen, ciszej...
- Ciszej? - zaśmiał się, zniżając ton w nieprzyjemny szept. - Mogę być ciszej... Bardzo cicho. Mogę się w ogóle nie odzywać. Ale chyba niepotrzebnie się łudzisz, że jego obchodzi co ja mogę mieć do powiedzenia.
- Co ty mówisz, przecież...
- Od tygodnia nie powiedział do mnie jednego słowa. Jednego, rozumiesz?! Ja już... po prostu nie wiem, co mam robić... co mówić... Przecież to... nie może się tak ciągnąć...
- Nissyen...
- Trudno. - Przerwał jej zniecierpliwionym machnięciem ręką. - Nie... obchodzi mnie to i nie chcę... Nie będę rozsądny i nie będę was słuchać. To koniec, ja... ja już... nie mogę dłużej... Nie mogę! Po prostu... nie wytrzymam... Nie mam siły patrzeć na niego jak... Nie chcę... Tego się nie da znieść... Mam dosyć... dosyć i... - urwał, boleśnie zaciskając palce na oparciu krzesła, a potem szurgnął nim gniewnie, przewracając je na ziemię i wychodząc z gwałtownym trzaśnięciem drzwi. Po chwili huknęły i wyjściowe.
- Wspaniale... - wykrztusiła Inapan, siadając bezsilnie na ławie. - Lepiej być nie mogło...
- Nic dziwnego, że już nie wytrzymuje... - smutno odezwała się Althi, w zamyśleniu patrząc na drzwi od sypialni. - Właściwie to dziwne, że dopiero teraz... - urwała, spoglądając na córkę.
- Myślisz, że... to naprawdę... - spytała drżącym lekko głosem.
- Nie, myślę, że się uspokoi i mu przejdzie. Tylko że jeśli nadal nic się nie zmieni...
- Jeśli nadal nic się nie zmieni, to w końcu nie będzie kim się zajmować - powiedziała z goryczą. - Nissyen ma rację, Avae się zabija. Co się stało z tym chłopakiem?
- Och, dziecinko... - odezwała się miękcej, podchodząc i głaszcząc ją lekko po włosach. - To co musi się stać, kiedy ktoś próbuje zbyt gwałtownie wyrwać się ze złego kręgu i nie jest z kamienia... Za dużo gorączkowej ufności, zbyt szybkie zderzenie ze złem...
- Myślisz, że on już... naprawdę nie ma... żadnych sił? - szepnęła.
- Może ma... ale na pewno niczego się tak nie boi jak pamiętania o nich... Siły zobowiązują do walki, kochanie, a nie zawsze... się jej jeszcze chce... Trzeba mieć coś poza sobą czego chce się bronić...
- Przecież on ma...
- Może teraz o tym nie wie - podsunęła łagodnie.
- Jak może...
- Kiedy zbyt wielka ufność raz się zawiedzie, często przestaje wierzyć w cokolwiek - przerwała jej cicho, nachylając się i całując ją w czoło.
- No to co ja mam zrobić?
- Ty, kochanie? - uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Jeśli Avae nie wierzy nawet jemu... Córeczko, teraz... on może się z tego wyrwać już tylko sam...
- Nie lubię tego, wiesz? - Spojrzała na nią z pretensją. - Tego, że zawsze... poddajesz się losowi i... czekasz. Co dobrego z tego może wyniknąć?
- Nic... Ja po prostu taka jestem... - szepnęła smutno, głaszcząc z czułością jej policzek. - To jedyne do czego długo miałam prawo... Bo widzisz... nawet jeśli znajdzie się coś poza sobą, czego chce się bronić... jak ja was... to czasem... czasem można to robić tylko rezygnując z innej walki... A to boli. Ale czasem... musi tak być...
- A teraz? Dlaczego teraz nic mu nie powiesz?! - Poderwała się, patrząc na nią silnie. - Może to go w końcu... - urwała, oglądając się na drzwi, w których stanęła smukła blondynka. - Czego chcesz?
- Stałoby ci się coś, jakbyś była uprzejmiejsza... bejlerino? - spytała kpiąco.
- Zdaje się, że zapomniałaś zapukać, bejlerenno - prychnęła Inapan.
- No, nie kłóćcie się... - westchnęła Althi, gładząc włosy córki. - Coś się stało, Kallo?
- Nic... - Wzruszyła ramionami dziewczyna. - Muszę jechać. Chciałam się tylko jeszcze zobaczyć z Avae.
- Za dużo ci to nie da... - mruknęła Inapan, wspierając się ramieniem o framugę sypialnianych drzwi i patrząc w nie ze smutkiem. - Jest w naprawdę fatalnym stanie...
- Zajrzeć nie zaszkodzi... - Althi uśmiechnęła się lekko do poirytowanej Kalli. - Nie kłóćcie się, dziewczynki, naprawdę... Nie wypada. Zajrzyjcie do niego, ja pójdę do Altei.
Inapan popatrzyła za nią z wahaniem i odsunęła się odrobinę od ściany, wspierając się o nią dłonią.
- A Avae? Został jeszcze tamten pokój... - powiedziała ciszej.
- Nie mam już czasu, ty to zrób, córeczko - poprosiła łagodnie, obracając się ku niej w drzwiach.
- Przecież nic mi nie pozwalasz robić... - zauważyła przekornie.
- Jeśli masz siłę biegać jak opętana wbrew wszelkim prośbom matki, to nic ci się nie stanie, jeśli przetrzesz kurze w jednym pokoju - odparła z ironią, wychodząc i spokojnie zamykając za sobą drzwi. Inapan westchnęła i kątem oka spojrzała na dziewczynę.
- No chodź... Może akurat się odezwie, kto wie... - Wzruszyła ramionami i lekko pchnęła drzwi do sypialni. Chłopak nie zareagował na ich wejście, nawet gdy Kalla przysiadła tuż obok niego, próbując napotkać odległe spojrzenie.
- Jedziemy jutro rano... - zaczęła niepewnie, spoglądając jeszcze szybko na Inapan, która tylko z westchnieniem pokręciła głową, podchodząc do okna. - Chciałam się pożegnać... - Kalla uśmiechnęła się do nieuchwytnych oczu, bawiąc się końcem jasnego warkocza. - Choć mam nadzieję, że szybko przyjedziecie. Będzie mi cię brakować, niecnoto, już przywykłam do ciebie... - urwała łamiącym się głosem. Powieki Avae przymknęły się na moment, uchyliły potem i spojrzał wreszcie na nią, blado przywołując na twarz grymas markujący uśmiech, ale zaraz potem jego oczy znów zamknęły się, bardziej tylko uwidaczniając prawie makabryczne cienie. Dziewczyna przygryzła wargę i pogłaskała go jeszcze lekko po głowie, zrywając się i wychodząc szybko z pokoju. Inapan popatrzyła za nią już bez śladu złości; wciąż trudno im się było dogadać, ale miłość do Avae zjednywała ją teraz do wszystkich. Wzdrygnęła się, spoglądając znów na łóżko i skuloną w nim sylwetkę, a potem odepchnęła się dłonią od parapetu, podchodząc szybko do chłopaka.
- Wstawaj... - wykrztusiła, chwytając go za ramię i przeraźliwie łatwo dźwigając zmizerniałe ciało do siadu. - Wstawaj, tak nie może... dłużej być... Nie możesz całymi dniami leżeć i nic nie robić! - krzyknęła, tracąc nad sobą kontrolę i czując na twarzy łzy.
- Daj mi spokój... - jęknął niemal, nie mając siły walczyć i kuląc się tylko przed jej ramieniem.
- Avae... - Rozpłakała się, siadając przy nim i zmuszając dłońmi jego twarz, by skierowała się ku niej. - Avae... Przestań. Przestań, to jest... Zabijasz siebie i... wszystkich... Avae...
- Inapan, daj mi spokój... - powtórzył tępym szeptem, odwracając wzrok od jej twarzy.
- Avae! - krzyknęła na niego, stanowczym ruchem zwracając go znów ku sobie i unieruchamiając jego głowę w swoich dłoniach. - Nie... zamierzam dać ci spokoju... - powiedziała spokojniej. - Nie zamierzam, przeklęty, uparty... egoisto... Nie zamierzam! Co ty sobie wyobrażasz? Myślisz, że wolno ci tak... zapadać się w sobie? Nie obchodzi cię nikt poza tobą?! Na nikim ci już nie zależy?!
- To nikomu na mnie nie zależy... - wyszeptał z goryczą.
- Mam ochotę cię walnąć... - wykrztusiła. - Nikomu na tobie nie zależy? Nikomu?! A kto bezustannie wokół ciebie skacze przez wszystkie te tygodnie? Kto? Przyjmij do wiadomości, że to ty masz wszystkich gdzieś, wszystkich bez litości zadręczasz i nie myślisz o nikim poza sobą! Wiesz?!
- Nieprawda... Nie mów tak do mnie... - szepnął ze łzami w oczach, cofając się z gwałtownym drżeniem. Ręce Inapan opadły bezsilnie na kołdrę.
- Co się z tobą dzieje... Avae... Przecież to nie ty... Nie wierzę, że mógłbyś aż tak... Avae... Proszę cię... - jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach.
- Nie płacz... Przepraszam - powiedział słabo, z powrotem opadając w poduszki. Podniosła na niego wzrok, uśmiechając się przez łzy i westchnęła cicho, przesiadając się na podłogę i delikatnie biorąc go za rękę.
- Proszę cię, przestań się już bać... Przestań być taki... Już nie musisz... Poza tym... My wszyscy tak bardzo cię kochamy... To dla ciebie nic nie warte?... Nissyen o niczym poza tobą nie myśli, wszystko robi dla ciebie... a ty nic. My dzień w dzień wyłazimy ze skóry, żeby zmusić cię chociaż do mówienia... A Avae... Avae, my przedtem walczyliśmy, żebyś wstał z łóżka... żebyś wyszedł z pokoju... żebyś nie bał się ludzi... Nie widzisz, że... to idzie w złą stronę? Przecież wiesz, że... nie możesz się poddać... nie możesz nas zostawić... Avae...
- Zostaw mnie... - jęknął boleśnie, cofając rękę przed jej dotykiem. - Ja się boję...
- Mówiłeś, że chcesz ocalić kogoś, kogo kochasz przed jego demonami... - odezwała się znów po chwili milczenia, nakrywając jego dłoń swoją. - Jak to zrobisz, ulegając swoim?... A może... to już nie jest ważne?
- Inapan, nie widzisz, że... ja już się do niczego nie nadaję? - wyszeptał z bólem. - Jestem niczym... Ja już nie jestem mu potrzebny...
- Gdybyś nie był mu potrzebny, to by tak o ciebie nie walczył, głuptasku. - Ścisnęła delikatnie jego dłoń, zadzierając nieznacznie jeden z jej palców.
- Może... - Skulił się lekko pod kołdrą, wtulając na trochę twarz w poduszkę, ale unosząc ku niej swoje zamyślone spojrzenie. Uśmiechnęła się, całując go we włosy.
- Weź się w garść... Tak na ciebie wszyscy czekamy... Zilla marudzi, chce znowu przyjść do ciebie... Ale ja na to nie pozwolę, póki będziesz taki. Przestraszyłeś ją.
- Przepraszam. Ja tylko...
- Mówię przecież, weź się w garść. Wszystko będzie dobrze... - powiedziała serdecznie, rozglądając się po pokoju. - Wiesz, naprawdę macie tu okropny bałagan... - zamyśliła się, przygryzając wargę i rzucając mu szybkie, nieco ukradkowe spojrzenie. - Czemu nie zawołałeś mamy, kiedy wam sprzątała tamte pokoje? - spytała, poprawiając mu trochę poduszkę. - Spałeś?
- Yhm... - mruknął, przymykając oczy.
- No, już trudno. Ale zrób to już następnym razem... albo... sama jej przypomnę...
- Nie, nie chcę... - powiedział szybko nieco spłoszony i zaczerwienił się trafiając wzrokiem na jej uważne spojrzenie. - To znaczy... Nie trzeba. Tak jest dobrze...
- Yhm... Bardzo dobrze... - mruknęła sarkastycznie, przesuwając dłonią po szafce i otrzepując ją potem z kurzu.
- Inapan, ja... - szepnął prawie błagalnie, ale zmieszał się, odwracając zasmucony wzrok. - Nie gniewaj się... Wiem, że... Ale ja... nie czuję się dobrze... Nie chcę, nie mam siły się... Teraz jest mi tak... Przepraszam.
- Nie musisz mnie przepraszać... - westchnęła cicho. - Ale... nie musisz też... bać się jej... Naprawdę nie, przecież... ona mogłaby też ci pomóc... Bardzo by chciała. Avae, myślisz, że kazał jej tu ktoś przychodzić? Ona po prostu chce ci pomóc, choć trochę, chociaż tyle, chociaż tak... I nawet... nawet dlatego nie chce tu do ciebie wejść sama. Ona wie, co ty... a to boli, ale nie chce ci sprawić przykrości, więc się nie narzuca. Ale... Ale ty... Ty nie musisz bać się mojej mamy, Avae... Wiem, że... wydaje ci się, że ona cię nienawidzi, ale to nieprawda, ona... Moja mama też cię bardzo kocha. Bardzo. Wszystko by dla ciebie zrobiła, uwierz mi.
- Hej... - uśmiechnął się do niej wątle. - Rozumiem, że chwytasz się wszystkiego, ale przynajmniej nie zmyślaj.
Poklepała go leciutko po głowie, uśmiechając się też w odpowiedzi.
- Cieszę się, że przypomniałeś sobie, że umiesz żartować, ale nie zmyślam - powiedziała ciepło. - Zawsze byłeś dla mojej mamy jak jej własne dziecko. Tylko ci się wydawało, że cię nie lubi. To przez to, że... było jej tak ciężko. Wszyscy myśleliśmy o tobie... - urwała, gładząc go po włosach. - Ale i tak cię kochała, cierpiała tylko... i nie chciała jeszcze bardziej. To wszystko.
- Nie rozumiem... Co ty pleciesz? Niby dlaczego ona... dlaczego twoja mama miała by mnie...
- Kochać?...
- ... jak ciebie? - Uniósł się odrobinę na poduszce, przytulając do niej policzek. - Z jakiej racji? Nie rozumiem, więc... jeśli próbujesz mi... powiedzieć coś to... powiedz naprawdę...
- A obchodzi cię to? - spytała z powagą, patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechnął się lekko, przymykając powieki.
- Tak, obchodzi. Tego chciałaś? No to masz. A teraz powiedz mi, o czym mówisz?
- Po prostu wychowywała cię tak jak mnie. Niedługo, bo jej na to nie pozwolono, ale co to zmienia? Nikogo nie jest tak łatwo pokochać jak dziecka - uśmiechnęła się do niego łagodnie.
- Ale... jak to... wychowywała mnie, co ty... mówisz... ja przecież... - Popatrzył na nią niepewnie.
- Avae, oni... w ogóle nawet... nie dostrzegali, że ty... tu już jesteś... - szepnęła drżącym głosem, lekko głaszcząc jego przedramię. - Ty... nie masz pojęcia, jak... wyglądało tu wszystko... przez cały ten czas...
- A ty masz dużo większe... - zauważył z mimowolną ironią, opuszczając powoli powieki.
- E ej, byłam dzieckiem, ale byłam też poddaną, wiesz? Dużo więcej rzeczy od ciebie się nasłuchałam... A poza tym... moi najbliżsi brali w tym aż za duży udział - powiedziała oschle, ale potem westchnęła i popatrzyła na niego z uśmiechem. - Choć... może nie... za duży. Takiego udziału... nikt nie żałuje. Źle raczej, że był za mały... Avae... - urwała. Otworzył powoli oczy, patrząc na nią w ciszy.
- No co? - szepnął. Uśmiechnęła się znów, dużo bladziej i potrząsnęła głową, opuszczając wzrok.
- Avae, tu... - odezwała się wreszcie niemalże bezgłośnie. - Tu było bardzo dziwnie... Rozumiem, że możesz mieć do nas... pretensje, że... nikt ci nie pomógł i że to... mogło wyglądać tak, jakby nikogo nie obchodziło, co się z tobą dzieje... Ale to nie tak. Tu ludzie niczemu sprzeciwiać się nie mogli... a potem... każdy naprawdę bał się... nawet do ciebie odezwać. Nawet tego... Nie wiesz... jak tu było... jak... żyliśmy naprawdę my wszyscy... A to... zaczęło się dawno, jeszcze zanim oboje byliśmy na świecie. A ja już dawno chciałam ci to powiedzieć, sto razy opowiadałam ci to w myślach... i tylko nigdy... nie mogłam się na to do końca zdobyć. Ale ty... powinieneś to wiedzieć. I tym razem ci powiem... jak to było... - Podniosła powoli wzrok, nakrywając jego dłoń swoją. - Bo widzisz... kiedy twoi rodzice się pobrali i Adelaide tu przyjechała, przywiozła ze sobą moją mamę... Ona była jej służącą jeszcze w Sinaia... a właściwie zabawką, bo wtedy była ledwie dziewczynką... Wtedy tu... Od chwili narodzin Ardee Adelaide stawała się coraz gorsza, bo tytuł się od niej oddalał, a w dodatku sama nie mogła zajść w ciążę... Wtedy nie była jeszcze taka, jaką ty ją znałeś, zamiast siać śmierć, po prostu poniżała, dręczyła, bawiła się ludźmi... Któregoś dnia kazała mojej matce szybko urodzić jej ładną służącą... - uśmiechnęła się gorzko. - Widzisz, jaką byłam niewolnicą? Nawet urodziłam się na rozkaz pani... Kazała mamie poślubić ojca i nakazała moje narodziny pod groźbą śmierci obojga. Mój tata zawsze był dla niej dobry i nawet szczęśliwie stało się tak, że naprawdę się pokochali, ale wtedy... wtedy moja mama miała tylko piętnaście lat, a on prawie czterdzieści. To nie było łatwe... Ale choć i mnie i tatę przyjęła na rozkaz, a właściwie była wciąż dzieckiem, to pokochała nas naprawdę... Tak jak ja Zillę i Ardee. Obie jesteśmy silne jak diament. - Przymknęła oczy. - I obu nam może za łatwo przychodzi kochać... To czasem... daje ból... - zamilkła na dłuższą chwilę, ale podjęła znów, nie patrząc mu w oczy i mówiąc szybciej, prawie gorączkowo. - Adelaide zaszła w ciążę, ale wkrótce dotarła tu wiadomość o drugiej ciąży Kleis. I ta kobieta, bo trudno mi ją nazwać twoją matką, znienawidziła cię, bo właściwie nie byłeś już potrzebny. Urodziła cię bardziej we wściekłości niż bólu i nie chciała cię nawet zobaczyć. Jeśli o nią chodziło, mogłeś nie istnieć i przez następne miesiące zachowywała się tak, jakbyś nie istniał. To moja mama nie umiała cię zostawić, choć byłeś dzieckiem wroga i to ona sama zajmowała się tobą przez długich osiem miesięcy. Ale kiedyś Adelaide przypomniała sobie, że istniejesz i pewnie to myśl, że będziesz jej przypominać o przegranej... - Przełknęła ślinę, patrząc nieco ukosem na pałającą twarz Avae. Miał zamknięte oczy, co tylko bardziej uwidaczniało chorobliwe cienie, a jednak w jakiś sposób wyglądał teraz na powrót niemal ładnie, mimo całego wyniszczenia. Zacisnęła lekko wargi, zostawiając to w milczeniu, i mówiąc tylko dalej, trochę ciszej i bardziej niepewnie. - Powierzyła cię starej, niechlujnej Kairze, nakazując jej jedynie, żebyś nigdy nie znalazł się poza swoim pokojem. Aż kiedyś twój ojciec również zorientował się, że ma dziedzica, oględnie sprawdził i wyrzucił Kairę, nie troszcząc się już o nic więcej. Adelaide nadal nie kazała, a więc nie pozwalała nikomu się tobą zająć... ale w domu był jeszcze twój ojciec i w obawie, że znów sobie kiedyś ciebie przypomni, przełamywano strach przed Adelaide... zawsze ktoś tchórzliwie coś podrzucał i nie umarłeś z głodu... - westchnęła, spoglądając w bok i pocierając machinalnie chłodne, zeszczuplałe palce chłopaka. - A on... istotnie sobie przypomniał i potem już wychodziłeś, choć nadal nikt się tobą nie zajmował. Adelaide znalazła sposób, żebyś unikał wchodzenia jej w oczy i rosłeś tylko odrębnie trochę jak sosna w owocowym sadzie... Ale moja mama nie chciała cię opuścić, zajmowała się tobą przez ostatnie miesiące swych szesnastu lat i pierwsze siedemnastu, więc nie mogło się skończyć inaczej i dla niej byłeś jej własnym dzieckiem, moim prawdziwym, nie mlecznym bratem. Ona by nie wytrzymała i pewnie straciła przez to życie, ale tata do tego nie dopuścił, nie dopuścił chociaż ona przez wiele nocy płakała i nie umiała przestać. Poddała się w końcu, poddała, bo miała mnie i musiała o mnie pamiętać... - urwała na moment, zaciskając usta. - Wiem, że... wyczuwasz niechęć mojego ojca i nie mogę jej zaprzeczyć, ale pewna jestem, że nie możesz go o nią winić... bo on tę śliczną, wesołą dziewczynę naprawdę pokochał, a od tamtych dni już nigdy nie usłyszał jej śmiechu, a jeśli zdołał dostrzec uśmiech, to nigdy nie był on młody... Ale w mamie nienawiści szukać nie możesz, bo ona nigdy cię nie nienawidziła i nigdy nawet nie winiła - za to, co się stało, zawsze obwiniała tylko siebie. Najpierw za tę twoją odległość, którą wszyscy brali za pychę i wzgardę, potem za wszystkie zbrodnie, które zrzucono na ciebie. Kiedy przychodziłeś do nas, ona nie umiała ci ufać i wtedy właściwie miała rację; kochała cię, może dlatego zgadła, że udajesz. Obawiałeś się jej, bo czułeś jej spojrzenie, a ona, odkąd cię straciła, zawsze była taka chłodna... Ale ona szukała tylko pewności, chciała tylko znaleźć siły, żeby uwierzyć w to, że jej odejście nie zamieniło cię w syna Adelaide. Nie musisz się jej bać, Avae, ona naprawdę cię kocha... Ja o tym nie miałam pojęcia, ona tak nigdy nie dawała niczego po sobie poznać... Sheat... był starszy, a i on... zupełnie nic... Wiesz, powiedział, że nawet nie drgnęła, kiedy wszystko, czym obciążaliśmy Karina, w jednej chwili obciążyło ciebie... I... on nawet nie rozumiał, czemu o to pytam... Nikt poza tatą i Alteą nigdy nie zdawał sobie sprawy z tej jej tajemnicy. Oni byli wtedy przy niej, Altea widziała, jak mama pierwszy raz wzięła cię na ręce i wiele razy przez te miesiące ostrzegała tatę przed tym, co kiedyś się może stać, ale on wtedy jeszcze miał jakiś wybór, więc nie miał serca, by jej ciebie zabierać i patrzeć na te jeszcze dziecięce mimo własnego i przybranego dziecka łzy... - wyszeptała tkliwie, przytulając głowę do jego poduszki. - I ja nic nie wiedziałam aż do czasu... aż do czasu, gdy zapytałam przy niej tatę o to, czy Sheat naprawdę musiał się zgodzić na taką karę dla ciebie... tę pierwszą... Ja nie wiedziałam, że on to przed nią ukrył, nie wiedziałam, bo nie sądziłam, że miał powód, żeby to zrobić, ja... myślałam przez moment, że oszalała. Nie wiem jakim cudem udało nam się ją uspokoić na tyle, że Altea po którą ojciec kazał mi pobiec, wmusiła w nią uspokajające zioła. Szlochała, kiedy ojciec zaniósł ją do łóżka jak dziecko, dostała taką dawkę, że powinna natychmiast zasnąć jak kamień, a ona wciąż płakała, zasypiała na moment, jęcząc przez sen i znów się budziła, znów płakała... Ja przez całe życie nie widziałam jej łez, może gdy byłam dzieckiem, ale nie pamiętam... Tamtej nocy, kiedy wróciłam do domu i zobaczyła moją rozdartą sukienkę, była blada jak śmierć i roztrzęsiona, ale nie płakałyśmy, diament się trzymał. Ale ciebie straciła i teraz też nie miała nawet prawa pójść do ciebie i... to właśnie twoje zniknięcie przed laty zasuszyło jej łzy. Tej nocy wszystko się dla niej kończyło i znów płakała, na te godziny odkamieniała i była jak ta dziewczyna czy dziewczynka, o której oni mi opowiedzieli w rzadkich chwilach jej snu. Rano... Rano wstała, umyła twarz zimną wodą, zjadła małe śniadanie, usiadła w fotelu i z kamienną twarzą czytała książkę... Sheat przyszedł nas poprosić na jeszcze jedną Radę, ale tata powiedział, że mama źle się czuje... Wyglądało raczej tak, jakby to on się źle czuł... On cię nie znosił za to, co się z nią stało, ale... ale tak naprawdę twoja śmierć oznaczała, że to koniec już nawet nadziei... Tata zawsze wiedział, że ona mogłaby się znów śmiać tylko, jeśli by cię kiedyś odzyskała... Tylko ja poszłam, wzięłam Zillę i zaprowadziłam ją do Ranon... Tak... na wszelki wypadek... Ale tata powiedział mi potem, że cały czas tylko tak czytała... i czytałaby tak pewnie aż... byłoby po wszystkim... Ale potem ja wróciłam i powiedziałam, że odwołano wyroki śmierci... Wstała, zamknęła książkę, poszła do swojego pokoju... zamknęła się na klucz. Wyszła wieczorem, nikt już nie wspominał o tym nawet słowem... Avae, mój... Zrozum, ja wiem, że to trudne, ale zrozum... Ona... Znam ją od tak niedawna, minął ledwie rok... Ona jest bardzo nieszczęśliwa, choć nauczyła się żyć. Nie bój się jej... Ona naprawdę kocha cię jak własne dziecko... - urwała na chwilę, wpatrując z się z bólem w jego mokrą od łez twarz. - Widzisz, Avae my... wszyscy cię kochamy. Bardzo. Z całych sił... Nie odbieraj nam siebie, kochanie. Nie odbieraj... To mogłoby jeszcze być... Już... zaczęliśmy wierzyć, że jeszcze wszystko będzie dobrze...
- To nie ja chciałem, żeby to się rozpadło... - wyszeptał z trudem przez łzy. - Nie ja... Ja też sądziłem, że... będzie dobrze... Ale nie było... i nie jest... i...
- Avae, będzie... - przerwała mu, chwytając go za rękę. - Będzie, tylko uwierz... Nie jesteś sam, nie widzisz tego? Przestań być taki... Dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc? Ja, mama, my wszyscy... Naprawdę nie widzisz jak wszystkim nam na tobie zależy?
- Inapan.... Ja tylko...
- A ten twój Nissyen? - uśmiechnęła się. - Aż krzyczało tu od waszej miłości... A ona wciąż tu jest, wciąż czeka, żeby krzyczeć wszystkim na przekór... Przecież on staje na głowie, żeby wyrwać cię czymkolwiek z tej apatii, a ty... Avae... Avae, tak nie można... Posłuchaj go... Nie możesz całymi dniami leżeć w łóżku i ograniczać życia do oddychania. Wstań, rusz się stąd, idź z nim gdzieś, skoro cię sto razy o to prosił... Posłuchaj go... Po prostu posłuchaj i zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Musisz tylko zrobić pierwszy krok, a dalej samo już pójdzie... No jak? - uśmiechnęła się do niego. - Zgoda?
- Nie wiem... - Wzruszył ramionami, spoglądając w bok. - Inapan, ja wszystko... rozumiem. Ja was wszystkich rozumiem, tylko... Czemu wy... nie rozumiecie tego? Ja... nie jestem już sobą... Nic na to nie poradzę.
- Avae... - szepnęła zrezygnowanym tonem i zamilkła, a potem znów wrócił Nissyen, dużo bardziej milczący niż kiedy milczał dawniej.


Były święta i wszyscy byli radośni, przyjaźni i rozbawieni, lubił, kiedy tak było. Helmand wróciło zupełnie do normy i znów stało się jego domem, umiał już czuć się swobodnie, żartować i bawić z innymi i było mu z tym dobrze. Prawie nikt dziś nic nie robił, do świętowania przygotowywali się ostatnio i teraz każdy mógł robić co chciał, wszyscy łączyli się w grupki i wszędzie rozbrzmiewał śmiech, rozmowy, muzyka... Biegał od jednych do drugich i wszędzie był witany z radością... ale najwięcej czasu spędził przy Avae, chcąc mu trochę pomóc, bo dziś po raz pierwszy zgodził się wyjść... Był tylko "przy nim", nic więcej... Nie rozmawiał z nim za wiele, nie za bardzo się dawało... Więcej rozmawiał z Nissyenem, który najczęściej tu był albo z innymi, którzy przychodzili tylko na jakiś czas...
Avae siedział wprawdzie z nimi, ale w ogóle się nie odzywał i nawet nie interesował ich rozmową. Kiedy Nissyenowi udało się go wreszcie wyciągnąć na chwilę z pokoju, miał nadzieję, że może jest lepiej, przez moment nawet, że może pójdzie z nimi do innych... Ale Avae ustąpił chyba tylko dla świętego spokoju i wcale nie miał ochoty czegokolwiek zmieniać. Usiadł cicho w samym kącie i nie zwracał na nich uwagi. Ale nie uciekał, choć Nissyen nie siedział tu przez cały czas, kilka razy, jakby na próbę, wychodził gdzieś na dłużej, pozwalając mu się bardziej samotnie zmierzyć z obcością zewnętrznego świata, od którego tak ostatnio odwykł...
Ale Avae nie robił nic takiego... Nie był sam, ale ci, którzy zjawiali się tutaj, nie byli tymi, których mógłby się obawiać. Poczta szeptana działała w Helmand niezawodnie, zwłaszcza w odniesieniu do tego typu rzeczy, więc pewnie wszyscy wiedzieli, że Avae wyszedł z pokoju, jest tu... i bali się tędy nawet przejść, nie chcąc go narażać na coś nieprzyjemnego lub też po prostu bojąc się jego reakcji. Przez chwilę siedziała z nimi Inapan, Ranon i Safira przyszły zdać relację z ogólnych "szaleństw", Altea przepytała ich o Sirana, który gdzieś jej przepadł...
Do Avae właściwie niemal nikt się nie odzywał, bo on wyglądał, jakby nie miał ochoty rozmawiać. I pewnie tak było, bo na każdą próbę zagadywania odpowiadał niechętnie, jakby się do tego zmuszał, jakby już nawet z przyjaciółmi nie chciał zamienić dwóch słów... Ale to pewnie dlatego, że czuł się niepewnie. W końcu już od tylu dni nie wychodził... Nawet ten maleńki, bliski bezpiecznym pokojom salonik musiał mu się wydawać obcy, nie pozwalał czuć się swobodnie i bezpiecznie... Ale to minie, na pewno, najważniejsze, że w końcu zgodził się wyjść. Jutro będzie się już czuł lepiej i potem wszystko nareszcie wróci do normy, Avae nie będzie już cierpieć i bać się zewnętrznego świata...
Rozmowa znów opadła jakiś czas temu, kiedy tylko zostali sami i patrzył na niego bezradnie, nie wiedząc co mówić i nie mogąc znieść przedłużającego się milczenia. Z prawdziwą ulgą dostrzegł wreszcie powracającego znów Nissyena; on zatrzymał się na moment w drzwiach, obrzucając ich zatroskanym spojrzeniem, ale wszedł zaraz, uśmiechając się trochę blado.
- W porządku, Avae? - spytał przelotnie, ale chłopak wzruszył tylko ramionami, podciągając kolana pod brodę i Nissyen z westchnieniem opadł na sofę, opierając się o nią plecami. - Padam...
- Od czego? - ze śmiechem spytał Karin.
- Ech, nic tak nie męczy jak świętowanie... - ziewnął. - Wziąłbym się już do roboty, ale chyba nie wypada. Nie będę wam psuć nastroju.
- No coś ty! - zaśmiał się. - Nie mówisz poważnie...
- Poważnie, ja nie przepadam za takim natłokiem... wrażeń... - uśmiechnął się, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że użył niewłaściwego wyrazu.
- To niedobrze być aż tak nietowarzyskim... - szepnął, mimowolnie odpływając myślami ku Avae, ale nie mając odwagi nawet na niego popatrzeć.
- Jestem "towarzyski" - mruknął kwaśno. - Jestem okropnie miły nawet dla ludzi, których nie cierpię.... Nie zauważyłeś? Ale ja po prostu nie jestem do tego przyzwyczajony. Wolę, kiedy nie ma... tłoku.
- Przecież Argento słynie z czegoś przeciwnego? - zdziwił się.
- Argento słynie z wielu rzeczy! - powiedział ze śmiechem. - Nawet połowa nie jest prawdziwa... To wygląda inaczej. U nas ludzie rzadko... spotykają się w tłumie. Każdy ma wprawdzie wielu znajomych, ale nie spotyka się ze wszystkimi jednocześnie! - Popatrzył na niego z rozbawieniem. - W najgorszych przypadkach takie spotkania liczą kilkanaście osób... A to co wy uprawiacie tutaj to po prostu zawrót głowy... - westchnął.
- Zawrót czy zawracanie? - spytał przekornie.
- Nie uściślę! - odpowiedział wesoło, przeciągając się lekko. - Nie zrobię ci tej przyjemności, choćbyś nie wiem jak ładnie się uśmiechał. Jestem nieprzekupny... Z zasady.
- Powiedzmy... - uśmiechnął się, przechylając głowę.
- Oni mnie traktują jak zamorskie dziwadło... - mruknął tonem protestu. - Oglądają mnie ze wszystkich stron, obgadują i zagajają "urokliwe" konwersacje, chcąc ze mnie jak najwięcej wyciągnąć i zyskać ciekawostkę do opowiadania... Czy ja się kwalifikuję jako coś w rodzaju... bo ja wiem... raroga?
- Przesadzasz... - Pokręcił głową.
- Akurat, akurat... Tak jest cały czas... Co ja bym dał za naprawdę znajomą twarz... - westchnął. - W Argento... jest tak zupełnie inaczej...
- Na pewno inaczej, ale to jeszcze nie powód, żebyś zaraz miał się tu czuć nieswojo... - powiedział poważnie. - Nie jesteśmy aż tacy straszni...
- Nie, nie wszyscy... - uśmiechnął się. - Ale niewiele osób zwyczajnie pozwala mi na to, żebym mógł czuć się przy nich swobodnie... Przyjrzyj się, to przyznasz mi rację.
- Może i tak... - szepnął z namysłem.
- Zabawny z ciebie dzieciak... - roześmiał się, wstając. - Ale miły... - dodał z uśmiechem. - No, pa, maluchy... Lecę znów, nie przeszkadzam, możecie sobie rozmawiać... Nawet mnie obgadując... - Mrugnął lekko, wychodząc z machnięciem dłoni.
Karin westchnął cicho i spojrzał melancholijnie na Avae. Nie bardzo dawało się z nim "rozmawiać". Ale cóż... lepsza już i ta odrobina, jaką mieli... Nie trzeba wymagać wszystkiego od razu.
Wstał pomału, podchodząc do niego z przyjaznym uśmiechem.
- Wiesz co, Avae... - zaczął, ale umilkł zaskoczony, bo on poderwał się nagle, patrząc na niego z wściekłością.
- Genialny jesteś, Karin, cholernie... - warknął. - Ale działasz mi na nerwy swoją słodką buźką, więc odwal się i zejdź mi z drogi. - Odepchnął go, wychodząc z salonu. Chłopiec stał przez chwilę jak skamieniały, tylko łzy zalśniły mu prędko w oczach. Otrząsnął się jednak w końcu i poszedł za nim, wchodząc do jego sypialni z mocnym trząśnięciem drzwi. Avae leżał na łóżku odwrócony do niego plecami i nie zareagował nawet na jego wejście. Karin popatrzył na niego gniewnie, ale może bardziej rozżalony.
- Może mi powiesz, co ci nagle odbiło? - spytał z irytacją - No? - Zrobił krok w jego stronę, ale zawahał się nagle i zatrzymał, zaciskając usta i odwracając wzrok. Nikt nie przerywał przedłużającego się milczenia, dłoń Avae zacisnęła się tylko na narzucie. - Zachowujesz się... ohydnie - wykrztusił. - Nie rozumiem cię... Ja... nie zamierzam pozwalać nikomu, żeby traktował mnie w taki sposób. Nie myśl sobie, że... będę pozwalać tobie tylko dlatego, że uważasz za stosowne uparcie trzymać się twoich histerii - powiedział zbyt agresywnie i zawstydził się zaraz, choć w gniewie jeszcze dosyć mimowolnie. Popatrzył na niego; Avae skulił się bardziej, mocniej odwracając twarz. Już wcale nie mógł jej dostrzec... i zrobiło się bardzo cicho.
- Nie odbieraj mi go... - szepnął nagle zduszonym głosem. - Proszę cię, ja.... Karin... ty masz wszystko, jesteś szczęśliwy, masz wszystko, czego zawsze chciałeś i zawsze możesz mieć więcej bez żadnego wysiłku.... A ja.... ja mam tylko jego... i nic poza tym.... Nie odbieraj mi go, proszę...
Karin cofnął się zaskoczony i dłuższą chwilę wpatrywał się w niego zupełnie zmartwiały, ale potem podszedł do niego szybko.
- Tobie naprawdę odbiło. - Usiadł przy nim, nachylając się lekko i stanowczym ruchem unosząc mu mokrą twarz. - Avae... - Zacisnął powieki, starając się uspokoić. - Posłuchaj... Po pierwsze ja ci go wcale nie zamierzam odbierać. Po drugie, to nawet gdybym zamierzał, nie na wiele by się to zdało, bo on kocha ciebie i nie widzi poza tobą świata. A po trzecie, co to za głupie gadanie, że raptem masz tylko jego? A ja? Posłuchaj, mnie zupełnie nie obchodzi, co było przedtem. Teraz uważam cię za swojego przyjaciela i chcę, żebyś ty myślał tak samo. Tak... tak jak było na samym początku... Ja... nie rozumiem dlaczego później wszystko potoczyło się tak jak.... to nieważne. Nie chcesz mi tego wyjaśnić i to jest twój wybór. Może kiedyś zmienisz zdanie... ale to i tak nie ma znaczenia. Już dawno ustaliliśmy, że znów jesteśmy przyjaciółmi. Nie podważaj tego teraz. I jeszcze jedno. Wiem, że boli cię to, że nikt ci nie uwierzył, ale to nie jest prawda. Ja ci wierzę... i wiele innych osób też. - Popatrzył na niego i zagryzł wargę, nie umiał znieść takiego obłąkanego bólu. Avae zawsze go przerastał tą swoją zdolnością do zupełnego zatopienia się w emocjach, choć dopiero niedawno zaczął to dostrzegać, a rozumieć nie nauczył się wcale. Nie miał odwagi myśleć nawet "jeszcze". Może on po prostu zbyt umiejętnie i wytrwale dławił je zawsze gdzieś w sobie, w ukryciu tak zawziętym, że nie tylko jemu nie pozwalał tam dotrzeć, ale nawet sam mógł nazywać je innymi imionami. A teraz taki słaby, zamęczony, nieszczęśliwy... nie krył tego, nie umiał albo nie pamiętał, teraz wszystko co czuł, lśniło w jego oczach i tego właśnie nie można było znieść. Może to tylko on był zbyt słaby... by to znieść... - No nie płacz... głuptasie... - szepnął, nachylając się i obejmując go delikatnie. - Nie pleć już więcej tych wszystkich niedorzeczności i uspokój się... Wiesz przecież, że mam rację.
- On mnie już nie kocha... - wyszeptał z rozpaczą.
- Co ty pleciesz? - Odsunął go trochę, patrząc na niego zaskoczony. - Przecież uratował ci życie, walczył o ciebie, bronił cię zupełnie sam... Czy gdyby cię nie kochał, robiłby to wszystko?
- Wtedy mnie kochał... - Pokręcił głową, nerwowo przygryzając wargi. - Ale teraz mnie nie dostrzega. Nie wiem, czy mnie już nie kocha, ale w każdym razie mnie ignoruje. Ucieka ode mnie... Sam widziałeś, cały czas rozmawiał tylko z tobą...
- Avae, obiektywnie patrząc, takie są zasady rozmowy w towarzystwie, że nie ćwierka się tylko do ukochanego, bo to niegrzeczne - powiedział z uśmiechem, lekko łaskocząc go palcem za uchem.
- Kiedyś miał gdzieś zasady - wykrztusił. Karin westchnął i pokręcił głową, uśmiechając się do niego z lekką przekorą.
- Posłuchaj mnie, Avae, uważnie... Ja nie sądziłem, że kiedyś będę miał szansę ci to powiedzieć, ale cóż, sam mi nie dałeś wyboru. Otóż, mój drogi, zachowujesz się jak dziecko... Czy wypadło dojrzale?
- Bardzo dojrzale - uśmiechnął się blado.
- No, to bardzo dobrze - orzekł, skinąwszy lekko głową. - To niesamowicie dobrze, bo to co powiem, powinieneś sobie wziąć bardzo do serca. Rozumiesz?
- Rozumiem... - westchnął. Karin spoważniał i pogłaskał go po włosach, unosząc mu delikatnie brodę.
- Posłuchaj, Avae... Nie obraź się na mnie za to, co powiem, ale... ale jeśli mam być szczery, to... to nie powinieneś się dziwić, że on nawet nie próbował z tobą rozmawiać. Pewnie po prostu uważał, że to nie ma sensu... i czekał aż sam się wciągniesz do rozmowy, aż coś cię w końcu zainteresuje, nie chciał cię zmuszać na siłę. Pewnie uznał, że na razie wystarczy, że zgodziłeś się z nami siedzieć i słuchasz, co mówimy. Przecież na początku próbował, wszyscy próbowaliśmy, prawda? Nie chciałeś. Tygodnie mu zajęło przekonanie cię, żebyś wyszedł z pokoju, a ty i tak przysiadasz tylko w kącie kanapy w jak najbliższym salonie i nawet nie zwracasz uwagi na nas, nasze rozmowy... na nic. Avae, my też się staramy. Wiem, że jest ci ciężko, ale... nie możesz już się tak wciąż bać i trwać w takim otępieniu... Przecież sam tak wcześniej mówiłeś... Dlaczego poddałeś się przy pierwszych problemach? Wiedziałeś, że nie będzie łatwo...
- Karin, ja nie mam wpływu na to, co czuję... - wyszeptał.
- Wiem... Ale nie widzisz, że już nie jest tak jak wtedy? Nikt już by się nie odważył powiedzieć ci nic złego. Kilku głupców tylko ze strachu przed karą, prawda, i wiem, że może to za mało dla ciebie... Ale głupcami nie trzeba się przejmować. Większość ludzi po prostu wstydzi się tego, co się stało i wiele osób chętnie spróbowałoby to choć w najdrobniejszym stopniu naprawić, gdybyś tylko dał im na to szansę... I nie mów mi, że nie da się takich rzeczy naprawić, bo się da. Głupota jest wybaczalna, zaślepienie też. Za to... dać się im zniszczyć... to bez sensu. Nie warto przegrywać z takimi rzeczami, nie możesz się im dać, Avae.
- Ty myślisz... że on jest na mnie... że mu przykro przeze mnie?
- Nie wiem, Avae... - westchnął. - Choć... nie, tak chyba bym tego nie ujął, bo... bo to nie chodzi o to, że coś jest przez ciebie, bardziej... z twojego powodu. Nissyen się bardzo o ciebie martwi... Wszyscy się martwimy - powiedział poważnie.
- I naprawdę... nie myślisz, że to jest po prostu... znudzenie? Może ja go już po prostu denerwuję? - spytał bezradnie.
- Oj, Avae jaki z ciebie jest dzisiaj głuptas... - stęknął. - Nie mam pojęcia, skąd ci się to wzięło... Może to kwestia nieodpowiedniej diety? - zażartował.
- Pilnuje tego... - Pokręcił z uśmiechem głową. - Akurat tego bardzo.
- Wszystkiego bardzo. - Delikatnie dotknął palcem jego nosa. - Ale w takim razie... pozostaje tylko to wyjaśnienie, że za mało masz kontaktu z ludźmi. To niezdrowo dla rozsądku...
- Nie dokuczaj mi... - westchnął cicho.
- Nie będę, nie będę... Ale teraz koniecznie musisz na trochę wychynąć z tej swojej utajnionej nory. Świat cię nie zje. A twój Nissyen w końcu się ucieszy, że już nie jest z tobą tak okropnie... Dziś mu było strasznie przykro, nawet jeśli się tego starał nie okazywać. Doskonale byś to widział, gdybyś sam nie rozpaczał, "że cię już nie lubi"... - Wykrzywił się przekornie, uśmiechając się jednak potem z czułością. - Avae, nie bądź już taki... Przynajmniej spróbuj. Będzie wam miło, nie chcesz?
- Chciałbym, ale... - wyszeptał.
- Tylko na troszeczkę... - podsunął ugodowo. - I niedaleko... Poszukamy go, dobrze? Twoja dobra wróżka wyczaruje ci, co chcesz... - Mrugnął do niego. - Chcę, żebyś znów się uśmiechał... No chodź... - Pocałował go w policzek i wziął za rękę, ciągnąc go lekko. Avae westchnął i poddał się temu łagodnemu ponagleniu, idąc za nim z trochę niewyraźną miną, ale jednak i czymś na kształt uśmiechu. Tak by było cudownie, gdyby coś się w nim w końcu przełamało... choć trochę. Żal było patrzeć na to, jak tak smutniał, gasł i odsuwał się od wszystkiego...
Zawsze... czuł się teraz wobec niego trochę winny, że to wszystko się stało, za ten nowy świat, który Avae wyrządził krzywdę. Nie umiał czuć się spokojnie i szczęśliwie wiedząc, że dla niego nic takie nie jest... więc bardzo chciał znów widzieć, jak się śmieje, zachowuje jak dawniej i po prostu kocha.
Przedtem zaczął czuć się niepewnie, kiedy oni byli skłóceni, teraz, kiedy znów było między nimi lepiej... nie mógł zapomnieć, że to nie jest "po prostu" miłość, a tylko kurczowe ratowanie się przed zupełnym spadnięciem w dół. To dręczyło, bo... Sam nie wiedział czemu aż tak utrudniało mu to życie. Ale tak było...
Zeszli prawie na sam dół, bo szukając go, musieli w końcu zajść aż do głównej sali. Coś w Karinie zamarło na moment, gdy uświadomił sobie, z jakiej okazji Avae był tu ostatnim razem i zerknął na niego niespokojnie, ale Avae był zamyślony i zapewne w ogóle to do niego nie dotarło, on chyba pamiętał teraz tylko o nim...
Zbliżyli się tam w końcu, niemal już wychodząc z korytarza, Avae nawet wszedł za nim nieśmiało, ale zatrzymał się w cieniu, widząc sporą ilość osób. Karin westchnął i otoczył go ramieniem, ściskając delikatnie za łokieć.
- W porządku, możemy iść później... - uśmiechnął się do niego. - Poczekamy, aż będzie spokojniej. Nic się nie pali.
- Za to komuś się pali w spodniach - syknął, zaciskając pięści.
- Co? - Popatrzył zaskoczony. Avae nie odpowiedział, ze łzami gniewu wpatrując się w drugi koniec sali. Podążył za jego spojrzeniem i dostrzegł Nissyena rozmawiającego wesoło z tym nowym, który wczoraj przyjechał... Jak on się nazywał? Avila? Tylko o co chodziło Avae, przecież nie złego nie robili... No, może byli trochę... zawiani... ale wszyscy byli teraz na leciutkim rauszu. Może Avae denerwuje, kiedy on... Nowy nagle stanął na palcach i z lekko afektowanym śmieszkiem przybliżył się do ucha Nissyena, szepcząc coś, a potem lekko go za uchem całując. Karin spojrzał szybko na Avae, który był aż blady ze złości... a może bólu... ale chyba ze złości, bo spojrzał na niego lodowato, z gestem urażonej dumy, unosząc nieco głowę, jakby pretensje miał do niego.
- Nadal twierdzisz, że wszystko jest w porządku? - spytał z szyderczym uśmiechem.


Nie ukrywał się już... nie dlatego, że nie chciał. Dlatego, że nie mógł... że nie miał sił. Zrobił się dzielny ze strachu, dla swojej miłości, z niepokoju o nią. Nadal bał się zetknięcia z innymi, ale bardziej... bardziej tego, że mógłby go stracić. Choć przez to swoje chodzenie za nim, patrzenie z ukrycia, oddalenia, w lęku, bólu i upokorzeniu... nie mógł zyskać nic. Nie wiedział co robić, czuł się zupełnie bezradny. Kochał go, ale nie wiedział, jak przy sobie zatrzymać.
Zdawał sobie sprawę z tego, że się zmienił... taki, jakim był teraz, mógł go już nie pociągać, nie interesować... może nawet odstręczać. Ale nic nie mógł na to poradzić i choć starał się nawet, to niechętnie, bo wiedział, że do niczego to nie doprowadzi. Pewne rzeczy nie mogą spłynąć jak woda, nie był w stanie udawać, że jest tak samo.
Tak potwornie bolało to, że on coraz bardziej się od niego odsuwał, nie chciał już przy nim być i wolał tego... tego Avilę. Gdyby on chociaż nie był taki nachalny, nie wieszał się tak na nim, nie zachowywał jakby... jakby miał do niego prawo. Czułby się bezpieczniej, nie bał przynajmniej, że... że straci go zupełnie, nie jedynie na pewien czas. Bo Nissyen chyba sam... sam chyba nie posunąłby się tak daleko, na pewno nie z własnej inicjatywy. Ale on go tak prowokował, cały czas się przy nim kręcił, cały czas wdzięczył do niego jak... Nie wiedział, czy on mu kiedyś nie ustąpi, nie pójdzie za nim tak, jak Avila go wszystkim właśnie, każdym gestem do tego zachęcał. Po prostu nie był tego pewien.
Tak samo jak nie był pewien, czy właściwie ma do niego pretensje. Był zły, rozgoryczony, czuł żal... ale czy do niego? Do niego czy do tego Avili, który wykorzystywał ich kryzys i jego chwilową słabość, to, że nie miał teraz dość sił i uroku, żeby "bronić swojego terenu"? A może to do siebie czuł o to żal? O to, że się zmienił, przestał być taki "bezkonkurencyjny, wspaniały, oszałamiający, pewny siebie" i nie był już wszystkim dla mężczyzny, którego wciąż przecież kochał?
Nie miał nawet odwagi do nich podejść... Kręcił się tylko w pobliżu... ale to też bolało. Kiedy schodził na dół, to chyba miał nadzieję, że... że on go od razu dostrzeże, ucieszy się, zajmie nim, zostawi Avilę... A on wcale nie zwrócił na niego uwagi. Tak był zajęty rozmową z nim, że nawet nie zauważył jego przyjścia... Tak bardzo... tak bardzo to zabolało... tak potwornie... Miał ochotę się rozpłakać i uciec, ale... ale tam było... tylu ludzi, że... wstydził się po prostu. I tak serce waliło mu jak młotem, bo przecież pierwszy raz od dawna zetknął się z innymi, do tego wszystkiego doszedł mu jeszcze tamten poprzedni, zastarzały już, a jednak paniczny lęk... Ale ludzie zachowywali się, jakby go nie widzieli, schodzili mu wciąż z drogi, jakby bali się go urazić byle drobiazgiem. Pewnie naprawdę niepotrzebnie tak go przerażało wychodzenie, to już tyle czasu... Karin na pewno miał rację, nikt by się już tak teraz nie zachował. Ale i tak... czuł jakiś niepokój, mijając inne osoby, czuł nawet te spojrzenia, które usiłowano skrupulatnie przed nim ukryć. Nie czuł tylko jednego, tego, na którym mu zależało... Ale jego najwyraźniej wcale już nie obchodził.
Jedyne, co umiał zrobić, to być obok i zadręczać się bezsilnym patrzeniem. Nie wchodził mu w oczy, bał się. Ale zawsze był blisko, zawsze liczył, że może za którymś razem... że kiedyś on na niego spojrzy, a wtedy może do siebie przywoła, przygarnie i wszystko będzie jak dawniej...
Tylko że już chyba nie mogło tak być, a w każdym razie nigdy tak być nie miało. Może to po prostu była kara od losu, może nawet zasłużona... ale bał się tak bardzo, że nie miał sił myśleć o sprawiedliwości. Nie umiał tak po prostu... tego przyjąć. Ale jaki to miało sens, skoro nie umiał też z tym walczyć?...
Świat wokół huczał radością, ludzie się śmiali, zbierali razem, życie toczyło się z całą mocą, jakby chciało nadrobić okres pokuty. Pewnie nikt już nie pamiętał, co tu się działo tak niedawno... Ale sam nie mógł o tym zapomnieć, bo to właśnie to zamieniło go w tę nędzną istotę, jaką się stał i wszystko mu teraz odbierało. Przemykał między tymi ludźmi jak cień wstydzący się swego istnienia... Musiał to robić, szukał go, choć wiedział, że za każdym razem znajdzie wraz z nim, a to przynosiło nowy ból. Gdyby chociaż miał odwagę do nich podejść... ale zawsze krył się w cieniu, gdzieś dalej, patrząc tylko i jeśli był samotny, pozwalając sobie na ulgę i łzy. Wstydził się ich, wstydził swojej bezradności... i tak wiedział, że jego rozpacz jest aż za dobrze dostrzegalna. Dla wszystkich prócz jednej osoby.
Dlaczego obrzydł mu tak bardzo, że nawet raz na niego nie chciał spojrzeć? Zmienił się, ale... kochał go nadal... choć nic więcej już nie mógł mu dać.
Popatrzył znów na nich, byli tak blisko... Słyszał co chwilę jakieś słowo, widział każdy gest... Była późna noc, ciemna i bez gwiazd, niemal nic nie można było dostrzec, ale oni siedzieli jeszcze w zasięgu blasku ognia, choć już na samym jego kraju, w pewnym oddaleniu od innych i ich głośnych żartów i śmiechu... Dziś chyba w ogóle nikt go nie dostrzegał, przyszedł późno i usiadł jeszcze wśród drzew, tu było zupełnie ciemno... ale wolał tak. On i tak na niego nie patrzył, a spojrzenia innych tylko bardziej raniły, ponawiały poniżenie i lęk.
I tak dostatecznie kłuł widok tego, jak oni dwaj byli razem i jak wspaniale się ze sobą czuli... Czy jego już naprawdę nie obchodziło, że kiedy on się tak dobrze bawił, ktoś tam, gdzieś, w nieważnym świecie... po prostu zostawał sam? Przecież on nie mógł przestać go kochać tak... z dnia na dzień. To było niemożliwe. Tylko... co w takim razie miał o tym myśleć?...
Gdyby oni chociaż... nie wyglądali tak... tak... razem... Wydawało się to zupełnie naturalne, do tego stopnia, że sam się zaczynał czuć zbędny. Czuł się po prostu natrętnym szpiegiem i na dobrą sprawę tym właśnie był... Żałosne było to zatrwożone przyglądanie się z ukrycia, wychwytywanie z trudem każdego słowa, które mogło go dolecieć... Zdawał sobie z tego sprawę, ale nie umiał odejść, zostawić ich samych... zupełnie jakby wtedy mogło się zdarzyć coś jeszcze gorszego, choć oni go przecież nie widzieli, więc i tak... zachowywali się jakby nie istniał...


- Jak zwykle uroczy! - zaśmiał się Avila, opierając dłonie na jego barku i lekko dmuchając mu w ucho. - Tylko jakiś taki strasznie oziębły... - mruknął. - Zabawmy się trochę...
- Jak? - Uniósł lekko brwi.
- A czy ja wiem... - Przeciągnął się lekko i otoczył go ramieniem, oplatając sobie jego włosy wokół palca. - Może ty coś zaproponuj?
- Mnie jest tu dobrze... - uśmiechnął się.
- Aj, aj... - Skrzywił się, kręcąc nieznacznie głową. - Pełno tu tych nudziarzy, może byśmy tak spotkali się bardziej... we dwójkę?
- Bardziej we dwójkę? - spytał z rozbawieniem.
- No, jak za dawnych czasów... - uśmiechnął się szeroko.
- Kiedy to było... - Przymknął oczy.
- Zbyt dawno! - odpowiedział zdecydowanie.
- Nie jesteś przypadkiem z...
- Jak się gdzieś przypadkiem spotkamy, to owszem... - powiedział niecierpliwie. - Ale nie rozumiem co to ma do rzeczy. Żaden z nas nigdy się głupstwami nie przejmował, robiliśmy, na co mieliśmy ochotę.
- Tak... - szepnął. - Ale tyle... się zdarzyło... Nie jesteśmy już wolni.
- No, ja właśnie dopiero teraz jestem! - zauważył z humorem. - Nie wszyscy są takimi szczęśliwcami jak ty.
- Daj spokój... - Wzruszył ramionami. - Wiesz, o czym mówię.
- Taaaak, o tej naszej latawicy Natti, któremu tak naprawdę jest wszystko jedno i o twojej smętnej, zamęczającej cię margrabiance - zażartował. - Nissyen, daj spokój. Należy ci się chwila wytchnienia, nie musisz trwać przy tym swoim cierpiętniczym stworzeniu jak jakiś pokutnik. Należy ci się coś od życia, zamierzasz nieustannie niańczyć to biedactwo?
- Muszę - skwitował.
- Muszę, muszę... - Wykrzywił się lekko. - Ale cię to męczy, nie mylę się? Nie mylę. No to przestań, nie ucieknie ci, nie bądź głupi. Życie przecieka ci między palcami... Odetchnij wreszcie. Zabaw się... Nissyen, przecież ja tu w tobie zastałem strzęp człowieka! - wykrzyknął. - W życiu nie widziałem cię takiego znużonego i zniechęconego do życia. Skoro on cię doprowadza do takiego stanu, to po co się go trzymasz? Niech sam sobie stroi fochy. Nie daj zrobić z siebie ofiary, zachowujesz się jak ubogi krewny.
- Bardzo jesteś emfatyczny... - mruknął z ironią.
- Gadanie... - zdenerwował się. - Mówisz tak, bo wiesz, że mam rację.
- Yhm...
- A pewnie! Gdybym się nie zjawił, sczezł byś tu na proch.
- Tu akurat masz rację - roześmiał się, przechylając w tył i opierając plecami o pień. - Naprawdę już... żyć się tak nie dawało... - Przymknął oczy.
- Wreszcie mówisz rozsądnie - stwierdził z zadowoleniem, znów opierając brodę na jego ramieniu i uśmiechając się lekko.
- Odzwyczaiłem się od twojego sposobu bycia... - Spojrzał na niego kątem oka. - Jakoś... inaczej cię pamiętam...
- Obawiam się, że to ty się zmieniłeś, a nie ja... - zauważył wesoło. - Ja jestem jak zawsze... Bezczelny, namolny Avila... - Skrzywił się komicznie.
- Nie jesteś namolny... - uśmiechnął się.
- Nie? - Przymrużył szelmowsko powieki.
- Może trochę uparty - przyznał ze śmiechem. - Ale ja cię takim lubię... Przynajmniej... się za łatwo nie zniechęcasz... Ja mogę zniechęcać. Nie zaprzyjaźnilibyśmy się, gdybyś nie był uparty.
- To akurat fakt - przystał, od niechcenia bawiąc się jego włosami. - Ale naprawdę warto się upierać... - wyszeptał mu do ucha. - O tak... bardzo... - Zamknął oczy. Nissyen westchnął, opierając swoją głowę o jego i przymykając powieki z nieznacznym uśmiechem.
- Cieszę się, że przyjechałeś... - szepnął. - Naprawdę... I to akurat teraz, jak ty to robisz? Skąd wiesz, kiedy się najbardziej przydasz?
- Magia... - mruknął.
- Trudno nie uwierzyć... - powiedział z uśmiechem. Avila uchylił powieki, przyglądając mu się przez moment z czymś nieokreślonym w spojrzeniu, a potem westchnął, na powrót opierając brodę na wspartych o jego bark dłoniach. Przymknął oczy i zmienił pozycję, kładąc głowę na boku. Avae cofnął się mimowolnie, choć sam nie wiedział czemu. Nie mogli go widzieć, a nawet nie był pewien czy aby na pewno aż tak bardzo tego nie chce... Ale w każdym razie wolałby, żeby jeśli już... to, żeby to nie Avila go dostrzegł. On miał już dość rozrywki, nie potrzebował mu dostarczać nowej. Nie mógł słyszeć wszystkiego, co mówili, ale przecież wystarczało na nich patrzeć... On... wygrywał. Coraz bardziej go miał, coraz więcej z niego mu odbierał... Nic dziwnego zresztą. On był pogodny, wesoły i przymilny, każdemu przyjemniej by było z nim. Wiedział, że sam stał się... nudny, prawie odpychający. Ale to bolało... Nie mógł nic poradzić na to, że nie umiał się z tym pogodzić i cierpiał coraz bardziej rozpaczliwie. Łzy napływały wciąż na nowo i wciąż je powstrzymywał, ocierał najbardziej uparte, siedząc w najgłębszym cieniu, ukrywając się przed ludzkim wzrokiem. Nie mógł znieść myśli, że teraz jeszcze... że ktoś mógłby zobaczyć tę rozpacz, znów się bawić jego poniżeniem...
Ale co miał zrobić, kiedy patrzył tak na nich? Ból i lęk rosły w nim pomału, coraz natarczywiej, przykrzej, okrutniej... Naprawdę kłuło coś boleśnie, kiedy widział ich razem i to tak... tak blisko... Wyglądali, jakby byli razem, jakby należeli już do siebie, jakby Avila odniósł już zwycięstwo i mu go odebrał. A czy na dobrą sprawę tak nie było? Przecież nie wiedział nawet jak z nim walczyć... i tym samym skazywał się na klęskę, a tym razem klęska mogła oznaczać... tylko jego utratę.
Przymknął powieki, mocniej obejmując się ramionami i przytulając policzek do chłodnego pnia. Nie pomogło, nic nie pomagało, widział ich nawet, kiedy wcale nie patrzył. Otarł znów łzę, zagryzając wargi, nie wiedział już co robić... Dawniej by się nie bał, poszedłby tam, ale teraz...
Zacisnął dłonie, wstając gwałtownie i zerwał się, odchodząc szybko, potem niemal biegnąc. To nie miało sensu, zwyczajnie nie miało... Miał tak tylko czekać aż w końcu... zobaczy już... wszystko? I tak go już stracił... po co się dręczył patrzeniem na to? Nic przecież nie mógł zrobić. Stracił wszystko, co mu jeszcze zostało, zgodnie z odwieczną zasadą świata.
Za sobą zostawił śmiech i choć wiedział, że ten gwar głosów, rozbawienie, wszystko to, nie odnosiło się wcale do niego, i tak odczuł to jak drwinę. Czy zresztą nie stałby się śmieszny, gdyby to tam biegł, w tamtą stronę i wpadł między rozbawionych, roześmianych ludzi ze swoim śmiesznym cierpieniem, rozpaczą, żałosnymi łzami, które wciąż upierały się, by zjawić się na twarzy? Kogo mógł obchodzić jego ból? Został sam ze sobą. Na świecie, który zachwiał się, ale wrócił już do normy i znów chciał się śmiać, nie było miejsca dla takich jak on, natrętnych przypomnień o zgrzytach na pięknym szkle, nie było miejsca dla jego głupiego bólu i pretensji nie wiadomo do kogo. To już po prostu... nie było ważne.
Przebiegł opustoszałe korytarze i w tej ucieczce wpadł gwałtownie do ich sypialni, ale tam zatrzymał się znieruchomiały, trafiając w rozpaczliwym lęku na chłodne spojrzenie kobiecych oczu, które znalazły się tak blisko... Zapomniał... ale wtedy i jej wszystko wysunęło się z rąk i w niemal posprzątanym pokoju znów zjawił się ślad poprzedniego bałaganu; to było takie drwiące i zdradliwe, że po prostu na siebie patrzyli, tak zwyczajnie prosto w oczy, czego znikąd nie pamiętał, za nic...
- Dziecko... - szepnęła nagle i zachwiał się jak uderzony, opierając się o nią, jakby to było zaklęcie naprawdę zmieniające w małego chłopczyka uciekającego do mamy.
- Ja nie wytrzymam... - zaszlochał. - Nie wytrzymam... Dlaczego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
- Dziecko... - zabrzmiało gdzieś tam bezmyślnie, a on nadal nie umiał się wyrwać poza dziecinnie rozgoryczony szloch i ciche, rozżalone, nieskładne błagania, które coraz trudniej było zrozumieć. Przyszły łzy, ciche, spokojniejsze i zamilkł pomału. Jej zabrakło może sił i usiadła na łóżku, broniąc się przed chwiejnością i upadkiem. Znów zrobił się dzielny ze strachu, tak bardzo bał się zostać sam z tą przerażającą go rozpaczą, że zwalczył lęk, zapomniał o nim i osunął się za nią, na ziemię, na klęczki, skłaniając głowę na jej kolana, płacząc nadal i nie pozwalając jej tym odejść.
- Co ja zrobię bez niego? - spytał drętwo, choć może to miało być najpierw usprawiedliwieniem tej słabości, obroną tego lęku, czymś co wyjaśniało ten niejasny stan, w którym oboje nagle zawiśli. Było cicho i coś w nim pojęło, że nic nie pomaga, nie udaje mu się uciec. Znów się przeraził, ból wrócił tak mocno... Zapomniał, że powinien to usprawiedliwić i znów płakał jak dziecko, nie umiejąc nawet się skarżyć, aż poczuł dłoń w swoich włosach i zachłysnął się słowami.
- Czemu on mnie już nie kocha, dlaczego? Za co? Co ja mu zrobiłem, nic przecież, nic... nic nie zrobiłem... Dlaczego on mnie nie chce, czemu woli... czemu woli jego?
- Dziecko moje... - ten szept był już czuły, choć bezradny, nie, dlatego czuły i nie cofnął się przed przygarniającym ruchem ramion, pozwolił unieść z klęku delikatnym gestom rąk. Bał się nadal, ale przecież było coś w tym geście, w tym jak objęły go te obce ramiona, coś co znał, czego nie...
- Co ja mam zrobić... - wyszeptał, żaląc się czemuś co znał. - No co... przecież ja nie wiem... Ja nie dam rady, nie chcę go stracić. Potrzebuję go, czy ja... nie mam do tego już... prawa? Czemu on już nie chce ze mną być? Dlaczego? Boję się... tak się boję... Pomóż mi, pomóż mi, proszę... proszę... - Rozpłakał się zupełnie, nie pamiętając już o niczym z siebie, na pewno nie o wstydzie, tęskniąc jedynie do ulgi.
- Dziecko... - usłyszał znów, płacząc naprawdę dziecinnie i potem poczuł usta we włosach i łzy i miał prawo już płakać. - Dziecko, dziecinko, syneczku... Kochanie moje, nie płacz... - szepnęła rozpaczliwie, bo płakał coraz bardziej. - Nie płacz, dziecinko, proszę cię, kochanie... Już dobrze, będzie dobrze, zobaczysz... Proszę cię.... maleńki...


Karin wydostał się w końcu z objęć swojej roześmianej obstawy. Trochę był przemęczony; nie spał całą noc, nie licząc tej chwili przed świtem, kiedy przysnął na trochę w jego ramionach, gdy po wielu godzinach udało im się zostać samym. Lubił się bawić i śmiać, ale przy tej intensywności, nie dawał sobie rady po prostu... kondycyjnie. A Sheat jeszcze po tym wszystkim poszedł prosto na rozmowy z niespodziewanymi przybyszami z Gunung. On to ma zdrowie... Zresztą niewiele osób poszło zaraz rano spać, zaliczał się najwyraźniej do gromadki dzieci i kobiet ciężarnych... Ściślej jednej kobiety ciężarnej, bo Rhode stanowczo odprowadził nadąsaną Inapan do jej pokoju, jeszcze w samym środku nocy. Zabawnie wtedy było... Uśmiechnął się do siebie, nie przejmował się za bardzo tym, że jest mniej wytrzymały od przyjaciół, nawet jeśli go złośliwie przezywano "wymuskanym arystokratą"... Ciekawiło go, czy Avae wytrzymałby tak jak oni, pewnie tak... Choć z drugiej strony nie był ostatnio w najlepszej formie... Wczoraj mówił, że zejdzie do nich, ale nie przyszedł, choć przecież już na nowo przyzwyczaił się do wychodzenia. Nie bez trudu, ale... przyzwyczaił się... Właściwie to tamtego wieczoru myślał, że to doprowadzi do czegoś przeciwnego, że on znów się jeszcze bardziej zamknie w sobie i wszystkich odepchnie...
Sądził wtedy, że on znów sobie drwi, że jest wściekły i to nie tylko na Nissyena, ale i na niego... Bo przecież... był wtedy taki... okropny... Niemiły, niesprawiedliwy i niewdzięczny. Zachował się przecież bardzo obraźliwie, poniżył go w kilku okrutnych, niesprawiedliwych zdaniach i zostawił samego. Był niemal pewien, że on się znów zrobi taki odpychający i cyniczny jak przedtem... Myślał, że on jest zwyczajnie zły i nic więcej, bo... to nie wyglądało wtedy na nic poza złością...
Źle go oceniał, wcale tak nie było. Avae po prostu cierpiał, po prostu go zabolało... Po prostu znów spotkało go cierpienie, znów poczuł się odtrącony i niepotrzebny. Powinien już pamiętać, jak on się osłania, poznawać, kiedy jest wystraszony i nieszczęśliwy, dostrzegać, że udaje tylko takiego... takiego cynicznego, gniewnego, chłodnego... A znów się pomylił i niemal jeszcze bardziej go przez to zranił, zamiast pomóc... Na szczęście tym razem szybko dotarło do niego, co się z nim dzieje... choć... nie wiedział za bardzo jak mu pomóc, nie rozumiał w ogóle, czemu to wszystko... tak się potoczyło...
Avae go bardzo kochał, wręcz rozpaczliwie... ale przecież był pewien że Nissyen tak samo kocha jego! Co mu strzeliło do głowy? Czemu sprawiają mu przyjemność umizgi tego Avili? Był bardzo przystojny, to prawda... Podobno znali się kiedyś... może byli kochankami? Ale... ale przecież teraz Nissyen miał Avae i to jego kochał! Czemu go tak krzywdził? Za co? Jak mógł pozwalać temu Avili na takie poufałości, czemu spędzał z nim aż tyle czasu? Czy uczucia Avae wcale go nie obchodziły? I to właśnie teraz, kiedy on tak bardzo potrzebował uwagi i miłości...
Ale może to tylko jemu się tak wydaje, bo Avae tak bardzo to przeżywał... Ostatecznie... Nissyen spędzał trochę więcej czasu w towarzystwie dawnego przyjaciela, który był tu tylko przejazdem... To wcale nie było dziwne. No i nawet jeśli Avila pozwalał sobie na jakieś głupie gesty, to Nissyen w żaden sposób nie dał poznać, że miałby ochotę Avae zdradzić, nie, na pewno nie. Nie zrobiłby tego... Nawet jeśli kiedyś rzeczywiście byli kochankami, to nie znaczyło to przecież, że znów nimi zostaną... Wcale nie było po nim widać, żeby miał na to jakąś szczególną ochotę. Co w tym niepokojącego, że z przyjemnością rozmawia z przyjacielem, którego nie widział już ponad rok? No przecież nic. Tylko czemu... Avae tak bardzo to przeżywa?...
Wszedł cicho do swojego pokoju, jak zawsze ostatnio z pochyloną głową, więc dopiero po chwili zorientował się, że w pokoju ktoś jest i podniósł wzrok, dostrzegając siedzącą na łóżku postać. Było ciemno i niemal cała zupełnie kryła się w mroku, ale Avae łatwo można było poznać już po samym zarysie sylwetki. Nie było tu nikogo podobnego jemu, a właściwie to nigdy w ogóle nie spotkał nikogo choć trochę podobnego. To dziwne, że choć miał ludzi sobie bliższych, ich prędzej mógłby z kimś pomylić... Czy to te lata czujnej wrogości sprawiały, że tak łatwo go rozpoznawał? Choć pewnie po prostu naprawdę nie znał nikogo o choć podobnej budowie ciała. Przynajmniej nikogo takiego sobie nie przypominał... Zdawał sobie sprawę, że jest od Avae piękniejszy, przynajmniej wedle tego, co sądziło się o piękności w ich świecie... ale jednocześnie czuł i nie mylił się przecież... czuł, że Avae ma coś, czego jemu brakowało... i czego tak naprawdę on nie powinien mieć, bo do niego by wcale nie pasowało.
Ludzie czasem mówili, że są trochę do siebie podobni i może naprawdę tak było, choć dla niego łatwiej uchwytne były wszystkie różnice.
Jaki właściwie był Avae? Smukły, niezbyt wysoki, chyba raczej dosyć drobny, mimo że mocniejszej budowy od niego... i pewnie nie byłoby w nim nic szczególnego, gdyby nie to nieuchwytne, czyste piękno i ta nadnaturalna aż harmonia, choć przecież nie tak idealna, doskonale przepisowa jak ta jego, może za to bardziej męska, silniejsza... choć było w nim przecież coś tak niesamowicie chłopięcego, jakiś niesforny, krnąbrny urok, którego on sam nie miał również. Chyba to właśnie było coś takiego... Avae był sto razy bardziej mężczyzną, sto razy bardziej chłopcem, sto razy bardziej dorosłym i sto razy bardziej dzieckiem, niż ktokolwiek kogo znał. Wszystko lśniło w nim z intensywnością, która u każdej innej osoby byłaby przesadna, u niego samego pewnie śmieszna. Świat uznawał go za ucieleśniony ideał, nie miał powodów się ze światem kłócić i bez skromności ani też bez pychy rację mu przyznawał, lecz nauczył się przekonania, że zyskując tę jedną cechę więcej, tę tak wspaniałą, cudowną i zachwycającą nieświadomie wszystkich u Avae, stałby się żałosny i świat zapomniałby o jego pięknie, jak zdarzało się to innym, może nie mniej pięknym.
A tymczasem do Avae naprawdę to pasowało... I może to to wszystko odbijało się właśnie już w zarysie jego sylwetki, takiej... emanującej przekornie delikatną siłą. W Avae zderzały się przeciwieństwa i nigdy sobie nie przeszkadzały, a przeciwieństwa tworzące harmonię są przecież czymś sprzecznym z porządkiem świata. Może dlatego nie można było go z nikim pomylić. Może dlatego ludziom tak łatwo przychodziło brać go za demona.
Podszedł do lampki na stoliku i zapalił ją z suchym trzaskiem, niezbyt mocne, lecz wystarczające światło oblało pokój, miękko wyłaniając z mroku sylwetkę i ładną, zmęczoną twarz przyjaciela.
- Cześć... - szepnął, uśmiechając się może trochę niewyraźnie. - Czekam na ciebie...
- Gdzie byłeś wczoraj, szukałem cię... - powiedział z pretensją. - Mówiłeś, że będziesz...
- Nie mogłem... - Wzruszył ramionami, odwracając wzrok.
- Dlaczego?
- Nie siedźmy tu, dziwnie się czuję w cudzych sypialniach... - uśmiechnął się promiennie, wstając z łóżka i podchodząc do drzwi.
- Akurat... - mruknął Karin, gasząc lampkę i podbiegając, żeby go dogonić. Już w pokoju salonowym Avae obejrzał się na niego z rozbawieniem.
- Powiedzmy, że wasza mnie peszy... Znaczna ewolucja twojej śmiałości w pewnych sprawach zmusza mnie do różnorakich podejrzeń... hm, przypuszczeń...
- Nie żartuj sobie ze mnie - burknął. - Jesteś niemoralny, ciągle żartować akurat z moich...
- Ekscesów - podpowiedział, przysiadając na skraju sofy.
- Chyba twoich! - obruszył się. - Ja nic takiego...
- Ja też... - Wzruszył ramionami. - Mój książę znalazł sobie kogoś odpowiedniejszego.
Karin zerknął na niego i zmienił się na twarzy, dostrzegając w nim znów coś... z tego. Powinien wiedzieć, kiedy jest najgorzej. Niedobrze jest ufać kpinom Avae, kiedy... kiedy mógłby prędzej płakać. Pamiętał, jaki on był kpiący dawniej i jak łatwo dał się temu oszukać, tak bardzo go przez to krzywdząc...
- No coś ty... - powiedział trwożliwie. Avae spojrzał na niego zmęczonym, smutnym wzrokiem, ale wolał to, bo wiedział, że póki nie udaje, cierpi przynajmniej choć trochę mniej.
- Ciężko mi, Karin... - uśmiechnął się blado. - Tak ciężko...
- Avae...
- Ale wiem, że... - Przymknął oczy. - Mam dokąd uciekać... Tylko nie wiem, czy ja... czy ja dam radę przetrwać jego stratę nawet z tysiączną pomocą... Teraz... czuję, jakbym nie mógł... Ale może... tylko mi się tak wydaje.
- Co ty pleciesz... - Usiadł naprzeciw niego, patrząc łagodnie. - Przecież go nie stracisz... Kochacie się.
- Karin, Karin... - westchnął cicho. - Tak mi się plącze, kto mnie kocha, a kto nienawidzi... Mój świat nie chce się trzymać swoich ram... Nie musiałby... Nie musiał, wiele mogłoby być tak, wiele mogłoby się zmienić... Ja przecież... nie mam aż tak wiele swojego szczęścia... Więc... nie mówię, że... że nie chciałbym, aby ten świat trochę mi go zwrócił... Gdybym tylko... gdybym ja tylko mógł zatrzymać jego... - szepnął ze zrezygnowaną czułością i umilkł na moment. - Bo tak bardzo boli, że... - wykrztusił ze łzami w oczach. - Dla niego... ja już się nie liczę....
- Avae...
- Chciałbym tylko... powiedzieć mu, jak bardzo nadal go kocham... i że ja... poczekam i mogę przebaczyć... - Przymknął oczy, wciągając stopy na sofę i obejmując kolana ramionami. - Ale się boję - powiedział smutno. - Boję się...
- Nie mów tak... - poprosił bezradnie, nie wiedząc co mu powiedzieć. Avae uśmiechnął się do niego blado i milczeli przez chwilę, dopóki nie szczęknęły drzwi. Avae skulił się odruchowo i Karin znów z przykrością pomyślał, że nie zdołają nigdy przekreślić tej nieprzyjemnej przeszłości, choćby dlatego, że te dwie, tak bliskie mu osoby zawsze będą czuć do siebie niechęć... Ale tym razem to nie Sheat przyszedł, do pokoju weszła Inapan i Avae rozluźnił się lekko, a ona spojrzała na niego i od razu podeszła, patrząc tylko na niego, a jego jakby zupełnie nie zauważając.
- Mój Avae... - wyszeptała, siadając przy nim i obejmując go. - Mój kochany, kochany, dobry Avae, jak ja się cieszę, że...
- Co się dzieje? - niepewnie spytał Karin. Inapan spojrzała na niego kątem oka
- A ty coś taki ciekawski? - mruknęła złośliwie. Chłopiec odął się natychmiastowo, a Avae uśmiechnął się lekko, patrząc na jego minę.
- Nie jestem dobry, tylko nieszczęśliwy, Inapan... - szepnął, opierając głowę na jej ramieniu i przymykając powieki.
- Chłopczyku... - powiedziała czule, poprawiając mu ostrożnie włosy. - Nie martw się tak... Wszystko będzie dobrze, zobaczysz...
- Ciągle mi to powtarzacie... - prychnął z ironią.
- Nie przyszło ci do głowy, że może mamy rację? - Zmrużyła lekko powieki.
- Ja bym bardzo chciał... - Wzruszył ramionami, wstając i podchodząc do regału z książkami. Odwrócił się po chwili do nich, nie podnosząc jednak wzroku. - Tyle że... - szepnął. - Kiedy patrzę na nich... to jakoś w to nie wierzę...
- Moim zdaniem przesadzasz... - ostrożnie powiedział Karin.
- Tak? Tak, Karin? A powiedz mi, jak ty byś się czuł, gdyby Sheat cię olewał i całymi dniami włóczył się z jakimś... - urwał, oddychając ciężko i odwracając się gwałtownie. - Wczoraj... nie wrócił nawet... na noc...
- Owszem, został z nami na zewnątrz, przy ogniu... - mruknął chłopiec. - Nie wrócił, bo było późno, nie chciał cię budzić.
- A skąd ty to tak od razu wiesz? - spytał gniewnie.
- Mówił mi - odparł zwięźle.
- Mówić sobie może... - szepnął ze złością, odwracając wzrok.
- Avae, Avae... - Pokręcił głową chłopak. - Dlaczego ty sam sobie wmawiasz, że on cię...
- Bo woli Avilę ode mnie, wiesz?! - niemal krzyknął rozżalony, patrząc na niego z oczami błyszczącymi od łez. - Ja go już nie obchodzę! Siedzi ciągle z nim, zostawia mnie na całe dnie i ja się po prostu boję, że... że on mnie dla niego zostawi... - skończył wystraszonym szeptem. Karin popatrzył na niego zbity z tropu, a potem wzruszył niecierpliwie ramionami.
- To śmieszne, Avila nie dorasta ci do pięt... Nissyen nie mógłby woleć...
- Może po prostu ma dość marudnego dzieciaka - przerwał mu z goryczą.
- Może tak...
- Inapan... - Z wyrzutem popatrzył na nią Karin.
- Cicho, dzieciaku. Uciekaj.
- Co? - Zatrzepotał rzęsami, zupełnie skonsternowany.
- Muszę porozmawiać z Avae, a to nie jest rozmowa dla ciebie - uśmiechnęła się.
- Dlaczego? - spytał urażony.
- Dlatego - skwitowała, pokazując mu język. - Sheat to mój przyszywany brat, nie będę działać na jego niekorzyść i mu cię deprawować.
- A Avae możesz deprawować?
- Nissyen nigdy nie był moim przyszywanym bratem, a poza tym Avae już jest zdeprawowany, tylko o tym zapomniał. - Mrugnęła lekko do niego, ignorując irytację Karina.
- A w czym mi moja deprawacja może pomóc? - uśmiechnął się blado.
- To się okaże... - roześmiała się, zerkając na chłopca. - Ale jak się pozbędziemy maleństwa?
- Darujcie sobie... - burknął dotknięty. - Nie potrzeba mi do szczęścia waszych pożałowania godnych sekretów. Pójdę do innych, oni nie traktują mnie jak dziecka - dodał z urazą i wyszedł nieco ostentacyjnie.
- Ile mu dajemy? - Uniosła brwi Inapan.
- Góra godzina... - westchnął. - Lepiej się streszczaj ze swoim pożałowania godnym sekretem.
- Proszę bardzo! - zaśmiała się, podchodząc do niego i biorąc go za rękę. - Chodź, muszę ci coś pokazać. - Pociągnęła go stanowczo za sobą. Avae westchnął, idąc posłusznie za nią, choć bez szczególnego entuzjazmu, zwłaszcza, gdy Inapan zaciągnęła go przed lustro. - Co widzisz?
- Kobietę w zaawansowanej ciąży i chodzące nieszczęście - mruknął sarkastycznie.
- Skupmy się na nieszczęściu... Zabiedzone, umęczone, rozczochrane i na domiar złego smętne.
- Nie da się ukryć... - Wzruszył ramionami.
- A nie sądzisz, że wypadałoby coś z tym zrobić?
- Ciekawe po co... - uśmiechnął się drwiąco.
- Posłuchaj, Avae - umilkła na chwilę, przyglądając mu się badawczo. - Zależy ci na nim?
- Co? - szepnął trochę spłoszony.
- Pytam, czy ci na nim zależy.
- Głupie pytanie - wyszeptał zdławionym głosem.
- Więc skończ z tym - powiedziała ostro.
- Z czym? - Spojrzał na nią zdziwiony.
- Z tym twoim cierpieniem. Ze łzami. Ze smutkiem. Nie odzyskasz go, jeśli będziesz taki.
- Mam udawać? - Avae zacisnął dłonie w pięści i zagryzł wargę, patrząc w bok. - Żeby nie było mu za trudno? Nie jestem zabawką. Gdyby mu na mnie zależało...
- Jesteś strasznie głupi, wiesz? - przerwała mu zniecierpliwiona. - Zawsze myślałam, że jesteś ostatnią osobą, o której można by to powiedzieć, ale najwyraźniej miłość naprawdę odbiera każdemu zdolność myślenia.
- Inapan, daj spokój... - Pokręcił z rezygnacją głową.
- Pozwól mi skończyć, dobrze? Problem nie polega na tym, że ty musisz go odbić, zdobyć jego miłość czy nawet ją odzyskać. On już cię kocha. Już i wciąż. Nie myśl, że Avila jest w stanie ci to odebrać. Nikt nie byłby w stanie. Problem tkwi gdzie indziej... On się przestraszył. Ucieka od ciebie, właśnie dlatego, że cię kocha.
- To nie ma sensu... - uśmiechnął się z goryczą.
- Ma, Avae... On nie może już znieść tego twojego bólu. Nie umie patrzeć na twoje cierpienie; nie wie co robić, jest bezradny, nie jest w stanie ci pomóc i nie umie sobie z tym poradzić. To dlatego ucieka... - westchnęła cicho. - Próbuje zapomnieć o tobie i o twoim bólu. I niech zapomni. O bólu. O tym, że ci ciężko, że nie możesz na nowo poskładać sobie świata. Na to możesz mu pozwolić, bo kiedy go odzyskasz, on sam wszystko zrozumie. Kocha cię dostatecznie mocno, możesz być tego pewien. Kiedy odzyska siły, sam będzie wiedział co zrobić, pomoże ci; wtedy będziesz mógł być słaby, wtedy będzie na to czas... - zawahała się na moment. - Ale teraz nie możesz sobie na to pozwolić, Avae. Ty jesteś silniejszy od niego, o wiele silniejszy. Nie wierzysz w to, ale tak właśnie jest. Dlatego pozwól mu zapomnieć o swoim bólu... Ale nie pozwól mu zapomnieć o sobie. On cię kocha, pamiętaj o tym. Nie musisz walczyć o jego miłość tylko o uwagę. O uwagę, rozumiesz mnie? - Zmrużyła lekko oczy - Avila jest krzykliwy, prowokujący i... łatwy. To jego broń... ale i jego słabość. Jeśli się postarasz nie będzie miał z tobą szans... Nissyen szukał czegokolwiek, co pomogłoby mu zapomnieć, nie patrzeć na ciebie, nie przypominać sobie co chwilę tego wszystkiego... On też to wszystko ciężko przeżył, wiesz o tym przecież. Ale jeśli przez to w ogóle już na ciebie nie będzie patrzył, to naprawdę zapomni... Może nawet zdoła sobie wmówić, że cię już nie kocha. Żaden z was nie będzie wtedy szczęśliwy, Avae... Boję się... że już nigdy... bo... po tym wszystkim.... - Przymknęła oczy i pokręciła powoli głową. - Nie możesz się poddać... Ja wiem... wiem, że nie jest ci łatwo, że trudno ci teraz zrobić cokolwiek... Ale nie możesz liczyć na to, że ktoś rozwiąże twoje problemy za ciebie. Avae... jeśli tylko weźmiesz się w garść, to wygrasz tak łatwo... że aż wstyd ci będzie, że tak długo zwlekałeś.
- Ale co ja mam twoim zdaniem zrobić? - szepnął. Uśmiechnęła się, patrząc na niego kątem oka.
- Posłuchaj... - powiedziała z namysłem. - Musisz tylko sprawić, żeby musiał na ciebie patrzeć... żeby nie mógł zapomnieć, żeby widział cię nawet, będąc daleko od ciebie... Jesteśmy ludźmi, Avae... - westchnęła.
- To znaczy?
- To znaczy, że zaliczamy się do zwierząt najbardziej ze wszystkich uwięzionych... hm, w sidłach namiętności... - Mrugnęła do niego lekko, kiedy spojrzał na nią wreszcie rozbawiony, a potem poważnie skinęła głową. - On może sobie wmawiać, że cię nie kocha, nazywać to tysiącami innych imion, sprowadzać wszystko choćby do litości, może nazywać przywiązanie nudą... ale to człowiek, nie zdoła opanować pragnień... Będzie uciekać, a one będą do niego wracać... A ponieważ poza tym wszystkim cię kocha... to jest skazany. Przegra. - Uśmiechnęła się triumfująco. - Jedyne co musisz zrobić to opanować jego pragnienia. Innymi słowy... chodzi o najstarszy i najskuteczniejszy z możliwych sposobów, jakim jest wywołanie pożądania. Albo jeszcze lepiej... żądzy... I posłuchaj mnie ty wcielony diable... - Objęła go ramionami, opierając brodę na jego barku i uśmiechając się do ich odbicia w lustrze. - Nie wierzę, że tego nie potrafisz...
- Może i tak umiałem. Może i umiem... Ale z nim... z nim to nie jest takie proste... - Pokręcił głową, przymykając oczy.
- Niby dlaczego? - Uniosła brwi.
- Kocham go - szepnął po prostu.
- Ja tam Ardee niby też, ale jak trzeba to trzeba, taki los. - Mrugnęła.
- Inapan...
- Ja ci tylko radzę... - uśmiechnęła się. - Żal już patrzeć na to, co z sobą robisz... Chciałabym cię trochę w końcu wrócić życiu... Twój Nissyen cię uwielbia. Po prostu... mógłbyś spróbować mu o tym przypomnieć.


Na moment przymknął mimowolnie powieki, gdy stal łagodnym ruchem przebłysnęła mu znad oczu, znikając zaraz i pozostawiając za sobą ulotnie osypujące się pasemko ściętych włosów. W dotyku dłoni, tak delikatnym, że bardziej odgadywał go niż czuł, te igiełki czarnego szronu stopniowo okrywały mu kolana. Jego twarz w lustrze, już nie tak przygnębiona i żałośliwa wręcz w nieporządnie, krzywo opadłych włosach, przeistoczyła się wyraźnie. I teraz, bardziej wydobywając z niego to, co chłopięce i zawadiackie, niż dojrzały spokój piękna, zdradzały, że czuwające nad przemianą palce bardziej szukały dziecka niż młodzieńca, choć śmiejący się dziewczęcy głos prosił pewnie raczej o to drugie. Ale nie było to chyba błędem, nawet dla nich. Tacy byli na początku. Może powinien być taki i teraz, choć tyle minęło już dni...
- Już, kochanie.
- Dobrze. Teraz ty.
- Ja?
- No chodź. Muszę coś zobaczyć... - uśmiechnął się, stając przy lustrze i teraz jego palce pozbyły się rzemienia, aż ciasno skrępowane dotąd jasne włosy jak uwolniona woda rozsypały się pod jego dłonią. Przymrużył oczy, uśmiechając się znów i ujmując w dłonie ciężkie pukle.
- Yhm... Tak myślałem. Poczekaj... - szepnął cicho, podnosząc grzebień i wsuwając go w gęste pasmo. Popatrzył z przekorą w spokojne, ale dziwnie uśmiechnięte oczy w owalu zwierciadła.
Unikał Nissyena, więc... przychodził tutaj. Nie wiedział, jak to wszystko właściwie się stało, czemu teraz... było tak... inaczej... Nie wiedział, co właściwie czuł, o czym myślał, kiedy przypadł wtedy do niej. Czy przypomniały mu się gdzieś nieświadomie słowa Inapan, jakaś wewnętrzna tęsknota, czy po prostu nie wiedział w ogóle dokąd ucieka, czego chce i o czym myśli, czy tylko... dostrzegł coś wtedy w jej oczach, coś co pozwoliło mu na okazanie lęku i bólu, choć nigdy sobie na to tak łatwo nie pozwalał. Dawniej uciekłby gdzieś daleko, nie przyznając się nikomu do rozpaczy, mijając każdego w milczeniu, gniewnym, ironicznym, nikomu nieprzyznającym prawa do wiedzy o jego cierpieniu. Ale przy nim nauczył się być mniej fałszywie dzielnym, gdy nie trzeba, bardziej ufnym w ludzi i miłość, mniej osłoniętym, szczęśliwszym... Nie wmawiał już w siebie, że lepiej jest dławić ból w sobie i unikać innych, jakby nie miał nigdy prawa do łez, jakby cierpienie było powodem do wstydu.
Teraz pozwalał innym sobie pomóc i kiedy nagle się spotkali... nie udawał, nie umiał, bo nie czuł... że jest obca. Zawsze się jej bał. Zawsze... Jej chłodne, uważne spojrzenie rodziło w nim niepokój, czuł, że ona nie wierzy w jego grę.
Nie przestał natychmiast po tym, jak usłyszał tę całą opowieść, nie umiałby tak po prostu wykorzenić od dawna narosłej obawy. Ale kiedy spojrzeli sobie w oczy w tamtej chwili, gdy opuściły go wszystkie siły, gdy zbyt długo zwalczane łzy pogarszały tylko rozpacz... nie bał się, nie czuł tej chłodnej bariery, którą zawsze miał za wrogość... tylko to, co przyjazne... może nawet naprawdę tę miłość. I pozwolił sobie uciec do niej i w niej szukać ratunku, tak właśnie jak mógłby w matce, gdyby tylko od dziecka nie nauczyła go, że tak naprawdę nią nie jest. Czy naprawdę musiał się dziwić temu, że sercem łatwo przylgnął do tej obcej kobiety, czując nagle, że wcale nie jest obca? To było dziwne, takie dziwne wiedzieć... że przez cały ten czas, wszystkie lata, kiedy cierpiał samotnie i nie miał nikogo, wcale nie cierpiał sam, że miał kogoś, kto go wbrew wszystkiemu kochał, z daleka, z rozpaczą i bez słowa... ale kochał. Będąc dzieckiem, znał tylko pustkę i obojętność, a teraz wiedział, że nie istniał wcale po nic, że dla kogoś był ważny i po kimś zachował jednak wspomnienie o miłości, znając ją i żyjąc jak prawdziwy człowiek, prawdziwe dziecko, potrzebne, kochane, ledwie przez pierwszy rok życia.
Dziwnie się z tym czuł, dziwnie, choć lżej i z jakimś ciepłem... A przecież niewiele dotąd mogła mu pomóc, właściwie prawie nic... Najwyżej w takich niedostrzegalnych, delikatnych gestach, jak to zajmowanie się wszystkim zamiast niego, to, jak po cichu i niezauważalnie przejęła tam u nich jego obowiązki, tak że w końcu chyba żaden z nich obu nie zorientował się, że to się stało. Nie spotykali się przecież, przychodziła wtedy, kiedy jego nie było, woląc choć tak pomóc, tak z nim być, niż uczestniczyć w zabawach innych. I pewnie znów... nie spotkaliby się wcale, gdyby wtedy nie przeraził się, nie stracił sił i nie przyszedł zbyt szybko, gdyby tak bardzo, tak boleśnie... nie potrzebował wtedy pomocy...
Jej musiało być łatwiej, dla niej to nie było wyłącznie teraz, przez cały ten czas wiedziała, kim jest, a teraz mogła czuć po prostu, jakby go w końcu odzyskała, jakby ktoś oddał jej odebrane niemowlęciem dziecko, prawie dorosłe, trochę obce... choć nie, nie obce, obcym było dawniej, kiedy patrzyła z daleka na kamieniejące, obojętniejące, uczące się kłamstw dziecko z pałacu, więc teraz chyba było tylko własne, takie dokładnie jak pragnęła. Nie musiała się już przecież bać i rozpaczać, kim się stanie, bo po wszystkich tych wichrach, mękach, burzach, znów był pewnie bliższy raczej sobie z tamtych dni, gdy byli jeszcze razem, niż tej uczącej się zła, cynizmu i rozgoryczenia istocie, jaką stawał się, gdy go z nią, a więc i z ludźmi, z uczuciami, rozdzielono. To miłość go tego nauczyła, tak jak wtedy, gdy uczył się jej zwyczajnie, naturalnie, dzieckiem, czując tylko bicie serca i dotyk. Zabrano mu miłość i ciepło i wrzucono w pustkę, ale teraz nauczył się ich znowu, więc to wszystko przedtem... nie było już takie ważne. Było smutne, ale nie zniszczyło niczego.
Jemu nie było tak łatwo pojąć tego, co się stało, może od zbyt niedawna wiedział, że ma do niej prawo, może za bardzo czuł się wygnańcem... A jednak budząc się tamtego ranka z głową na jej kolanach, tak dokładnie jak zasnął, nie czuł się obco, nie czuł, że oszukuje, czuł się po prostu właśnie tak, jak zagubione, ale przygarnięte bez wahania dziecko.
To była jednak ulga, odnaleźć wśród całego tego bólu i odrobinę ciepła, poczuć, że komuś tak na nim zależy. Już naprawdę coraz mniej się bał, to wszystko tak pomogło... Może stąd jedynie znalazł siły, by podjąć jednak wyzwanie i spróbować walczyć. Lżej było czuć... że ma się matkę. Nawet jeśli nie umiał tego tak zwyczajnie, po ludzku poukładać od nowa, spokojnie.. Nie powinien się bać, bo wiedział, że dla niej po prostu tak jest i zawsze było... A jednak cień tamtej okrutnej, lodowatej kobiety, w której szukał dzieckiem matki i która tak bezwzględnie go odepchnęła, niemal zabiła... niszczył w nim wszystko. Nie wiedział, jak z tym sobie poradzić.
Ale... i tak było o wiele lżej. Wiedział, że gdzieś ma oparcie... że jeśli przegra grę, którą podjął i... straci go... To coś silnego, naprawdę silnego... przy nim nadal pozostanie. Tylko dlatego zdołał opanować ten paraliżujący lęk, zmniejszyć nie, ale przynajmniej - opanować. Bez tego nie zniósłby bólu, jaki przynosił mu strach przed jego utratą... no i po prostu cała ta gra... To udawanie.
Karina tym przerażał... On nie mógł pojąć, jak można udawać w ten sposób... I choć był po jego stronie... to z pewnością przypominało mu to czas, w którym te gierki stosował w nieporównanie ohydniejszym celu. Nie mógł tego akceptować...
Rozumiał to, nawet tego nie wymagał. Ale szukał wsparcia, potrzebował go po prostu... Nie miał wielu bliskich osób i niewielu zdecydował się o tym powiedzieć. Właściwie to wiedzieli tylko Karin i Inapan... i Althi. Choć jej nie mówił, po prostu dostrzegła to, spojrzała na niego, nie zaprzeczył. Więc Inapan mówiła przy niej, nie przejmując się ich sekretem. Nie potrzebował zresztą robić sekretu, chociaż... chociaż czuł, że i ona jakoś niechętnie na to patrzy. Może i jej przypominało to tę dawną grę złudzeń, która jeszcze bardziej wszystko między nimi zagmatwała.
Właściwie to tylko Inapan trzymała do końca jego stronę, cóż... to ona go do tego popchnęła. Ale miała rację... to zaczynało jakoś działać. W końcu zwrócił na siebie jego uwagę, w końcu on częściej patrzył w jego stronę, w końcu się do niego znów odzywał, przychodził do niego...
Nie przerwał gry... nie pozwolił mu się zbliżyć na powrót i... nie zamierzał. Nie tak od razu. W końcu nie był czymś co można odstawić na półkę i zaraz potem wziąć sobie raz jeszcze. Może mu trochę odpłacał... chociaż nie. Nie, po prostu chciał umocnić zwycięstwo, upewnić się co do niego, wiedzieć... że odzyskał go na dobre, zupełnie. Trochę zachwiać ich układem, zapomnieć o wzajemności, zmusić, żeby on musiał o niego zawalczyć, poczuć, że nie ma go na zawsze, że nie jest gotów na każde jego skinienie...
Przecież... to on w końcu postąpił nie tak, opuścił go, zmusił do tęsknoty. Żeby wszystko wróciło do normy, przez chwilę musiał mieć zupełną przewagę, więc znów musiał stać się kimś na kształt dawnego Avae Cern Cascavel, zamigotać demonem, niezdobytym, prowokacyjnym, nienależącym do nikogo. Tylko wtedy mógłby bez strachu znów potem stać się po prostu Avae... i kochać go. Na razie... nie mógł sobie na to pozwolić. Walka ma swoje prawa.
I dlatego bywa taka trudna... Unikał go, żeby on za nim tęsknił, irytował się, szukał go bezskutecznie i na nic już innego nie zwracał uwagi, wciąż go daremnie szukając wzrokiem... ale i dlatego, że ta gra prowadzona w inny sposób zwyczajnie stałaby się zbyt trudna. Nie mógłby tak niezachwianie trzymać dystansu, przyciągać go i zaraz potem odpychać, być obok i zachowywać swoją wyższość, chłód, władzę, gdyby to trwało nieustannie, bez wytchnienia. I tak bolało... nawet w tych krótkich chwilach spotkań, na jakie dozwalał. Ciężko było widzieć w nim znów to dawne pragnienie i fascynację... i odtrącać go, odsuwać się, nie pozwalać sobie na tę ulgę, uspokojenie, miłość. Wiedział, że musi być silny, chcąc tę bitwę wygrać, ale łatwe to nie było. I tylko tyle... nic więcej.
"Godząc się" z Althi zyskał dla siebie nową przystań, zaleczył coś z przykrej przeszłości. Czuł się mniej samotny, no i u niej... on go nie szukał. Nie wiedział nic o tym... Z własnej winy. To on go odepchnął i on nie interesował się tym, co się z nim dzieje, jego uczuciami, losem, wszystkim tym, co starał się sobie na nowo poukładać... Nie, zdecydowanie nie miał powodów, żeby czuć skrupuły, ta walka była usprawiedliwiona. Nie zamierzał "gniewać się" przecież do końca życia, chciał tylko na nowo przykuć jego uwagę... odzyskać go. W tym... nie było nic złego.... Nie było przecież... Nie mogło być...
- Czemu tak nie chodzisz? - szepnął cicho, przesuwając dłonią po gładkich, jasnych włosach. - Wyglądasz ładniej.
- Nie jestem młodą dziewczyną, dziecinko... - powiedziała z rozbawieniem.
- Jesteś.
- Raczej nie.
- Więc ja nie jestem dziecinką... - Uniósł brwi.
- Ty zawsze będziesz, nosiłam cię na rękach... - powiedziała łagodnie. - Nie możesz naprawdę urosnąć.
- Wyglądasz jak dziewczyna - mruknął uparcie, spuszczając mimowolnie wzrok i wyrównując zagięcie materiału na jej ramieniu.
- Mam wnuki...
- I trzydzieści pięć lat - przerwał niecierpliwie. - Wyglądasz jak dziewczyna. Tylko... kiedy ścieśniasz włosy, wyglądasz chłodno. Nie lubię... kiedy tak wyglądasz. - Przymknął oczy. - Tak... tak jak teraz to... łatwiej... Bałem się ciebie. Tak nawet o tym nie pamiętam.
- Kiedy byłam twoją matką, czesałam się jeszcze jak dziewczyna - szepnęła nagle.
- Już ją nie jesteś? - zapytał cicho, czując znów pod powiekami tę niepokojącą wilgoć.
- A mogę? - szepnęła matowo.
- A można... przestać być? - uśmiechnął się przez łzy, patrząc teraz w ten smutny błękit z niepewnym, choć prawie przeczącym od utajonej prośby wahaniem.
- Moje... małe kochanie... - Wstała lekko, śmiejąc się urywanie i przytulając do siebie jego głowę. - Taki jesteś... Jak ty byś miał przestać być dzieckiem... Tak się cieszę, że... wróciłeś do mnie. I tak mi... żal, że... płacząc... - wyszeptała z trudem i usiadła razem z nim, ocierając mu delikatnie policzek. - Kocham cię, chłopczyku... Dziękuję, że... możesz tego jeszcze chcieć...
- Za co mi dziękujesz? - uśmiechnął się znów blado. - Co jest takiego nadzwyczajnego w tym, że akceptuje się czyjąś miłość? To nic trudnego.
- Mylisz się... - Przymknęła oczy, powoli kręcąc głową. - To czasem... bywa bardzo trudne.
- Myślisz, że można by nie chcieć miłości? - uśmiechnął się z powątpiewaniem.
- Miłość może być niepotrzebna... gorzej, może być niepożądana - szepnęła, całując delikatnie jego palce. - Może nawet budzić nienawiść... - Przymknęła oczy.
- Trzeba by być skończonym łajdakiem, żeby kogoś znienawidzić za miłość. - Odwrócił wzrok.
- Nie... nieprawda... - uśmiechnęła się. Popatrzył na nią niepewnie i lekko wzruszył ramionami, pochylając głowę.
- Nie rozumiem.
- Może to dobrze, kochanie - szepnęła. - Pewnie tak... Myślę, że... nawet na pewno. - Pogłaskała delikatnie jego policzek, z czułością wymuszając spojrzenie.
- Jak miałbym rozumieć? Bardzo długo w ogóle nikt mnie nie kochał... - powiedział cicho i przymknął powoli oczy. - Byłbym głupcem odtrącając miłość... Potworem gardząc nią. Marzyłem przecież... żeby ktoś mnie kochał choć trochę... nawet i z litości... - wyszeptał zdławionym głosem. - I znikąd... Wszędzie czułem tylko chłód, obcość, niechęć... i nic dziwnego, ale... ale to, że to było usprawiedliwione nie znaczy, że... nie bolało.
- Nie chce mi się w to wierzyć... - uśmiechnęła się blado.
- W co?
- W to... że ty naprawdę wierzysz, że to jest "usprawiedliwione". Nie pierwszy raz tak mówisz, ale mi... nie chce się w to wierzyć...
- Nie kłamię... - westchnął, odwracając wzrok.
- Nie mówię, że kłamiesz, kochanie... - powiedziała bardzo łagodnie, delikatnie zwracając ku sobie jego twarz. - Po prostu nie chce mi się w to wierzyć... Nas... No dobrze, może i... jakoś... choć... Ale... oni? Ich też chcesz usprawiedliwić? - Przymknęła oczy. - Czym?
- Tacy byli... - wyszeptał.
- To nie jest usprawiedliwienie.
- Nie wiem... Może i nie... Ale ja zawsze myślałem o sobie... myślałem o sobie...
- Same głupstwa.
- Yhm... - uśmiechnął się.
- Nie, Avae... Nie. Nie pozwolę ci znów pleść takich rzeczy, już się ich od ciebie nasłuchałam - powiedziała stanowczo, milknąc na pewien czas i kończąc ściszonym głosem. - Ja wiedziałam jaki jesteś, kiedy pierwszy raz na mnie popatrzyłeś. Bałam się tylko, że to w tobie... zniszczą. Tylko o to, kochanie.
- Jak to dziwnie słyszeć od ciebie... - szepnął tylko niepewnie. - Wierzyć się nie chce, że ty naprawdę... - Popatrzył na nią z tkliwym uśmiechem. - To tak... trochę jakby... Przecież... do niedawna byłem pewien, że mnie... - zawahał się.
- Że cię nienawidzę... - dokończyła spokojnie.
- Nie, raczej... Nie wiem. Po prostu bałem się ciebie... ciebie jednej, prócz... - urwał z westchnieniem i oparł głowę na jej ramieniu. - Ale jakie to ma znaczenie... Przecież tu przez całe lata każdy się wydawał komuś kimś innym... Jakby poustawiali między nami czarodziejskie zwierciadła. Dopiero teraz tak... pomału... można odkryć, jak było naprawdę. Ale... nie wszystko trzeba. Nie każdy powinien znać całą prawdę... - powiedział zamyślony. - Za dużo to by mogło zniszczyć... Bo ona zawsze będzie taka... taka... Nie da się zrozumieć pewnych rzeczy... teraz. Tak inaczej...
- Chcesz dobierać fragmenty prawdy dla każdego z osobna i decydować co kto powinien wiedzieć? - Uniosła brwi.
- Dlaczego tylko ja? - uśmiechnął się.
- Ja wolę, kiedy jest tak jak teraz... - wyszeptała, przesuwając dłonią przez jego włosy.
- Ja też... - Przechylił lekko głowę. - Ale są takie rzeczy, którymi... mógłbym zrobić większą krzywdę... niż gdybym ich nigdy nie zdradził... więc postaram się ich nie zdradzić. Po co? Nikomu to... w niczym nie pomoże...
- Może cię rozumiem... - powiedziała z westchnieniem. Zanim zdążył odpowiedzieć, do pokoju niemal wbiegła Inapan i obdarzając ich oboje zabawnie głośnymi całusami, opadła zadowolona na fotel, nie zwracając uwagi na zatroskane i nieco niezadowolone spojrzenie matki.
- Cudnie jest, Avae, mówiłam, że zadziała! - roześmiała się, opierając głowę na łokciu.
- Co robi? - szepnął niepewnie.
- Nie bój się, nie, na razie się nie wiesza. - Mrugnęła.
- Inapan... - Popatrzył na nią z pewnym wyrzutem.
- Oj, daj spokój! - Machnęła ze śmiechem ręką. - Jeszcze parę dni i będziesz mu mógł z czystym sumieniem ukoić tę desperację, nie przejmuj się, troskliwcze... Miłość miłością, ale trochę "turbacji" dobrze twojemu księciu zrobi... - uśmiechnęła się do niego. - Nie odzyskasz go na dobre, nie miażdżąc przedtem wroga i nie odzyskując całej uwagi dla siebie... Nie bądź taki śmiertelnie sprawiedliwy i miłosierny, co? Wygrywasz, więc się nie cofaj bez ostatecznego zwycięstwa. A jest bliskie, Avae... - Przymrużyła powieki. - Bardzo bliskie...
- Tylko że ja też za nim tęsknię... - Przymknął oczy. - I to dłużej.
- Oho, słabniemy... - Uniosła brwi. - Nie daj się tak...
- Nie o to chodzi, po prostu...
- Szaleje za tobą! Tym się pociesz.
- No to może już wystarczy? - spytała nagle Althi.
- Oj, mamuś... - jęknęła Inapan. - Nie podkopuj mu morale... I tak wymięka na pierwsze spojrzenie pięknych oczu swojego ideału...
- Nie kpij ze mnie - mruknął.
- Nie kpię, nie kpię... - roześmiała się, znów cmokając go w policzek. - Idę... zobaczę co robi.
- Bawi cię to? - westchnął.
- Głuptas, chodzi o korzyści strategiczne... - wyjaśniła pobłażliwie. - Lecę i zaraz wracam z relacją, bo tam się akcja rozwija dość ciekawie... Potem szczegóły - zachichotała, wstając energicznie z fotela. - Potrzymam was w niepewności... No pa! - Skinęła promiennie dłonią, znów wychodząc z pokoju. Avae pokręcił głową i zapatrzył się na własne buty w dziwnie ciążącym milczeniu, które zapanowało po odejściu radośnie wręcz rozćwierkanej Inapan. Ta cała "rozgrywka"...
- Myślisz, że źle robię? - spytał po chwili cicho. Kobieta spojrzała łagodnie na jego zamyśloną twarz, na którą osunęły się czarne włosy, sprawiając wrażenie czegoś zupełnie bezradnego i odwróciła na moment wzrok, milcząc przez jakiś czas.
- Nie wiem... - odparła wreszcie spokojnie, znów patrząc na niego z powagą. - Nie wiem. Ale to niebezpieczne zabawy, trzeba w nich uważać. Jeśli przesadzisz, to narobisz więcej złego niż ten twój "wróg". Avae, on cię kocha... Może zaczął tracić nadzieję, może nie mógł już znosić przemęczenia i rozpaczy, ale... ale nie wiem, czy to, co wy dwoje wymyśliliście, to najlepszy sposób walczenia z takimi rzeczami... Choć... jakimś jest... Po prostu nie przesadź. Tylko tyle... Nie zrań go i nie zniszcz tego, co jest między wami, bo będziesz cierpieć gorzej, niż gdyby to on cię zostawił.
- On się nie przejmuje tym, że mnie rani - powiedział chłodno, wzruszając ramionami.
- W miłości przekrzykiwanie się winami nie jest najmądrzejsze... - uśmiechnęła się. - Nawet... zwłaszcza, gdy jest takie kuszące. Poza tym... Avae, on tak naprawdę nie zrobił ci przecież nic złego. Tyle czasu przesiadywał przy tobie bez słowa skargi, a ty go coraz częściej traktowałeś jak rekwizyt, skupiając się tylko na swoim rozgoryczeniu. Nie mówię, że specjalnie... ale tak było. Przecież dalej jest z tobą... a to, że szuka chwili wytchnienia to... Avae, nie ma w tym nic dziwnego. Nie porzuca cię jeszcze tylko dlatego, że przebywa jakiś czas z kimś innym. Przecież wie, że nie jesteś sam, że masz opiekę, przyjaciół... Lepiej, że pozwala sobie na odrobinę odpoczynku, niż miałby w końcu stracić cierpliwość przy tobie. Tak pewnie czuje... i ma rację. Nie można od nikogo wymagać, żeby miał nieskończone pokłady sił. I nie wydaje mi się, żebyś ty mógł tego wymagać od niego, nawet chcieć... skoro tak bardzo go kochasz... Musisz się przecież martwić o niego, nie uwierzę, że nie obchodzi cię to, co mu grozi... Więc... chyba po prostu o tym nie pomyślałeś...
- O czym? - szepnął.
- Nie jestem przekonana, czy... aby na pewno wziąłeś pod uwagę to, że Nissyen jest chory psychicznie... Nie uśmiechaj się tak, Avae... - westchnęła ze smutkiem, patrząc mu poważnie w oczy. - Nie bądź taki cyniczny, ironiczny... Tacy są ludzie zgorzkniali... a ty jesteś za młody, żeby być zgorzkniałym. Za wiele masz prawa do nadziei... - Ujęła delikatnie jego dłoń. - Ja... wiem, o co ci chodzi... Uważasz, że po wszystkim co przeszedłeś, to nie jest rzecz "do zapomnienia"... prawda? - spytała z westchnieniem, poprawiając mu lekko włosy. - Ale mam wrażenie, że ty pamiętasz o tym... nie chcę powiedzieć "kiedy ci wygodnie", ale wtedy... wtedy, kiedy to uderza w ciebie. A powinieneś też o tym pamiętać wtedy, kiedy tak wiele od niego wymagasz, mimo tego, że przecież powinieneś sobie zdawać sprawę, czym taki koszmarny wysiłek może grozić w jego przypadku... Skoro go kochasz, to przecież musisz się o niego troszczyć. Naprawdę... chciałbyś, żeby on znosił potulnie całe to cierpienie, jakie na niego teraz spadło, nawet nie próbując pomóc choć odrobinę i sobie, nie tylko tobie? Cały czas był taki czujny, uważny, gotowy na każde skinienie, które i tak nie następuje, bo tobie nie chce się zrobić nawet czegoś takiego? I żeby nigdy, nawet na chwilę, nie pozwalał sobie na wytchnienie, najmniejszą przerwę? Naprawdę byś tego chciał?
- Nie wiem... - Przymknął oczy.
- A przecież on tego nie zrobił... Nie pozwalał sobie na odpoczynek, był przy tobie cały czas... I dopiero, kiedy zjawił się Avila, pozwolił sobie na to, żeby cię na trochę zostawić i to nie samego... tylko z przyjaciółmi.
- Ale on... - Spojrzał na nią niespokojnie. - Przecież on go po prostu... uwodzi. Althi, przecież nie nazwiesz tego inaczej! Na odległość widać czego on chce, o co mu chodzi! Avila...
- A to na Avili ci zależy? - spytała z uśmiechem.
- Althi... - powiedział z wyrzutem.
- Nissyen jest dorosły. Nie zdradzi cię tylko dlatego, że ktoś tego chce. To on musiałby tego chcieć. Tak myślisz? Nie ufasz mu?
- Ja... nie wiem... - szepnął, przymykając powieki. - Ufam... chcę ufać. Ale się boję... Po prostu się boję i nic na to nie poradzę. Byłem... inny, kiedy mnie pokochał... Może dla niego... to już nie jestem ja - powiedział z bólem.
- Nie bądź niemądry... - uśmiechnęła się, łagodnie głaszcząc go po włosach.
- Przepraszam cię, ale... ale chyba po prostu jestem niemądry - powiedział z goryczą. - Nie umiem... wierzyć, że wszystko będzie dobrze. On mnie ignoruje, cały czas przebywa z tamtym... woli jego ode mnie! A przecież... - wyszeptał ze łzami w oczach. - Ja dla niego... Co ja mogę poradzić na to, że zrobiłem się... nudny? - spytał z rozżaleniem. - To nie moja wina. Nie umiem być pogodny, śmiać się, żartować i promienieć, kiedy wszystko... boli. Kiedy cały świat wydaje mi się koszmarem. Więc... więc wolę już... spróbować zawalczyć, chociaż tak, chociaż oszukując... to trudne, boli i... ale tak umiem. W tym mam wprawę... - zaśmiał się nerwowo. - On musi... znów woleć mnie...
- Ciebie, czy tego, kogo udajesz? - spytała poważnie. Avae przygryzł drżącą wargę, patrząc jej w oczy z zupełną bezradnością. Westchnęła, kręcąc pomału głową i przygarnęła go do siebie, całując w czoło. - Dziecko, dziecko... zrobisz jak chcesz. Zresztą... nie bój się, on cię zna... Będzie kochać w tobie wszystko. To też... to też coś z ciebie. Pewnie nie będzie kochać tego "demona", ale będzie kochać to, jak go stwarzasz... - uśmiechnęła się. - Te twoje czary, przekorę, upór, talent, urok i wolę walki. Będzie, nie martw się, pozna co jest twoje... Poza tym... Moja nieznośna córeczka ma rację, w małej prowokacji nie ma niczego złego... Przynajmniej dopóki mieści się w granicach uwodzenia. To nie twój wróg, tylko ktoś kogo kochasz, więc nie drocz się bez potrzeby, nie rań, nie upokarzaj, nie odpychaj, a poza tym walcz sobie jak chcesz.
- On... on w końcu mnie dostrzega... - szepnął, podnosząc wzrok i wpatrując się w nią. - Zauważył mnie wreszcie, a przecież... przecież nie zwracał na mnie uwagi... ja... muszę go odzyskać. I zrobię to... zrobię. Muszę...
- Dziecinko... - Pokręciła głową, poprawiając mu włosy. - Przecież ja ci wcale nie mówię, żebyś przestał, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - uśmiechnęła się. - Nie sądzę zresztą, żeby ktokolwiek mógł zdecydować za ciebie. Proszę cię tylko... żebyś uważał. I o nic więcej.
- Uważam. - Wzruszył ramionami. - I nie sądzę, żebym się posuwał za daleko... Nie podałem Avili trucizny... - mruknął zjadliwie.
- Na razie... - zachichotała Inapan, przewieszając się nagle przez ramię matki. - Mamuś, nie stresuj Avae. Wiemy, co robimy i sukces jest nasz! - Mrugnęła do niego.
- Miejmy nadzieję... - westchnęła.


To nie był pierwszy raz, ani pierwszy dzień, ani pierwsza taka dziś sytuacja. A jednak tym razem on nie pozwolił mu odejść, a raczej nie pozwolił na dobre, tym razem poszedł za nim niemal od razu i w ten sposób nie udało mu się ukryć na tyle, żeby się uspokoić, zebrać siły, opanować. Musząc grać nadal, kiedy siły już dawno się skończyły, z trudem panował nad rozdrażnieniem, słowami... w ogóle sobą. Był na niego wściekły, choć przecież było do przewidzenia, że on w końcu tak zrobi i w gruncie rzeczy... o to właśnie chodziło przecież w tej grze, miał go pociągać coraz bardziej, więc on musiał w końcu przestać dawać za wygraną, musiał pójść za nim od razu i pewnie nawet wepchnąć go do ich pokoju tak jak teraz.
A jednak rozgniewało go to na tyle, że nawet nie słuchał jego słów, i tak zresztą dość nieskładnych, bo i on nad sobą nie panował. Mimo to przewaga była po jego stronie, choć o tym nie wiedział, bo on był przecież tylko wyprowadzony z równowagi, podrażniony... Sam... był już na skraju wytrzymałości, udając tak długo i nie mogąc teraz nawet na chwilę odetchnąć, uspokoić się, odzyskać wyczerpanych sił... i dlatego jeszcze bardziej był na niego gniewny.
- Po co mnie tu właściwie... - odezwał się w końcu poirytowany.
- Musimy porozmawiać - przerwał mu siląc się na spokój.
- Porozmawiać? - zaśmiał się. - To tak się to teraz nazywa?
- Przestań się zachowywać jak... - urwał gniewnie.
- Jak? - podsunął z krzywym uśmieszkiem.
- Przeciągasz strunę, Avae... - Przymknął oczy.
- No popatrz... Serio? - zakpił. - A co ja takiego robię?
- Zachowujesz się obrzydliwie... - powiedział zimno, odwracając się, bo z trudem już nad sobą panował.
- Ja? Wiesz co... - Pokręcił głową, opierając się dłońmi o blat i patrząc na niego spod uniesionych brwi. Nissyen z niechęcią obejrzał się na niego przez ramię, wahając się czy podejść.
- Posłuchaj mnie... - zaczął cicho.
- Nie mam ochoty... - powiedział śpiewnie, uśmiechając się przekornie. - Darujmy sobie te piękne wstępy i przejdźmy do sedna. Znamy się na tyle, że nie musimy niczego udawać, prawda? Ja widzę, kotku, że ci się ostatnio szalenie w spodniach pali, aż za dobrze widzę, ale masz chyba na tyle przyzwoitości, żeby uwzględniać i moje zdanie? Otóż ja, słońce, nie mam ochoty być na każde twoje skinienie. Masz za to całą furę innych chętnych, więc po co ci ostatecznie jestem ja? - zapytał z drwiną.
- Skończyłeś? - odezwał się chłodno, przymykając powieki.
- Owszem, skończyłem. - Odepchnął się gniewnie od stołu i chciał go wyminąć, ale Nissyen gwałtownym ruchem oparł dłoń na jego ramieniu, uniemożliwiając mu nawet krok. Chłopak spojrzał na niego z wahaniem, nie odzywając się, kiedy spotkały się ich spojrzenia, ale chwyt zelżał po chwili i dłoń cofnęła się, pozostawiając po sobie jednak boleśnie wyczuwalne naprężenie skóry. Avae uśmiechnął się nieznacznie, zerkając na niego kątem oka.
- No i? To wszystko na co cię stać? - spytał wyzywająco. Nissyen zacisnął zęby, nie patrząc na niego.
- Przestań, Avae... - wycedził.
- Bo co? - zaśmiał się obelżywie, odwracając do niego plecami. - Próbuj przestraszyć kogo innego, ja mam gdzieś twoje groźne spojrzenia, wiesz? Co ty... puść - syknął, kiedy on mocno chwycił go za łokieć i odwrócił brutalnie do siebie.
- Najpierw posłuchasz, co mam ci do powiedzenia... - powiedział powoli. Avae zmarszczył brwi i wyszarpnął mu rękę, uniósł lekko głowę, patrząc na niego z rozdrażnieniem.
- A co ty możesz mi mieć do powiedzenia?
- Avae...
- Co Avae? - przerwał mu opryskliwie. - W Helmand znajdziesz sobie niejedną dziwkę, czemu akurat ja ci jestem potrzebny do szczęścia? - zakpił. - Gaś swoje żądze z kim innym, ja cię nie chcę. No co, zmusisz mnie? Jestem twoją własnością, tak? Ale wciąż ci mogę odmówić... - syknął. - I właśnie to robię, więc daj mi spokój! - Odepchnął go ze wzgardą, ale zupełnie już wyprowadzony z równowagi mężczyzna pchnął go na łóżko i unieruchomił swoim ciężarem, przygważdżając boleśnie jego ręce. Spojrzał w oczy chłopaka, na wpół zirytowane, na wpół drwiące.
- I co teraz? Zgwałcisz mnie? No dalej! - zaczepnie odezwał się Avae, uśmiechając się szyderczo. Nissyen patrzył przez chwilę na jego twarz, nie odzywając się nawet słowem, ale rysy stwardniały mu powoli i puścił go, wstając z ledwo tłumionym gniewem. Ruszył do drzwi i z wściekłym ich trzaśnięciem zostawił go samego.
Avae rozchylił lekko usta, oddychając nierówno, ale przygryzł zaczynającą drżeć wargę. Przymknął oczy i przekręcił się na bok, obejmując się mocno ramionami i wyrównując powoli oddech. Co teraz? Zagalopował się i to... Przecież wiedział, dokąd on mógł teraz pójść. Wiedział... No i? Za późno... żeby cokolwiek już cofnąć...


Poszedł prosto do jego pokoju i wszedł bez pukania, nie witając się z nim nawet, kiedy podniósł na niego zdziwiony wzrok, wstając powoli od stołu i zanim się zdążył odezwać, chwycił go bez słowa za kark, przyciągając do swoich ust. Avila jęknął, nie otrząsnąwszy się jeszcze z zaskoczenia, ale niemal natychmiast objął go, ciągnąc za sobą i przewracając na łóżko. Nissyen zsunął pocałunki na jego szyję i udało mu się w końcu z trudem złapać oddech.
- Ostro gramy, co? - Avila zaśmiał się urywanie, otaczając ramieniem jego szyję. Roześmiał się znów, nie doczekawszy się odpowiedzi i gorączkowo pomógł mu uporać się z zapięciem swojej koszuli, jednocześnie przesuwając pomału językiem po jego skroni. Wsunął dłonie w jego włosy, przyciągając go do siebie mocniej i oddychając nierówno. Przymknął oczy, rozsuwając kolana i mocno ścisnął jego biodra udami, zsuwając jednocześnie prawą dłoń na jego plecy i wsuwając ją pod poluzowaną koszulę; wyczuł jednak jak jego ciało nieruchomieje przy nim powoli.
- Co? - spytał z trudem. Nie odpowiedział mu, nie poruszając się przez chwilę.
- Nie mogę... - szepnął w końcu.
- Daje się zauważyć... - uśmiechnął się kątem ust. - Coś nie...
- Przepraszam, to po prostu... bez sensu. - Usiadł, oddychając głęboko i odwrócił wzrok.
- No nie no... - mruknął. - A już myślałem, że w końcu zmądrzałeś... Coś jest ze mną nie tak, czy co?
- Przestań... - westchnął, uśmiechając się blado i wstał z łóżka, podchodząc do stołu. Wyrównał powoli leżącą na nim serwetę i obejrzał się przez ramię. - Nie obraź się, Avila, ale ja... potrzebuję Avae. Przyszedłem do ciebie, bo nie mogłem mieć jego i... w ogóle... - Przymknął oczy, odsuwając krzesło i siadając zmęczonym ruchem. - Ale ja nie mogę... po prostu skorzystać z zastępstwa. To mi nic nie daje... To używanie smyczka do gry na fortepianie.
- Dzięki za nieobraźliwą metaforę - roześmiał się, ale przyjrzał mu dość melancholijnie. - Z ciebie już w ogóle skorzystać nie można, co takiego jest w tym dzieciaku, co? - spytał z westchnieniem. Nissyen spojrzał na niego niechętnie, odwracając zaraz wzrok i milcząc dłuższą chwilę.
- Nie wiem... - odpowiedział w końcu bezmyślnie.
- Nie wiesz... - westchnął, opierając głowę na łokciu. Nissyen popatrzył na niego i oparł łokcie na stole, powoli kryjąc twarz w dłoniach.
- Dlaczego to wszystko... czemu tak się dzieje?
- Jeśli po raz kolejny przyszedłeś tu ronić łzy, bo nie rozumiesz, czemu twój skarb najmilszy nagle znów cię traktuje jak popychadło, to na mnie nie licz. Wyczerpał mi się zasób pocieszeń, to przypadek beznadziejny.
- Przestań... - szepnął.
- Bo co?
- Bo ja go kocham...
- Klęska... - mruknął. - Opamiętaj się!
- Nie bawi mnie to... - powiedział chłodno, podnosząc na niego wzrok.
- Yhm, właśnie... - westchnął, poprawiając się lekko i zakładając ramiona na karku. - Późno już....
- Owszem, późno... - odparł matowo. Avila westchnął znów, kręcąc powoli głową.
- W pewnych sytuacjach...
- Avila, o co ci znów chodzi? - spytał ze zniecierpliwieniem.
- Za wiele mi z ciebie dziś nie przyjdzie! - zaśmiał się. - Po co mamy ściągać na siebie gromy, nic z tego nie mając? Pokłóciliście się, z daleka widzę... Atmosfera tu plotkarska... A ja tu i tak jestem znienawidzony... niemal jak uwodziciel cudzych mężów... - uśmiechnął się szeroko.
- Co? - spytał zaskoczony.
- Ech, Nissyen, Nissyen... - westchnął. - Podkopujesz moją samoocenę... ale nic. Uparłeś się na tego swojego dzieciaczka i nie chcesz nic innego, więc...
- Denerwujesz mnie, kiedy zaczynasz uprawiać swoje niejasne przemowy - powiedział niecierpliwie, wstając nerwowo i podchodząc do okna.
- Wiem, wiem...
- Skoro wiesz, to je sobie odpuść.
- Yhm... Nie będzie na ciebie zły? - uśmiechnął się zagadkowo. Nissyen spojrzał na niego ze zdziwieniem - Że tu tak siedzisz? - uściślił z rozbawieniem. Nissyen przygryzł wargę i znów odwrócił wzrok.
- Nie wiem.... - powiedział cicho.
- Ha! - Avila uderzył dłonią o swoje udo. - Wiem w czym tkwi haczyk! Ciebie po prostu kręci to, że nigdy nie wiesz!
- Nie wygłupiaj się... - Wzruszył ramionami, opierając się o ścianę.
- Ale kochany, ja wiem co mówię! Leciałeś na mnie, bo jestem bezczelny. A na niego, bo nie jesteś w stanie przewidzieć, jak się zachowa. Ty po prostu uwielbiasz komplikacje.
- Przestań... - szepnął, przymykając oczy. - Ja... nie wiem... czemu on... Dlaczego on nagle zaczął się tak zachowywać? Czemu on mnie traktuje jak wroga?
- Może się gniewa - powiedział beztrosko. - Takie skończone ślicznotki bywają pazerne, widać za mało kwiatuszkowi poświęcasz uwagi.
- Ja? - uśmiechnął się z goryczą. - Wszystko bym dał, żeby tylko... żebym mógł cokolwiek... Ale znów jest tak samo. Cierpi, a mnie odpycha, wciąż... Jak ja mam mu pomagać, kiedy on... on zwyczajnie nie pozwala sobie pomóc. Cokolwiek robię, jemu to tylko przeszkadza. - Wzruszył ramionami, bez pośpiechu wracając do stołu i siadając przy nim.
- Daj spokój, słońce, ty zwyczajnie histeryzujesz... - Uniósł brwi. - Wszystko się da powiedzieć o tym małym, ale nie to, że jest w ciężkiej depresji. Dawno takiego przedstawienia nie oglądałem, jak to, co ten twój piękniś pokazuje ostatnio. Nawet Natti nie zwodzi-uwodzi tak skutecznie, nie wspominając już o wredocie, z jaką po całym popisie uwodzenia twoje niewinne dziecię każe ci iść precz. Bawi się tobą, koteczek, a ty mu na to pozwalasz i jeszcze mu współczujesz... Wiesz co... Nie sądziłem, że kiedyś tak wpadniesz. On robi z tobą, co chce.
- Wolałbym, żebyś nie mówił o nim w ten sposób - powiedział chłodno.
- Yhm... pilnuj, pilnuj dumeczki swojego kochaneczka. Ale to po prostu arogancki chłopaczek, który lubi się droczyć. Za bardzo się nim przejmujesz, a poza tym...
- Bzdury mówisz - uciął gniewnie. - Nie wmówisz mi, że nie słyszałeś, co on... Avae jest nieszczęśliwy, skrzywdzono go i on... nie może sobie z tym poradzić... - Spojrzał na dywan, którego wzory ledwo można było odróżnić w tym świetle.
- Daruj, ale sam widziałeś, jak się zachowuje. No powiedz, czy to jest zachowanie kogoś, kto cierpi?! Mnie się nie wydaje. Nawet jeśli twój śliczny paniczyk swoje przeszedł, to ma to dawno za sobą.
- To bez sensu... - Przymknął oczy. - Ledwie kilka dni temu... - urwał i spojrzał na niego badawczo. Przymknął powoli powieki, bawiąc się rąbkiem serwety. - Nie chcę... żeby on znów... bał się okazać, co czuje... - umilkł na chwilę, a potem wstał pomału. - Dobranoc, Avila... Wracam do niego. Muszę z nim porozmawiać.
- Musisz, to dać mu się znowu sobą pobawić najwyraźniej... - zakpił. - Powodzenia.


Usłyszał w końcu cichy odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi; nie był pewien, ile właściwie minęło czasu. Nie miał sił zapalić światła, żeby spojrzeć na zegar, zresztą nie chciał... żeby było jasno.
Nissyen kręcił się przez chwilę po innych pokojach, ale w końcu wszedł do sypialni, na moment zatrzymując się w drzwiach i chyba próbując dostrzec go w ciemności.
- Jednak wróciłeś? Trudna decyzja? - spytał z drwiącym odcieniem, ale ledwie odcieniem, za słabo maskującym smutek.
Nissyen popatrzył na niego, ale nie odpowiedział, obchodząc łóżko dookoła i kładąc się z drugiej strony. Milczał, ale po chwili wyczuł coś w nierówności jego oddechu.
- Avae... - szepnął.
- Byłeś u niego, prawda? - powiedział cicho, ale w jego głosie zabrzmiały łzy. Mężczyzna spojrzał na niego, niewiele dostrzegając w ciemności.
- U Avili? Byłem. I co z tego?
- Nie udawaj, czemu się mną bawisz? - wykrztusił, zachłystując się nagle płaczem, którego nie mógł już powstrzymać. - Poszedłeś do niego, żeby...
- To jeszcze nie znaczy, że to zrobiłem... - przerwał mu łagodnie. Po drugiej stronie wszystko ucichło.
- Nie? - dobiegło po chwili z ciemności i uśmiechnął się do tej mimowolnej dziecięcości, przysuwając się bliżej i nachylając do ledwo rysującej się w mroku twarzy. Otarł pomału wilgotne policzki, wtulając się poduszkę obok jego głowy i bawiąc się włosami, które znalazły się w pobliżu jego dłoni. - No i czemu go tak zawiodłeś? On wyraźnie na ciebie liczył - powiedział drwiąco.
- Dlaczego ty jesteś taki... - szepnął cicho, bardziej już błagalnie niż z tą goryczą, która zjawiała się przedtem. Mogąc go w końcu dotknąć, czuł się zupełnie inaczej... Tak nawet ranić nie mógł za mocno.
- Niby jaki? - zapytał z gniewem. - Ja niczego szczególnego w swoim zachowaniu nie zauważyłem.
- Avae...
- Nie wolno mi nawet wiedzieć, czemu nagle zmieniłeś zdanie? Chciałbym wiedzieć na przyszłość, czym zasłużę sobie na łaskę twojego zainteresowania - zakpił. - Jak dotąd... - umilkł pod jego spojrzeniem i odwrócił wzrok.
- Avae... - zaczął cicho. - Ja ciebie kocham i... nikogo na całym świecie poza tobą nie chcę, nawet jeśli tobie wydaje się to śmieszne. Nie rozumiem, czemu ostatnio... czemu tak się zachowujesz. - Usiadł na kraju łóżka, delikatnie ujmując jednak jego dłoń. - Czemu... traktujesz mnie w taki sposób, pomiatasz mną, odpychasz... Co ja ci takiego zrobiłem?
- Co? To właśnie, kochanie. Tylko to! - Poderwał się, jakby chciał wstać, ale siadł tylko obok niego, patrząc w drugą stronę. - Myślisz, że to przyjemne patrzeć jak zachwycony przesiadujesz z facetem, który z całych sił próbuje ci się władować do łóżka? - spytał agresywnie. - To ty mnie ignorujesz, ty mnie porzuciłeś, ty chciałeś... ty chodziłeś do niego, zamiast do mnie! I teraz opowiadasz mi baśnie, że mnie jednego na całym świecie kochasz i pragniesz! Daruj, nie wierzę! Po co się z nim... dlaczego? No dlaczego? Zostawiałeś mnie samego, a przecież ja... - urwał, przełykając ślinę i czując na twarzy łzy. - Nie mów mi teraz... że... to na mnie ci zależy... - wyszeptał wstając, ale nie zaprotestował, kiedy jego ręce ściągnęły go z powrotem. Nissyen posadził go na swoich kolanach i położył się z nim delikatnie, opierając brodę na czubku jego głowy. - Czemu nic nie mówisz... - odezwał się cicho.
- Myślę, kotuś... Myślę...
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytał z pretensją w głosie.
- Nie, kochanie... Nie... - uśmiechnął się, całując go we włosy. - Nie mogę tylko pojąć... jak ty... Koteńku, ty naprawdę pomyślałeś... że ja cię zamierzam... zostawić? - spytał z rozbawieniem. - Dla Avili?
- Bardzo śmieszne... - wyszeptał.
- Wybacz, ale... dla mnie trochę tak... - roześmiał się cicho, znów go całując. - Dzieciaczku, skąd ci przyszło do głowy... że...
- Zostawiałeś mnie, żeby być z nim. Cały czas. Dla mnie to jasne... - Przymknął oczy. Nissyen westchnął i pokręcił lekko głową, odsuwając się i kładąc obok, ale nie puszczając jego dłoni. Avae spojrzał za nim niepewnie.
- Jednym zdaniem moje maleństwo poczuło się zagrożone i postanowiło uwieść mnie na nowo... - uśmiechnął się z namysłem. - Słodkie. Tylko czemu moje maleństwo po prostu mi nie powiedziało, że coś jest nie tak? Choć nie, to że taka wcielona cudowność uważa za stosowne mnie uwodzić, mimo że już od dawna ma mnie u stóp, jest bezsprzecznie urocze, więc mój najmilszy koteczek może mnie uwodzić, kiedy tylko chce. Ale czemu moje maleństwo wybrało sobie akurat taki okrutny sposób i traktowało mnie jak śmiecia?
- Wcale cię tak nie traktowałem... - szepnął.
- No dobrze, może to i za mocne słowa. Ale bez wątpienia się ze mną droczyłeś i to w sposób dosyć wredny...
- Ale kiedy ja pierwszy raz przyszedłem, ty byłeś taki...
- No jaki?
- Zaskoczony...
- Koteńku, a co w tym dziwnego, że byłem zaskoczony, kiedy zszedłeś na dół po raz pierwszy od ponad miesiąca?
- Nie wiem... - wyszeptał bezradnie. - Ty chyba nawet... ucieszyłeś się, ale... ja nie pomyślałem wtedy, że... że to chodzi o mnie, to znaczy... Wcale nie pomyślałem, że ty możesz chcieć, że... że ty się cieszysz, że przyszedłem, bo... bo przecież przedtem ty wcale.... A ja się tak bałem... - szepnął ze łzami w oczach. - Naprawdę... i jeśli już nawet... pomyślałem coś, to, że to dlatego, że ja... że może teraz znów ci się... podobam, bo... udawałem, że... już nic mi... Bo przecież ty naprawdę wcześniej wcale nie byłeś zadowolony, że przychodzę, ty w ogóle mnie nie zauważałeś! Nie zwracałeś na mnie uwagi... - Otarł niespokojnie łzy z policzków, odwracając twarz. - Tylko z nim, ciągle z nim rozmawiałeś, śmiałeś się... Myślałem, że ty wolisz teraz jego... Bo ja się zrobiłem... nudny, męczący... Bałem się ciebie stracić... tylko tyle.
- Stracić mnie... - szepnął. - Avae, gdybyś ty mi... choć raz przez te wszystkie dni powiedział, że tobie jeszcze w ogóle na mnie zależy...
- Ja nie wiem... jak mogłeś myśleć... że nie zależy... - uśmiechnął się z goryczą.
- Niczego ode mnie nie chciałeś... - Przymknął oczy. - Gardziłeś... już nawet moją pomocą. Wiem, że... nie umiałem ci i tak pomóc... tak naprawdę, ale... przynajmniej chciałem. Miałem nadzieję... że to coś znaczy... Nie wiedziałem, że chodzisz za nami - dodał nagle. - Ale nie sądzę, żeby to była...
- Twoja wina? - wyszeptał. - Masz rację. Starałem się nie wchodzić wam w oczy. Nie chciałem, żebyście mnie zauważyli.
- Więc jak możesz...
- Mieć pretensje? - dokończył z niewyraźnym uśmiechem. - Bo chciałem... żebyś i tak wiedział... żebyś wyczuł... Sam nie wiem. Marzyłem o odrobinie magii. O miłości, która może i wie wszystko... Głupie. - Odwrócił twarz.
- Nie... - Pogłaskał delikatnie jego dłoń. - Nie, kochanie... Wcale nie głupie... I... przepraszam, że zostawiłem cię samego. Naprawdę... sądziłem, że nie jestem ci potrzebny. Inaczej... wytrzymałbym... Tak przynajmniej myślę... Taką... mam nadzieję.
Avae spojrzał na niego, na próżno szukając jego wzroku. Nie czuł już żadnego gniewu. Właściwie to... od dawna go już nie czuł. Wolałby, żeby to teraz na niego popatrzył pierwszy raz i zobaczył te łagodniejsze już rysy...
- Kocham cię - szepnął w końcu. - Wiem, że przesadziłem dzisiaj... - Ujął jego dłoń, przymykając oczy. - Nawet gdybyś mnie zdradził, to byłaby to tylko moja wina...
- Nie powiedziałbym... Póki co mam jeszcze wolną wolę - mruknął szorstko.
- Zwyczajnie bolało to, jak mnie traktujesz... Nie wiedziałem dlaczego...
- Przepraszam, kochanie, ja... nie chciałem ci sprawić przykrości - odezwał się niemal gorączkowo. - Przysięgam, kotku... Po prostu nie pomyślałem. Myślałem... czułem, że nie jestem ci taki potrzebny, irytowałem cię... Nie umiałem ci pomóc. Do niczego nie mogłem ci się przydać, znowu... Ty cierpiałeś, a ja... ja byłem bezradny - dokończył szeptem i usiadł nerwowo, odwracając od niego wzrok. Schylił głowę, milcząc jeszcze przez chwilę, ale w końcu spojrzał na niego z łagodnym smutkiem. - Avae, wszystkim dla mnie jesteś, kocham cię... a nie byłem w stanie nic dla ciebie zrobić. Wiem, że... to żadne usprawiedliwienie, ale... ja już nie miałem sił, tak długo.... Dziecinko, od tylu długich dni nie widziałem, żebyś był szczęśliwy, żebym ja mógł sprawić, że jesteś szczęśliwy, tyle dni ja nie mogłem czuć szczęścia... pozbawiony ciebie... Bo przecież teraz, już od dawna ty byłeś... a zanim to się stało... zanim to cię spotkało, ty w ogóle nie chciałeś mnie znać. Wiem, wiem, że cię skrzywdziłem, potwornie, okropnie, niewybaczalnie... ale... ale ja przecież... nie chciałem tego, gdybym tylko... ja za nic bym tego nie zrobił, kruszynko, przecież wiesz... Mam nadzieję, że wiesz... - Znów odwrócił wzrok, garbiąc się nieznacznie. Avae usiadł, wahając się czy dotknąć jego ramienia, chciał, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć i w końcu też spojrzał w bok.
- Ja... rozumiem, że dla ciebie to nie musi mieć... takiego znaczenia... - cicho podjął Nissyen. - Cierpiałeś przeze mnie. Nieważne, że bez mojej... nieważne jak to się stało. Ale ja... ja tylko... Cierpiałem po prostu. Ja też, kochanie... bardzo. Tak, że chwilami myślałem już, że... że nie wiem w ogóle... po co jeszcze żyję, skoro ty... skoro ty mnie już nie potrzebujesz, nie chcesz, gardzisz mną... Ja nigdy w życiu niczego naprawdę nie miałem poza tobą, niczego tak... cudownie, więc... więc nie mogłem sobie z tym... poradzić. Bolało, kiedy ty... nic nie mogło boleć bardziej... A potem... potem chcieli mi cię zupełnie odebrać, skrzywdzić cię, a ja... znów nie wiedziałem co robić... i teraz... teraz znów. Raz jeszcze, wciąż... Ty płakałeś, wciąż czułeś lęk, nie mogłeś spać... Poprosiłem ją o lek dla ciebie, a ty tylko piłeś to i piłeś, wciąż, a to w niczym nie pomagało, pozwalało tylko uciekać w sen, a ty już... niczego nie chciałeś poza snem, nawet nie wstawałeś z łóżka, nawet z nikim nie chciałeś rozmawiać... dla innych przynajmniej się zmuszałeś, a dla mnie... ale nie, nie o to mi chodziło przecież, żebyś się zmuszał dla mnie, udawał, nie, ja po prostu... po prostu marzyłem, że w końcu poczujesz się lepiej, a ty... ty niczym się nie interesowałeś, nic cię nie obchodziło, nic, nic ci już nie było potrzebne, nawet ja... Ja nie wiedziałem co mam robić, Avae... Nie chciałem cię opuścić, dziecinko, nie wiem czemu ty... Za nic w świecie bym tego nie zrobił. Ja tylko... ja tylko czułem, że... jeszcze trochę i... i coś się stanie, zupełnie stracę siły, rozum, wszystko... Nie miałem już sił patrzeć bezsilnie jak cierpisz, czuć się niepotrzebny, zbędny... Gdybym ja tylko wiedział, że... że ja mogę naprawdę coś dla ciebie zrobić, cokolwiek... Gdybym tylko... Wiem, że stchórzyłem, wiem, nie powinienem był... zostawiać cię z tym samego nawet na chwilę, ale... ale ja mógłbym już najwyżej przy tobie płakać, na nic więcej nie mogłem się już zdobyć. Nie chciałem cię opuścić... może... może pomyślałem, że ty sam... że niepotrzebnie ci się narzucam, że dobrze nam zrobi jeśli trochę... Przecież ja się bałem, tak samo jak ty, tak samo nie mogłem zwalczyć rozpaczy... Co dobrego tobie to mogło dać? Przecież musiałeś czuć, że udaję, kiedy nawet próbowałem się jakoś trzymać. Przepraszam, kochanie, ja naprawdę nie myślałem, że... że ciebie to zrani, że ci sprawi przykrość... - Obejrzał się wreszcie na niego i Avae odetchnął mimowolnie pod wpływem czułości tego spojrzenia. Przymknął oczy i oparł głowę na ramieniu mężczyzny, nie mówiąc nic, ale ujmując delikatnie jego dłoń i słuchając cichego brzmienia jego głosu. - Nie widziałem cię, koteńku, nie widziałem, że chodziłeś za nami, z ciebie jest taka myszka... - Nissyen uśmiechnął się słabo. - Skąd ja miałem wiedzieć, że ty gdzieś się tam przy nas kryjesz? W głowie mi nie postało, że ty po tym wszystkim możesz z własnej woli wyjść z pokoju, przyjść na dół, tu, gdzie tyle ludzi... tylko dlatego, że jesteś zazdrosny... - zaśmiał się mimo wszystko, patrząc na niego z czułością. - Kotku, kotku... zazdrosny, jak ja bym w ogóle mógł... myśleć choć... Diablę kochane moje śliczne, czy ty naprawdę nie wiesz, jaki jesteś cudny? Prawda, kiedyś tam, dwa czy trzy razy, ja i Avila ze sobą spaliśmy, ale to przecież... Dla niego miałbym ciebie stracić?
- On miał na ten temat inne zdanie... - szepnął, wzruszając ramionami. - Połykał cię wzrokiem.
Nissyen roześmiał się znów i położył się z nim dość ostrożnie, choć nie wyczuwał najmniejszego oporu.
- Koteczku, jeśli ja zacznę być tak pazernie i zaborczo zazdrosny o każdego, kto ciebie połyka wzrokiem, to nie zostanie ci wiele osób, z którymi mógłbyś rozmawiać... - westchnął, głaszcząc lekko jego policzek.
- Pozwalałeś mu się podrywać - mruknął.
- Miałem go bić po twarzy za każdy postrzelony geścik? - Uniósł brwi.
- Tak.
- Dobrze, zapamiętam sobie na przyszłość - uśmiechnął się. - Masz załatwione. Ale przy jego sposobie bycia... prędzej czy później będziesz go mieć na sumieniu.
- Nie martw się... - Zmrużył powieki, nie patrząc na niego. - Twój znajomy nie za często będzie mi wchodzić w drogę... Zamierzam o to zadbać.
- Myszko, myszko... - westchnął, przyciągając go wyżej i całując pomału. Avae odsunął się po chwili, wpatrując się w niego ze smutkiem. Ujął jego twarz w dłonie, całując go delikatnie po policzkach, a potem obejmując mocniej i wtulając twarz w jego włosy.
- Ja też cię przepraszam... - szepnął.
- Za co? - uśmiechnął się, głaszcząc powoli jego ramię.
- Za wszystko... za to, że teraz tak... Naprawdę posunąłem się za daleko. Chciałem tylko... walczyć o ciebie, bo się bałem, naprawdę nic więcej... ale byłem zły i... i bolało, dlatego... dlatego zrobiłem się taki. Byłem niedobry dla ciebie, a wcale nie było trzeba.
- Cicho, kochanie... Powiedziałem tylko, że nie chciałem cię zdradzić, nie, że jestem bez skazy i zmazy. Zrobiłem ci krzywdę, wiem o tym. Są chwile, kiedy słabość i tchórzostwo są zbrodnią.
- Nie mów głupstw... - mruknął gniewnie.
- Skoro mnie potrzebowałeś, to powinienem był przy tobie być, nawet jeśli to było zbyt trudne.
- Daj spokój... - Musnął ustami jego policzek, poprawiając mu lekko włosy. - Tak naprawdę to przecież nic złego nie zrobiłeś. Nie jestem aż tak okropny, żeby nie zrozumieć, o czym mówisz i czemu mi... - wyszeptał, pieszczotliwie dotykając kącika jego oka. - Było ci ciężko, więc szukałeś odrobiny wytchnienia i tyle - szepnął, wzruszając ramionami i czerwieniąc się lekko. - Ja to rozumiem, to nie jest... to czego, ja... Przed czym się chciałem bronić. Nie zdradziłbyś mnie i powinienem był to wiedzieć... Ale wystraszyłem się. Bardzo mi jesteś potrzebny, zawsze. Nie myśl nigdy inaczej... Ja... ja nie zobojętniałem na ciebie tylko... tylko na.... Sam nie wiem. Ale to już minęło, koniec z tym. Nawet dobrze mi zrobiła ta cała historia... - uśmiechnął się z zakłopotaniem. - W końcu coś mnie pchnęło do jakiegoś działania. Strasznie jestem o ciebie zazdrosny... - wymruczał, obejmując go ramionami za szyję i ocierając się lekko. - Tylko o to mi chodziło, bałem się, że mnie już nie chcesz. Nie mam pretensji, że byłeś zmęczony... I tak byłeś dla mnie bardzo dobry. Nie myśl, że... że ja nie wiem co... co zrobiłem przedtem - szepnął drżącym głosem. - Ja to wiem... pamiętam o tym... po prostu... po prostu nie wiedziałem, jak... jak ci powiedzieć, jak... jak przeprosić za to, że... za to, że cię tak dręczyłem. Złamałem wszystkie nasze zasady, tak naprawdę to ja cię zdradziłem... - Przymknął oczy, wbrew protestującemu gestowi wyswabadzając się łagodnie z jego objęć i siadając na łóżku. Nissyen podniósł się za nim na łokciu, ale Avae pokręcił głową, odsuwając przepraszająco sięgającą ku niemu dłoń i zwalczając dławienie w gardle.
- Zaufałeś mi... - odezwał się po chwili z bólem. - Mówiłem, że... że ja umiem sobie z tym poradzić, z tobą, z twoją chorobą, męką, samotnością... a cię zawiodłem... Tak samo jak wszyscy. Tak samo jak wszyscy w końcu się wycofałem, skrzywdziłem cię, a nawet... Odepchnąłem cię, nawet tobą gardziłem, poniżałem cię, a ty... ty nic mi nie powiedziałeś, choć ja zdradzałem tym wszystko, wszystko co jest między nami, miłość, nadzieję, zaufanie... Obiecałem ci, że ja cię nie opuszczę, że mnie możesz być pewien, że dla mnie... dla mnie nie będziesz tylko... Mówiłem, że ja cię nigdy nie odepchnę, że nie potraktuję cię w taki sposób, zawsze z tobą będę... - Wzruszył bezsilnie ramionami, wciągając stopy z powrotem na łóżko i przytulając skroń do kolan. Odszukał wzrokiem znieruchomiałą sylwetkę mężczyzny, ale prędko uciekł od niej spojrzeniem. - Naprawdę myślałem, że cię nie zawiodę... że ja sobie z tym poradzę, nie zostawię cię za nic samego z twoim bólem i przekleństwem, nie zostawię cię twoim demonom... Tak jak ty nie zostawiłeś mnie moim. Obiecałem ci, że nigdy nie będę cię obwiniał o to, co się stanie, kiedy nie jesteś świadomy. Przysięgałem... tobie i sobie, a teraz... teraz tak po prostu... Nie mogę uwierzyć, że zrobiłem coś takiego... Jak ja mogłem potraktować cię jakby... To było podłe... Podłe, ja... nie wiedziałem, co robię... chyba, ja nie wiem... Dlaczego ja ci to zrobiłem? Przecież... przecież ja wiedziałem, że tak może być, liczyłem się z tym, a to przecież... nie jest twoja wina. Obiecałem ci, a... teraz... - Skulił się, kryjąc twarz w ramionach. Czuł poruszenie łóżka, więc domyślał się, że on wstał, ale nie miał sił, żeby spojrzeć. Zrobił to jednak w końcu, gdy milczenie zbyt się przedłużało i odnalazł go stojącego przy oknie, patrzącego gdzieś daleko, jakby wcale nie rozmawiali. Zabolało jakoś dziwnie coś w tym, jak tam stał, więc podszedł do niego, zatrzymując się jednak o krok wcześniej i wbijając wzrok w podłogę. Podszedł cicho, ale on i tak o tym wiedział, choć nie odwrócił się do niego i milczał nadal.
- Nie, Avae... - odezwał się nagle, wciąż się nie odwracając.
- Jak to: "Nie"? - uśmiechnął się niewyraźnie, podnosząc wzrok ku niemu. Nissyen obejrzał się, patrząc na niego zmęczonym wzrokiem, a potem odwrócił się zupełnie, łagodnie odgarniając mu włosy za ucho.
- Ty nie masz żadnych powodów, żeby się obwiniać - wyszeptał, patrząc na niego ze smutną czułością. - I tak przecież... - Przymknął oczy, oddychając z trudem. - Avae, ludzie nie są z kamienia... To zupełnie normalne, że... nie wytrzymałeś w końcu. Nikt nie ma prawa wymagać od ciebie, żebyś umiał znosić coś takiego... na pewno nie ja. A ty i tak zniosłeś tak wiele, że wydaje mi się to cudem. Ja teraz... Ja nie mogę... nigdy nie mogłem wymagać, żebyś mnie kochał, a tym bardziej, żebyś nie czuł żalu o to co robię. To, że ja nie mam na to wpływu, nie ma żadnego znaczenia. Od nikogo nie można żądać... takich rzeczy... miłość czy nie miłość... to nic nie zmienia. Ja miałbym mieć do ciebie pretensje? Avae... - Spojrzał na niego prawie z rozpaczą. - I tak wierzyć mi się nie chce, że ty wciąż... Mimo tego... czym jestem... - szepnął. Chłopak drgnął, spojrzał na niego z rozżaleniem i jeszcze nim na dobre przebrzmiały jego słowa, uderzył go mocno w twarz.
- Jeżeli jeszcze raz usłyszę, jak mówisz coś takiego, to na jednym policzku się nie skończy - wykrztusił z wściekłością. - Nie jesteś żadną rzeczą, żadnym zwierzęciem... żadnym cholernym potworem... I nigdy więcej nie waż się tak mówić, rozumiesz?! Nie waż się.
Przez chwilę patrzył na niego rozwścieczony, ale potem zamknął oczy i odwrócił twarz od niego, nie mogąc pohamować drżenia. Nie sprzeciwił się, wyczuwając przygarniający ruch ramion, wręcz z ulgą oparł się o jego pierś, we włosach czując pieszczotliwy dotyk dłoni.
- Pamiętaj... - szepnął spokojniej, szczęśliwie przyłapując się na łzach.


Zbudził się sam, ale spokojny. Pierwszy raz... od bardzo dawna... Po tej nocy to wszystko wydawało się takim głupstwem... Ale może i miało jakiś sens. Niepokój o miłość pomógł mu otrząsnąć się z otępienia i odzyskać choć część pewności siebie. Teraz wszystko już prędzej czy później wróci do normy... Nie lubił czuć się słaby... Wobec niego mógł, bo przy nim to nie upokarzało, ale... tylko tak długo, jak był pewien jego uczuć. A ostatnio...
No, ale teraz już wszystko będzie w porządku. Trzeba jeszcze tylko pozbyć się Avili. Nie dlatego, żeby mu nie ufał, ale... nie zamierzał znosić widoku tego umizgującego się łazęgi.
Byli przyjaciółmi... a on przecież... Tylko że Avila najwyraźniej nie rozumiał, że w przyjaźni nie zawiera się sypianie ze sobą. I dążył do tego, jak uparty... No dobrze, bez brzydkich wyrazów. Na tyle ustępstwa mógł się zdobyć.
Nie cierpiał go. Nie cierpiał. Subiektywnie i obiektywnie. Ha. Mógł mieć zaufanie, oczywiście, że mógł. Nawet miał.
Ostatecznie dostał nauczkę, robiąc z siebie...
Ale to w niczym nie zmieniało faktu, że nie chciał akceptować Avili. Przynajmniej dopóki się na nim wieszał. Teren prywatny, wstęp wzbroniony. Hola.
Obrócił się jeszcze na wpół sennie i zaskoczony wyczuł, że nie jest sam, odnosząc najpierw wrażenie, że chodzi o kogoś nieznajomego. Wzrok jednak niemal natychmiast mu oprzytomniał i dostrzegł siedzącą niedaleko przy stole postać, rozpoznając ją od razu.
- Natti... - szepnął.
- Dzień dobry... - powiedział cicho, uśmiechając się trochę niewyraźnie i z pewnym zakłopotaniem odgarnął za ucho jasne włosy.
- Co ty tu... - zawahał się.
- Co tu robię? Pilnuję cię...
- To miało być zabawne? - spytał, unosząc lekko brwi.
- Nie złość się już tak na mnie... - westchnął, odwracając wzrok. - Trochę czasu już minęło...
- Przesadzam? - Zsunął stopy na podłogę, dostrzegając swoje ubranie poskładane na kołdrze.
- Czy ja wiem... Nie rzuciłeś we mnie nożem. Z drugiej strony... nie miałeś go pod ręką - zaśmiał się, zerkając na niego kątem oka.
- Miałem nocną szafkę - mruknął.
- Fakt - przystał, wstając i podchodząc do okna. - Długo spałeś, już środek dnia... - odezwał się po przedłużającej się chwili ciszy. - Przyjechałem kilka godzin temu. Chciałem porozmawiać z Nissyenem, ale się śpieszył... Pozwolił mi zaczekać.
- Nie musisz się przede mną tłumaczyć... - Wzruszył ramionami, dopinając bez pośpiechu koszulę.
- Gdyby ktoś wtargnął do mojej sypialni, to musiałby się przede mną tłumaczyć! - powiedział ze śmiechem.
- Doprawdy? - spytał uszczypliwie.
- Tak... - westchnął. - No, poza tym... właściwie chyba powinienem był czekać tam, prawda? - Obejrzał się przez ramię, nieznacznym ruchem głowy wskazując drugi pokój.
- Właściwie - potaknął bez entuzjazmu.
- Bałem się, że cię przegapię.
- Przegapię? - Spojrzał zdziwiony.
- Że się nie zorientuję, kiedy wstaniesz... - wyjaśnił z uśmiechem. - Zostawiłbym ci przewagę, zostając tam. Mógłbyś mnie dostrzec, zanim się zorientuję, że już nie śpisz...
- Myślisz, że boję się ciebie aż tak bardzo, żeby udawać, że śpię?
- Nie... - Pokręcił głową. - Nie o to chodzi... Wiesz przecież...
- A po co ja ci jestem potrzebny do szczęścia, skoro przyjechałeś do Nissyena?
- Nie przyjechałem do Nissyena... To tylko... tak. Ale chciałbym dogadać się na nowo ze starym przyjacielem. Bez zgody z tobą to mi się nie uda... Poza tym i przez wzgląd na ciebie...
- Plączesz się.
- Nie pomagasz... - westchnął
- Powinienem?
- Nie kop mnie tak bez ustanku, bo w życiu nie wstanę... - uśmiechnął się niewyraźnie. Avae wzruszył ramionami, opadając na krzesło.
- Mam nadzieję, że nie uważasz za stosowne wymagać, żebym pałał do ciebie jakąś szczególnie płomienną sympatią.
- Wymagać? Nigdy nie miałem odwagi od nikogo tego wymagać - powiedział z pewną goryczą.
- Nie dramatyzuj... - skomentował zgryźliwie.
- Naprawdę nie masz powodu, żeby się teraz na mnie mścić... Dobrze wiesz, że jesteś dla niego o całe nieba ważniejszy. Ale... to nie znaczy, że ja już do niczego nie mam prawa... że niczego nie chcę i nic nie pragnę odzyskać... Może i powinno by tak być gdybym wtedy... zachował się tak... specjalnie, świadomie... ale tak nie było. Wolałbym... żebyś to wiedział.
- Po co?
- Z pobudek egotycznych. Nie jestem łajdakiem... i nie chcę, żeby mnie ktoś za łajdaka uważał. To jedno mi się chyba od życia należy. Poza tym ja... nie chcę rezygnować z Nissyena. Ja ci go przecież nie odbieram, Avae. A... nikogo więcej... tak naprawdę nie mam...
- O, naprawdę? - zdziwił się ze zjadliwą obłudą, która nagle nieprzyjemnie odbiła mu się wspomnieniem siebie z bardzo, bardzo dawna, z dawniej niż ta otwarta napastliwość ostatnich dni. Pochylił się trochę nerwowo, żeby wciągnąć buty, ale głównie po to, by nie patrzeć, i tak dokuczyło mu milczenie. Potem musiał przecież podnieść się powoli i wsparł dłonie na kolanach, z ociąganiem odnajdując twarz Natti. - No? - podjął wbrew temu z szyderstwem, choć tak obrzydliwie wciągało to w przezwyciężony świat.
- Naprawdę... - szepnął. Jego źrenice zwęziły się na wpół obronnie, zacisnął na moment usta i tym razem Avae się wycofał, ustępując i na chwilę odruchowo odwracając wzrok. - Naprawdę, Avae. - Odsunął się od okna i podszedł, siadając na fotelu na wprost niego. - Wiesz... ja jestem takim niespokojnym duchem.... zakałą, jak nazywają to w Argento - uśmiechnął się gorzko, przyciągając zmienione spojrzenie. - Nie mogłem usiedzieć na miejscu, nie chciałem się uczyć. Nikt mnie tam nie lubi.... Zee pewnie mnie kocha, ale mnie nie lubi. Nikt tam nie mógł znieść mojego sposobu bycia i podejścia do świata... A ja jeszcze to wszystko pogorszyłem... Wtedy, dawniej... sądziłem, że mogę sobie poradzić, zmienić to. Cały mój problem polegał na tym, że byłem poddanym i po prostu musiałem wypełniać obowiązki, jeśli chciałem żyć... więc... z tego wszystkiego odważyłem się nawet pójść do Valdeza... - Przymknął oczy, wspierając przedramiona na udach i schylając głowę aż włosy osypały mu się na twarz. - Miałem... wtedy prawie szesnaście lat. Podszedłem do niego kiedyś i powiedziałem, że "nie chcę tu siedzieć".... Mógłbym robić coś, co wymagałoby podróży.... Śmiał się tylko ze mnie.... Pewnie nic by z tego nie wyszło, ale spodobałem mu się... Powiedział, że się zgodzi, jeśli się z nim prześpię - uśmiechnął się krzywo. - Aż tak daleko się nie chciałem posuwać, ale wykłócałem się z nim... Kazał przynieść wino i wykłócałem się przy winie... A rano obudziłem się u niego w łóżku. Powiedział, że dotrzymuje słowa... - Przygryzł wargę. - Dał mi taką pracę.... a ja ją przyjąłem. Tego też nie chcieli mi wybaczyć... Nie dość, że do nich nie pasowałem, to jeszcze... - westchnął, odchylając się w tył i opierając plecami o fotel. - I może to dlatego tak się zbliżyłem do Nissyena - powiedział cicho po chwili. - Nie mieszkał wśród nas, wolał sam o sobie decydować, włóczył się po górach.... Był trochę jak ja. No ale on nie uciekał od nauki, mimo, że był chory, więc jego tak nie piętnowali. Właściwie to na całym świecie tylko on jeden mnie tak po prostu lubił.... No i Neredinese. Strasznie długie imię. - Skrzywił się zabawnie. - Mówiłem na niego Nene... On był jednym z kurierów Valdeza, pracowałem jako jego pomocnik, a potem go zastąpiłem. Był ode mnie czterdzieści lat starszy, a ja miałem tylko szesnaście lat... Wiem, że to ci się wyda dziwne, ale... ja naprawdę go kochałem. On mnie traktował jak dziecko... Nigdy się nawet nie kochaliśmy, bo wciąż mówił, że jestem za młody. I nawet pocałował mnie tylko jeden jedyny raz... Był bardzo ciężko chory. Tylko ja o tym wiedziałem... No i Zee. Nie mógł mu pomóc... Błagałem go, żeby pojechał do jakiegoś Uzdrowiciela, ale on był taki uparty... Nazywał to zabobonami i powiedział, że do tego się nie zniży.... Umarł w dzień po moich siedemnastych urodzinach.... i po naszym jedynym pocałunku; powiedziałem, że tylko taki prezent chcę, więc się zgodził... Ale umarł i ja... - urwał. - Przepraszam, że zawracam ci głowę tymi opowieściami. Wiem, że mnie nie znosisz. Ale... ja tylko chciałem ci wyjaśnić... Po prostu teraz... i już od dawna... Nissyen to jedyna osoba, która... I ja nie myślałem... nie wiedziałem wtedy, że robię coś złego... że cię skrzywdzę... Naprawdę nie wiedziałem, że ty go... kochasz... Przepraszam, że wtedy... i za to, że tak cię traktowałem. Nie wiem czemu... tak myślałem o tobie... - powiedział z wahaniem.
- Za to ja wiem... - blado uśmiechnął się Avae. - Ale dzięki, że nie chciałeś mi tego powiedzieć.
- Ja...
- Ale skoro nie przyjechałeś do Nissyena to właściwie po co? - przerwał mu stanowczo, ucinając ten temat z niecierpliwym ruchem głowy.
- Przyjechałem po Avilę. Doszły mnie słuchy, że teraz tu rozrabia, więc chcę mu natrzeć uszu i porwać gdzieś ze sobą - uśmiechnął się. - Wiesz, on mnie nie znosi, ale go pociągam. Leci na mnie i tyle. - Wzruszył ramionami. - A ja... - zamyślił się. - Ja chyba się w nim trochę kocham.
- W Avili? - spytał powątpiewająco.
- Nie mam szerokiego wyboru... - powiedział dość wesoło. - Poza tym... kto powiedział, że uczucia są racjonalne? On nie jest... taki zły... - dodał poważniej. - Lubi tylko robić wokół siebie dużo szumu... i trochę... innych rzeczy - westchnął, milknąc na chwilę. Popatrzył na zamyśloną twarz Avae, który ze skupioną miną przypatrywał się drzwiom, sprawiając wrażenie, że nie zwraca już na niego uwagi, a nawet, że całkiem o nim zapomniał. - Powiedz szczerze... - poprosił łagodnie. - Czy teraz... nie masz już nic przeciwko temu, że tu jestem?
- Nie... - Avae uśmiechnął się przemyślnie, unosząc lekko brew. - Przeciwnie... Myślę... że możesz mi się bardzo przydać.


Tego dnia nie wyszedł ze strachu - jeszcze z nim... lecz nie z jego powodu. Dla siebie. W końcu odzyskał całą swoją siłę życia i zdobył się na to by postąpić z dawną odwagą.
Zanurzył się w Helmand jak w głębinę; wziął wdech, zacisnął powieki i skoczył, a potem pozwolił wodom wyrzucić się na powierzchnię, a tam... ludzie uśmiechali się na jego widok, ludzie patrzyli na niego z rozrzewnieniem i czułością, ludzie cieszyli się i rozjaśniali, gdy zjawiał się wśród nich. Tak jak tego nie znał nigdy i jak przywykł do tego w Argento. Helmand przyjęło go w swój rytm, i to chętne, wyczekujące, wręcz wytęsknione. Ci, od których mógłby spodziewać się czegoś innego, trzymali się od niego z daleka; nie zdołał napotkać nawet nieprzychylnego spojrzenia. Kilka radosnych u tych, którzy się nie bali i wiele nieśmiałych, u tych, w których wciąż tlił się smutek i wstyd. Ale wszystkie były spojrzeniami przyjaciół... a jemu wcale to nie sprawiało przykrości. Nie czuł już w sobie żalu i do nich, jak nie czuł do zagubionej Kasandry. Zatem nie wahał się i przyjął głębiny w ramiona, poruszając się swobodnie jak dawniej. Tu był wreszcie miejsce na śmiech, więc śmiał się i był nareszcie szczęśliwy, choć gdzieś w głębi jego świadomości tkwiło wspomnienie o tym, jak ledwie o kilkaset kroków stąd, wśród tych samych ludzi, rzucono go na ziemię skutego łańcuchami, póki demon, którego miał za swego prześladowcę, nie przyszedł i nie uwolnił go, kpiąc sobie z żelaza.
Czy tak zostanie? Nie wiedział... Ale na razie nie myślał o tym. Miał teraz do załatwienia coś zupełnie innego...
Rozejrzał się raz jeszcze, było całkiem pusto, ale Anyte szepnęła mu, że szukał czegoś tutaj, więc musiał być gdzieś nadal. Nie było innej drogi w ten zakątek, a nie minęli się, więc na pewno gdzieś jest... Swoją drogą, czy on naprawdę musiał pracować nawet teraz? Chyba mu to nie ucieknie... Tak, trzeba będzie zadbać, by teraz sobie przynajmniej trochę odpoczął. Ostatnio raczej nie miał okazji... Może się zgodzi, żeby choć przejrzał za niego zeznania handlarzy niewolników... Nie, nie zgodzi się. Hm... co innego tamte papiery od machlojek z tkaninami... Wprawdzie to z kolei niemożebnie nudne, ale... Nie, to nawet lepiej. Trzeba go będzie tylko odrobinkę przyprzeć do muru... On naprawdę musi odpocząć.
Dostrzegł go na zewnętrznej drabince magazynu i uśmiechnął się, licząc w myśli te kilka stopni po których prześlizgnęły się prędko jego stopy, zanim ze zwykłą niecierpliwością nie zeskoczyły od razu na ziemię.
Odwrócił się zaraz i zauważył go, najpierw trochę zaskoczony, ale niemal od razu rozjaśnił się w ten tak dawno niewidziany sposób i podszedł w jego stronę.
- No? - spytał ciepło.
- No cześć! - zaśmiał się radośnie, wieszając mu się na szyi. - Dawno cię nie widziałem, wiesz?
- Yhm, prawie pół godziny... - przystał z powagą.
- Nie chcesz mnie?
- Też pomysł... - zamruczał mu do ucha, całując go zaraz pieszcząco z boku szyi. - Zostajemy dziś na dworze? - dorzucił nieco niewyraźne pytanie.
- Tak, możemy. Naprawdę - uśmiechnął się przeplatając między palcami jego włosy. - Czuję się zupełnie dobrze... a kiedy jesteś przy mnie, cudownie - dodał przymilnie, zaglądając mu z przekorą w oczy. Nissyen cofnął nieco głowę, przypatrując się z leciutkim uśmiechem jego twarzy, a potem ujął go za rękę i delikatnie pociągnął za sobą między drzewa, gdzie skąpy cień zaczynać padać właśnie na rozgrzaną całodniowym słońcem murawę. Chłopak puścił nagle jego dłoń i opadł na trawę w sposób, który przypomniał mu niespodziewanie ich pierwszą wspólną podróż...
- W Argento... jest ładniejsza... - wyszeptał leżąc już w trawach Avae, zacisnąwszy dłoń na zielonej kępie smukłych źdźbeł i wpatrując się w jego oczy. - Chodź do mnie, proszę...
Klęknął przy nim posłusznie, ale chłopak przyciągnął go mocniej, więc położył się przy nim, wspierając jego głowę na swym ramieniu. Zamknęli obaj oczy, wsłuchując się w dziwną dla Helmand ciszę. Dziś wszyscy byli na łąkach, zostały jeszcze trzy świąteczne dni i nikt ich najwyraźniej nie zamierzał przetrwonić. W powietrzu unosił się tylko lekki szelest liści, śpiew pojedynczego ptaka i słabe buczenie jakiegoś owada. Niektóre powiewy wiatru przynosiły jedynie czasem jakieś głośniej gruchające dźwięki rozbawionych łąk, tu brzmiące jak roześmiane szepty. Avae przesunął dłoń na jego serce, wyczuwając pod palcami jego rytm.
- Co, Nissi? - szepnął z czułością. Nissyen popatrzył na niego i westchnął, kręcąc nieznacznie głową.
- Nic, kotku... - uśmiechnął się blado, całując go w skroń. - Tak tylko... myślę o wszystkim...
- Jakim wszystkim? - spytał z rozbawieniem.
- Wszystkim, co się stało... od początku. Od kiedy zjawiłem się w twoim życiu.
- Całe mnóstwo wspaniałości, ach... - zacytował wesoło, dotykając końcem palca jego nosa.
- Chyba nie było aż tak gładko.
- Nie powiedziałem, że było gładko.
- Avae, Avae... tyle razy dałem ci w kość, że... Kochasz mnie, ja cię kocham... A mimo to nie rozumiem... nie rozumiem, czemu wciąż ze mną jesteś...
- A mam jakiś wybór? - roześmiał się - Z tego, co pamiętam, jestem twoją własnością...
Nissyen przymknął oczy, przygarniając go bezwiednie do siebie i całując znów. Popatrzył na niego łagodnie, z mimowolnym westchnieniem opierając brodę na jego włosach.
- Avae... Posłuchaj...
- Co? - spytał z uśmiechem. Nissyen odsunął się odrobinę, przyglądając się jego twarzy.
- Przecież odwołałeś zeznania. Powinni... - zawahał się na moment, chciał powiedzieć coś jeszcze, ale urwał, a zamyślony Avae odwrócił po chwili wzrok.
- Teraz to już bez znaczenia.... - powiedział poważnie. - I tak cię nigdy nie zostawię.... I chyba wolę być twoim niewolnikiem.... - dodał po chwili milczenia. - To dobra wymówka na te ciągłe pytania o to, czemu z tobą wytrzymuję... - zachichotał.
- Bądź poważny, proszę, ja...
- Chodź... - powiedział ze śmiechem, wstając i ciągnąc go za sobą za rękę. - Chodź, pójdziemy tam do nich dalej. Zobaczymy, co robią. Niech sobie nie myślą, przechery.
- Avae... - szepnął błagalnie, wstając i robiąc za nim niezdecydowany krok.
- Cicho... - Zatrzymał się i obrócił do niego, patrząc z czułością w jego twarz. Otoczył go w pasie ramionami, przytulając się mocno i kładąc głowę na jego piersi. - Nie bądź niemądry... Wiele wycierpiałem, walcząc z tym wszystkim, co stawało nam na drodze... ale Nissi, ja wiedziałem, że chcę trudnej rzeczy... Bywało ciężko, ale to nic, wygrałem tak wiele... Uratowałem cię przed twoim bólem, udowodniłem ci, że umiesz kochać, kiedyś... kiedyś wyrwę cię i z tej choroby i nie obchodzi mnie, że nawet ty w to nie wierzysz... - Zerknął na niego z przekorą i przymrużył powoli powieki. - Ja wiem swoje i zawsze w końcu ja mam rację. Nic nie mogło dać mi większego szczęścia, niż to, że daję ocalenie komuś, kto ocalił mnie... - Przymknął oczy, opierając się czołem o jego pierś. - Kto jest dla mnie wszystkim... Nic. Zresztą... Nissi, nie obwiniaj się, ty też swoje przeze mnie przeszedłeś... A myślę, że ja miałem na to większy wpływ niż ty na to, co ciąży nad tobą. Sam przyznaj, ostatnio to raczej ty nie miałeś ze mną lekko... - zaśmiał się trochę smutno. - Najpierw... byłem taki okropny, potem stało się to wszystko... i tak źle ze mną było, a ty byłeś taki dobry, taki... Nie przetrwałbym tego wszystkiego, gdyby nie ty. Znów mnie ocaliłeś... Więc... Nissi... nie wypominaj sobie ciągle wszystkiego, co się kiedyś stało... Ty byłeś jak moje marzenie, kiedy cię poznałem, a teraz... teraz jesteś tysiąc razy wspanialszy niż wtedy... Więc czego ty chcesz? No czego? Nissi, niech dzieje się co chce, ja nigdy nie zrezygnuję z ciebie... i niczego od ciebie nie chcę, tylko żebyś był i pozwolił mi sobie pomóc... Zrozum, ty przecież dajesz mi tak wiele, a dla mnie nic nie musiałbyś mi dawać... skoro już cię kocham. Dla mnie miłość, jeśli ma być naprawdę miłością, musi być zupełnie bezinteresowna... Inaczej... rozpadnie się o byle co.
- Czemu ty mówisz mi to wszystko, ja przecież chciałem tylko...
- Ale ja nie chcę już o tym rozmawiać. Chcę coś robić, szaleć, bawić się... Nissi, ze mną już... jest dobrze i ja... ja chyba chcę pochłonąć świat... Jestem wygłodniały radości jak po stuletniej żałobie. Chodź, zróbmy coś, chwyć mnie i podrzuć do góry, och, Nissi, Nissi, Nissi!


Słońce było już po drugiej stronie nieba i zbliżało się do swego zachodu; gdzieś daleko zaczynały się już nawet nieco barwić chmury. Łąkę pokrywały złociste i fioletowe kwiaty, nasycające delikatnie powietrze ledwie uchwytnym zapachem miodu... Nissyen znów mu gdzieś niedawno przepadł, wykorzystując jego rozmowę z Safirą, przerwaną w końcu nasilającymi się wymownymi spojrzeniami jeszcze-nie-narzeczonego, które w wolnym tłumaczeniu oznaczały propozycję spaceru ku strudze.
Już któryś raz z kolei tak mu się zapodział i byłoby to irytujące, gdyby się go tak przyjemnie za każdym razem nie odnajdywało. Martwić się nie miał czym, miał za to zaufanie, a prócz zaufania plan. Oczywiście drugorzędny. Co nie znaczyło bynajmniej, że należało go odkładać... Ale skoro wróg chwilowo w drogę mu nie wchodził, to sam go nie zamierzał szukać, nie było to na tyle interesujące. Bardziej absorbowało go rozważanie, gdzie też mógł się zgubić jego własny latawiec. Choć z drugiej strony przyjemnie było i gdy całkiem niespodziewanie znajdował się sam. I gdy on z kolei marudził jak zazdrosny dzieciak, gdy za długo z kim innym rozmawiał... Zaśmiał się do siebie, niemal tanecznym krokiem obracając się po drodze, nie mniej zresztą rozbawiony śledzącymi to spojrzeniami. Jakie to głupie, że wydawało mu się, że to już nie może wrócić... Jakie głupie...
Przy głazach dostrzegł Althi; rysowała coś pastelami, siedząc ukośnie na kocu. Uśmiechnął się nieznacznie; miała rozpuszczone włosy. Jednak nie sądził, że go usłucha, mimo że dotąd przystawała na wszystko, czego mu się zachciało. To było co innego... ale czy w końcu nie powinno tak być? Udało mu się odczarować księżniczkę. Część osób chyba jej nawet w pierwszej chwili nie poznała...
- Sama jesteś? - zagadnął pogodnie, choć trochę zaczepnie, przystanąwszy za nią cicho.
- Już nie... - uśmiechnęła się do siebie.
- A, kpimy ze mnie. No możemy, czemu nie. Co rysujesz? - Pochylił się z zaciekawieniem, zaglądając w zaczęty szkic. - Aha...
- To dla Inapan... Lubi te kwiaty, w Cascavel ich nie ma... Zabierze, kiedy już... będą mogli wracać - zamyśliła się na moment, muskając barwą kartę. Avae spojrzał na nią kątem oka i uśmiechnął się blado, oglądając się na krajobraz.
- Nie ma dziś zupełnie mgieł... Patrz, tam w oddali widać nawet trochę góry... - Wskazał jej szybko wyciągniętą ręką i przykucnął obok niej w trawie, zielonej, miękkiej, wciąż ciepłej od palącego słońca, ale jej oczy i tak zatrzymały się na jego bosych stopach tak przejrzyście matczynie, że zaśmiał się aż wesoło, posłusznie przeskakując na koc.
- Dobrze, dobrze... będę grzeczny.
- Zrobi się wilgotno... - Popatrzyła tylko na niego z prawie przepraszająco serdeczną perswazją. - Chociaż ty miej odrobinę rozsądku...
- W przeciwieństwie do Inapan? - zaśmiał się. - Buty zgubiłem jeszcze na początku, jak byliśmy nad stawem. Trochę sobie skakałem po kamieniach przy brzegu... - zachichotał, oplatając kolana ramionami. - Osiem lat tego nie robiłem...
- Wszyscy jesteście jak dzieci... - uśmiechnęła się do siebie.
- Ale urocze dzieci! - przypomniał ze śmiechem, nachylając się znowu nad szkicownikiem. - Czemu nigdy nie widziałem, żebyś coś rysowała? Wychodzi ci wspaniale... A ja nawet nie przypuszczałem, że umiesz.
- Każda panna do towarzystwa uczy się tego, kochanie. Zwłaszcza przy córkach bejlerów.
- To nie znaczy, że każda umie... - zaznaczył, wyciągając przed siebie nogi i zrywając stopami jeden kwiatek. - Nie rozumiem, czemu rysujesz tak rzadko.
- Dawniej robiłam to częściej...
- I masz jeszcze takie rysunki? - Podrzucił kwiat do dłoni, zahaczając go o pasek przy jej sukience.
- Mam, nawet całkiem dużo... Twój ukochany ukochany nawet mnie dziś rano o kilka poprosił...
- Nissi? - osłupiał. - Czemu nagle... Po co?
- Tak sobie... - uśmiechnęła się do siebie. - Dałam je Seli, miała zostawić u was, kiedy będzie ścierać kurze. Pewnie już leżą na waszym stoliku.
- Czy wy macie przede mną jakieś tajemnice?
- Nie... Trochę sobie tylko rozmawialiśmy. Chyba teraz mi już wolno? - spytała kpiąco, lekko unosząc brwi. - Już nie jest renegatem...
Avae zaczerwienił się gwałtownie, spuszczając wzrok i niezdecydowanie pocierając dłonią koc.
- No co, no co... - mruknął. - Powiedzmy, że miałaś rację... - Uśmiechnęła się, poprawiając mu delikatnie włosy i pokręciła pomału głową. Chłopak westchnął i przymknął powieki, milcząc jeszcze przez kilka chwil. - Nie żałuję, że... coś zrobiłem, bo inaczej nie wiem kiedy zrozumielibyśmy, o co nam obu chodzi, ale... trochę mi przykro, że zrobiłem to... tak. Sprawiłem mu przez to dużo przykrości, a przecież... nie chciałem go... zranić... Ja tylko... ja po prostu nie umiem chyba... udawać w inny sposób, kiedy tak naprawdę cierpię... tylko tak. Bo inaczej chyba bym... zaczął płakać - uśmiechnął się blado.
- Moje biedactwo... - szepnęła troskliwie, całując go lekko w czoło. - Jakim ty jesteś bezradnym dzieckiem... Nie mogę... zapomnieć sobie, że...
- Cicho... - Zamknął powoli oczy, opierając głowę na jej ramieniu. - Ja się nauczę... Wszystkiego się uczę, powoli, ale... tak. Przecież... umiałem wszystko już kiedyś... - Spojrzał jej z uśmiechem w oczy. - Po prostu zapomniałem, bo... musiałem żyć w świecie, gdzie za wiele bólu... przynosiło bycie człowiekiem... Ale... musiałem w końcu sobie przypomnieć... Nawet jeśli... - Przymknął powieki. - Wiele razy zdarzyło mi się upaść i zabłądzić... No, nie mówmy już o tym. Nie pora. Jak już świętować, to do końca! - zaśmiał się, przeciągając lekko, ale westchnął zaraz cicho.
- Co, kochanie?
- Nic... - Pokręcił głową, ale westchnął ponownie, kapryśnie malując palcem po wzorze na kocu. - Tylko się nie śmiej... Wiem, że... Ale... - westchnął jeszcze raz, podciągając kolana pod brodę. - Tęsknię... Taki jest... Znów mi się gdzieś zawieruszył... Nie widziałaś go?
- Widziałam...
- Gdzie? - spytał gorączkowo i zaczerwienił się pod jej rozbawionym spojrzeniem.
- Był teraz nad stawem... z Avilą.
- I?
- O co pytasz?
- Wiesz, nie udawaj... - zamarudził, wieszając się jej u rękawa i nieco przypochlebnie ocierając się skronią o jej ramię. Roześmiała się, przyciągając kilka spojrzeń, ale nie zwrócili na to uwagi, patrząc sobie w oczy.
- Avila był nieco poirytowany - odparła cierpliwie. - Rozmawiali. Później podszedł do nich ktoś z gości i Avilę to trochę zbiło z tropu.
- Ha!
- Nissyen zostawił ich samych i poszedł z Inapan ściągnąć Zillę z drzewa.
- Z drzewa? - Zamrugał powiekami.
- Widziała rudzika.
- A, no tak. Oczywista sprawa... - zaśmiał się, opadając w tył na łokcie. - No, no, no... Pozbędziemy się Avili... pozbędziemy... Wszystko już jasne jak słońce... - Zerknął kątem oka na jej twarz i stropił się trochę. - Musimy... - poprosił pojednawczo, uśmiechając się przymilnie.
- Chyba chcemy... - roześmiała się znów, delikatnie ciągnąc go za włosy. - Rób, co chcesz, tylko pamiętaj, że nie warto przesadzać...
- No pewnie, o tej porze roku... - odparł niewinnie, śmiejąc się samymi oczami. - O, patrz... Akcja ratunkowa ukończona powodzeniem, idzie moja zguba, taszcząc swą rywalkę pod chwilową amnestią... Au, bardzo chwilową...
- Avae! Avae, widziaiam judzita!!! - rozległo się entuzjastycznie po łące i schwytał pędzącą dziewczynkę, ponad zaaferowaną główką z biciem serca wpatrując się w roześmiane zielone oczy.


Starał się powstrzymywać śmiech, ale nie wychodziło mu to najlepiej. Szczęście choć, że było już ciemno, a dźwięk można było tłumić dłonią. Jego dłonie dla odmiany, wcale mu sprawy nie ułatwiały, niepokornie buszując mu pod koszulą w setkach dotknięć, głasknięć i połaskotań. Próbował przydeptać mu stopę, żeby jakoś go uspokoić, ale skutek był wręcz odwrotny - chichotał mu tylko we włosy jak mały chłopiec. Co tam... ostatecznie mu się należało. Nic dziwnego, że aż tak się zachłystywał radością, przecież tak długo bezskutecznie na to czekał... Niech się gapią, niech nawet sobie widzą... Co z tego? Mieli do siebie prawo i mieli prawo do śmiechu. Nareszcie przypomniał sobie, jak to jest być szczęśliwym... i pozwolił na to jemu...
Zaśmiał się głośno, nie wytrzymując już i kilka głów obejrzało się w ich stronę, no żeby on chociaż nie szeptał mu takich głupot...
- Nissi, dość, przestań... - Nie usiedział w końcu, wyrywając się z jego ramion i ze śmiechem odbiegając w stronę ognisk, gdzie było już za jasno na takie ekscesy. Nie bez satysfakcji dostrzegł sporą ilość niezadowolenia w jego oczach, choć przyszedł posłusznie za nim. O tak, Avila bardzo, naprawdę bardzo się mylił, jeśli liczył na to, że jemu blisko do znudzenia się "swoim skarbem" i łatwo się od niego da odciągnąć. Obojętność mu raczej nie groziła... Uśmiechnął się do niego z przekorą, wyciągając dłoń i przyciągając go do siebie. Zarzucił mu ręce na szyję, decydując się zignorować pobliską publiczność na skutek wyrzutu w jego oczach.
- Strasznie dziś przypominasz małego chłopczyka, wiesz? - szepnął mu czule do ucha. - No chodź, już jestem trochę głodny, patrz jak późno... Znajdźmy sobie jakieś miłe ognisko.
- Jak już koniecznie musimy iść między innych, to poszukajmy Kaitlen - mruknął rzeczowym tonem, rozglądając się powoli.
- Co? - Popatrzył zaskoczony, opierając dłonie na jego ramionach i odchylając się lekko. - Tej koszmarnej laleczki, a po co?
- Bądź miły dla Kaitlen... - wymruczał przez zęby, przesuwając wargami po brzeżku jego ucha. - To aktualnie moja jedyna szansa, żeby coś wyłudzić od ambasadora...
- Co, kochanka? - Spojrzał na niego z ukosa.
- Jeszcze lepiej... Przewidywana kochanka. Dopiero czatuje - objaśnił, uginając kolana, żeby pocałować go w podbródek.
- Jak mam być dla niej miły... - zamarudził, wieszając się na guziku jego koszuli. - Ona jest taka... taka... nadworna.
- Nadworna? - wykrztusił, kryjąc śmiech w jego włosach.
- Noo... Denerwująca... pretensjonalna... manieryczna... próżna... trochę ograniczona...
- Przeżyjesz... - Poklepał go po policzku. - Nie musisz nic specjalnego wyczyniać, zrób ze dwa razy cud-uśmiech, i tak wszystkie prędzej czy później na ciebie lecą...
- No to pięknie... Kramarzysz mną.
- Nie, nie... Wykorzystuję tylko twoje wyborne predyspozycje...
- A jak będzie chciała...
- Cykuta.
- Przynajmniej zwięźle... - zachichotał, wskakując z zawadiacką miną na chwiejący się pniak. - No dobrze, to poszukajmy jej jednak, poszukajmy... - przystał łaskawie, z wielkopańską powagą przyjmując wiernopoddańczy pocałunek w palce, ale nie umiejąc powstrzymać rumieńca, gdy przekornie przesunął się ku wnętrzu jego dłoni. - No, nie wygłupiaj się... - szepnął w lekkim skrępowaniu, przysuwając się bliżej i osłaniając cieniem unoszące się ku niemu tkliwe spojrzenie. - I tak już wszyscy się na nas gapią... Chodź... - Zeskoczył na ziemię, ciągnąc go za sobą delikatnie, aż jego ręka nie przejęła łagodnie prowadzenia; sam niewiele widział teraz wokół. To było bardziej jednoznaczne i żarliwe niż wszystkie te ich dzisiejsze żarciki i pieszczoty, przywracało to odległe uczucie tonięcia, braku tchu, oszałamiającej tęsknoty... Nie czuł tego od... od... Zakręciło mu się w głowie.
Poddał się jego ramieniu, gdy przygarnęło go na powrót i przytulił rozpaloną skroń do wychłodzonego materiału jego koszuli. Sam nie mógł ogarnąć tych wszystkich uczuć, które zawsze, wciąż, niezmiennie wzbierały w nim dla niego, więc pewnie on tym bardziej, a jednak... zawsze tak umiał...
Uśmiechnął się do siebie, przymykając oczy i w milczeniu wyczekując ciepła jego ciała, z wolna przenikającego ku nieznośnie wytęsknionej skórze. Wszystko w nim cichło w pragnienie, zlewało się w nie, a przy tym zsyłało taki spokój... Nie miał już nawet sił o tym myśleć... Czy to uczucie naprawdę jeszcze nigdy nie było... takie... czy po prostu to zapomniał? Ale... jak można by...
- Nissi... - wyszeptał cicho, z walącym sercem słuchając drżenia własnego głosu.
- No co... - odezwał się czule, przechylając się lekko i całując go we włosy.
- Ja chyba... nie sądziłem, że... aż tak cię kocham... - powiedział tak cicho i słabo, że sam bardziej się tego z oszołomieniem domyślił, niż to naprawdę usłyszał, ale on uśmiechnął się i nachylił trochę bardziej, całując teraz jego policzek.
- Przecież jestem, kochanie... Przecież wiesz. Zawsze dla ciebie... I ty jesteś mój... zawsze, kiedy tego pragniesz...
- Więc zawsze! - zaśmiał się, wciąż trochę chwiejnie w tym niemal odurzeniu i zatrzymał, stając na palcach i patrząc mu w twarz roziskrzonymi oczami. - Nissi, nam... nam się już zawsze wszystko uda... Zawsze... Ja... ja nigdy jeszcze nie wiedziałem tego tak mocno...


Zbiegali całe łąki, przyciągając czasem trochę rozbawione spojrzenia i czując się w rezultacie jak ostatnie dzieciaki, ale "gołąbeczki" nie było ani śladu. Był coraz bardziej głodny, ale zdecydował się nie marudzić, on się tak starał... Ostatecznie przykładał się do tego aż tak bardzo właśnie z jego powodu...
Tak chciał, żeby on odpoczął, a nie zanosiło się na to, by miało tak być. On w życiu jeszcze nie odpuścił będąc w połowie tego, co próbował załatwić... Na pewno nie przystopuje dopóki nie dowie się tego, czego chce... Czemu ciągle coś musiało iść nie tak? On się przez to po prostu wykańczał... Wciąż skądś mu sypały się pod nogi kłody, teraz ta stara, spróchniała, lubieżna dygnitarska kłoda, która umyśliła sobie okpić go tanim kosztem. A więc zgoda, sam teraz chciał mu jednak zagrać na nosie i dobić się swego. Skoro trzeba było się dlatego bawić w te podchody do tej wellandzkiej laleczki... Sam tego chciał... Mieli prawo też pograć paskudnawo, niby dlaczego taki bydlak jak Garen miał rządzić się w Argento, bo ambasador chciał zatuszować jakieś niecne gierki? Czy dyplomacja naprawdę musi być aż tak obrzydliwa?...
Dotarli na sam skraj łąki, już niemal nadrzeczny i ona po prostu musiała gdzieś tu być, ale teraz Nissyen zawahał się raptem, zerkając na niego niepewnie i przyczyny nie trzeba było zbytnio szukać. Przy ognisku gdzie była Kaitlen, siedział też Avila, hałaśliwie wywołując wokół siebie jak najwięcej zamieszania.
- No co, chodź - uśmiechnął się, ujmując go za łokieć. - Ale ja się nie zaczynam wdzięczyć, co to to nie. Mogę być tylko miły, jak ona zacznie...
Odesłał mu uśmiech, nachylając się lekko ku niemu i całując go delikatnie obok nosa, co zresztą odbiło się wyraźnym, źle skrywanym rozdrażnieniem na twarzy Avili, który właśnie ich zauważył... Nie pozwolił sobie na nazbyt szydercze zadowolenie i rozejrzał się tylko obojętnie. Pomijając Avilę, miejsce było całkiem przyjemne, w ładnym otoczeniu, niezbyt opróżnione z bardzo mu potrzebnego jedzenia i miłe towarzysko. Na kilku kłodach ze śmiechem rozmawiali Liattin, Kara, Erin, Triv, Kailen i Saithi, w drugim kącie Mea jak zwykle droczyła się z Lyensa, Ina i Myene wykłócali się nad planszą saale, Sevr grał cicho jakąś ładną melodię nachylony ku wspartej ramionami na jego kolanach, na wpół sennie nucącej Anyte, Othi układała właśnie na przygotowanych tackach porcje, Safira obserwowała gwiazdy, Ennis Safirę. Przy ogniu przycupnął i Karin jedzący swój opiekany chleb zabawnymi kęsami dziecka, a w pobliżu rozsiadły się też plotkujące Inapan i Ranon oraz grupka przyjezdnych Wellandczyków z otoczenia ambasadora, który zapewne dawno już wybrał się spać. Rozejrzał się; Natti siedział przy innym ognisku, całkiem samotnie grzebiąc w popiele zaostrzonym kijkiem. Najwyraźniej nie wszystko poszło tak, jak miało pójść. Avila musiał być wściekły i upokorzony po wczorajszym, nawet jeśli starał się to ukryć... Sam nie poczułby się najlepiej, gdyby ktoś tak raptem mu skrewił, skoro zdawał się już być zdobyty... ale ostatecznie Avila mógł winić tylko siebie, mierząc w cel zajęty i dobrze obsadzony. Na domiar złego nie wyglądało wcale na to, żeby już dał za wygraną. I jak to to szczerzy te swoje zęby do niego, jak szczerzy...
Zacisnął mocno szczęki i usiadł spokojnie przy Ranon, kiedy Avila zerwał się i z tym swoim głupim pytlowaniem i śmiechami pociągnął Nissyena do siebie, jakby zamierzał z nim rozmawiać o nie wiadomo jak ważnych rzeczach i musiał koniecznie właśnie teraz. Nissi obejrzał się na niego, ale trzymając się założeń posłał mu całkiem swobodny uśmiech, odwracając się ku mówiącej coś do niego Ranon, więc spokojniej już usiłował wysłuchać Avili. Ten przeklęty impertynent pozwalał sobie za dużo i sam się prosił o baty...
Odwrócił od nich spojrzenie, bo Karin przypadł do niego, dzieląc się swymi grzankami zawiniętymi w duże liście z radosnym uśmiechem dziecka. Maluch nareszcie miał wszystko jak chciał i o nikogo nie musiał się martwić...
Usiadł też zaraz przy nim, jedząc i bardzo niearystokratycznie paplając niewyraźnie z zapchanymi ustami, cały rozogniony w emocje. Gra ustała, inne zajęcia też i przy rozdawanym jedzeniu znów zaczęła się zwykła ogólna rozmowa, głośna, roześmiana, przekrzykująca się nad ogniem, pełna niegroźnych docinków, w pewnych przypadkach powtarzanych szeptem w swej złośliwszej wersji naokoło okręgu. Odzwyczaił się od tych helmandzkich zwyczajów, prawie zapomniał jak to jest, może nigdy nie wiedział... Kiedyś siedział kłamliwie wśród nich, dziś siedział naprawdę i teraz, choć to było tak obce, czuł się naprawdę szczęśliwy, zwłaszcza słuchając trochę dziecięcych chichotów tuż przy swoim uchu.
Jedyne co mu psuło nastrój, rozsiadło się przy Nissyenie, ale jego wzrok uciekał ku niemu dostatecznie często, by powstrzymać "złe".
Uśmiechnął się do nieśmiało podającej mu tacę Othi, radośnie oddała uśmiech, potykając się lekko ze śmiechem, zanim podała następną Ranon. Czuł się tak dobrze i tak spokojnie, i to tutaj... Chyba w końcu... raz na zawsze odczarował całą złą przeszłość. Nawet... nie było już tak ważne, czy wszyscy mu wierzyli... Przynajmniej teraz.
Złośliwe szepty dobiegły go i urwały się, grzecznie nie podał ich dalej, bo tyczyły rozchichotanej głupiutko Kaitlen. Zresztą i tak urwałyby się na łagodności Karina. Oj, w salonach nie tak się to robiło, nie tak... Cicho mówiło się najwyżej podłą nieprawdę... lub o zbyt potężnych. Innych kłuto mniej lub bardziej otwarcie. Mniej lub bardziej zręcznie. Mniej lub bardziej wrednie...
Zerknął znów w ich stronę, korzystając z tego, że Ranon zaczęła droczyć się z Karinem ponad jego głową. Nissi chytrze wykorzystał hałaśliwość Avili, by przyciągnąć uwagę Kaitlen, która zaciekawiona obecnością Argentończyków przyłączyła się do nich, mizdrząc się i chichocząc jak najwdzięczniej wytresowana dama Wysokiego Dworu. Na coś się przynajmniej przydał ten kretyn, sam nie będzie musiał z siebie robić idioty... Tyle że teraz to już Nissi pewnie tak szybko stamtąd nie wstanie...
Słuchał od czasu do czasu ich rozmowy z powstrzymywaną złością, Avila naprawdę był bezczelny zachowując się w ten sposób i to zaledwie o kilka kroków od niego, choć musiał przyznać, że Nissyen umiał go niepostrzeżenie przystopować, kiedy popadał już w zbyt rażącą przesadę i zwracał się często uprzejmie ku rozświergotanej Kaitlen, wciągając w to i Avilę, który najwyraźniej wyśmienicie się czuł jawnie podrywając dwie siedzące tuż obok osoby. Natomiast rozbrajająca Kaitlen była widocznie przekonana, że obaj marzą tylko o uwiedzeniu właśnie jej. I szalenie jej się to podobało, na czego temat dobiegła go już któraś z kolei seria złośliwych komentarzy, których wciąż karnie nie przekazywał dalej, choć momentami język go świerzbił...
Westchnął, nieco gniewnie wracając do kończonej kolacji; Karin z milutkim uśmiechem podsunął mu zaraz przymilnie swój już uszczknięty nieco koszyczek z owocami, samemu odbierając od Othi ten jego; roześmiali się radośnie, obaj w pełni świadomi tego małego oszustwa.
Czuł się wesoły jak dziecko, tak wspaniale było zachłysnąć się wszystkim jak dawniej... Po co przejmować się nimi? Przecież wiedział, że głupiutkiej Kaitlen on nawet nie lubił i teraz aż zbyt ryzykancko chwilami stroił sobie żarty, a Avilę cały czas jednak trzymał na przyzwoitym dystansie. Kim takim był zresztą Avila? Przecież już postanowił, że pokaże mu na co go stać i wreszcie usadzi na miejscu. Był tak pewny sukcesu, że aż nie czuł chwilami jego potrzeby, ale jednak nie chciał zmieniać decyzji. Teraz już nie powinien, a poza tym... dlaczego niby miał pozwalać, żeby cokolwiek mu to szczęście, które odzyskał, zakłócało, skoro mógł się tego pozbyć? To była mała, nieważna rysa... ale jednak była. Avila go irytował... uzurpował sobie prawa do Nissyena, nie ukrywał tego i zachowując się tak publicznie sam rzucał mu wyzwanie. Po co go prowokował? A robił to. Bez przerwy.
Przyjrzał się spod zmrużonych powiek jego gestom, niebezpiecznie ocierającym się o próby uwodzenia. Taktyka niezauważania i ignorowania, jaką najwyraźniej przybrał wobec tych pociągnięć Nissi, pewnie nie była najgorsza dla niego, ale sam nie zamierzał w niej wytrwać. Zwłaszcza że to Avili wcale nie zrażało, choć każdy inny człowiek pewnie wycofałby się już jak zmyty. Na niego nie działało nic.
Uniósł brwi, gdy biorąc przyniesiony przez Nissyena koszyk, Avila umyślnie położył swoje dłonie na jego, zsuwając je raczej nazbyt ślizgowym ruchem i uśmiechając się do niego w wybitnie prowokujący sposób. Nissi zaraz odwrócił się, by podać drugi kosz Kaitlen, mówiąc do niej coś, co utonęło w głośniejszym wybuchu zbiorowego śmiechu z wygłupiającego się po drugiej stronie ogniska Lyensa, a co ją doprowadziło do figlarnego śmieszku. Avila uśmiechnął się do siebie nieco ironicznie, obserwując spod oka trochę nazbyt neutralnie miłą twarz Nissyena, którą Avae dobrze znał jako jego skrzętnie ukryte poczucie własnej dalekosiężnej wyższości umiejętnie splecione z niemal czułym pobłażaniem dla cudzej niższości, do której chwilowo raczył się pochylać. Aż sam miał ochotę parsknąć śmiechem. Naprawdę go uwielbiał. Naprawdę... Przyglądał się mu, jak usiadł spokojnie z powrotem, udając że nie dostrzega kpin Avili, który przechylając się nad jego kolanami, czułym głosem mizdrzył się do coraz bardziej wniebowziętej Kaitlen. Całkiem obojętnie obgryzał swą stałą metodą skórkę z jabłka, nawet chyba nie słysząc ich gruchania i myśląc o czymś innym. Najpewniej układając dalszą fazę planu dotarcia do ambasadora... Zaśmiał się w duchu, przypatrując się jego minie i wodzowskiemu sposobowi, w jaki machinalnie kończył jabłko, całą świadomość mając skupioną wyłącznie na obmyślanej strategii.
Tracąca oddech od swoich chichotów Kaitlen ukryła twarz w przywiędłym bukieciku, który wcześniej miała przypięty do sukni i filuternie opędzała się dłonią od gadającego jakieś ostatnie dyrdymały Avili, który też wycofał się zaraz z teatralnym westchnieniem, przyglądając się kątem oka zamyślonemu Nissyenowi.
- Ej, no coś się tak rozmarzył? - wykrzyknął, opierając się dłonią na jego ramieniu i lekko ku niemu nachylając. - Ani nic nie mówisz ani nawet nie jesz...
- Nie jestem głodny - powiedział, spoglądając na niego nieco nieprzytomnie. Avila uśmiechnął się lekko, nachylając się odrobinkę bardziej i po omacku sięgając w tył do własnego koszyka, wyciągnął garść okrągłych, przeźroczyście różowych śliwek, po czym zbliżając je do swoich ust, zjadł kilka powoli, ostatnią lekko tylko nadgryzłszy. - Weź te, są świetne! - zaśmiał się hałaśliwie, zbliżając owoc do jego ust. No nie, to już przesada.
- Co miałeś na myśli... mówiąc "świetne"? - spytał głośno, nie patrząc jednak na niego, lecz oglądając z wolna własne dłonie. Zrobiło się trochę ciszej i niemal wszyscy popatrzyli z zaciekawieniem w tę stronę. No proszę, widać ich wzajemne relacje były znane nieco za dobrze. Co zresztą było nieuniknione przy krzykliwym sposobie bycia Avili i jego braku skrępowania w rzucaniu się na szyję. Teraz cofnął rękę i przyglądał mu się nieco niezadowolony i niepewny o co idzie.
- No... to - odpowiedział niechętnie. - O co ci chodzi?... Po prostu... zwyczajnie... są... doskonałe, tyle... Nie rozumiesz słów, czy jak? - zapytał z irytacją.
- Minańskie śliwki - "doskonałe"? Cóż za zepsuty smak... - uśmiechnął się do siebie. - Doprawdy, prostactwo.
Absolutna już cisza, która raptem zapadła, rozkosznie przeszyła mu kości. No proszę, jednak mogło mu to jeszcze sprawiać przyjemność... Kto by pomyślał.
Avila zaś patrzył na niego już niemal całkiem zszokowany, a w każdym razie solidnie skonsternowany. Najwyraźniej wcale nie spodziewał się z jego strony żadnego ataku... i bardzo dobrze.
- Co... masz na myśli? - nieco niepewnie odezwała się w końcu Kaitlen.
- Och, nic takiego... Rzuciłem tylko ogólną uwagę, iż gustowanie w tych śliwkach z Minan dowodzić może jedynie wyjątkowo prymitywnej ignorancji... Nie zamierzałem przecież nikogo urazić.
- Bez wątpienia... - z krzywym uśmieszkiem poparła go Inapan. Czemu miał wrażenie, że uśmieszek jest pod oboma adresami? Jej szybkie szydercze spojrzenie przyniosło mu odpowiedź. Miał przez moment ochotę się do niej wykrzywić.
- A... ale... - stremowana Kaitlen nerwowo próbowała załagodzić sytuację i zanegować obelgę. - Cz... czemu, przecież... nie są tak złe... po prostu...
- Słodkie? - podchwycił kąśliwie.
- A co w tym złego? - warknął Avila z tak kwaśną miną, że w kontekście wyglądało to zabawnie. - Owoce powinny być słodkie.
- Słodycz... kogo może obchodzić sama, mdła słodycz? Nudnawe upodobania cechują bezbarwne osobowości... i miałkie umysły - rzucił od niechcenia, z wolna obracając owocem w palcach, lecz patrząc poza nie, nie na Avilę, a na siedzącego przy nim Nissyena, który z kolei wpatrywał się w jego dłoń najwyraźniej nieco spięty z powodu jego zachowania i nie do końca pewien, czego się po nim spodziewać. Jednak wyraz jego twarzy nie zdradzał irytacji ani chęci ucięcia tej małej utarczki, więc nie było powodu by dawać spokój. A czy... wtedy byłby powód?... Uśmiechnął się do siebie, przymrużając lekko powieki. Nie... Czuł teraz taką nad nim władzę, że gdyby tak bardzo go nie kochał, sam by się tego przestraszył.
- Dobry smak... wymaga polotu - podjął prawie łagodnym, neutralnym tonem, spoglądając wreszcie na wroga ze spokojnie obojętną arogancją.
- Kiedy przestaliśmy rozmawiać o kulinariach? - spytała Kaitlen nieco zdenerwowanym tonem, z przykrótkim śmieszkiem rzucając speszone spojrzenia w stronę poirytowanego Avili. Wszyscy słuchali z coraz większym zajęciem. Plotkarskie, ciekawskie Helmand... Genialna publiczność dla takich przedstawień.
- Ależ nie przestaliśmy nawet na chwilę! - zaśmiał się czysto z niepokojącą beztroską. - Ja... twierdzę po prostu, że ten przesłodzony, kleisty miąższ ma w sobie coś koszmarnie... pretensjonalnego. Przypomina... nachalną, skwapliwą latawicę. Jest wulgarny... Dlatego właśnie elementarna kultura... sprawia, że gdy ma się ochotę na owoce, to... po te... - Skrzywił się ze wzgardą, szybkim ruchem obracając śliwkę w palcach i nonszalanckim gestem ciskając ją w trawę przy bucie Avili. - Owoce... sięga się tylko w braku czegoś lepszego. A i wtedy... prędko przykrzy się ten nudnawy, mdlący smak...
- A po co powinno się sięgać? - uporczywie spróbowała przeoczyć spięcie Kaitlen.
- Doprawdy... już choćby po każdą inną... śliwkę - uśmiechnął się pod nosem. - Byle nie aż tak marną...
- Skoro już tak bardzo krytykujesz nasze... owoce... - z rozbawieniem zaczęła Inapan, udając sukurs Kaitlen. - To może raczysz powiedzieć, czy ty byś cokolwiek stąd wybrał... Chciałabym się czegoś od ciebie nauczyć, tak niedawno bywam w wybrednym towarzystwie...
Spojrzał prosto w jej skrzące się kpiną oczy; to już było wyzwanie. Proszę bardzo, i pokaz będzie. Malutka manifestacja siły. Czemu nie? Nawet lepiej ustalić wszystko raz na zawsze. Niech nie myśli, że cokolwiek kiedykolwiek zdoła. Nie tu...
- Ja? - Uniósł lekko brwi, miękkim gestem zanurzył dłoń w swój koszyk, powoli przenosząc nań spojrzenie. - Hm, doprawdy... chyba... tak, chyba po... taką morelę - Ujął w palce amarantowy owoc, przyglądając mu się z uśmieszkiem. - Z Attii... ich klimat... czaruje je do szczytów możliwości. Są niepowtarzalne, nigdzie nie znajdzie się podobnych... I... już to jest ważne... - uśmiechnął się wyraźniej, sam przekornie czarując kilka nieco skołowanych twarzy wypracowanym tak dawno gestem smukłej dłoni i na moment zawieszając owoc tuż przy rozchylonych lekko ustach. Cofnął palce od warg, płynnym ruchem leciutko odchylając w tył nadgarstek i przesuwając miękkie spojrzenie od tych kilku mimowolnych ludzkich rumieńców na niewinniejszy owocowy. Przymrużył nieznacznie oczy i mówiąc dalej nieprzerwanie, lecz cichszym, zniżonym w jedwabistość głosem, wstał z wolna, okrążając pomalutku ognisko. - Jest... dziwnie ciepła. Lekko ciąży w dłoni... Czuć w niej słońce... I... pachnie tak... że zanim się to pojmie, coś w tobie omdlewa... Ten... zapach, zapach zwiastowany dopiero, niepewny, nie do odczytania, drażni nozdrza i... nie pozwala się już zatrzymać. Zęby zrazu przeszywają ustępującą natychmiast skórkę, nawet tego nie czując, nie rozumiejąc jej smaku i uderzają w dziwny... ani miękki... ani twardy... ani gładki... ani chropowaty... miąższ... Słodycz zmieszana z intrygującym posmakiem przyczajonej, skradającej się, a niezjawiającej nigdy goryczy okala język i roztapia się w ustach, drażniąc kusicielsko swym smakiem i dotykiem... Język przeciska się miażdżąco przez tę miękkość, docierając aż do skórki i jej dziwny, niepokojąco kwaskowaty i zaskakujący posmak poraża wręcz, jeśli uderzyć w nią zębami. Pęka znów pod nimi, lecz tym razem jej smak pozostaje w ustach i zlewa się z niejasną słodyczą, obezwładniając zmysły i wtedy... sok rozpływa się w ustach mocniej i w powietrzu czuć zwiastowany wcześniej zapach, tym razem mocno, intensywnie, zniewalająco... - Niemal skończył krąg, ale zatrzymał się, gdy dotarł do nich, zasłuchanych może mimowolnie jak wszyscy, wpatrzonych w niego i niepróbujących mu nawet przerwać. Pochylił się nieco, zginając jedynie w biodrach, ale sięgając wysokości twarzy siedzących; był teraz od nich ledwie o pół kroku i ścisnął delikatnie owoc, którego woń naprawdę musiała leciutko uderzyć w nozdrza, wyobraźnią przemieniana z pewnością w o wiele intensywniejszy aromat. - Aż strach jeść dalej, czuć to dalej, a jednak... nie można się zatrzymać - podjął niemal szeptem, patrząc gdzieś daleko trochę nieobecnym spojrzeniem. - I choć, gdy... skończy się ten... drobny, dziwny owoc... oddycha się jak po biegu i krew uderza w policzki, a oczy omdlewają tak czysto i tak bezwstydnie... to sięga się znowu. Po następną, jeszcze jedną... - Uniósł morelę tuż przed swoją twarz, patrząc na niego z uśmieszkiem. - Bierze się ją... i zaczyna raz jeszcze... O... tak... - wyszeptał, zanurzając zęby w ciepły owoc. Na moment zamknął oczy, zaraz potem jednak spoglądając spod na wpół przymkniętych powiek na badawczo, choć z pewnym skrywanym a tkliwym rozbawieniem obserwującego go Nissyena. - Prawda? - spytał teraz cicho, z ledwie wyczuwalnym tonem miłości w swoim głosie, otwierając z wolna oczy, mimo ostrożności znów z trudem chroniąc się przed swoim dawnym, rozkosznym uczuciem tonięcia. Z nim się tak nie dawało... Pamiętał to, jeszcze pamiętał... Ale... to nie z nim przecież walczył teraz, patrzyli na siebie zbyt czule. Uśmiechnął się, prostując lekko i rzucając kpiące spojrzenie już nie tyle wściekłemu co kompletnie zdezorientowanemu i zmieszanemu Avili.
- To może my już pójdziemy, żeby wam nie przeszkadzać? - warknął z niezręczną napastliwością zirytowany szyderstwem w jego wzroku.
- Nie, ależ rozmawiajcie sobie, rozmawiajcie... Ja wtrąciłem tylko kilka, luźnych uwag... Nie przeszkadzajcie sobie... - uśmiechnął się uprzejmie, odwracając się na pięcie i wracając na swoje miejsce. Po kilku odchrząknięciach i odkaszlnięciach oniemiała cisza stopniowo rozwiała się w kolejnych szeptach, śmiechach i głośniejszych rozmowach. Kątem oka dostrzegł, że Nissi jeszcze przyglądał mu się przez chwilę, nieco nieuważnie odpowiadając Kaitlen, która przejęła teraz inicjatywę konwersacyjną. Avila zaś umilkł zupełnie, niechętnie wzruszając ramionami na jej próby wracania do poprzednich tematów, a po pewnym czasie zostawił Nissyena samego z dziewczyną, a sam odszedł trochę, udając, że szuka w pobliskich koszach lepszego pieczywa. Był wściekły, ale przede wszystkim zdezorientowany, pewnie nie wiedział, jak właściwie powinien zareagować... No cóż, ludzi z Helmand sam swoim dawnym zachowaniem oswoił z takimi gierkami, ale on, choć wyczuwał, to chyba nie do końca rozumiał, co właściwie zaszło; zbijało go z tropu takie zachowanie i sposób mówienia, ostatecznie nie przywykł do pełnych dwuznaczności, złośliwych konwersacji salonowych i podobnego oplątywania aluzjami... Sam miał ich w życiu aż zbyt wiele... i czasem aż za dobrze mu w nich szło. Zerknął kątem oka na nieco nachmurzonego Karina. Biedactwo... Źle robił, zachowując się tak przy nim.
- Karin... - szepnął do niego. Wielkie, morskie oczy podniosły się ku niemu nieco niełaskawe, ale odtajały nagle, gdy trafiły na jego spojrzenie i chłopiec uśmiechnął się przyjaźnie.
- Nie, wszystko w porządku, naprawdę. Ja rozumiem, należało mu się.
- Mój milutki, wyrozumiały dzieciaczek... - zachichotał, zerkając na niego wesoło.
- Ej! Nie pozwalaj sobie! Nie jesteś nawet troszeczkę starszy! - sprzeciwił się Karin, jak zwykle ani trochę zły i udający więcej niż niezdarnie. Połaskotał go z przekorą w policzek, wydzierając na powierzchnię zdradziecki uśmiech na powrót rozjaśniający śliczne spojrzenie. Chłopiec potrząsnął gniewnie jasnymi włosami, ale zaśmiał się, kryjąc głowę na kolanach. Sam też roześmiał się beztrosko, odchylając nieco w tył i wspierając na dłoniach. Z przekorą przyjrzał się, zerkającemu na niego i walczącemu z rozbawieniem chłopcu i nagle wyczuł tuż za sobą jego obecność.
- Witaj... Sheat... - powiedział spokojnie, patrząc w spłoszone błagalnie morskie oczy.
- Yhm... - mruknął w odpowiedzi mężczyzna, ale jego wzrok też trafił na spojrzenie chłopca. - Jak się... czujesz? - spytał mrukliwie, odchrząknąwszy wpierw nieco nerwowo.
- Dobrze... - odparł niezmącenie, choć powstrzymanie śmiechu przyszło mu teraz dość ciężko.
- To... - urwał, a Avae pogratulował sobie w duchu powstrzymania się przed złośliwym dopowiedzeniem głupio brzmiącego "dobrze". Właściwie rzecz biorąc to była ich pierwsza rozmowa, odkąd wrócił. Aż dziwne. Choć z drugiej strony...
- No, to nie będę wam przeszkadzać! - powiedział pogodnie, postarawszy się o miły uśmiech. Wstał, beztrosko otrzepując spodnie i rozglądając się dokoła. - O, zresztą Nissi coś ode mnie chce, to pa! - dodał swobodnie, odwracając się i idąc do przywołującego go Nissyena.
- Co on chciał od ciebie? - spytał na wstępie nieco nieprzychylnie, obejmując go w pasie i przyciągając ku sobie.
- A co ta małpa od ciebie? - odparował uszczypliwie, posyłając mu przy tym idealnie słodki uśmiech.
- Szczygiełku...
- No już, już... - szepnął czule, wspinając się lekko na palcach i całując go delikatnie. - Jak tam twoje sekretne plany?
- Znośnie... - mruknął. - Ktoś ją co prawda trochę stremował, ale tym łatwiej się dała podejść... Pogruchaliśmy sobie troszkę o urokach nieobecnej tu choć śladowo cywilizacji, dowiedziałem się o kilku ciekawych słabostkach "biednego misiaczka"... Biednego to chyba ze względu na żonę, bo ona go nie rozumie, wiesz... - wtrącił po namyśle. - No i teraz właśnie ci chciałem powiedzieć, że znikam na chwilę. Dama chce wracać i zakontraktowała mnie do odprowadzenia, bo "boi się sama po ciemku"...
- Noo, widzę, że sobie całkiem nieźle beze mnie z Kaitlen radzisz... - powiedział z lekką urazą, przybierając zazdrosną minę. - Odprowadź ją, odprowadź... - parsknął rozbawiony jego skruszonym wzrokiem. - Tylko pamiętaj... Kazałeś mi być dla niej miły, więc jak cię tylko tknie, to ty oberwiesz...
- A skąd wiesz, że się przyznam? - roześmiał się, zaczepnie unosząc mu palcem brodę.
- Już ty się nie martw... Przyznasz się, ooj, przyznasz... Mogę ci zagwarantować...
- Avae...
- No?
- Posłuchaj... nie zająłbyś się trochę Natti? Widziałem, że siedzi wciąż sam... Nie gniewaj się, ale w końcu się pogodziliście, więc może...
- Daj spokój, o co miałbym się gniewać? Prawdę mówiąc sam z nim właśnie zamierzałem porozmawiać - uśmiechnął się, ocierając nosem o jego brodę. - Nie martw się niczym, zajmij się tą swoją dzierlatką. Tylko z umiarem, bo wiesz...
- Wiem, wiem... No, to idę... Ale wrócę. Daj jeszcze... - Schylił się ku jego ustom, pocałował, dość niechętnie puszczając go z ramion i odszedł ku niecierpliwiącej się gołąbeczce, czule jeszcze zmierzwiwszy mu włosy.


Ogniska już dogasały, ludzie zaczynali się rozchodzić. Rhode zagonił Inapan do domu, Ranon przepadła w chaszczach z Ailu, Karin i Sheat też gdzieś znikli w celu, którego wolał bliżej nie roztrząsać, Avila kręcił się nadal wściekły po brzegu rzeki, a nieprzyzwoicie porządna w swej łagodnej dobroci Safira, w towarzystwie swego nieodstępnego acz wciąż onieśmielonego wielbiciela, zabrała się już do sprzątania koszmarnego bałaganu, jaki wszyscy po sobie zostawili.
Natti dalej siedział przy swoim ognisku, patrząc dość bezmyślnie w płomienie. Zakręcił się bezcelowo po placyku i w końcu przysiadł przy nim na ciepławej od bliskiego żaru kłodzie.
- Co robisz? - spytał od niechcenia, przyglądając mu się kątem oka. Natti popatrzył na niego z uśmiechem i wrócił spojrzeniem do ognia.
- Nic... Staram się nie myśleć...
- Cóż, tak to właśnie mniej więcej wyglądało - przystał oględnie. - Nie sądzisz, że to dość bezproduktywne zajęcie?
- Aha... - Skinął głową. - Jałowe bzy sensy.
- Co? - Zatrzepotał rzęsami, chcąc nie chcąc zbity z pantałyku. Natti uśmiechnął się znów, leciutko nachylając ku niemu.
- Takie nasze powiedzonko... szkolne. Od "bez sensu" chyba - objaśnił ceremonialnie, cicho zresztą zaraz chichocząc. - Biedny, stary Maido ciągle to mrukliwym cichcem obrywał - "jałowe bzy sensy." Ale tylko ja wyciągałem z tego konsekwencje.
- Konsekwencje?
- Nie fatygowałem się do niego, póki ktoś - najczęściej Zee - nie zaciągnął mnie tam za uszy... - zachichotał znów, przestając jednak z westchnieniem. - Oni wszyscy tak naprawdę... tylko kwękali dla wytchnienia... W gruncie rzeczy wcale się nie nudzili, nie było im z tym tak źle i nie uważali tego za bzy sensy... Mimo całego gadania Maido ich nie nużył, to mnie się to wszystko zawsze przykrzyło, oni lubili to całe "wchłanianie wszelkiej możliwej wiedzy"... Nawet Nissyen i Avila, choć też od wszystkich odstawali... Właściwie to wtedy... to znaczy na początku, gdy byliśmy chłopcami... Nissyena dzieciaki nie bardzo chciały w tamtych czasach akceptować, bo... bo wiesz co. Avila był synem argentońskiego ewenementu - głupawego pijusa. Ja... nie umiałem się do tego wszystkiego przystosować, polubić tego... Nie wiem, może to przez to, że byłem młodszy od innych... Ale Zee też w swoim czasie trafił do Maido wcześniej i... on się dobrze z tym czuł... No w każdym razie to... chyba wtedy zaczęliśmy się... trzymać tak razem... - szepnął. Avae przyjrzał mu się z boku, poprawiając się na twardym pniu.
- W życiu nie spodziewałem się, że akurat ciebie mogliby posyłać na lekcje przed czasem... - powiedział trochę kpiąco, żeby rozegnać opadający ich dziwnie niewesoły nastrój.
- Ej, ja nie jestem wcale taki głupi... - roześmiał się Natti. - Po prostu... nie lubię się uczyć. Nic na to nie poradzę... Ale to jeszcze nie znaczy, że jestem idiotą! Zresztą trafiłem do nauczyciela jako czterolatek i mimo własnej niechęci radziłem sobie całkiem nieźle. Już wcześniej uczyłem się w domu... Nasza mama... była bardzo... Ale później po prostu nie mogłem już dłużej się zmuszać. Taki już jestem... Wiem, że tego nie rozumiesz, ty jesteś z Argento, jesteś... dużo bardziej niż ja. Masz ich duszę... może tylko trochę dzikszą i bardziej niespokojną. Jak Nissyen.
- To źle czy dobrze? - uśmiechnął się do siebie.
- Kto to wie? Ale raczej dobrze... To na więcej pozwala... Nie ogranicza, ośmiela i pozwala pojąć rzeczy, które naszym kochanym Argentończykom jakoś się w ich mądrych głowach nie mieszczą... Choć czasem pewnie żyje się z tym jednak trudniej... - dodał ciszej, podciągając kolana i otaczając je ramionami. - Choć moim zdaniem ani tobie ani jemu nie byłoby wcale do twarzy, gdybyście byli bardziej... uporządkowani... - zaznaczył zaraz ze śmiechem. - Poza tym... czy porządny Argentończyk byłby w stanie przy wszystkich swych talentach i całej inteligencji wyczarować coś takiego jak ty przedtem? Do tego trzeba mieć w sobie coś irracjonalnego... oj, trzeba... Zdecydowanie.
- Słyszałeś? - mruknął.
- Słyszałem, widziałem... No naprawdę trudno było nie zwrócić uwagi... - zaśmiał się wesoło, patrząc na niego iskrzącymi oczami.
- Nie jesteś... zły? - Zerknął na niego z ukosa.
- Ja? Niby z jakiego powodu?
- No... Mówiłeś przedtem... Ty go przecież... lubisz... - zająknął się z pewnym wahaniem.
- Lubię? - Popatrzył na niego zdziwiony. - Nie, akurat tego nigdy nie powiedziałem.
- Cóż... no dobrze. Myślałem tylko... że może ci się to nie podobało - wyjaśnił, wzruszając nieznacznie ramionami.
- Żartujesz chyba... - zachichotał. - Właściwie sam zawsze chciałem... zrobić coś takiego. Nasz pozer już dawno zasłużył sobie na lekkie utarcie nosa.
- Nie na lekkie, nie na lekkie... - sarknął, niecierpliwie przeczesując dłonią włosy. - Co ty właściwie...
- W nim widzę? Jego piętnastoletnie oczy w chwili mojego pierwszego pocałunku i moje trzynastoletnie, wariacko bijące serce - uśmiechnął się, przymykając oczy i opierając brodę na ramionach. - Widać taki mój los, zawsze będę żyć przeszłością... Może to głupie... ale co mi zostało?
- Wiesz co, gdyby świat się ograniczał to tego oberwańca, to bym się bardzo losem świata zmartwił... - prychnął. - Poza tym możesz mówić, że w Argento cię nie lubią, ale prawda jest taka, że świat nie ogranicza się też do Argento... - Wzruszył ramionami, śledząc spojrzeniem iskierki unoszące się z ogniska. - Czemu sądzisz, że nigdzie na tym ogromnym świecie nie spotkasz kogoś, z kim będzie ci naprawdę dobrze?...
Natti odwrócił wzrok, sięgając po nadpalony kijek i rysując jego końcem bohomazy na piasku.
- Bo nie umiem mu odmawiać... i nie chcę - odparł cicho po chwili milczenia. Avae spojrzał na niego, z hamowaną irytacją nieznacznie ściągając usta i zaciskając szczęki.
- Wybacz, ale on cię o nic nie prosi.
- To to na pewno... - Natti zaśmiał się z goryczą, podrzucając patyk w dłoni. - Ale za parę dni powie, że idziemy do łóżka. Właśnie na to tutaj czekam... Potem na pewien czas będę go mieć dla siebie i zrobi, co ja zechcę... a potem znów odejdzie. Ja poczekam... i potem znów się zjawię. A on znów... za jakiś czas powie...
- Odbiło ci? - przerwał mu już naprawdę zirytowany.
- A czy tobie odbiło, że sypiasz z wariatem? - Spojrzał na niego błyszczącymi oczami.
- Ty też z nim... sypiałeś - powiedział nieco ozięble.
- Nie... nigdy. - Zaśmiał się trochę smutno. - Zawsze po wszystkim prosiłem, żeby już poszedł. To byłoby okrutne... gdyby on też tak nie wolał. Nie ufał sobie. Ja nie ufałem jemu... I choć czasem był mi najbliższym człowiekiem na świecie... nie zdołałbym przy nim zasnąć... - ucichł na moment, grzebiąc patykiem w ogniu. - A ty nie zdołałbyś pozwolić Avili, żeby traktował cię jak szmatę - dodał po chwili.
- To chyba... trochę co innego... - wyszeptał, przymykając oczy.
- Dlaczego? Ty liczysz, że wyleczysz Nissyena... No co, myślałeś, że nie wiem? Oczywiście, że wiem... Myślisz o tym nawet myśląc o czym innym... Tyle przeszedłeś... i wciąż na to liczysz. Ja... liczę, że Avila kiedyś się zmieni... że przestanie być taki... i będzie choć trochę podobniejszy do chłopca, który nawet bez mojej wiedzy oddawał za mnie moje prace domowe. Wierzę w to, muszę, bo go kocham.
- Wczoraj mówiłeś, że tylko trochę... - szepnął ze smutnym uśmiechem.
- Bo to boli... przyznać się, że kocham go naprawdę. Ale tak jest. - Wstał niecierpliwie, robiąc kilka kroków, ale zatrzymując się i roztarłszy wpierw żarzący się koniec kija o ziemię, cisnął go w bok, odwracając się ku Avae, który też uniósł się już mimowolnie za nim z lekką niepewnością w oczach. - Idę już... Jestem zmęczony - uśmiechnął się blado do niego, patrząc w stronę pałacu. - Dobranoc, Avae. - Skinął mu dłonią, odchodząc szybko.
- Dobranoc... - westchnął już raczej w przestrzeń i przez chwilę w milczeniu przypatrywał się rzece, zaraz zresztą zabierając się do zagaszania ogniska. Kucnął potem nad wilgotnym popiołem, rozmazując jego odrobinę w palcach. Trzeba wracać... Nissi nie przyszedł, więc pewnie czekał na niego, w końcu zrobiło się jakoś późno.
Taak, a ta przeraźliwa potrzeba Kaitlen, żeby ją odprowadzał, była albo bardzo podejrzana albo dowodziła jej skrajnej histerii. Dawno nie widział tak pięknej i jasnej nocy; choć pogasła już większość ognisk, było całkiem widno. Bez trudu trafił z łąk w ogrody, w nich jeszcze dochodziły z niektórych alejek wesołe śmiechy, zaraz też natknął się na przepadłą wcześniej Ranon, zaśmiewającą się wręcz pod gigantycznym jaśminowcem na którego dwóch grubych gałęziach okrakiem siedział wyśpiewujący głupstewka Ailu, co chwilę też podający jej ścinane właśnie ukwiecone gałązki; ściskała ich już takie naręcze, że prawie nie było widać jej twarzy.
- Witaj, chłopcze, czy z daleka? Czy też ciebie kto nie czeka? Taki zdajesz się zdrożony, cóż sprowadza się w te strony? - melodyjnie zawołał na jego widok Ailu, umyślnie przy końcu wpadając w za wysoki ton głosu i ciskając mu uciętą właśnie gałąź.
- Nie chce wam się spać? - spytał z rozbawieniem, chwytając zręcznie kwitnący pocisk.
- Jemu wcale... - parsknęła Ranon, oddzielając część gałęzi i podając mu z uśmiechem. - Masz, u was też już pusto, zaniesiesz sobie.
- Chwytajcież i dzierżcież, a nie wypuszczajcież... - wykrzyknął radośnie Ailu, przechylając się ku nim i podając jeszcze dwie gałęzie w wyciągniętych ramionach. - Ach! Zapach kwiatu jaśminowca w gniazdku, sprawia, że miłość kwitnie... - powiedział z westchnieniem, posyłając teatralnie tęskne spojrzenie pobłażliwie przypatrującej mu się Ranon. Avae zerknął na nią i uśmiechnął się złośliwie, od niechcenia wyciągając mały kawałeczek gałązki z jej włosów. Zaczerwieniła się i z urazą zadarła głowę, mimowolnie przesuwając dłonią po włosach i otrzepując spódnicę.
- Wam już zdaje się kwitła... - nie podarował sobie półgłosem.
- Impertynent... - prychnęła, podając mu jeszcze kilka ładniejszych gałęzi. - Nie będę cię lubiła, wiesz?
- Będziesz, będziesz... - Ułożył gałęzie na swoim ramieniu, przyglądając im się przez chwilę. - Zapach... mówisz...
Zaśmiała się i podała mu jeszcze jedną, Ailu zsunął się na ziemię i wziął od niej naręcze.
- Tak, tak... - potwierdził z powagą. - Spytaj Altei, ona się zna, jak wszystkie czarownice...
- Ładnie to tak? - spytał z przekornym uśmieszkiem.
- Co? To oczywiste, że musi być czarownicą, widziałeś kiedyś czterdziestoletnią kobietę z czwórką dzieci, kucharkę w dodatku - która tak wygląda? I te wszystkie... zioła... - wyjąkał, udając przestrach.
- Idź ty! - Trzepnęła go we włosy Ranon. - Pleciuga... O o o... - szepnęła nagle. - Avae... Patrz, kto idzie...
Obejrzał się, dostrzegając zbliżającego się Avilę. On zatrzymał się na moment, rozpoznawszy go, ale ruszył zaraz znowu, skrywając irytację.
- Tia, tia, tia... - zapiał cichcem Ailu, obracając się na pięcie ze skrzącymi się psotą oczami. - Kwiaty, kwiaty rozdajemy... Bierzcie wszyscy, bo pójdziemy... Ejże, dokąd, miły, drogi, czemuż patrzysz tako srogi? Pech cię gnębi? Nędza, susza? Czemuż jęczy twoja dusza? Może miłość nieszczęśliwa? No cóż - bywa, miły, bywa... Lepiej pozbądź się urazy, niezbyt jest ci z nią do twarzy... Złość oszpeca - nic nie zmienia. Tyle mam do powiedzenia! - skończył, zatrzymując się tuż przed gniewnym Avilą wspięty na końce palców, lecz nachylony lekko do poziomu jego twarzy. Uśmiechnął się pokazując zdecydowaną większość lśniąco białych zębów, prędkim gestem wcisnął mu w ręce sporą część gałęzi i chwytając w nadgarstku Ranon, uciekł wraz z nią wśród niepohamowanych parsknięć śmiechem. I zły, i zaskoczony Avila, spojrzał z rozdrażnieniem na Avae, który ukrył rozbawioną twarz w swoich kwiatach, wciągając lekko ich zapach.
- Dobrze się bawisz? - spytał go jadowicie, w złości wciskając zawadzające gałęzie w rozwidlenie pnia.
- Ja? - Podniósł na niego niewinny wzrok.
- Tak, ty!
- Znakomicie... - uśmiechnął się arogancko. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza? - zapytał troskliwie.
- Co to miało znaczyć, co? - syknął, hamując gniewne drżenie głosu. - To wtedy! Za kogo ty się uważasz?
- No, co do tego to się chyba już dawno mogłeś zorientować... - powiedział uprzejmie, patrząc jednak wprost w jego oczy z jawną drwiną. - Podobnie jak co do tego, za kogo uważam ciebie...
- I co ty komu chciałeś tym swoim zuchwalstwem udowodnić? - zawołał nie panując już wcale nad głosem i patrząc na niego w zupełnej pasji. - Sądzisz, że wygrałeś?
- Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś to ty tak sądził... - odparł zimno. - Posłuchaj mnie... - Podszedł ku niemu z wolna, przymrużając odrobinę powieki. - Naraziłeś mi się... Naraziłeś się człowiekowi, który w tym kraju uchodzi za najgorszego z demonów... Ja się umiem mścić, skarbie... Doskonale umiem... Wolałbyś nie wiedzieć jak doskonale... Ale ja ci dam ostatnią szansę. Ostatnią. Odpuść sobie te wszystkie tanie zagrywki. Daj sobie spokój.
- Bo co? - warknął wściekle. Wyglądał, jakby cudem się powstrzymał przed rzuceniem się na niego z pięściami.
- A zgadnij... - wycedził. - Uwierz mi... Naprawdę rozsądniej postąpisz trzymając się od niego z daleka...
- Co ty sobie wyobrażasz, smarkaczu? - krzyknął. - Wydaje ci się, że możesz decydować, z kim Nissyen rozmawia? Chce ze mną, to rozmawia ze mną!
- Pytanie tylko, czy naprawdę chce... - uśmiechnął się ironicznie.
- Posłuchaj, ty bezczelny dzieciaku... - zaczął wolno. - Nie myśl sobie, że pozwolę ci mną dyrygować... Nawet o tym nie marz, zepsuty gówniarzu... Zdaje się, że ci wyleciało z pamięci, że już tu nie jesteś panem... Ale nie jesteś. Roi ci się, że każesz mi się wynosić, a ja to zaraz grzecznie zrobię? To ci kompletnie odbiło! Nie zamierzam potulnie słuchać jakiegoś rozwydrzonego paniczyka z manią wielkości...
- My się chyba nie rozumiemy... - przerwał mu łagodnie. - Mnie kompletnie nie interesuje, czym się chcesz zajmować... Wyprawiaj sobie największe idiotyzmy, co mnie to obchodzi? Zwracam ci tylko uwagę, żebyś trzymał się z daleka od niego... Tylko i wyłącznie od niego... No bo też po co ci to, złotko? Gdybym ja się tak wieszał po kimś, kto na mnie wcale nie ma ochoty, odczułbym wkrótce lekki dyskomfort...
- Usiłujesz mnie wkurzyć? - spytał go z wściekłością.
- No czy do ciebie naprawdę trzeba jak do dziecka? - Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Ile razy mam tłumaczyć, czego chcę?
- A czy do ciebie nie dociera, że Nissyen jest moim przyjacielem?
- Tylko że ty masz jakieś takie dziwne wyobrażenie na temat tego pojęcia... Przyjacielowi nie trzeba koniecznie włazić na siłę do łóżka - wytłumaczył miękko.
- Nie robię tego - warknął.
- No, no... Nie łżyj na ostro... - uśmiechnął się z pogardą. - Zresztą... skoro po prostu nie umiesz trzymać rączek przy sobie, to profilaktycznie się do niego nie zbliżaj.
- Jesteś gorzej bezczelny niż... Jak to sobie wyobrażasz? Wydaje ci się, że dla twojego kaprysu nie będę rozmawiać z przyjacielem? Mam "nie zbliżać się do niego"... - uniósł głos w kpiącej parodii groźby. - I grzecznie tkwić gdzieś z obcymi, bo ty tak wolisz? Tego chcesz? No to dowiedz się...
- Zajmij się Natti - powiedział niby od niechcenia, układając wygodniej gałęzie na swoim ramieniu i przypatrując się ich bielącym się w świetle księżyca kwiatom.
- S... słucham? - wykrztusił zupełnie zaskoczony.
- On cię potrzebuje. I wyznam ci, skarbie, z całą szczerością, że jest jedyną, ostatnią osobą na ziemi, o której można tak powiedzieć. Będzie dla ciebie lepiej, skończony durniu, jeśli tego nie zepsujesz... - powiedział nieznacznie ciszej. Avila uśmiechnął się zjadliwie, zbliżając do jego twarzy.
- Taak? A twój "Nissi"? - pokrzywił mu się kąśliwie, nie przejmując się rozsierdzonym błyskiem w jego oczach. - Nie tak dawno to moje towarzystwo wolał od twojego... Może jednak nadal tak jest, wbrew twojemu gadaniu? Może to dlatego tyle gadasz?
- Posłuchaj mnie, szumowinko... - szepnął prawie z czułością, patrząc prosto w jego źrenice ze stalowym chłodem we własnych. - Wystarczy, że raz przy nim okażę smutek z powodu twojej obecności... i będzie na ciebie wściekły. Wystarczy, że poproszę, żeby kazał ci iść precz... i on każe. Wystarczy, że raz powiem, że spróbowałeś mi zrobić krzywdę... - zawiesił głos, zbliżając się o krok ze złym uśmieszkiem. - No? Jesteś pewien... że dalej chcesz grać nieczysto? Bo tak... ze mną na pewno nie wygrasz, trzeciorzędny arogancie. W takich gierkach mam największe doświadczenie... Ale... wolałbym tego nie robić. Widać nie zawsze z ciebie było takie byle co, skoro coś w tobie ludzie widzieli. Nie planuję marnować życia na niszczenie ciebie... Ostrzegam cię tylko... Zakarbuj sobie, że jak zrobisz jeden fałszywy ruch... popamiętasz mnie. A ty już dobrze wiesz... że to czcze przechwałki nie są... No, to pa - Odwrócił się na pięcie, zostawiając go i bez pośpiechu wracając ku pałacowi. - Czekają na nas.


Kiedy wrócił, było już całkiem ciemno. W Helmand nawet słońce nie radziło sobie z oświetleniem pałacu, a co dopiero delikatny księżyc. Dotarł do pokoju prawie w kompletnym mroku, bo pogaszono już i lampy. U nich jednak jeszcze świeciło się sypialni, więc poszedł prosto tam, kolanem pomagając sobie z drzwiami. Rozejrzał się najpierw, próbując znaleźć coś na gałęzie, na szczęście na gablotce stał akurat spory flakon. Nissi leżał na łóżku, z dziwnym uśmiechem oglądając porozkładane przed sobą kartki i chyba nie zauważył nawet jego wejścia.
- Co tam masz? - spytał z zaciekawieniem, ostrożnie wkładając swoje naręcze do wazonu.
- Nie, nic... - Poderwał się, szybko zbierając arkusze i uśmiechając się do niego tak nieobliczalnie radośnie, że prawie głupkowato.
- Co tobie, boli cię coś? - odezwał się niepewnie, przyglądając mu się uważnie. - Pokaż to.
- Nniee... Lepiej nie! - zaśmiał się i wsunął kartki do szuflady, przekręcając kluczyk i odkładając go zaraz na bok.
- Zobaczymy... - mruknął, idąc w tę stronę, ale on chwycił go ze śmiechem w pasie, obrócił się z nim i wylądował na łóżku, przygniatając go do niego z leciutkim uśmieszkiem.
- I co?
- I jesteś niepoważny... - Przyjrzał mu się z politowaniem, całując jednak z czułością. - Tęskniłeś za mną?
- Niemożebnie! - zadeklarował, skwapliwie oddając pocałunek. - Nie... mo... żebnie... - podkreślił rozmruczanym tonem, obejmując go i bardzo szybko przetaczając się z nim kilkakrotnie po sporym łóżku.
- Cieszę się! - powiedział ze śmiechem, oddychając ciężko, gdy zatrzymali się wreszcie na samym skraju. - Co? - szepnął, unosząc się odrobinę wsparty na przedramionach i patrząc mu w skrzące się czułą kpiną oczy.
- Czy... powiesz mi teraz, co miała znaczyć ta hipnoza przy ognisku? - spytał z dziwną mieszaniną rozbawienia i powagi.
- Co? Nic... Przecież wiesz, że czasem lubię cię trochę... poprzyciągać... powabić... pokusić... - wyliczał z wolna, dopełniając słowa delikatnymi pocałunkami. - Mój jesteś... A zresztą uwielbiasz kiedy to robię... - uśmiechnął się zwycięsko, wodząc palcem po jego obojczyku.
- A musisz przy tym drażnić biednych postronnych ludzi? Ja cię mam, a oni będą kiepsko spać przez najbliższe kilka tygodni... - zażartował.
- Chciałem... - powiedział za szybko i zawahał się.
- Wiem, wiem. Oznakować przy Avili teren, wyjaśnić mu dobitnie, że nie ma z tobą szans i przy okazji publicznie go upokorzyć. Tylko po co?
- Żeby dał sobie spokój, Nissi... - odparł cicho. - Po prostu, żeby dał sobie spokój. Wiem, że ty mnie nie zdradzisz, ale nie chcę... żeby on wciąż na to liczył. Jeśli nie dotrze do niego, że już nie może... być tak jak dawniej, to ja... nie będę w stanie zaakceptować tego, że wciąż chcesz się z nim przyjaźnić. A się... staram. Wiem, że... tylko wy trzej przyjaźniliście się... wtedy i wiem, że to... dla ciebie ważne. Ale jeśli on nie przestanie... tak się zachowywać... Nissi, ja nie mogę tolerować tego, co on robi. On nie rozumie pojęcia miłości, on jest... - zaśmiał się, opierając czoło o jego ramię. - Jak Hoirin... Jakby miał tylko tę jedną jedyną część ciała. Może i ty dorosłeś za szybko, ale on wcale... Jak chcesz się przyjaźnić z kimś kto... Nissi, do niego musi dotrzeć, że... tak się nie robi. Nie gniewaj się, ale...
- O co się mam gniewać? - spytał łagodnie. - Wiem, że masz rację, on taki jest... Nie mogę mu powiedzieć, żeby nie pokazywał mi się więcej na oczy, za dużo kiedyś dla mnie zrobił... Ja naprawdę go mimo wszystkich tych wad lubię i naprawdę wiele mu zawdzięczam... Czasem myślę, że tylko ja. Zawsze stawał po mojej stronie, właściwie nawet wtedy, kiedy w ogóle nie miałem racji... Ale... mogę mu powiedzieć co innego. I myślę, że to... zrozumie. Nie martw się, on wcale nie jest taki zły... No, w każdym razie nie w stosunku do mnie. Posłucha... Prawdę mówiąc.. - uśmiechnął się. - To twoje zachowanie... przez tych kilka dni... Nie wyglądałeś, kotku, na kogoś, komu w ogóle na mnie zależy. Mogłem się wydać twoim zaślepionym popychadłem...
- Pewnie, nie żałuj sobie, dokuczaj mi... - burknął. - Jak ty mnie kochasz, co?
- Jak? Horrendalnie. Ubóstwiam cię, kropeleńko. Brylanciku pachnący...
- Oj, zaczęło się... Zaczęło?
- Jeszcze jak, łasiczko moja pyszna, jaskółeczko cudnooczka...
- Masz i się opanuj... - powiedział z dezaprobatą, nachylając się ku jego ustom i całując go z czułością. - Bardzo cię kocham... - szepnął, zbliżając się do jego ucha i całując je także. - Bądź ze mną zawsze...
- Nie miałem żadnych innych planów... - uśmiechnął się, głaszcząc go wolno po włosach. - Wszystko jest... tak dobrze... że aż się boję...
- Czego?
- Że znów coś się stanie...
- Nissi, daj spokój...to... - Podniósł się trochę, patrząc na niego tkliwie. - No dobrze, jasne, że może się coś stać. Zawsze może. Przecież... już nawet nasz świat jest taki... taki... Wcale nie jest spokojny, bezpieczny... A nawet wszechpotężny Welland nie jest rajem na ziemi. Nam... wciąż coś zagraża... tyle złego się tu stało, ludzie mają do siebie tyle uraz... Może... pokolenia miną, zanim to się jakoś ułoży... A może... nie będzie tak źle. Choć może być i gorzej - uśmiechnął się smutno. - Ale musimy być dobrej myśli... Co z tego, że nie wszyscy są zadowoleni, że próbujemy... zmienić ten świat... na taki jak z marzeń? I wojna... przecież jest i wojna, tam, daleko... ale jest i... nawet są tam ludzie, których znamy... Ardee... Inapan na pewno też się boi, ma teraz do tego więcej podstaw niż my... a przecież się śmieje, jest szczęśliwa... Nissi, po co mamy się martwić na zapas? Wiem, że nie jesteś zadowolony z wyników Zgromadzenia i uważasz, że nie rozwiąże problemów... - Powstrzymał jego sprzeciw, machając ręką w reakcji na zaczątek powątpiewającego gestu. - Ale przecież jeszcze... naprawicie to jakoś, Nissi... Wszystko ci się uda, na pewno... Nie martw się. I... nie bój się... że jest za dobrze, bo przecież... - utknął, mimowolnie odwracając wzrok. - Przecież jeszcze... nie udało nam się... rozwiązać tego... z nim. - Przymknął na moment oczy, ale zaraz spojrzał na niego ze spokojnym uśmiechem. - Mamy nadal swoją walkę i nie jest wcale łatwa... Nie bój się zazdrosnych bogów... A zresztą... - zaśmiał się. - Ty, taki wykształcony, taki genialny... i wierzysz w przesądy? Przecież wedle Heinsein to zabobon, bogowie nie są mściwi i zazdrośni o szczęście ludzi.
- A co wie Heinsein? Sześćset lat już czekają na to Proroctwo i cały czas tylko mamroczą domysły - mruknął. - Lepsze już były stare, dobre czasy - ludzie uważali legendy za nagie fakty i żyli długo i szczęśliwe. Nam się mówi, że "dobrze będzie robić tak, ale tak naprawdę to my nie wiemy jak to jest i czekamy na Proroka."
- Przestań... - roześmiał się znów, całując go w policzek.
- Przestań? Ja tu poruszam dylematy egzystencjalne...
- Nissi, Nissi... Chcesz wiedzieć, "jak to jest"? To ja ci powiem: Kochamy się. Jesteś ty, jestem ja i od razu wszystko jest jasne... Odkąd kocham ciebie, przestałem czuć potrzebę bawienia się złem. Wszystko czuję... jest mi... jest mi... Nie wypowiem tego, ale przecież ty to znasz... Po co ci prorocy? Ich potrzebują ci, którzy nie znaleźli jeszcze tego co my... i może... nigdy nie znajdą. Po to są prorocy.
- Wiesz... co mi... ona powiedziała? - uśmiechnął się, spoglądając w bok.
- Kto? - spytał zbity z tropu.
- Althi... Rozmawiałem z nią o tobie rano... Powiedziała mi, że czasem czuje, jakbyście to wy byli Proroctwem...
- M... my? Jacy my? - wydukał, czerwieniąc się zdeprymowany.
- Dwoje dziwnych dzieci urodzonych pod tą samą gwiazdą... Dwie strony tej samej siły. - Popatrzył na niego, uśmiechając się znów łagodnie. - Dopełniające się, a przy tym nie przeciwne.
- Ja... i Karin? - Zaczerwienił się mocniej. - Co to za jakieś...
- Czego ty ode mnie wymagasz, żebym rozumiał kobiety? - zaśmiał się nagle i uniósł na łokciach, z przekorą zaglądając mu w oczy. - Nie jestem aż tak genialny. Po prostu mi to powiedziała, kiedy...
- A właśnie! - Otrząsnął się Avae, patrząc na niego tryumfalnie. - To to oglądałeś! Pokaż!
- Co? - zdziwił się niewinnie.
- To co ci dała! Na pewno to to oglądałeś. Wiem, że dała ci swoje...
- Ależ skąd... - zaprzeczył z nienaturalną powagą.
- Nissi!
- No dobrze, dobrze... - przyznał ze śmiechem, po omacku sięgając po kluczyk, otwierając szufladkę i wyciągając rysunki. - Popatrz sobie, warto, ja się nie mogłem oderwać... - westchnął, machając kartkami nad jego głową.
- To daj... - wywarczał, patrząc na niego wrogo.
- Już, już... Jeszcze troszkę ja... - zaśmiał się, odsuwając szybko na drugi kraniec łóżka i z uśmiechem przypatrując się rysunkowi.
- Dasz mi to czy nie? - Skoczył za nim, ściągając jego ręce ku dołowi i przez chwilę w lekkiej konsternacji podziwiając siebie samego w kilkunastu młodszych wersjach. - Uduszę... - zamruczał do siebie.
- Czemu, no patrz jakie cudne maleństwo... Ach... - westchnął, z rozmarzeniem przypatrując się zupełnie małemu chłopczykowi z trzymanej akurat podobizny.
- A ciebie pokroję...
- No dlaczego? Inapan wypaplała mi, że rysowała cię często i to od maleńkiego dziecka... A ja zawsze chciałem zobaczyć jak wyglądałeś jako taki tyci, tyci, maleńki... - mówił słodziutkim tonem.
- Posolę i zjem... - przerwał mu z iskrzącymi się groźnie oczami.
- No i czego się wstydzisz? - Przygarnął do siebie jego głowę i tarmosząc mu włosy. - TY mnie sobie oglądałeś do syta na milionach obrazków i chichotałeś jak głupi i czy ja ci coś wtedy mówiłem? A w całym Helmand znalazłem tylko jeden twój portret jak miałeś osiem lat i to... strasznie smutny.
- Nie lubiłem malarza, warczał na mnie - burknął, przekładając powoli rysunki. - Nie czepiaj się.
- Nie czepiam się... Chciałem sobie tylko ciebie zobaczyć... i popatrz, tu jesteś taki... taki naprawdę... Może dlatego, że nie wiedziałeś, że cię ktoś rysuje - uśmiechnął się. - To trochę tak... jakbym cię zobaczył wtedy. Ty diabełku, przecież cię kocham... co byś pomyślał, gdyby mnie to nie interesowało?
- Bla, bla, bla, nie mądrz się... - szepnął, przytulając się do jego piersi i rumieniąc jeszcze lekko. Popatrzył na leżący na wierzchu mały portrecik siebie samego sprzed trzynastu lat z plątaniną dziwnych uczuć. - Gdzie ona mnie tak znalazła?... Ale jest... - uśmiechnął się do siebie i podniósł wzrok, trafiając na roziskrzone spojrzenie. - Co? - spytał podejrzliwie.
- Wiesz, że ona zna twój sekret?
- Jaki znowu sekret? - Uniósł brwi.
- Ten śliczny maleńki pieprzyk na opuszce najmniejszego palca lewej stopy...
- Ale mi sekret - burknął.
- A sekret, sekret... - uśmiechnął się szeroko. - Jak nie sekret, to czemu się czerwienisz?
- Och, przestań... - zamruczał, ocierając się o jego pierś.
- "Och, przestań"? Za dużo przestajesz z twoim Karinem - parsknął krótko.
- Przestawałem z nim, zanim zacząłem przestawać z tobą - odparł mrukliwie, od niechcenia rozsupłując splecione u dołu poły jego koszuli.
- Co to miało znaczyć?
- Nic... - zaśmiał się, suwając leciutko palcem po pasku jego spodni.
- No, no... - Pogroził mu lekko, chwytając go zaraz za kark i naginając ku sobie, by delikatnie pocałować. - Nie wstydź się już, nie... Śliczny ten twój sekret, każdy by chciał mieć takie...
- Zołza zołzowata...
- A wiesz, że masz go od szóstego miesiąca?
- Nissi... - jęknął, przykładając dłoń do czoła.
- Tak, tak... Ech, te kobiety i ten ich instynkt macierzyński. Mnie odkrycie sekretu zajęło dziewiętnaście nocy i wymagało wieeeeelkiej staranności... Nie czerwień się. A ta to znalazła na czymś tak mikroskopijnym jak twoja nóżka przed ponad siedemnastu laty. Rozmiaru twojego ówczesnego małego palca nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić...
- Nie odczepisz się?
- Od takiej mojej - intrygującej - słodkości? W życiu... Ej, a to bolało... - mruknął, rozcierając ramię. - Diabełek... I kąsa też... - dodał z westchnieniem, rozcierając ucho. - Kropelko kochana, nie rób krzywdy swojemu najdroższemu a aaa... Perełko... No nie rób...
- To bądź grzeczny, słuchaj mnie i nie dyskutuj - zadysponował, siadając okrakiem na jego biodrach i nachylając się ku jego twarzy. - Ja tu rządzę.
- Despotyczna żabeczka.
- Dajżeż spokój tym wszystkim spieszczeniom, patrz ile ja mam lat...
- Troszeńkę...
- Czemu im bardziej jesteś niemożliwy, tym mocniej ja cię kocham? - spytał retorycznie, obejmując go za szyję i całując delikatnie w brodę. - Taki jesteś nieznośny... i bądź taki, tak mi z tym dobrze... - wyszeptał, przytulając się mocniej. - Stęskniłem się za "nami".
- Ja też, Avae... - uśmiechnął się do niego, odgarniając mu niesforny kosmyk za ucho. - Ależ ci ślicznie w tej fryzurze...
- Nissi...
- No?
- Jak dawno...
- Za.


Nazajutrz zbudziło go słońce; pościel była jeszcze ciepła, ale jego już nie było. Przeciągnął się lekko, obracając na bok i mocno wciągając powietrze przesycone niknącym już zapachem. Było dosyć późno, ale nie chciało mu się wstawać, wcale nie czuł się wiele mniej zmęczony, niż kiedy zasypiał... Westchnął jednak i zsunął stopy na ziemię, wyślizgując się spod kołdry i ruszając jeszcze nieco niemrawo w kierunku szafek. Po drodze zarejestrował z przyjemnym zdziwieniem obecność na stole śniadania. Widać nadal go obowiązywał grafik rekonwalescencyjny. No mógł, czemu nie, naprawdę jeszcze w kwitnącej formie nie był.
Ubrał się sennie i w szczycie lenistwa przeniósł się ze śniadaniem na kanapę, jedząc palcami i na leżąco wbrew wszelkim zasadom wpajanym w czasie wczesnej edukacji salonowej. Boskie uczucie.
Toteż i skończył wkrótce absolutnie zadowolony z siebie i takoż z życia, bezczelnie zostawił talerze na kanapie, przeczesał od niechcenia włosy, zmienił zdanie i wybrał się do łazienki, znajdując w wannie przygotowaną, najwyraźniej na wstępie wrzącą, bo wciąż ciepłą wodę (Ktoś tu był naprawdę niesamowity), absolutnie leniwie i wielkopańsko wykorzystał ją wylegując się do końca, to znaczy do chłodu, opuścił łazienkę, nie sprzątając po sobie, przeczesał się znowu, ubrał znowu i - przeciągnął ostatecznie.
Posiedział jeszcze w sypialni, kończąc kolejne szaleńcze dzieło pani Ajjere, ale w końcu zszedł na dół, zatrzymując się w pierwszym z "gabinetowych" saloników; przerzucił kilka porzuconych na stole albumów, pokręcił się na środku dywanu, usiłując wymyślić coś konstruktywnego, westchnął w końcu, przejechał od niechcenia ręką po półeczce oszklonej gabloty - oczywiście (Altea!) czysto - przyjrzał się stojącym na półkach foliałom, tomiszczom i broszurkom, ale choć wyglądały całkiem dostępnie, zdecydował się ich nie ruszać z uwagi na strefę "gabinetową" i swój niepewny status, westchnął znów...
Nie ma co. Trzeba sobie znaleźć zajęcie albo sobie znaleźć Nissyena. Albo znaleźć sobie Nissyena, który nas pocałuje w czoło i szalenie zajęty - zleci bądź znajdzie nam zajęcie. Tak. Właśnie. Bardzo dobry i bardzo, bardzo przyjemny plan. Pytanie, gdzie go znaleźć, bo bezczelnie nie ustalił z nami dzisiejszego miejsca pobytu... Hm. Indagacja? Kogo?... No nie. Taka mała prowincja, taka ludna i takie zmartwienie. Nic tylko wziąć i palnąć ten ciemny łeb. Jak to się stało, że się zrobił takim marudnym, zrzędliwym malkontentem? Mantyka, jak nic.
Westchnął znów, po czym skrzywiwszy się na westchnięcie, podszedł do okna i wskoczył na parapet, wyglądając na zewnątrz, by namierzyć kogoś potencjalnie kompetentnego i najlepiej przyjaźnie nastawionego.
No, no, no... Co za wymagania. Przesadzał z tą samokrytyką, chyba jednak nie był takim skończonym defetystą. Uśmiechnął się do siebie na powrót rozbawiony, gdy wtem poczuł to i w mgnienie potem dostrzegł w szybie jego twarz.
Sheat. A dzień zapowiadał się tak miło.
Przymknął szybko oczy, uciekając przed tą twarzą, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. I czemu sama się zjawiła? Tak po prostu, jego twarz wyłoniła się z mroku korytarza zupełnie jakby nie chciał, jakby nie mógł pamiętać o jego ciele, zbyt... Ale przecież to jego twarz nim wstrząsnęła teraz, ona tylko, jedno ciemne spojrzenie i roztrzaskało się wszystko. Bo on też spojrzał tu, na niego, spojrzał od razu. Nie szukając, nie przechodząc obojętnie przez pokój, nie trafiając przelotnie zabłąkanym spojrzeniem. Spojrzał tu jak umyślnie i wbrew temu, że niczego i nikogo nie mógł się tu spodziewać i że taki obrót głowy był zupełnie nienaturalny przy wchodzeniu. Spojrzał i na jego twarzy natychmiast odbił się ten nieokreślony grymas, zastąpiony zaraz obojętną, zdawkową uprzejmością. Jeszcze nim obrócił ku niemu głowę, jakby wiedział, że - nie odwracając jej - patrzy.
Powiedział coś do niego, on odpowiedział mu, nie wiedząc co i zeskoczył z okna, lecz zamiast wyjść, usiadł w fotelu jakby bronił terenu lub wstydził się wycofać. Ale on nie chciał tego wiedzieć, nie widząc go już, podchodząc blisko jakby tu nie siedział i śpiesznie tylko przepatrując półki przyciężkiego regału.
I szukał tak czegoś na półkach tuż obok, i było to aż dotykalne, nie dawało się tego wytrzymać. Chłód ciemnego pokoju ogarnął Avae, nie wytrzymał więc wreszcie, zerwał się, chcąc wyjść, ale fatalnym trafem obaj zrobili zwrot w tę samą stronę, zderzając się w nerwach niemal boleśnie. Sheat wzdrygnął się, cofając o ćwierć kroku.
- Prze... - zaczął i urwał, przełykając ślinę. Avae żachnął się i odwrócił gwałtownie, szybko podchodząc do okna.
- Że też ja wiecznie na ciebie wpadam... - westchnął teatralnie, nie umiejąc zapanować nad bezsensowną wściekłością. Nerwowym ruchem otworzył okno, zachłystując się powietrzem. - Musisz się tak wszędzie snuć? Źle ci w jednym miejscu?
- Przepraszam bardzo... Ja? Nie przesłyszałem się przypadkiem? - spytał zimno.
- Nie, wcale... - zaśmiał się, wychylając przez okno. - Co, mam cię trwożnie czcić tylko dlatego, że im strzeliło do głowy wybierać cię na wodza Helmand? Między nami dwoma to chyba nie przejdzie, nie? - Obejrzał się na niego. - Za dużo o tobie wiem.
- Avae... Nie przesadzaj, dobrze? Pozwalasz sobie... trochę za dużo... - powiedział powoli, patrząc mu prosto w oczy, ale z trudem nad sobą panując.
- Serio? - mruknął. - Ile za dużo?
- Avae...
- Co, może zanegujesz moje obeznanie? - zaśmiał się niemal szyderczo, ale skrzywił się, odwracając wzrok. Ostatecznie wcale nie zamierzał się z nim kłócić, czemu to zawsze kończyło się w taki sposób? Kiedy go widział, tracił zimną krew i jasność myślenia, mówił więcej i szybciej niż zamierzał. Zastarzałe rany i pretensje całkiem brały nad nim górę, zresztą nie tylko nad nim... aż za dobrze znał tę cudem hamowaną furię. - Dobra już... spadam - burknął, zmierzając w stronę drzwi.
- Poczekaj... - odezwał się za nim chłodno.
- No co? - Obejrzał się już solidnie poirytowany. Co go napadło, żeby go zaczepiać? Bez Karina w charakterze wiadra z wodą ich rozmowy to było żonglowanie pochodnią nad ścierniskiem.
- Posłuchaj... Staram się... zaakceptować... waszą tutaj obecność... Nie przeszkadzać twojemu wł... Nissyenowi, a nawet... w rozsądnym zakresie... pomagać...
- No dzięki, naprawdę... - zakpił.
- Nie skończyłem... - syknął.
- Więc?
- To nie znaczy... - podjął już zupełnie lodowatym głosem - że zamierzam tolerować twoją butę i bezczelne obelgi... Może wydaje ci się, że tanim kosztem wykpiłeś się przed karą...
- Że co?!
- Milcz wreszcie! - krzyknął, ale opamiętał się jakoś i pohamował, odwracając wzrok. - Mówię o twojej sytuacji. Działania rebelii nie... uznajemy za legalne.
- A, i to twoim zdaniem powinno mnie jakoś szczególnie pocieszyć? - niemal roześmiał mu się w twarz.
- Nie wydaje mi się, żebyś pocieszania już jakoś bardzo wymagał - odparował oschle. - Twoja arogancja dowodzi czegoś wręcz przeciwnego... Obaj wiemy, że nic sobie nie robisz z niewoli u Nissyena...
- U niego, owszem... - uśmiechnął się blado do siebie. - Ale z niewoli?...
- Wszyscy się dali otumanić tym twoim gierkom, ale chyba nie myślisz, że i ze mną tak będzie?! - mówił dalej z irytacją, jakby w ogóle nie usłyszał jego słów. - Masz rację... znamy się za dobrze. Wiem, co z ciebie za jeden... Napatrzyłem się na twoje słodkie minki i oszustwa... Aż zbyt wiele... Niech ci wierzą... niech ci wierzą, niech im będzie, niech tobie będzie... Niech tam, wszystko mi jedno, skoro ludzie chcą się dawać oszukiwać... to niech się dają... Ale nie licz na to, że ja pozwolę ci się tu... tak zachowywać... i to wobec mnie... Zamieniłeś mi życie w piekło, okłamywałeś, oczerniałeś przede mną kogoś, kogo kocham, rozdzieliłeś mnie z nim, wmawiałeś, że mnie kochasz, sprawiając, że czułem się winny za twoje własne podłości, prawie mnie zabiłeś, torturowałeś, wytoczyłeś mi więcej krwi niż zwykle da się przeżyć, odrwiłeś wszystkich i śmiejesz mi się w twarz, a potem masz nawet czelność chełpić się tym przed światem! - podniósł głos do krzyku, już nad sobą nie panując i patrząc na niego w zupełnie ślepej furii.
- Co ty znowu... Masz do mnie pretensje, że nie próbowałem się wypierać?! Odbiło ci?! Ja to zrobiłem, jestem winny i dobrze o tym wiem! Ale nie ty... mnie możesz osądzać... Wiem, to ciebie jednego, ale... Nie ty! Nie licytuj się ze mną na krew, Sheat, bo nie wiem doprawdy, który z nas więcej jej wytoczył drugiemu... - wykrztusił, z trudem trzymając na wodzy narastającą w nim wściekłość. - Dobrze, nie byłem wobec ciebie w porządku, nigdy... ale i ty nie. Ty też nie jesteś bez skazy i zmazy... Okłamałem cię i nie zaprzeczam temu, tak było.. Ale miałeś swój rozum, swoje uczucia, nikt ci nie kazał iść ze mną do łóżka, nikt poza twoją własną żądzą, więc nie mów mi teraz, że aż tak cię oszukałem... To prawda, że oberwałeś ode mnie niejedno, prawda, ale ty o tym nie wiedziałeś! Nie wiedziałeś, że kłamię, nie wiedziałeś, co robię... A przecież... Przecież ty się... znęcałeś nade mną... Może nie? Mało razy od ciebie oberwałem? Pamiętasz, jaki bywałeś wściekły? Pamiętasz, jak piłeś? I co - było wtedy? A ja cię mogłem zabić, Sheat, mogłem w każdej chwili, więc nie mów mi teraz, że... że to aż takie straszne, co... Daj spokój, byłeś już mężczyzną, młodsi od ciebie obrywali bardziej... A ja... Traktowałeś mnie jak dziwkę. Miałem piętnaście lat i to ty byłeś pierwszy, a traktowałeś mnie jak dziwkę... Jak się zachowałeś tej pierwszej nocy? No jak? Nie powiesz mi chyba, że w porządku? I potem... Sheat, coś ty zrobił... potem? Czy ty... nie pamiętasz już? A ja... Krew ci się lała z pleców przeze mnie, ale i mojej sporo zostało w twoim łóżku. I nieraz mi się... lała z ust, kiedy... ty... Pamiętasz to stare krzesło na które mnie pchnąłeś, kiedy ojciec wyrzucił cię rano z salonu nazywając plugawą łajzą? Tak... - zaśmiał się urywanie, cofając o krok i oddychając coraz bardziej nierówno. - Tak, tak i ja sobie o tobie mówiłem, i to nie raz... Nie wiedziałeś tego. Pchnąłeś dzieciaka, który się w tobie kochał, pozwalał się bezkarnie poniżać i pieprzyć, kiedy chciałeś się wyżyć. I nawet go nie podniosłeś, kiedy dławił się krwią... - zachłysnął się własnym rwącym się oddechem, z pewnym lękiem przyglądając się jego twarzy; poczuł się jak kiedyś, jak ten bezsilny w gruncie rzeczy dzieciak, którym niegdyś był, a tego za nic nie chciał dać po sobie poznać. - Więc to... twoja wina, wszystko! - krzyknął nerwowo, nie do końca panując nad rozchwianym głosem. - To ty mnie... I nie myśl sobie, że ci będę ustępować! To ty jesteś podły, nie ja, nie będziecie mi wmawiać, że.... Nie będziecie, słyszysz?! To twoja wina... - skończył mniej pewnie, już naprawdę z wysiłkiem skrywając przerażenie, bo on patrzył... patrzył... jak wtedy, a to było zbyt...
- Tak sądzisz? - spytał jadowicie. - Tak?
Avae cofnął się bardziej, wpadając plecami na ścianę; przełknął nerwowo ślinę i chciał już odejść, ale on nie pozwolił mu na to, opierając się rękami po obu stronach jego głowy i patrząc mu z wściekłością prosto w oczy.
- Posłuchaj mnie... - wycedził zimno. - Wiedziałeś, co robisz. Wiedziałeś, po co do mnie przyszedłeś... To ty byłeś panem, nie ja... Nikt cię nie mógł do tego zmuszać, przychodziłeś z własnej woli...
- W porządku, puść mnie, puść mnie, zostaw mnie już, Sheat, zostaw... - wykrztusił gorączkowo, nie mogąc pozbierać myśli z bólu i strachu. Pierwszy raz od bardzo dawna znów patrzył na niego z tym lękiem, jaki czuł w tamtych czasach, pierwszy raz on znów był tak potwornie silniejszy, jakby dopiero teraz odzyskał tamtą władzę nad nim, jaką miał, będąc jeszcze nikim. To jego gniew był... To to... Tamta dawna nienawiść nieprzesłonięta już niczym, przerażająca, wbrew logice przyprawiająca o rozpacz i panikę, okrutna... Nawet nie umiał już walczyć z kołyszącymi się coraz natarczywiej w oczach łzami i nie widział wreszcie niemal nic, aż w końcu uciekły mu na twarz, po tej klęsce płynąc już bez przerwy. - Zostaw... Zostaw już, jak chcesz, idź sobie... - szepnął bezsilnie, nie umiejąc oderwać od tej nienawiści żałośnie wystraszonego i błagalnego wzroku; znów, jak kiedyś, poczuł się jak głupie dziecko, które myślało, że uda mu się boleśnie uderzyć ogień. - Idź...
- Milcz, bezczelny szczeniaku! - krzyknął na niego, teraz i on już ani trochę nie panował nad własnym głosem i wściekłością; zupełnie go tym sparaliżował. - Dosyć mam już twojego rządzenia się pod moim nosem... Myślisz, że wszystko ci ujdzie bezkarnie? Ty do mnie masz pretensje? Do mnie? Ty?! A co takiego niby ja - tobie zrobiłem? Traktowałem cię jak dziwkę? Byłeś dziwką. - Szarpnął za jego ramiona, gdy spróbował mu się jeszcze wyrwać i zbliżył swoją bladą od gniewu twarz do jego. - A poza tym... nawet jeśli wtedy nie byłem w porządku, nawet jeśli nie powinienem był tak traktować dzieciaka... to ty nim nie byłeś. Może o tym nie wiedziałem, ale nie byłeś nim. Należało ci się. Nie spotkało cię nic, na co byś sobie nie zasłużył. I doskonale o tym wiesz... - wycedził niemal szeptem i puścił go boleśnie na ścianę, wychodząc z gwałtownym trzaśnięciem drzwi.


Cały dzień nie widział Avae i miał nadzieję, że będzie już u nich... Cieszył się, że on tak chętnie przebywa z innymi, nie boi się wreszcie, jest szczęśliwy, ale czasem... kłuło... tak odrobineczkę, kiedy nie mógł go mieć tylko dla siebie. A już na pewno nie było aż tak przyjemnie nie móc przewidzieć, gdzie będzie, bo przy tych licznych zajęciach, jakie miał teraz, to bardzo utrudniało choć spotkanie. Rozumiał jednak, że on ledwie się otrząsnął i całkiem na nowo odnajdywał cieszenie się światem... a niedługo na pewno będzie jak kiedyś; przestanie zapominać, znów będą dokładnie wiedzieć, gdzie się znaleźć i cieszyć się tym... jak dawniej... Bo teraz czuł, jakby znów go kochał mocniej i jakby mocniej był kochany. Szukał go z odzyskaną, szczęśliwą tęsknotą i wreszcie znalazł, faktycznie czekał już u nich. Stanął w drzwiach sypialni, przypatrując mu się najpierw - chłopak skulił się boso na fotelu, z twarzą przytuloną do oparcia; nie zapalił nawet małej lampki. Zmarszczył brwi, zaskoczony i chciał już zagadnąć go ze śmiechem, gdy blade księżycowe światło wyłowiło nagle blask na jego policzku i dotarło do niego, że Avae płacze.
Na chwilę coś go ogłuszyło, coś między panicznym lękiem, gniewem i rozpaczą, jednak to nie trwało długo, wyczuł jakoś zrezygnowany spokój chłopca i strach przeszedł w bardziej przyciszony smutek; podszedł do niego pomału, a jego wzrok wzniósł się ku niemu rozbrajająco, choć uciekł też zaraz przed nim.
- Avae... - szepnął bezsilnie, siadając przy nim na krześle i zwracając ku sobie jego twarz. - Co się dzieje, dzieciaku... Kochanie, czemu ty znów płaczesz? Co się stało?
- Nic... - uśmiechnął się do niego trochę blado. - Tak to się kończy, kiedy... ma się już za dużo tej... pewności siebie.
- Co, Avae? - Pogładził delikatnie jego policzek, ale chłopak milczał i odsunął się odrobinę, uwalniając z jego dłoni. - Avae... - poprosił znów. Utkwił spojrzenie w małej girlandzie na dywanie, z wysiłkiem panując nad wzbierającą w nim ponurą złością. Bał się, że jeśli on wyczuje jego gniew, już na pewno nie zechce powiedzieć nic więcej.
- Nissi, nic... Wydawało mi się... że już wszystko mogę i każdemu dam radę. Mała... kara za zarozumiałość... - zaśmiał się, prędkim ruchem ocierając łzy. Nissyen zacisnął mocniej szczęki.
- Dowiem się wreszcie, co właściwie zaszło? - spytał chłodno, nie podnosząc wzroku. Avae popatrzył na niego i rozchylił lekko usta, nerwowo przełykając ślinę. Znał ten ton, zwodniczy lód tuż przed wybuchem; on już z trudem powstrzymywał się przed atakiem furii, a to była ostatnia rzecz, na którą mógł mu pozwolić.
- Nissi... - odezwał się czule, przesiadając na jego kolana i zarzucając mu ręce na szyję. - No proszę, tylko się nie wściekaj... Przecież wszystko jest dobrze... No proszę... - wyszeptał mu do ucha, całując go zaraz w skroń i głaszcząc delikatnie po ramionach.
- Co takiego jest dobrze? - spytał na wpół gniewnie, choć napięcie opuściło powoli jego ciało, gdy bezwiednie poddał się pieszczocie jego dłoni.
- Cii, już nie będę płakać... Taki tylko ze mnie głuptas, płaksa nieszczęsna i tyle... Nie ma o co płakać. Przepraszam.
- Jeszcze raz mnie spróbuj przepraszać i ty dostaniesz lanie... - warknął z rozdrażnieniem, szarpiąc niechętnie głową, gdy chciał go pogłaskać. Avae uśmiechnął się tylko i ponownie wyciągnął dłoń, głaszcząc go tym razem i tkliwie całując w nos.
- Mój groźny Nissi... No nie sroż się już tak, nie... Kocham cię...
- Wydaje ci się, że ja dam za wygraną, jeśli mnie spróbujesz zagłaskać? - spytał poważnie.
- Nie... Ja ci wszystko grzecznie powiem, wszystko, wszystko... - uśmiechnął się przymilnie, pieszczotliwie bawiąc się jego włosami. - Tylko obiecaj, że ty też będziesz grzeczny i nie będziesz mi tu robić awantur... Oświadczam, że od tego będzie mi tylko gorzej... A już naprawdę jest dobrze, wystarczy, że mnie przytulasz... Wcaale mi już nie smutno, tak się zająłem zagłaskiwaniem mojego narwańca... No może troszeńkę, ale zaraz ci się wyżalę, jak każde bardzo, bardzo grzeczne dziecko i... bę... dzie... ca... ca... No? Nie będziesz już ciskać iskier?
- Nie będę... - mruknął. - Choć bym wolał...
- O, to to ja wiem... - uśmiechnął się, wstając i biorąc go za rękę. - Chodź, tak mi jakoś... Chcę się położyć... - Pociągnął go w stronę łóżka, kładąc się i wyciągając ku niemu ramiona. - No przytul mnie...
- Mała podstępna paskuda... - uśmiechnął się mimowolnie i położył przy nim, przygarniając mocno do siebie. - Co się stało, kochanie...
- Nic takiego... - westchnął, ocierając się o niego i przymykając oczy. - Po prostu... wiesz, ja jakoś tak... nie spodziewałem się... Nie sądziłem, że mogę jeszcze z kimś... tak ostro się ściąć. Bo widzisz, ja tak długo bałem się wszystkiego i teraz, kiedy to wszystko tak gładko... i wszyscy... tacy mili są dla mnie i mogłem się normalnie droczyć, żartować, śmiać... jak w Argento... Ja jakoś tak... zapomniałem, że to jednak... Że to tu teraz jestem... i że tu... nie może być do końca tak... To w gruncie rzeczy moja wina, za bezczelny jestem, niepotrzebnie go zaczepiałem... Jakoś tak mi się ubrdało, że już... wszystko mogę, a ja przecież wciąż... mam to w sobie... - wyszeptał. - To przez was, wiesz? Tak długo mi to wmawialiście, że uwierzyłem... że już nie muszę czuć się niczemu winny... I zapomniałem o tym. Ale to nie jest tak... Ja czuję się... temu winny i... byłem głupi, że pozwoliłem sobie... o tym zapomnieć... To jak... wystawić się na cios. No, ale to nic... - uśmiechnął się nagle, całując go w policzek. - Przynajmniej wiem już... wszystko, wiem jak... wszystko poukładać. Już nigdzie nie będę... po omacku... Nie martw się.
- Co on ci powiedział? - spytał oschle. Avae podniósł na niego niemal rozbawiony wzrok.
- Ty nie bądź taki przenikliwy, co?
- Tu naprawdę wielkiej przenikliwości nie trzeba... - powiedział zimno. - Chcę wiedzieć co...
- Nie obiecałeś mi czasem czegoś? - przerwał mu. - Żadnej agresji mi tu nie praktykuj... Nie ma podstaw zresztą, pobeczałem się wyłącznie przez siebie i nie potrzeba mi chwilowo żadnego "rycerza zemsty". Jak będę potrzebował, to się nie omieszkam zgłosić. Daj mu spokój. I tak już jesteście dostatecznie skłóceni...
- Nie powiesz mi? - przerwał mu łagodnie, delikatnie całując go w czoło.
- Nissi...
- Chyba nie myślisz... że to coś zmieni... Przecież i tak wiem, że coś się stało. Niczego więcej mi nie trzeba...
- Nissi, to naprawdę nic... - westchnął. - Po prostu... po wczorajszym... jakoś tak mi się zrobiło... Że też ja zawsze popadam w przesadę... - mruknął, opierając brodę na jego barku. - Nie powinienem był z nim zadzierać... Trzeba się było trzymać paktu o nieagresji, działał całkiem nieźle. Nie wiem, co mnie napadło... Chociaż chyba... tak jakoś wszystko mi się w kilka dni udało poukładać, że... zachciało mi się wsadzać kij w każde napotkane mrowisko. Ale nie wszystko można rozwiązać tak sobie, jednym szarpnięciem... W gruncie rzeczy... Nissi, ja już nie chcę nikogo nienawidzić, to tak... Za dużo go tu jest, za często go widzę i ja... nie mogę znieść tego w sobie... tego ciągłego... - urwał i zaśmiał się urywanie, ocierając o jego policzek i patrząc mu smutno w oczy. - Wiem, że... trudno, żebyśmy za sobą przepadali po tym wszystkim, ale czy to naprawdę... musi być aż nienawiść? Czemu... zawsze musi tak być? - szepnął. - Czemu nie możemy wpaść na siebie, żeby nie... Najpierw wszystko wokół się mroziło, w najlepszym razie rozchodziło się po ogólnym zakłopotaniu i dalej się spokojnie unikaliśmy... - powiedział z ironią. - A to teraz... Czy to naprawdę musi być... aż tak? To było obrzydliwe, to co dawniej, ale przecież... Biedny Karin... Taki jest dobry i cierpi przez to, bo zawsze jest między nami rozdarty... a ja... ja nie umiem się z nim dogadać. Po prostu nie umiem... i on też nie... To całkiem beznadziejne... - umilkł na chwilę, machinalnie wodząc palcem po jego policzku. - A co się stało? - uśmiechnął się z goryczą, odsuwając nieznacznie i kładąc na plecach. - Nic, Nissi... Po prostu go rozdrażniłem, ścięliśmy się i powiedzieliśmy sobie kilka słów prawdy. Obaj. Ale pewnie... bardziej on.
- To znaczy? - ponaglił go dość ozięble. Avae westchnął i musnął ustami jego policzek.
- Bardziej on... - szepnął z rezygnacją, przytulając się jednak z powrotem. - Bo on MA rację. To, co było między nami... Tak naprawdę to jednak sam za to wszystko odpowiadam i... W końcu go oszukałem, okłamywałem i naprawdę... sam mu wskoczyłem do łóżka. Czemu to on miał myśleć, czy wszystko jest w porządku? Ma rację, wiedziałem co robię... Może naprawdę zasłużyłem sobie na to wszystko... Sam się w to wplątałem z głupiej zemsty, z samej chęci, żeby im dopiec, zranić ich... tak jakby to była ich wina, że wszystko w moim życiu jest nie tak... Powinienem był... nie wiem. Wtedy wszystko mi się poplątało, pogubiłem się i... zniszczyłem nam wszystkim życie... Powinienem był wiedzieć co robię... Wiedziałem, tylko... tylko tego nie... Sam nie wiem... To takie dziwne i... upiorne... On ma rację, wiedziałem, że robię źle, że oni się kochają, że to nie skończy się dobrze... Wiedziałem... jak mi będzie, jeśli posunę się tak daleko, jak to zrobiłem... I mimo tego sam robiłem wszystko, żeby go zaciągnąć do łóżka. Chciałem, żeby Karin też tak płakał... chciałem tego nawet za cenę własnych gorszych łez. Sam powiedz, nie myślisz, że to naprawdę moja własna wina? - spytał przytulając jego dłoń do swojej szyi, ale nie podnosząc wzroku. - Przecież wiedziałem, że mnie nie kocha, że wreszcie mnie do końca znienawidzi, przeze mnie stanie się... Że my nie powinniśmy... wiedziałem. Musiałem wiedzieć, jak mi z tym będzie i jak... między nami będzie... Więc to... naprawdę tylko ja za to odpowiadam... - skończył zdławionym szeptem, zmieszany trochę jego cierpliwym milczeniem, bezsilnie wtulając się w niego mocniej, jakby szukał w nim ratunku. I on znów przyszedł zaraz w samym cichym, uśmierzającym lęki brzmieniu jego głosu.
- Nie, Avae... To nie ty z was dwóch byłeś dorosły.
Uśmiechnął się prawie, on umiał czasem samą miękkością tonu otoczyć taką łagodnością, że nie można było nie poczuć się bezpieczniej... Spojrzał wolno w górę i przyjrzał się w milczeniu temu spokojowi jak zwykle tak kojąco i silnie wyrytemu w jego rysach, wpisanemu kochająco w zieleń zapatrzonych w niego oczu. A jednak akurat wtedy pamiętać musiał przecież tę noc, jedną z najohydniejszych w ogóle, pełną krwi i brudu, wypełnioną jedynie bólem. Piękny, idealny, promienny Sheat wdławiony już przez niego w tę obcą ohydę; pijany, z cuchnącym oddechem, ciałem pooranym bliznami, przesyconym odorem najświeższych ran, źle wygojonych, ropiejących. Ślepy, brutalny, z kilkudniowym, ostrym zarostem, w gniewie, szaleństwie, zdawkowej chyba wobec furii żądzy.
Nie chciał, naprawdę nie chciał tego wtedy, nie chciał całym sobą, a jednak nawet wówczas nie miał prawa nazywać tego gwałtem, bo i wtedy zwyczajnie mu na to pozwolił, i więcej jeszcze, niewiele dni wcześniej znów skatowano go na jego rozkaz, i znów oskarżył o to Karina. Jak wiele razy przedtem i potem.
- I co z tego? - wyszeptał więc, zaciskając powieki, i to był błąd, bo wróciło wyraźniej. - Zrozum... Zrozum, ja nie mogę udawać, że... Nienawidzę go za samo wspomnienie, za sam... ale wiem, że... to nie jest prawda. On nie był podły. Nie był. Bywał. Bywał w tych nie tak częstych chwilach, kiedy już nie mógł wytrzymać. A nie mógł dlatego, że zamieniłem mu życie w piekło. Ja. I tak naprawdę... tylko dlatego płaczę. Z powodu mojej własnej... - urwał, przełykając ślinę. - I proszę... nie próbuj mi wmawiać, że nie jestem niczemu winien, bo znów... skończy się tylko tak.
- O, nie... Zapewniam - powiedział chłodno.
- Obiecałeś... - mruknął, odwracając się na plecy.
- Ja nie muszę nic robić, kochanie... - uśmiechnął się kpiąco. - Uwierz mi. Nie muszę. O to nie potrzebujesz się martwić. A jeśli chodzi o... Ja zawsze będę powtarzać, że to nie twoja wina. Od tego mnie masz. Choćby dlatego, że nigdy w to nie uwierzysz... - uśmiechnął się łagodniej.
- I gdzie tu sens? - prychnął, przeczesując palcami włosy i patrząc na niego z ukosa.
- Tu gdzie trzeba. Zresztą... - poprawił się niecierpliwie, unosząc i wspierając na łokciu. Nachylił się ku Avae, przypatrując mu i na moment zaciskając usta. - Niezależnie od wszystkiego innego, nie wierzę w zwalanie winy na dzieci.
- Dzieckiem to ja już wtedy nie byłem od dawna - burknął.
- Dzieckiem to ty po trosze jesteś i do tej pory... - powiedział z ironią, nie zważając na lekko zirytowane spojrzenie. - I zrozum, że nikt nie może od ciebie wymagać, żebyś brał na siebie winę za to, co się działo wtedy.
- Nissi, ty mnie kochasz, ty mnie w ogóle nigdy za nic nie winisz... - żachnął się wpierw, z czułością jednak dotykając palcami jego policzka. - Ale... ja naprawdę wiedziałem...
- Nic nie wiedziałeś - przerwał mu kategorycznie, chwytając w nadgarstku jego dłoń i patrząc na niego nieco bardziej surowo, spod lekko zmarszczonych brwi. - Piętnastoletni smarkacz, który w nikim na całym świecie nie ma oparcia i nigdy na dobrą sprawę nie miał, może sobie wyobrażać, że wie co robi, na co się decyduje i czego chce... że umie o sobie stanowić i może za to z powodzeniem odpowiadać... że jego los jest zdeterminowany, a on sam wszystko o sobie już wie i jeszcze całą masę innych bzdur, ale jeśli... tobie się wydaje, że to czegoś o jego ostatecznej dojrzałości dowodzi... to nadal jesteś dziecko. Nie twierdzę, że nie jestem stronniczy i nie mam do niego żadnych uprzedzeń... ale nie dam się przekonać, że on nie był już wtedy wystarczająco dorosły, żeby nie mieć choć na tyle odpowiedzialności, by umieć panować nad sobą... i nie lądować w łóżku z dzieciakiem, na którym mu nie zależało, bez względu na to, co to dziecko wygaduje - powiedział ostro; jego oczy zwęziły się nieznacznie. - A już na pewno... nie musiał się na tobie odgrywać - i nie obchodzi mnie, co ty wtedy robiłeś... i to nie tylko dlatego, że o tym nie wiedział... Tyle w tobie z wyrachowanego łotra co we mnie z heinseinskiego mnicha, tobie trzeba było pomóc, a nie brać i widzieć tylko to co wygodne. Nie twierdzę, że jesteś bez winy - dodał spokojniej, zanurzając dłonie w jego włosach. - Ale nie pozwolę, żebyś całą zawsze brał na siebie. Nie chcę, żebyś uciekał przed odpowiedzialnością za rzeczy, które zrobiłeś, bo to wspaniałe, że zawsze ją umiesz podjąć... ale przyjmij do wiadomości, że masz osiemnaście lat. Nie wiń się za to, że przez większość tego czasu nie miałeś nikogo, kto chciałby wziąć jej od ciebie choć trochę... Dzieci mają do tego prawo. Nikt nie rodzi się dorosły i odpowiedzialny... - umilkł na chwilę i spojrzał na niego już zupełnie łagodnie. - Rozumiesz, kotku?
- Nissi, ja wiedziałem, że robię źle... - wyszeptał, odwracając zarumienioną twarz, ale on z delikatną stanowczością zmusił go, by popatrzył na niego znowu.
- Nie wątpię... - powiedział wolno i uśmiechnął się trochę smutno, gładząc kojąco jego policzek. - Ale to jeszcze wcale nie znaczy, że to ty właśnie powinieneś mieć wtedy rozum. Tego ci nie dam wmówić, bo to po prostu nieprawda... I wiesz... ludzie robią źle i ja sam setki razy robiłem podłe rzeczy...
- Nie przesadzaj - mruknął, przytulając się do niego znowu.
- Robiłem, robiłem... - westchnął, całując ze smutkiem jego włosy. - Ale Avae, zrobić źle, a potem obwiniać o to tego, kogo się skrzywdziło, bo nie miał na tyle sił czy rozumu, żeby tego uniknąć... to leciutka przesada. I każdy, kto nie szwankuje na sumieniu i umyśle, o tym wie. Przy czym ja wiem, mimo że czasami szwankuję.
- A bo ty w ogóle jesteś genialny... - mruknął.
- Noo... i takie rzeczy to proszę bardzo, możesz wygadywać. Do woli - stwierdził poważnie, a Avae uśmiechnął się, podnosząc ku niemu wilgotne oczy i powoli go całując.
- Dziękuję, że jesteś ze mną... I że tak wszystko rozumiesz i... umiesz... zawsze tak... Jesteś najwspanialszy.
- Grzeczne dziecko... - szepnął mu do ucha. - Wszystko będzie dobrze.


Było nudno. Nudno niesamowicie. Blee...
Zaśmiał się do swego odbicia w lustrze; nastroszonego, zeźlonego chłopca z paskudnie wystawionym językiem. Ale fakt, było nudno. Nikt nie miał dla niego czasu. Inapan źle się czuła i na wszelki wypadek została w łóżku - "nie trzeba jej przeszkadzać". Althi, przemiła autorka tych łagodnych, perswadujących słów, czuwała nad niedomagającą córeńką, wykańczając wyprawkę. Zilla spała, bo mama spała. Pokoje Avae i Nissyena z niejasnych przyczyn nie reagowały na pukanie, a doświadczenie mówiło, że w takim wypadku bycie upartym się nie opłaci. Przygotowującą jutrzejsze przyjęcie kuchnię najbezpieczniej było omijać szerokim łukiem. W ogrodach próbowano zdążyć przed przyjęciem. Ze sprzątaniem pałacu także. A Sheat kwaśno nadmienił, że ma poważne obowiązki i że on też, swoją drogą - ale zabrzmiało to "swoją drogą" - mógłby się w końcu wziąć za własne, bo pełnoletność jednak - "jednak" też zabrzmiało uroczo - do czegoś zobowiązuje.
Blee... Okropny był. Choć przypuszczalnie miał trochę racji... Ale przecież się starał, może nie? Dwie godziny prześlęczał nad kosztorysami i planami tego zarozumiałego architekta, usiłując z nich cokolwiek zrozumieć, a zarozumiały architekt zbywał go wzgardliwymi półsłówkami, zamiast coś uczciwie wyjaśnić... Może Nissyen mógłby mu pomóc? Avae coś mówił, że się na tym zna... Wprawdzie on miał teraz dużo własnych spraw na głowie... ale przecież to by mu zabrało tylko chwilę, na pewno by się zgodził... Tylko że obecnie zapewne wytrwale "utrwalał więź" z Avae, "nie słysząc" pukania. Więc naprawdę nie mógł ruszyć z miejsca z tym, czym miał się zająć. O co on był zły? Nie mówił mu o niczym więcej... Może o to? Może powinien od razu wziąć się do większej ilości spraw? Ale przecież... W końcu nie można się do wszystkiego tak od razu przyzwyczaić... A zresztą ledwie wczoraj sam mu mówił, żeby niczym się nie martwił, bo mu wszystko będzie pomalutku pokazywać i tak z czasem sam się nauczy tego, czym powinien się zajmować. Widać coś go ugryzło. To nawet lepiej, bo ugryzłość przechodzi mu szybko. Zirytowanie czyimś leserstwem nie. Nie chciał wyjść na lesera... Naprawdę chciał mu pomagać, przecież dlatego zgodził się na współwłaścicielstwo Helmand, a nie z tęsknoty do jakiegoś głupiego poczucia władzy. A on o tym doskonale wiedział.
Obejrzał się unosząc nieco brwi, bo z drugiego pokoju dobiegł jego podniesiony, zirytowany głos i czyjeś zestresowane tłumaczenia, więc podszedł do drzwi, uchylając je lekko.
- Ja tylko... - wykrztusił zaczerwieniony Ron, po raz kolejny próbując dojść do głosu, ale Sheat uderzył dłonią o stół, sprawiając, że chłopak urwał wręcz przestraszony i spuścił wzrok, w milczeniu słuchając dalszej części tyrady.
- To jest kompletna nieodpowiedzialność! Jeśli nie potraficie sobie poradzić nawet z najmniejszą bzdurą, to co tu w ogóle robicie?! Dosyć mam waszych ciągłych wpadek, mam ważniejsze rzeczy na głowie niż poprawiać to, co wam się zachciało psuć! Więc bądź tak dobry i zejdź mi z oczu! I ani mi się waż zawracać znowu głowę takimi głupotami! - huknął, ciskając w chłopaka rozbebeszoną teczką.
Ron pokiwał nerwowo głową i wyniósł się jak zmyty. Karin przeniósł zdziwiony wzrok na wciąż rozzłoszczonego mężczyznę, przyglądając mu się przez chwilę; Sheat dostrzegł go dopiero po pewnym czasie.
- Co? - niemal warknął do niego.
- Nie musiałeś tak na niego naskakiwać... - powiedział ostrożnie, decydując się nie urażać za nieuprzejmy ton.
- Naprawdę? To może sam będziesz się użerać z tymi partaczami, skoro tak dobrze wiesz, jak sobie z nimi radzić? - zasugerował zjadliwie
- Nie mówię, że wiem jak sobie radzić, tylko że nie musiałeś tak na niego krzyczeć. Było mu przykro, a chyba chciał się tylko ciebie poradzić - wyjaśnił spokojnie, zakładając ręce i przyglądając mu się chwilkę spod zmarszczonych brwi. - Co się dzieje? - spytał cicho. - Strasznie dziwnie się zachowujesz...
Sheat spojrzał na niego gniewnie, ale wziął głęboki wdech, bardzo wolno wypuszczając potem powietrze.
- Nie, Karin, ja... - urwał i podszedł do niego. Poprawił mu wolno włosy, a potem nachylił nieco i pocałował delikatnie jego czoło. - Nie martw się, nic się nie dzieje. Jestem tylko trochę przemęczony.
- Przemęczony...
- No dobrze, trochę... wyprowadzony z równowagi - stwierdził, zostawiając go i wracając do zawalonego papierami biurka.
- Trochę?
- W porządku, cholernie! - prawie krzyknął z irytacją, uderzając dłońmi o blat.
- Rzuca się w oczy... - z całym spokojem orzekł chłopiec, podchodząc do niego bez śladu lęku. - Wiesz co, ochłońże wreszcie, zanim stanie się komuś krzywda. Polecam staw, jest tak gorąco...
- Karin... - zaśmiał się urywanie, siadając i porywając go na kolana.
- Dobrze chociaż, że mnie nie masz ochoty zamordować. Zawsze coś - oświadczył z umiarkowaną naganą w tonie głosu. Sheat uśmiechnął się, całując go w policzek.
- Kocham cię, skarbie, po prostu mam zły dzień - powiedział łagodnie. - Zły. Ale minie. Ludzie miewają złe dni.
- Ale niektórych lepiej wtedy jednak wrzucić do stawu... - zasugerował niewinnie.
- Ech, daj spokój... - żachnął się, wstając i nieumyślnie, ale jednak, strącając go z kolan. Karin westchnął tylko, przysiadając na kraju biurka i spod uniesionych brwi obserwując jego dalsze działania, na które składało się bezładne przetrząsanie papierów i nerwowe otwieranie szuflad.
- Szukasz czegoś?
- Chyba widać...
- Że choć odrobiny opanowania, to widać, ale tak konkretnie? - uśmiechnął się łagodnie. On podniósł na niego rozdrażniony wzrok, ale uśmiechnął się jednak, choć trochę wymuszenie i przeszedł do sypialni, zaczynając przetrząsać szuflady i tam. Chłopak z westchnieniem poszedł za nim, zatrzymując się jednak w drzwiach i opierając o nie bokiem.
- Ale ty... zdajesz sobie sprawę, że to do niczego nie prowadzi? - podjął po chwili, najmożliwiej miłym tonem.
- Karin, proszę cię... - Odwrócił się gwałtownie ku niemu z oczami roziskrzonymi gniewem, ale starając się jako tako panować nad głosem. - Nie próbuj teraz... się ze mną kłócić.
- Ja przecież...
- Czy mam jaśniej wyłuszczyć, że chcę żebyś się zamknął? - krzyknął. - Odwal się wreszcie ode mnie, bo cudu trzeba, żeby znieść te twoje głupie uwagi!
- Mogę wiedzieć, czym sobie nagle zasłużyłem, żebyś mówił do mnie w ten sposób? - szepnął Karin z mimowolnymi łzami w oczach.
- Czym? Swoim przeklętym natręctwem, bo jesteś dziś tak namolny, że... No i czemu się na mnie tak patrzysz? - zirytował się nagle. - Daj mi wreszcie spokój, co wam przyjdzie z tego chorego patrzenia? No czemu się tak na mnie patrzysz?!
Karin przymknął oczy, obejmując się tylko ramionami.
- Co ci jest? - zapytał ze spokojem. Podniósł po chwili powieki, przypatrując mu się spod uniesionych brwi, a Sheat opuścił ręce i sam zamknął oczy, wolno przełykając ślinę.
- Nic... - burknął w końcu, rzucając się na łóżko i nakrył głowę ramionami, wciskając twarz w poduszkę; chłopiec podszedł do niego pomału. - Powinienem sobie wyrwać ten durny język... - mruknął ponuro mężczyzna. Karin westchnął i siadł okrakiem na jego plecach, nachylając się i całując go w kark. - Powinienem?
- Chcesz, to ja to zrobię? - zaśmiał się, atakując go lekko szczypaniem. - Naprawdę jesteś nie do wytrzymania... Koszmarny. Jak nie będziesz miły, to sobie pójdę daleko... daleko, daleko za góry i już mnie nie znajdziesz... - zamruczał mu do ucha.
- Widocznie nie jestem miły, masz, co chciałeś, więc nie narzekaj...
- Oj ty, ty... - westchnął znów, układając się przy nim i głaszcząc go lekko po głowie. - Daj sobie dziś spokój z tym wszystkim i prześpij się wreszcie. Też to chętnie zrobię, bo mi przez te twoje zszargane nerwy nie dajesz spać po nocach.
- Nie śpię, bo się wiercisz. Mylisz skutki z przyczynami... Poza tym nie mogę teraz... zostawić tego... - Popatrzył na niego z uśmiechem. - Kochasz mnie jeszcze?
- Głupie pytanie... - szepnął, odgarniając włosy znad jego skroni i całując ją delikatnie. Wstał lekko, podając mu dłoń i uśmiechając się łagodnie. - Chodź, zajmiemy się wszystkim razem, dobrze?
- Nie chce mi się niczym zajmować... - mruknął niechętnie. Karin roześmiał się, ciągnąc go ku sobie.
- Ależ ty masz dziś wahania nastrojów! Sam mówiłeś, że musisz... A zresztą miałeś mnie wszystkiego nauczyć, prawda? No to zaczniemy dzisiaj.


- Karina, Karina, bądź miła dziewczyna... No śpij, no śpij, no śpij... - zaciągnął lekko, ale dziecko zaśmiało się tylko, zagruchało coś po swojemu i wyciągnęło ku niemu rączki. - Ona nie chce spać... - westchnął, ponownie biorąc małą na ręce. - Jak tylko wydaje mi się, że to już i próbuję ją położyć, otwiera te swoje brązowe ślepia, te... Co się patrzysz na mnie, niedobre dziecko? - powiedział pieszczotliwie do dziewczynki, która znów zaśmiała się z wyraźnym zadowoleniem.
- Z ciebie jest świetna niańka, ale nie do usypiania. Za bardzo fascynujesz dzieci - z rozbawieniem zauważyła Ranon.
- To mi ich nie dawajcie usypiać... - mruknął. - A ty sobie nie myśl, że twoje też będę niańczyć, bo widzę, że ci to już po głowie chodzi...
- Też coś, gdzie mnie do dzieci... - prychnęła, wzruszając lekko ramionami. - Mam dziewiętnaście lat.
- Inapan też, a w drodze drugie... Gdzie Zilla? - spytał, patrząc nagle na puste miejsce, gdzie zaaferowana dziewczynka układała przed chwilą piramidkę z kamyków.
- To ładnie, już jedno zgubiliśmy... - westchnęła dziewczyna, wstając i zaglądając do drugiego pokoju. - Safira, nie macie tam gdzieś Zilli? A, dzięki... - Weszła do środka, po chwili wracając z zapłakaną dziewczynką na rękach. - Daj mi Karinę i zajmij się Zillą, jest zazdrosna, uważa, że już jej nie kochasz i poszła się skarżyć Safirze.
- Niedziobry, niedziobry... - chlipnęła jej do ucha Zilla, kątem oka zerkając na Avae. Ranon rzuciła mu złośliwe spojrzenie, sadzając małą na kanapie i odbierając Karinę od chłopaka.
- A... fa, a... fa! - zamarudziło dziecko, wykrzywiając buzię w podkówkę. Ranon westchnęła i odeszła z nim do okna, kołysząc delikatnie; Avae zabrał się do przepraszania Zilli, która powtarzała mu, że jest "bzidki", aczkolwiek bez szczególnego przekonania i wkrótce się udobruchała, szczebiocąc mu słodko o obiecanym przez tatę kotku.
Nie ma co, wpadł po uszy - Helmand zrobiło z niego istotnie etatową nianię. Po Mine miał trochę wprawy, ale chyba nieco za bardzo to wykorzystywano. Ostatecznie chyba jakoś tu sobie radzili przed jego przyjazdem?...
A może nie. No cóż, i tak na razie nie miał nic do roboty... Po przesiedzeniu z nim połowy dnia, Nissi musiał w końcu wziąć się do swojej pracy, więc postanowił się przejść i znaleźć sobie jakieś zajęcie. No i znalazł... Nieopatrznie zaplątał się między domy i kiedy tylko pojawił się w polu widzenia, dostał nakaz - opatrzony pozorami słodkiej prośby - zajęcia się dzieciakami, gdyż Inapan źle się czuła, Althi uzupełniała braki wyprawkowe i pilnowała córeczki, Rhode rozstawiał po kątach pracowników tartaku, bo właśnie przyszła dostawa drewna, Altea była baarrrdzo zajęta w kuchni, Erdi zabrał jeszcze rankiem Ashi i Sirana do Fiandre, a Safira siedziała w drugim pokoju z od-wczoraj-wieczór-wreszcie-narzeczonym. Widać nie chcieli go spłoszyć, bo miał im pod żadnym pozorem "nie przeszkadzać". Może był trochę złośliwy, ale Ennis naprawdę dłuuugo się zbierał w sobie; podobno trwał tak przy niej cierpliwie wpatrzony, szczęśliwy i gotów na każde skinienie wręcz od pierwszych dni po wybuchu rewolucji, od pierwszej rozmowy. Wszyscy mówili, że się pobiorą i tylko on coś długo nie mógł na to wpaść... jakoś go ta wielbiona dziewczyna dziwnie onieśmielała, choć przecież i tak wciąż był przy niej. Hmm... Coś chyba wisi w powietrzu, że te romanse tak nagle kwitną. I dobra nasza, nie ma to jak sprzyjająca aura dla pewnych przedsięwzięć... Trzeba się będzie za to wziąć trochę bardziej stanowczo, tylko jak, skoro na krok się stąd ruszyć nie mógł? Zresztą... i tak dziś do niczego nie czuł w sobie większego entuzjazmu, może lepiej z tym poczekać, niż to spartolić przez własny ponury nastrój. Zły był na siebie, ale wciąż jakoś nie mógł się... do końca pozbierać. Nawet uśmiechał się chyba niezbyt przekonująco, bo Zilla z początku zwietrzyła oszustwo, smutniejąc i nie chcąc się bawić. Dobrze chociaż, że Ranon na chwilę wpadła, jakoś wziął się w garść, a dzieciak, zajęty zwracaniem na siebie uwagi, zapomniał o zmartwieniu. Szkoda, że jemu nie do końca się to udawało.
- Czemu one są takie zachwycone, jak cię tylko widzą? - chmurnie spytała Ranon, nie mogąc uspokoić płaczącej Karinki.
- Już taki mój los... - westchnął. - Daj ją... Weźmiemy na troszkę koleżankę, co, moja księżniczko kochana? - poprosił przymilnie Zillę, która po namyśle łaskawie skinęła główką.
- Lizus... - prychnęła Ranon, podając mu natychmiast uspokojone dziecko; zaciekawiona Zilla zajrzała mu w ręce, rozbawiając Karinę.
- Zija, Zija! - krzyknęła radośnie, próbując ją łapać za włoski. Dziewczynka zachichotała, zerkając w oczy Avae i nachylając się bardziej nad dzieckiem.
- Moja dzidzia, moja... - zamruczała do malutkiej.
- No proszę... - mruknęła Ranon, chłopak uśmiechnął się lekko, choć bez przekonania. Przyjrzała mu się uważniej i już chciała coś powiedzieć, gdy nagle drzwi wejściowe huknęły o ścianę.
- Ava... - Raptownie wpadł do środka Ailu. - O żeż, ale tu dziatwy...
- Czego tu szukasz, przeszkadzasz, nie widzisz? - słodko spytała dziewczyna.
- Też cię kocham. Avae, zlecenie. - Zamachał mu przed nosem kartką. - Altea zła jak osa, przeszkadzają jej w gotowaniu i rozkazywaniu... Epidemia. Masz jej znaleźć tę listę, ale to w pół godziny, bo będzie źle. Straaaszny popłoch, wszystko wyszło. Połowie pociech w Helmand przyszło do głowy niedomagać.
- Czemu ja? - jęknął.
- Bo podobno tylko ty nie zniesiesz śmieci - objaśnił promiennie.
- Matko, raz mi się pomylił głóg z szypszyną, wielkie rzeczy... - wymamrotała Ranon, okręcając lok wokół palca.
- Sam widzisz... - westchnął Ailu, uchylając się przed pantoflem ukochanej. - To pozbieraj to Avae, w zielniku jest chyba większość... No wiesz, przed warzywnym. I zanieś jej wszystko, w porządku?
- A niby jak ja to mam zrobić jednocześnie pilnując tej dzieciarni? - spytał zgryźliwie.
- Ja tu jestem tylko gońcem, kochanieńki... - westchnął. - I już muszę biec, zanim mnie Rhode zamorduje, idziesz?
- No lećcie, posiedzę jeszcze chwilkę z dzieciakami... - uśmiechnęła się Ranon. - Tylko się pośpiesz, bo raz, że mnie zjedzą, a dwa, że już powinnam być u Uresa.
- Nie wytrzymam... - Pokręcił głową Avae, oddając jej szczęśliwym trafem zaczynającą jednak przysypiać dziewczynkę i nachylając się ku Zilli. - Poczekaj, królewno, zaraz wrócę, dobrze?
- Pójdziem śtobom! - zawołała, podskakując na kanapie.
- Nie, malutka, Altei się śpieszy, sam prędzej zdążę... Ale tym szybciej wrócę, za chwileczkę, poczekaj grzecznie... - Pogłaskał ją po główce, wyciągając dłoń do Ailu. - Daj tę kartkę...
- No wreszcie, chodź w końcu! - Ponaglił go niecierpliwie, wciskając mu papier i przyciągając do siebie Ranon, pocałował ją szybko w policzek.
- Kto ci pozwolił? - obruszyła się.
- Mamusia... - Wyszczerzył się, zwiewając do drzwi tak szybko, że aż lekko potrącił zaczytanego Avae.
- Uważaj... - wymruczał nieuważnie, idąc z wolna za nim. - Kora dębowa?! Do lasu jej będę teraz szedł? - stęknął, niemal wpadając na ścianę przy przeglądaniu listy.
- Drzwi na prawo... - wyrazistym szeptem podpowiedziała Ranon.
- Dzięki... - mruknął ponuro.


Szlag go trafiał na samo wspomnienie, Rhode nie potraktował go tak, odkąd skończył dziesięć lat. Zapewne istotnie nieco dziś... przesadził i on miał prawo... nawet i... spróbować go przywołać do porządku... czego w obecnej chwili... nie mógł uznać za łatwo akceptowalne... niemniej jednak... Niemniej jednak nie powinien był traktować go w ten sposób. Może i go wychowywał, ale i wychowywanie ma jakieś granice. Przyjmijmy pełnoletność lub taki drobiazg jak objęcie władzy nad stołeczną prowincją. Najgorsze było to, że najwyraźniej wszyscy to aprobowali i widzieli tylko jego racje.
Prawdę mówiąc swoich sam nie widział; złościł się na wszystkich, gdyż był wściekły niejako aksjomatycznie, nie czuł potrzeby, by to uzasadniać. Jeśli człowiek nienawidzi chwilowo całego świata od paprocha na biurku począwszy, a na sobie skończywszy, to chyba ma prawo chcieć zamordować każdego natręta i nikogo to nie powinno specjalnie dziwić. Zwłaszcza, że jakoś nikogo nie zamordował, choć kilka razy był tego bardzo, ale to bardzo bliski.
Tymczasem Rhode, do którego któreś zrugane niebożę pobiegło najwyraźniej na skargę, wpadł do nich, wygnał z gabinetu wszystkich prócz struchlałego Karina, zmył mu głowę jak niedorostkowi i zaciągnął ze sobą do drewutni, a chłopcu kazał zająć się sprawami Helmand samemu. Wciąż próbujący załagodzić sytuację nadcierpliwy Karin podreptał mimo wszystko za nimi i nieco wystraszony wysłuchał - niestety - całej długiej reprymendy, jaką mu Rhode po drodze hojnie zaserwował. W drewutni Rhode kazał mu zastąpić korowacza, nawet nie dopuszczając możliwości dyskusji i ucinając wszelkie protesty.
- Siadaj i bierz się do roboty, już powiedziałem Kavi, że ty się dziś tym zajmiesz. Kato pomoże Karinowi, chwilowo nawet on jest od ciebie bardziej odpowiedzialny! - huknął na niego.
- Rhode... - mruknął.
- No, dobrze ci to zrobi, nie dyskutuj... - nakazał kategorycznie, wciskając mu siekierę do ręki. Karin w życiu jeszcze nie miał takich wielkich oczu. - I przynajmniej na coś się przydasz, zamiast na wszystkich bezsensownie krzyczeć. Wrócisz do rządzenia, jak ci przejdzie ta cała furia - ofuknął go. - Nie jesteś szczęściem kobietą w ciąży, żebyśmy musieli tolerować twoje humory. Chodź, Karin, rozum najlepiej wraca w samotności.
Chłopiec obejrzał się na niego z trochę przepraszającym, ale bardziej rozbawionym uśmiechem i poszedł posłusznie za Rhode, zostawiając go samemu sobie. Najwyraźniej i on miał go już dość, skoro tak chętnie się go pozbywał. Musiał przyznać, że miał prawo się zniechęcić, bo nie traktował go dziś szczególnie miło, choć Karin bardzo starał mu się pomóc, wręcz wszystko wyjmując mu z rąk i łagodząc troskliwie wszystkie zatargi, w jakie dziś popadł. Nie miał chłopak szczęścia, bo tym go chyba najbardziej zdenerwował, kiedy teraz przypominał sobie co mu w końcu w tym durnym szale nagadał, miał ochotę walnąć się korowanym właśnie polanem w czoło. Albo potylicę, może by nic nie pamiętał po odzyskaniu przytomności, zawsze to jakieś rozwiązanie, nawet jeśli marne.
I najgorsze było to, że nadal nie był w stanie pozbyć się z siebie rozsadzającej go od środka ślepej, ohydnej furii. Szarpnął siekierą tak ostro, że kora odskoczyła na podjazd. Może to i rzeczywiście był jakiś sposób, mała rekompensata za to, że denerwujących go ludzi tak poobdzierać ze skóry nie mógł, choć miał szaloną ochotę. Mimo to kilka godzin, które przesiedział tu samotnie, monotonnie zdzierając z bali i mniejszych polan korę, wcale nie poprawiło mu samopoczucia. Nadal wolałby obdzierać ludzi.
Jedyne z czego naprawdę był zadowolony, to to, że mógł być z dala od Karina bez wyrzutów sumienia, że go specjalnie unika. Nie chciał się z nim kłócić ani sprawiać mu przykrości, a nie bardzo się czuł na siłach, żeby się przed tym powstrzymać. Sam nie wiedział, czemu nie może się pozbyć z siebie tej złości. Znów wróciły do niego jego załzawione oczy i jak uparte odbicie...
Zaklął szpetnie, zraniwszy siekierą palec i wyssał krew, z wściekłością ciskając zaplamiony czerwienią kawałek drewna na stertę pod ścianą. Może Kavi miał rację? Naprawdę trochę skapcaniał; miał najlżejszy kawałek ze wszystkich i i tak nie nadążał i na dodatek co chwilę coś partaczył. W tamtych czasach mógł bez wytchnienia pracować na najgorszym odcinku w wyrębie albo dźwigać całymi dniami ciężkie kłody, teraz oddychał ciężko po okorowaniu niepełnych dwóch zsypów. Chyba naprawdę powinien sobie robić czasem przerwy na pracę fizyczną, zanim straci możliwość korzystania i z ciała i przeciążonego mózgu. Pytanie tylko kiedy, skoro wciąż miał milion zajęć jednocześnie. Rhode teoretycznie mu pomagał, a czasem mógł go i w pewnych sprawach zastąpić, jak dziś, ale... tak naprawdę miał sporo własnej roboty. Karin, mały, kochany Karin... Chciał pomóc, ale zanim się wszystkiego nauczy... Chociaż... ostatecznie co z tego, że był jeszcze taki młodziutki, był zdolniejszy od niego i lepiej wykształcony, jak przystało zresztą na dziecko bejlera. Mógł sobie ze wszystkim poradzić nadspodziewanie łatwo, kto wie... Cóż, przekonamy się, jak poradzi sobie dzisiaj, może naprawdę mógłby się nim już trochę wyręczać, skoro tak się do pomocy rwał...
Uśmiechnął się do siebie, Karin to była jednak najlepsza metoda na powrót chęci do życia. Żałował, że nie umiał zapanować nad sobą rano, to była ostatnia osoba jaką miał prawo krzywdzić... Zresztą kogo do cholery miał prawo?... Czy to nie za brak panowania nad chęcią zemsty wygnał stąd nie tak dawno przyjaciela? Rhode miał rację, miał ją do bólu, nawet nie wiedział, jak bardzo ją ma. Jeśli nie umiał nad sobą zapanować, nie powinien rządzić, jeden bezmyślny gwałtownik już tu władzę miał, nikt nie potrzebował kolejnego. Chyba nie był równie ograniczonym gburem co ten bydlak? Jakim cudem w to zabrnął, do czego mu to było potrzebne? Nigdy nie dawał się tak ponieść emocjom, zniósł tu tyle...
Zabrnął siekierą w miąższ obrabianej kłody, musząc wyciągać ją ostrym szarpnięciem. Delikatna, pachnąca sosna, tak łatwo wryć się, zepsuć, trudno wyciągnąć ostrze, usunąć śladu nie można wcale. Zniszczył już kilka, to mu chyba szło najlepiej. Jak można tracić ostrożność tam, gdzie jej najbardziej potrzeba? Nie było się co dziwić, że w ten sposób wszystko w końcu zaczynało iść źle.
Mieli rację, że usunęli go sobie z pola widzenia, tu nikogo nie mógł przestraszyć i musiał wysłuchiwać z tłumioną irytacją, jak krytykuje go Kavi, mocarny trzydziestoczterolatek o śmiejących się oczach, złośliwy zwykle, ale i tak lubiany dosyć przez podwładnych, zresztą i jego zwierzchnik z dawnych czasów, gdy przez jakieś pół roku miał karne przeniesienie do tartaku, gdzie praca była cięższa. Przed trzema laty jakoś łatwiej mu szło znoszenie z uśmiechem jego ciągłych dogadywań i łajania; to była wypróbowana metoda, bo dobrotliwy w istocie blondyn, najczęściej machał wtedy na delikwenta ręką albo i sam się śmiał, bo z zasady uwielbiał ludzi, a pracujących u niego w szczególności i tylko upartym użeraniem się można go było naprawdę zirytować. Cóż, lubił "porządną robotę a nie jaśniepańskie ohohohoho", jak mawiał, w pełni świadomy, że podwładni go przedrzeźniają, a nawet szczególnie z tego zadowolony, gdyż uważał to za dowód sympatii. Jakim też istotnie był.
Sam zawsze pogodny i zadowolony, nie uznawał "humorów"; władowanie go tak rozdrażnionego pod jego kuratelę było ze strony Rhode wyjątkowo dowcipne. Jasne było, że nie obejdzie się bez tarć - on nie był dziś w stanie cicho i z przymrużeniem oka przeczekać rugania, Kavi znieść oporu. Traktował go dokładnie jak kiedyś, jakby przeoczył upływ czasu wraz z jego obecną funkcją... Zaklął w duchu, słysząc znów chrzęst butów na żwirze i odepchnął na sam tył zniszczoną kłodę, zabierając się do nowej; to na pewno był Kavi. I faktycznie zeskoczył wkrótce na dół - nie pamiętał, by on kiedyś raczył wykorzystać schodki.
- Co jest, tyle dopiero? - rozległ się zaraz jego lekko podenerwowany głos; schylił się, podnosząc polano, które stoczyło się ze starty i odrzucając je z powrotem. Podszedł do niego, rozglądając się z niezadowoleniem. - No, nie pali ci się w rękach najwyraźniej... A my mamy czekać grzecznie na jaśnie pana do przyszłego roku? Zaraz będzie następny zsyp, to powinno być skończone. Weź się w końcu do pracy!
- Przecież pracuję - mruknął.
- Ta, ta... Oj, wodzu, kiepskawo z tobą, kiepskawo... - Poklepał go po ramieniu. - Tak to jest, jak się porządny facet zakopuje w papiery, zamiast trzymać się męskiej roboty. Rozmaka się, rozmaka i w końcu się robi ostatnia ciemięga, nie wstyd ci? Tu nie miejsce do rozmyślań, bierz się wreszcie porządnie do roboty! Może byś tak to skończył jeszcze dzisiaj?
- Zamknij się, Kavi... - powiedział znużonym głosem.
- Że jak słucham? - spytał z wyolbrzymionym zaskoczeniem. - Coś tu chyba naprawdę jest nie tak... Rozstawiasz ludzi tak, że chodzą po ścianach, obwrzeszczasz ich i mieszasz z błotem za byle wpadkę, ale tobie to już za nic w świecie zwrócić uwagi nie wolno...
- Ty mi nie zwracasz uwagi, ty się czepiasz... - wycedził, wściekle zsuwając siekierę i uszkadzając lekko drewno.
- Posłuchaj mnie, mój drogi... - Ze słodkim uśmiechem, zatrzymał mu ręce Kavi. - Po pierwsze, jestem od ciebie starszy i bardziej doświadczony, zwłaszcza w tej pracy. Po drugie, możesz sobie być naszym przywódcą, ale tu ja dowodzę, bo się na tym znam, a ty masz dziś zdaje się u mnie roboty przymusowe zaordynowane przez radę najwyższą. Więc kiedy coś ci grzecznie sugeruję, to odłóż tymczasowo na półkę wszystkie swoje frustracje i rób, co mówię. Władza ci bije do głowy, że nagle się tak zachowujesz? To chyba my ci ją daliśmy i raczej nie po to, żebyś wyprawiał takie durnoty.
- Daj spokój... - powiedział cicho, odwracając wzrok. - Nie masz pojęcia o czym mówisz.
- No to co się z tobą do ciężkiej cholery dzieje? Rhode ma rację, kompletnie ci odbiło.
- On chyba nie ujął tego w ten sposób... - zaśmiał się mimowolnie, wspierając głowę na dłoniach.
- Bo jest za kulturalny, ja jestem człowiekiem prostym i nazywam rzeczy po imieniu. Ech, młokosie, wydaje ci się, że zjadłeś wszystkie rozumy, bo byłeś najzdolniejszy w naszym małym Helmand? Dopóki pieklisz się bez powodu, nie ma sensu, żeby cię ktokolwiek słuchał, więc może zostaniesz tu na dłużej... Lepiej mnie nie denerwuj.
- Kavi, czy ty nigdy nie miałeś gorszego dnia? - syknął. - Beznadziejnego, podłego dnia, kiedy trafia cię szlag i nic nie wychodzi? Każdy takie ma! Czemu, kiedy mnie się to zdarza, wszyscy robią z tego aferę?!
- Bo tu rządzisz... - zaśmiał się, ciężko opierając się dłonią na jego ramieniu. - Tobie chyba naprawdę potrzeba przerwy... Ale skoro robisz ją u mnie - to porządnie, nie lubię fuszerstwa, chyba tego jeszcze nie zapomniałeś...
- Nie, nie zapomniałem - burknął.
- Ech, gołowąsie... - zaśmiał się znów, odwracając się i zdejmując zabezpieczenia ze zsypu. - Zaraz dajemy następną partię, nie ruszaj się z tego miejsca aż wrócę. Masz zapas? Dobra. No, będę lecieć... - mruknął, sprawdzając jeszcze umocowania, ale obejrzał się, słysząc chrzęst na odrzuconych drzazgach. - Avae? Szukasz kogoś? - Podniósł zdziwiony wzrok. - Ała, ty weź sobie z tym uważaj, co? - warknął, rozcierając kolano uderzone polanem. - Nawet już kawałka drewna nie umiesz w ręku utrzymać?
- Odwal się.
- Jak to się chamieje na tych salonach... Powiem Karinowi, jak do mnie nieładnie mówisz, zobaczysz... - oznajmił ostentacyjnie, ze złośliwym błyskiem w oczach. - No, szukasz? - zwrócił się znów do Avae.
- Czegoś, nie kogoś... - poprawił zachrypniętym wpierw lekko głosem. - Potrzeba mi tylko trochę kory z dębu, a nie mam czasu, żeby... Ailu powiedział, że... że stąd mogę... - powiedział ściszonym tonem.
- No możesz, tylko uważaj i pośpiesz się, bo zaraz będą zsypywać następną partię. - Wskazał palcem w górę na otwarty luk. - Ma duży rozrzut, trzeba uważać. Ale jest jeszcze trochę czasu, jak się postarasz, to zdążysz... Cały dąb już jest chyba czysty, nie? - zwrócił się do w milczeniu pracującego mężczyzny; nie podniósł wzroku, w milczeniu wskazując ręką skończoną partię pod drugą ścianą. - Rozmowny to ty dziś nie jesteś, wiesz? - skwitował, obracając się zaraz z powrotem ku Avae. - Poszukaj tam sobie czego chcesz przy tej stercie, gałęzie też były... Tylko naprawdę lepiej szybko - uśmiechnął się do niego, znów pokazując dłonią na luk. - Powinni wpierw krzyknąć, ale kto ich tam wie... Jakbyś nie zdążył, to skacz do niego, tam nie ma prawa nic lecieć... No, to uciekam, na razie. - Machnął ręką, przeskakując murek i odchodząc śpiesznie.
Avae przełknął ślinę, lecz rzuciwszy ku niemu tylko szybkie spojrzenie, od razu wziął się do swojej pracy. Starał się wybierać porządne kawałki, ale mimo wszystko nie mógł zapanować nad zdenerwowaniem i wciąż mu wypadały z rąk, gubiąc się od nowa; nie widział za dobrze i zacisnął na moment powieki, żeby rozproszyć mgłę. Przeszkadzała mu ta cisza rozrywana wyłącznie monotonnym, suchym dźwiękiem i głuchym stukiem co jakiś czas. Coraz ciężej było mu oddychać, więc skończył już pośpiesznie, chcąc jak najprędzej się stąd wydostać i zerwał się, zamierzając odejść, ale dźwięk zdzieranej kory ustał nagle po nerwowym pociągnięciu.
- Avae... - odezwał się raptem szybko, robiąc ruch, jakby chciał się odwrócić, ale zatrzymał się, dalej przerywając ciszę tylko szarpiącym odgłosem korowania. Chłopak przystanął, przyglądając mu się niepewnie przez chwilę i zagryzając leciutko drżącą wargę. Uśmiechnął się blado do siebie i znów chciał wyjść, gdy nagle znów wróciła zupełna cisza. - Przepraszam...
Na moment zastygł w bezruchu, nie mogąc zebrać otumanionych myśli i nie śmiejąc się znowu obejrzeć.
- W... w porządku... - wyszeptał wreszcie. - I ja...
- Przestań... - mruknął, ciskając okorowany pniak na stos pod ścianą. - I uciekaj już, zaraz zaczną zrzucać drewno.


Nie widział go od południa, całkiem mu gdzieś zniknął; szczęściem wieczorem było przyjęcie i miał niemal pewność, że go tam odnajdzie. No chyba, że dalej byłby w smutnym nastroju, ale wątpił, żeby mogło tak być. Bez wahania więc znów zanurzył się w te tłumy, które tak uwielbiały się w Helmand wszędzie z byle okazji tłoczyć, bo chciał go szybko znaleźć. Zaniepokoił się trochę w końcu, bo nigdzie nie natrafił na nikogo powiązanego ze sprawą choć pośrednio, nawet Karin przepadł. To mogło znaczyć, że nadal wszystko jest w stanie zawieszenia. To by już była przesada, i Kangańczykowi starczyłaby doba. No, może nie każdemu. Nie chciał doprowadzać do żadnej większej zwady, obiecał to chłopcu, a poza tym... wiedział, że Avae szło o coś całkiem innego. Sam był mu w tej sprawie do niczego niepotrzebny, co mógł zrobić, zrobił. O co chodziło, źle to ocenił? On chyba nie mógł być aż tak...
Zatrzymał się nagle z uśmiechem przed jednym z większych salonów, obserwując przez długą chwilę zgromadzonych w nim ludzi; znalazł swoje i już wiedział, że jest w porządku. Wszyscy byli w świetnym nastroju, a sam Avae brylował między nimi z wdziękiem wręcz hipnotyzującym spojrzenia; promieniał, śmiał się, raz po raz przyłączał się do jakiegoś kółka, całkowicie skupiając na sobie jego uwagę, rozpalając radosny nastrój do ostatnich granic i biegnąc gdzieś dalej, by wszystko zacząć od początku. W ten właśnie sposób doprowadził do tego, że wszędzie wyczekiwano go z utęsknieniem i wręcz z euforią witano kolejne wizyty, choć przy tym tak rozkręcał atmosferę, że i gdy odchodził, nie zaczynano się wcale nudzić. Jego radosny śmiech i swobodne zachowanie zarażały wszystkich entuzjazmem, prędkie, wesołe słowa przywodziły na myśl setki skojarzeń i w ciągłym potoku anegdot, opowieści, żartów, docinków i wesołego śmiechu nawet na moment nie zapadało nigdzie milczenie. Nie zabrakło go chyba nigdzie, głównie jednak trzymał się Natti, wciągając go w różne grupki, zapoznając z kim popadło i rozbawiając tak, że on chyba całkiem zapomniał już o kiepskim nastroju, w jakim rozmawiał z nim jeszcze wczoraj i był znów podobny do takiego Natti, beztroskiego, roześmianego i pogodnego, jakiego dobrze znał.
Rozejrzał się jeszcze, korzystając z tego, że go nie zauważyli. Wszyscy mieli i towarzystwo, i zajęcie, tylko urażony Avila siedział w kącie, z irytacją przysłuchując się ich śmiechom i chichotom. Nie znosił, kiedy nie pozwalano mu być w centrum uwagi; to była jego główna wada. A Avae, zapewne dość złośliwie, robił wszystko, by teraz wcale nie zwracała się ku niemu...
Trochę go zaskoczył aż takim sojuszem z Natti, o co mogło chodzić temu jego kochanemu intrygantowi? Bo że ostatnio był intrygantem, w ogóle nie podlegało wątpliwości... Tak samo jak to, że nieźle dał się Avili w kość.
Uśmiechnął się z mimowolną przekorą i podszedł do ponurego przyjaciela. Lubił się czasem z tym swoim nieznośnym Avae podroczyć, a poza tym... Avila był jego przyjacielem, mimo wszystkich trudności, które wynikały z jego charakteru... Usiadł przy nim, obdarzony chmurnym spojrzeniem; Avila miał do niego trochę pretensji ostatnio, zły był o to, że tak od razu opowiedział się po stronie Avae i nie chciał słuchać żadnych argumentów.
- Czemu siedzisz sam? - spytał spokojnie.
- Bo nie mam ochoty przysłuchiwać się głupim żartom twojej zarozumiałej księżniczki - odparował nieco gniewnym tonem. - Zwłaszcza moim kosztem...
- Avae nie jest we wszystkich miejscach naraz... - uśmiechnął się.
- Ale wszystkich nastawił przeciwko mnie! - warknął.
- Nie, ty to zrobiłeś... - sprostował poważnie.
- Że co? - Spojrzał na niego z rozdrażnieniem.
- Ty sam... Irytowałeś wszystkich już wcześniej, taka jest prawda. - Wzruszył ramionami, odchylając się w tył i opierając o ścianę. - Tylko że tego nie zauważaliśmy... W Argento wszyscy wiedzieli, co jest... z nami, a poza tym... dawniej nie miałem Avae. Ja też się najpierw nie zorientowałem. Ale naprawdę wszystkim przeszkadzało, że my... zachowujemy się w ten sposób. Nie chciałem zdradzać Avae, ale wiem, że tak to mogło wyglądać... a ty... nie chcesz zrozumieć, że teraz możemy być już wyłącznie przyjaciółmi. Nie możemy się nagle przespać, "bo tak nam się akurat zachciało."
- On się dla ciebie nie nadaje - burknął.
- On mnie kocha... - powiedział, z ciepłym uśmiechem obserwując roześmianego Avae, opowiadającego coś na ucho Natti. - A ja jego... Wiem, że... nie jest miły dla ciebie, ale... on po prostu był zazdrosny. A ty, zamiast dać spokój, pogarszasz sprawę... Dawniej, między mną i Natti... z mojej winy, bo go oszukałem, ale... ale jednak zaszło to o wiele dalej niż między nami... Właściwie myślałem, że tego mu Avae nie zapomni... A teraz nie wyglądają na bardzo skłóconych... Bo widzisz... - szepnął. - Ty nieraz bardzo źle mówisz o Natti, ale to nie jest... prawda. On pewnych rzeczy... nie robi. Wie, gdzie się nie powinno. A ty... upierasz się, by nie zrozumieć, że my jesteśmy razem... Jakbyś umyślnie chciał drażnić Avae... To nie jest zbyt bezpieczne, wiesz? - uśmiechnął się tym razem do niego. - Nie rób sobie z niego wroga.
- Nie martw się o niego, świetnie sobie radzi... - wycedził oschle.
- Wiem, że nie muszę się martwić o niego... Mówię to ze względu na ciebie. Ja naprawdę chciałbym, żeby nasza przyjaźń mogła przetrwać. Kiedyś wszyscy trzej rozumieliśmy się jak nikt... Avila, to ty znów... wszystko psujesz...
- To jest wasze zdanie... - Przymknął powieki, wzruszając obojętnie ramionami.
- Czy ty jesteś na mnie zły, że to mnie wszystko się ułożyło? - zapytał cicho.
- Nie gadaj bzdur... - sarknął rozbawiony, spoglądając na niego z kpiącym uśmieszkiem.
- Bzdur? Przecież to ja byłem skazany na niepowodzenia... - Oddał poważnie spojrzenie. - A jednak mnie się udało i jestem z kimś szczęśliwy. Ty wszystko spaprałeś.
- Ja? - zaśmiał się hałaśliwie.
- Tak.
- Że też ty... zawsze musisz być po przeciwnej stronie... - uśmiechnął się kwaśno.
- Muszę... bo tak trzeba.


Avae znalazł go szybko, ale zawołał tylko, a potem uciekł mu na górę po schodach. Zaczaił się na pierwszej klatce, rzucając się tam na niego ze śmiechem i wciągając go do małego saloniku przy niej.
- Kocham cię, kocham, kooochaaaam... - wyśpiewał mu z chichotem do ucha, popychając na fotel i rozsiadając mu na kolanach. - Gdzieś się włóczył, co?
- Ja? - roześmiał się, całując go po policzkach. - To ciebie nigdzie nie można było znaleźć!
- Dzieci niańczyłem.
- Znowu?
- Aha. Zillę i Karinę.
- Narzeczona... - mruknął domyślnie, rzucając mu aktorsko podejrzliwe spojrzenie zazdrośnika. - O, nikczemny...
- Aha. Daj... - ponaglił, zbliżając się do jego ust i całując go leciutko. - Mój jesteś, mój, mój, mój...
- Twój, ćwierkotko, twój... - parsknął, tarmosząc mu niemożliwie włosy. - Lubię, jak jesteś czasem taki rozćwierkany, wiesz?
- Pewnie, że wiem... - zamruczał przekornie, przechylając lekko głowę i patrząc na niego roziskrzonymi oczyma.
- Przeprosił cię? - uśmiechnął się do siebie; Avae spojrzał na niego zaskoczony, nie odpowiadając przez chwilę.
- Tak, ale skąd... Nissi, czy to ty kazałeś mu... - spytał podejrzliwie, zawieszając groźnie głos.
- O, nie... - odparł z powagą, skłaniając przed nim głowę. - Co prawda pochlebia mi, że sądzisz, iż ja, robaczek niegodny, jestem w stanie kazać cokolwiek wodzowi stołecznej prowincji... ale nie. Choć obawiam się, że z uwagi na moją ogólną bezczelność i nieprzystosowanie do społeczeństwa, mógłbym być do podobnego zuchwalstwa zdolny... to jest ktoś, kogo obawiam się bardziej, niż wszystkich wodzów razem wziętych... a mam podstawy sądzić, że by tego nie pochwalał. Lękam się nawet, że nie wahałby się zmyć mi głowy, z uwagi na to, że ma zwyczaj mieć mój autorytet bardzo, ale to bardzo daleko...
- Nissi... - burknął, trzepiąc go lekko w ucho.
- Co widać na załączonym obrazku... - szepnął cichcem.
- Cicho... To skąd wiesz?
- To mam być cicho, czy odpowiadać?
- Nissi!
- No już, już... - zaśmiał się, zanurzając dłonie w jego włosach i przybliżając do siebie jego głowę. - Znam cię. Wiem, że to zrobił, bo się znowu "po twojemu" uśmiechasz... A poza tym... żeby tego nie zrobić, musiałby być albo skończonym głupcem albo łajdakiem. A mimo wszystko ani jednym ani drugim jeszcze nie jest.
- Mimo wszystko? Jeszcze? Ty stronniczy potworku... - stęknął całując jego włosy. - Jak na porządnego wodza, za bardzo kierujesz się w swym stosunku do ludzi ich stosunkami ze mną...
- Trudno się mówi. Czy mysz już zadowolona? Cudnie. Niech będzie, że ja też... - westchnął, poprawiając mu koszulę. - Jedno mnie tylko martwi... - stwierdził ponuro.
- Co? - zaśmiał się, chwytając jego ręce, które jakoś dziwnie zaplątały się pod materiał.
- To, że aż tak cię obchodzi jego opinia... - mruknął.
- Daj spokój... - westchnął cicho, otaczając go ramionami.
- Nie wiem, czy mi to na dobre wyjdzie...
- Nissi... - sarknął zniecierpliwiony, poprawiając się na jego kolanach i odwrócił wzrok. - Przecież wiesz, że nie o to chodzi... - szepnął. - Bo to takie... Widzisz, nie wiem, czy... wszyscy wierzą mi czy nie... Chyba nawet tak... a przynajmniej mi darowali... Ale on... Nissi, ja jego... wobec niego ja naprawdę zawiniłem. To jest coś... zupełnie innego... Nie tak łatwo sobie poradzić... z tym wspomnieniem... ze sobą wtedy, że mogłem... robić coś... takiego... Tyle razy... zadawać komuś... ból... A pierwszy raz... ten pierwszy... ja... Nissi, ja zupełnie się na tym nie znałem i nie w... wiedziałem, że... tyle... to... tak się.... - wyszeptał rwącym się głosem. - Wiesz... jak to jest... prawie kogoś zabić? Nic się... ale to siebie tym wtedy zabiłem. I nawet myślałem, że na zawsze... bo to było... za nagle... choć ja... choć ja nie wiem, czy kiedykolwiek to mogłoby przetoczyć się... spokojnie... Tak mi... Ja wtedy... tam...tej nocy... zaraz potem... Ja... Nissi... - szepnął prawie konwulsyjnie, mocno zaciskając dłonie na materiale jego koszuli.
- Cicho, kochanie, już dosyć... Ja... wiem przecież. Cicho już... - powiedział błagalnie, przygarniając go do siebie mocno na dłuższą chwilę.
- Dobrze już... - roześmiał się nagle, ocierając wierzchem dłoni ślady po kilku łzach, które uciekły mu na policzki. - Tak mi się tylko... zebrało... ale ostatecznie... to chyba właśnie z tym skończyłem, prawda?
- Mój nieznośny chłopiec... - uśmiechnął się lekko. - Co ja z tobą mam...
- Co, potworze potworny? Nic! Oprócz odrobiny kłopotów... - parsknął radośnie, zrywając się z jego kolan i ciągnąc go za sobą za ręce. - Chodź, posłuchaj...
- Czego?
- No chodź... - Pociągnął go z powrotem na klatkę. Z dołu dobiegał co jakiś czas radosny śpiew w prostym rytmie używanym w Helmand, a czasem, gdy nagle odzywał się piękny głos Natti w szalonych, na przemian żywiołowych i prędkich lub tęsknych i czułych melodiach starych pieśni z Argento, wszystko cichło wokół, aż po jakimś czasie niektóre głosy umiały już podchwycić choć nieco łatwiejszy refren.
Avae przechylił się przez poręcz, słuchając z zagadkowym uśmieszkiem i przymrużonymi powiekami.
- Zobaczymy... co jeszcze robią? - spytał go nagle nieco dziwnym tonem głosu.
- Mały, śliczny intrygancie, co ci chodzi po głowie, co? - uśmiechnął się, przytulając do jego pleców i całując go w policzek. - Bo że ostatnio coś chodzi to jasne, tylko jeszcze nie wiem co...
- Wydaje ci się... - Spojrzał na niego w górę roześmianym wzrokiem.
- Ani trochę... Świetnie to widzę w twojej cudnej minie.
- Wy... da... je... ci... się... - zaszeptał śpiewnie i wyrwał mu ze śmiechem, zbiegając po schodach na dół, gdzie Natti zaśpiewał wesoło pod jego adresem kilka wersów przekornej, ale komplementującej piosenki, urywając na chwilę by roześmiać się beztrosko w reakcji na złośliwy komentarz i nagle płynnie wpadł w melodię starej ballady w dawnym narzeczu.
Przymknął oczy i uśmiechnął się, słuchając jego czystego, dźwięcznego głosu; dawniej słyszał ją z jego ust bardzo często, później tylko, gdy czasem odwiedzał go w górach, gdzie indziej nigdy, już od kilku lat. Dziwne, że zaśpiewał ją tak wobec wszystkich, choć... fakt, tu nikt jej nie mógł zrozumieć, może trochę tylko Avae... no i rzecz jasna... Avila.
Miał wpierw wrażenie, że są właśnie w fazie głębokiego zerwania i... szczerze powiedziawszy, wcale by się nie zmartwił, gdyby dokładnie tak pozostało. Ale i tak jak zwykle nie będzie na nich mieć żadnego wpływu...
Dobiegł go nagle włączający się drugi głos. Avae... Miał nieco niższy głos niż jeszcze pół roku temu, choć wciąż o raczej chłopięcej barwie; najpierw brzmiało w nim trochę śmiechu, który jednak szybko rozpłynął się w tej przywołującej, płomiennej melodii... Kiedy on się tego nauczył? Chyba jeszcze nie znał języka na tyle... choć prawda, w drugim głosie było więcej melodii niż treści, całkiem łatwo było to spamiętać i bez rozumienia słów, a on na pewno je trochę rozumiał...
- Nissi! Nissi, no chodź! - dobiegł go rozbawiony głos z dołu, gdzie znów rozległy się żarty i śmiechy; Avae czekał już na niego u stóp schodów.
- Idę, idę... - powiedział głośno, śmiejąc się do tej dziecinnej radości i schodząc powoli na powrót w tę hałaśliwą wesołość. Bo właściwie... czemu nie?


Mniejsze saloniki w pobliżu jego reprezentacyjnego gabinetu były dziś obsadzone wyjątkowo gęsto, pewnie w związku z kilkunastoma delegacjami różnych prowincji w kwestii problemów wywołanych nowymi ustaleniami. Ciężko było rozróżnić "oczekujących na" od "opowiadających po", wszyscy byli jednakowo niezadowoleni i siedzieli z równie kwaśnymi minami. Pewnie nie powinien tak bezczelnie omijać zasad przyjmowania, ale chwilowo naprawdę nieszczególnie go to obchodziło. Chwilowo miał ochotę kogoś zabić. Jeszcze nie zdecydował kogo.
- Ej, hej, gdzie mkniesz, przyjacielu? - usłyszał nagle za sobą wesoły głos. - Mijasz swych drogich bez słowa...
- Natti? - Obejrzał się zaskoczony, zatrzymując się z wolna. Uniósł lekko brwi dostrzegając blondyna siedzącego na brzegu kanapy, na której leżał też mierzący wszystko wokół pogardliwym wzrokiem Avila, z rękami nonszalancko założonymi pod głową w jawnej prowokacji dla kilku odętych i sztywno siedzących delegatów z Szaghir. - Co tu...
- A tak sobie siedzę i cytuję starych poetów... - przerwał mu ze śmiechem Natti. - No, coś taki zdenerwowany? - uśmiechnął się do niego. - Idziesz do kwatery głównej? Tam jakaś taka nerwowa atmosfera, wiesz? Nie idzie się dogadać.
- A potrzebujesz czegoś? - spytał trochę machinalnie, nie otrząsnąwszy się z zaskoczenia.
- Nie tyle ja, co to monstrum... - Zerknął na wyciągniętego na kanapie Avilę. - Potrzebuje zlecenia, skierowania, pokwitowania i całej tam cholerskiej dokumentacji, bo inaczej nie może jechać dalej. No, tyle że ja jadę z nim, niestety.
- Na... prawdę? - spytał nieco niepewnie.
- Aha... tak jakoś się złożyło... - uśmiechnął się beztrosko. - To jak, masz jakąś sprawę do szanownego zarządu?
- Tak jakoś się złożyło...
- No, to powodzenia... - nie przejął się kpiną blondyn. - Raz jeszcze uprzedzam, że zarząd wybitnie nie w sosie, nie daj się... inaczej ci wejdą na głowę.
- On bardzo lubi, żeby mu wchodzić na głowę... - mruknął Avila. - To urodzony masochista.
- Masochista to ja jestem, że z tobą w ogóle rozmawiam, a co dopiero kiedy sypiam - z dezaprobatą zerknął na niego Natti.
- Nie widzę w tym nic strasznego... - zaśmiał się. - Jak masz źle, niejeden cię zastąpi, więc ciesz się raczej...
- Chętnie, byleby było z czego... - westchnął.
- A ty co, Nissyen? - zjadliwie uśmiechnął się Avila. - Coś kwaśną masz minę, znów ci dał w kość ten rozwydrzony paniczyk?
- Tssa... - Natti spojrzał na niego z ukosa. - Wiesz, jak byś tak momentami zmilczał, ludzie mieliby cię za mądrzejszego...
- Nie wkurzaj mnie, Natti.
- To co ja wtedy będę mieć z życia? - prychnął, wzruszając ramionami i obracając się z powrotem do Nissyena. - Nie zwracaj na niego uwagi, jeszcze się nie otrząsnął po starciu z twoim kotkiem. A co u kotka?
- Nic nowego... - westchnął. - Dzieci niańczy.
- Wasze? - szepnął z oznakami konfuzji.
- Że tobie zawsze tak idzie przez głowę... - Uniósł brwi. - Różne inne. W tym jedna moja zacięta rywalka - uśmiechnął się, zerkając na swój obwiązany nadgarstek.
- Gryzie? - spytał ze zrozumieniem. - Zazdrosne kobiety tak mają... On też. - Obejrzał się z dezaprobatą. - Żebym ja się tak ciskał jak on, to już bym go musiał zjeść.
- Natti, ty naprawdę dziś oberwiesz... - warknął, prostując się do siadu i przeciągając powoli.
- Można się przyzwyczaić - skwitował. - Widzisz, jaki on jest? Wyżywa się na mnie, bo jestem dla niego za dobry. Na pewno by nie był taki odważny z kim innym... Czy ja go nie powinienem rzucić?
- Powinieneś... - cicho powiedział Nissyen.
- Wielkie dzięki... - sarknął Avila, śmiejąc się beztrosko.
- Stałoby ci się coś, jakbyś choć udał, że się przejąłeś? - westchnął Natti. - Idź precz ode mnie... - Zmierzwił mu lekko włosy, uśmiechając się blado do siebie. - Wiesz co, Nissyen zazdroszczę wam... - powiedział nagle, zadzierając głowę do góry i spod przymkniętych powiek przyglądając się kasetonom na suficie. - Rzygać mi się chce, kiedy słucham, że wy nie powinniście ze sobą być... Wy naprawdę umiecie się nawzajem kochać. Zazdroszczę wam... i tobie rozumu, że nie dałeś się opętać temu mojemu niecnocie... - wyszeptał. - Choć głupi był, myśląc, że może i między wami bruździć.
- Jasne... - parsknął Avila, kładąc się leniwie z powrotem. - Nasz Natti znów układa dramaty poetyckie... Wiesz co, Nissyen, głupi to ty jesteś, że...
- Ty się nie wypowiadaj - zgromił go Natti. - Avae jest uroczy, mądry i miły - innymi słowy stanowi twoje przeciwieństwo. Trzymaj się tego co masz i przestań robić problemy. Jak raz dałeś za wygraną, to już się tego trzymaj. Dawno nie zrobiłeś nic tak... porządnego. Choć przypadkiem... żeby nie powiedzieć, że z tchórzostwa i dla wygody.
- Och, przymknij się... - mruknął, odwracając się do nich plecami. Natti wzruszył ramionami, uśmiechając się bezsilnie do Nissyena i machinalnie bawiąc się włosami Avili.
- Sam widzisz... co z nim mam. No nic, leć tam do zarządu, a nuż tobie się uda dogadać... A jak się uda, to wyłudź dla nas te papiery, co? - uśmiechnął się.
- Postaram się... - powiedział, spoglądając w stronę korytarza. Zawahał się przez chwilę, ale skinął tylko dłonią i wyszedł, zmierzając prosto do gabinetu. Wyminął zestresowaną, lecz na widok jego miny niemającą odwagi przeciwdziałać grupkę interesantów i prawie zderzył się w drzwiach z wybiegającym Aironem.
- I znajdź mi Areta! - krzyknął za nim Sheat, nie podnosząc wzroku znad pośpiesznie przeglądanego spisu.
- Tak, tak! - dobiegło z korytarza. Nissyen zatrzasnął za sobą drzwi, wymuszając krótkie spojrzenie.
- Możesz mi powiedzieć, gdzie jest ambasador? - rzucił od razu gniewnie.
- Nie wiem - odparł krótko, odkładając nieporządnie spięte papiery i szarpiąc się z czymś pod blatem biurka. Nissyen zacisnął szczęki, starając się niczym w niego nie rzucić.
- Nie lubimy się, jestem tego świadomy - wycedził z pozorną uprzejmością. - Można powiedzieć, że taka jest niepisana umowa... Ale czy ty naprawdę wiecznie musisz mi robić trudności?
- Nissyen, czego ty chcesz? - Podniósł zirytowany wzrok, szarpiąc przy tym gwałtowniej. Zaklął i przyklęknął, schylając się pod biurko.
- No dobrze... - powiedział powoli, usilnie pracując nad utrzymaniem względnego spokoju. - Wiem, że te ciągłe zgrzyty nie stworzą nic dobrego i że pewnie nawet wynikają głównie z mojej winy, ale mówi się trudno...
- Nissyen, czy tobie się wydaje, że to ja kazałem wyjechać ambasadorowi? - Wychylił się spod biurka, zawadzając głową o blat. - A może, że go gdzieś zamknąłem? Uwierz mi, jestem równie zdezorientowany jak ty, a poza tym, gdyby to zależało ode mnie, to bym ci go sam dostarczył. Ja naprawdę nie chcę ci niczego utrudniać... i naprawdę wolałbym, żeby ci się w końcu udało, choćby po to, żeby nie musieć cię już codziennie oglądać - uzupełnił z uśmiechem.
- Rozumiem, że ja nie lubię ciebie, ale żebyś ty mnie, to już lekka przesada - odchrząknął, mimowolnie rozśmieszony.
- Dobrze, dobrze... - prychnął, wracając do przetrząsania skrytki. - Naprawdę mógłbyś darować sobie teorię spisku.
- Ambasador wyjechał bez uprzedzenia? - zapytał powoli, marszcząc lekko brwi.
- Bez.
- To trochę dziwne... nie wydaje ci się?
- Wydaje... ale nie chcę nic robić bez Ardee. Już wysłałem do niego kuriera... Nissyen, jeszcze coś, bo naprawdę mam tu urwa aa nie głowy? - Z irytacją wydostał się spod biurka, tym razem uderzając się nieco solidniej.
- Te skrytki są wysuwane, wiesz? - zauważył.
- Co? - spytał zdezorientowany.
- Są wysuwane... To model Anatejjere, tu z boku masz taki przycisk... - objaśnił, przechylając się i uruchamiając mechanizm; skrytka wyskoczyła gwałtownie. Sheat spojrzał ponuro na jego neutralny uśmiech.
- Bardzo śmieszne... Teraz mi to mówisz?
- Myślałem, że wiesz...
- A czy wtedy... - wybuchnął.
- Mogła się zepsuć, nie? - przerwał niewzruszenie. - Cholerny ambasador... za dużo z nim ostatnio gadam - mruknął z niezadowoleniem. - Dobra, róbcie sobie co chcecie, tylko niech mnie ktoś raczy poinformować, kiedy się dowiecie, o co chodzi... - zasugerował wyjątkowo uprzejmym tonem, zmierzając do wyjścia, ale odwrócił się jeszcze w drzwiach. - Avila nie może dostać tych dokumentów? - spytał.
- Jutro, jutro... - rzucił nieuważnie, ze zmarszczonymi brwiami czytając umowę. - Airon jest zajęty, nie znajdzie mi wszystkiego teraz.
- No do... Zaraz... - Obrócił się nagle zupełnie. - A... reszta tych z Wellandu?
- Nikogo nie ma - odparł nieco zachrypniętym głosem.
- Jakim cudem nikt...
- Nie wiem. Próbujemy znaleźć Areta.
- I myślisz, że znajdziecie? - zapytał po chwili milczenia.
- Mam nadzieję... - urwał. - Nie, myślę, że go nie znajdziemy.


Podniósł na niego wzrok znad książki. Coś chyba było nie tak, bo siedział od rana strasznie niezadowolony. Fakt, była ta cała afera z ambasadorem, Wellandczycy nawiali, najwyraźniej przekupiony tłumacz i pilot też, zapewne chcąc uniknąć pytań o ułatwienie potajemnego wyjazdu... Kurier wciąż nie wrócił od Ardee i nikt nie wiedział co robić. Ale ostatecznie to wszystko trwało już jakiś czas, a dopiero dziś miał tak koszmarny nastrój, choć nic się nie zmieniło. Może tym razem chodziło o coś jeszcze? No tak, miał jechać niedługo do Argento, załatwić kilka formalności, ale to chyba nie był powód do tak fatalnego nastroju? Nawet nie chciał siedzieć dziś z nimi na dole... a może on był zły, że za dużo przebywa z innymi i nie mają przez to czasu tylko dla siebie? Ale przecież teraz był z nim już od godziny, a on nie przejawiał szczególnej chęci na jakąkolwiek formę nadrabiania straconego czasu. Co go ugryzło? Kręcił się tak po pokoju, co chwila w zamyśleniu stając przed którąś ścianą. Nie wyglądało to szczególnie twórczo.
- Nissi... - rzucił w końcu kontrolnie, a on obejrzał się na niego dosyć chmurnie i nie powiedział nic, podchodząc za to i stając nad nim. Przyglądał mu się przez chwilę, ale potem odwrócił wzrok. - No co? - uśmiechnął się do niego. Nissyen rzucił mu dość ponure spojrzenie, po czym wyjął mu książkę z ręki i z poważną miną usiadł na wprost niego. - Nie powiesz mi?...
- Swatasz Natti z Avilą - odezwał się po krótkiej chwili ciszy. Nie ma co - to się nazywa prosto do tematu... To ma być przyczyna? No niezbyt przekonujące... Ale niech tam. Avae wzruszył ramionami, po czym zaplótł dłonie na karku, odchylając się w tył i wspierając o fotel.
- Wcale nie... - uśmiechnął się znów przyjaźnie.
- Avae, nie kłam mi... - powiedział z lekką irytacją.
- Oj, nie kłamię... - stęknął zniechęcony. - Ich wcale nie potrzeba swatać, sami są całkiem dobrze zeswatani. Dawno już sobie poradzili beze mnie...
- A ty oczywiście zupełnie nic nie robisz w tym kierunku... - stwierdził z ironią. - I ani trochę im w tym nie pomogłeś...
- No... - zawahał się, zerkając na niego z lekkim uśmieszkiem. - Troszkę, troszeczkę... A co w tym złego?
Nissyen zacisnął szczęki i odwrócił wzrok, milcząc dłuższą chwilę.
- Avae, ja... rozumiem, że to ci się może wydawać... wygodnym rozwiązaniem, ale... - zaczął łagodnie po pewnym czasie.
- O co tobie chodzi, słońce? - nieco zniecierpliwionym tonem przerwał mu Avae, marszcząc lekko brwi. Nissyen spojrzał na niego i przysiadł się bliżej, kładąc dłoń na jego kolanie.
- Wiem, że to moi... że masz... pewne powody...
- Do czego? - powiedział zupełnie chłodno.
- Avae...
- Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi, więc może będziesz tak dobry i mi wyjaśnisz?
- Posłuchaj mnie, Avae, oni... Nie powinni ze sobą być, z tego nie wyjdzie nic dobrego... O Avilę się nie martwię, on sobie poradzi, ale... Ja wiem, że nie przepadasz za Natti i nie masz pewnie powodu, żeby się przejmować jego losem, ale wpychanie go na siłę w ramiona Avili...
- Jakie na siłę? - Uniósł brwi. - Sam się pcha.
- Avae... - powtórzył spokojnie, ale chłopak zirytowanym gestem odsunął jego dłoń i wzruszył ramionami.
- Daj spokój, on sam go chciał, a Avila...
- Posłuchaj mnie, nie podoba mi się to - przerwał mu po raz pierwszy ostrym tonem. - Nie wiesz nic o Natti...
- Owszem, wiem - uciął, tłumiąc złość, ale patrząc na niego skrzącymi się od niej oczami.
- Więc, skoro coś wiesz, tym bardziej powinno być dla ciebie jasne, że to nie jest najlepszy pomysł - odparował gniewnie.
- Jakoś nie jest... - mruknął, wstając, ale Nissyen przytrzymał go i zmusił, by usiadł mu na kolanach, nie przejmując się dotkniętym spojrzeniem chłopaka. Spróbował go pocałować, ale Avae szarpnął się tylko gniewnie, odwracając od niego nadąsaną twarz. Mężczyzna uśmiechnął się i pogłaskał go delikatnie po szyi.
- Avila mu zrobi krzywdę - powiedział łagodnie. - Nie myśli o nim poważnie i nigdy nie będzie myślał... On w ogóle do nikogo się na trwałe nie przywiązuje, a Natti traktuje jak... zwyczajnie jak dorywczą zabawkę. Po prostu... nie szanuje go. Aż przykro słuchać tego jak o nim mówi, wiedząc, że... Posłuchaj, bycie z Avilą to ostatnie czego mu trzeba. Będzie przez niego tylko cierpieć i nic więcej z tego nie wyniknie.
- Wydaje mi się, że nie masz racji - przerwał sztywno.
- Naprawdę? Nie wiem, może ty uważasz Natti za jakiegoś ostatniego trzpiota, któremu jest wszystko jedno i tylko się bawi, ale on taki nie jest. Zrozum, on i tak już za dużo wycierpiał... - zawahał się przez chwilę. - Kilka lat temu Valdez...
- Wiem - przerwał oschle.
- Co wiesz? - Spojrzał na niego poważnie, zaraz jednak przymykając oczy. - Nie widziałeś go wtedy nawet przez moment... Upokorzenia, łez, znużenia, bladości i setki tych rzeczy, które potem... A jedyne słowa, jakie powiedział na ten temat Avila to "Wiedziałem, że prędzej czy później się skurwi." - wykrztusił z błyszczącymi oczyma. Avae spojrzał na niego szybko, rozchylając lekko usta.
- Tak... powiedział? - spytał cicho, zamykając oczy. - I... i co dalej?
- Co? A co mogło? - Wzruszył ze zniecierpliwieniem ramionami. - Zerwali ze sobą wtedy, zdawało się, że na dobre. Lepiej by było... Avila nigdy nie kochał nikogo, Natti wtedy pokochał jego skrajne przeciwieństwo, a potem... - Przymknął powieki. - A potem za którymś razem znudzony Avila... Avae, wiem, że ja sam nie podchodziłem do tego inaczej, ale... mnie Natti nie kochał, do mnie najczęściej przychodził się wypłakać, a potem... razem nauczyliśmy się zapominać o bólu, razem umieliśmy drwić sobie z naszego świata... i to wszystko. A Avila... Avila od czasu do czasu wkraczał mu w życie jak burza, znowu rozbudzał tamtą dziecięcą miłość, sam się tylko bawiąc i Natti potem znów... To, co jest między nimi, jest odrażające. Próbowałem... jakoś to... Ale ja umiem przyjaźnić się z nimi tylko... osobno. Nie mogę patrzeć na to, co dzieje się... kiedy są razem... Nie wiem, co z nimi począć... Najchętniej rozdzieliłbym ich na dobre, ale... chyba się nie da.
- Więc o co mi robisz wyrzuty? Nie zrobiłem nic, Natti przyjechał tu sam, Avila i tak by w końcu zrobił, co miał zrobić, ja... najwyżej próbowałem go popchnąć do tego, żeby potraktował go poważniej. W czym to jest gorsze od twoich przyjacielskich rad i prób pomocy?
- Właśnie w tym, że są... przyjacielskie. Że ja się z nimi przyjaźnię, a ty...
- Co? - spytał niemal napastliwie, ale skrzywił się zaraz lekko, przyznająco wzruszając ramionami. - No w porządku, jasne, wiem... Avili nie znoszę, mówi się trudno... Ale przecież szanuję to, że jest dla ciebie ważny, więc... A do Natti kompletnie nic nie mam. Nawet go teraz lubię.
- Czyżby? - mruknął. Avae przygryzł wargę, zaciskając mimowolnie pięści i odwracając wzrok.
- Jesteś niesprawiedliwy... Dlaczego masz mnie za tak podłego? Nie mam przecież powodu, żeby go nie lubić. Poznaliśmy się w kiepski sposób, ale... to nie była jego wina, tylko twoja.
- Wiem, ale...
- Ale co? Masz mnie za tak miałkiego głupca, że wierzysz, bym mógł na ślepo nienawidzić ludzi, tylko dlatego, że ciebie kocham? Owszem, kocham cię i wybaczyłem ci to, jak wtedy się ze mną obszedłeś, wybaczyłem... Ale to nie znaczy jeszcze, że musiałem w tym celu znienawidzić kogoś... kto był w tym nie mniejszą ofiarą twojego postępowania jak ja... że jest mi obojętne, czy ktoś postępuje źle czy dobrze, a... liczy się dla mnie... tylko to, czy się z tobą przespał, czy nie. Zapomnij więc o takiej koncepcji... za dobre mam zdanie o sobie i za kiepskie o tobie, żeby miała rację bytu... - skończył zgryźliwie, westchnieniem kwitując szereg delikatnych pocałunków tuż przy uchu. - No i co ty chcesz w ten sposób osiągnąć, co?
- Nic... - mruknął. - Polemika już skończona... Tobie nawet Harrerhada nie byłby w stanie nie przyznać w końcu racji...
- Bardzo śmieszne...
- Mhmm... - przystał, przesuwając pocałunki na jego policzek. - Taki jesteś nieznośny, że nie chce mi się z tobą rozstawać. Muszę się chociaż nacałować na drogę...
- Już teraz jedziesz? - spytał cicho.
- Popołudniu.
- Nissi... - wyszeptał proszącym tonem, odgarniając jego osypujące się na twarz włosy, gdy całował go przychylony lekko ku niemu.
- Mm?
- A może jednak...
Nissyen odsunął się odrobinkę, z czułością gładząc go wzdłuż nosa.
- Nie, Avae, na razie nie - powiedział poważnie.
- W porządku... - westchnął. - Razem pojedziemy już na stałe, co? - zagadnął z uśmiechem.
- Yhm... Wrócę jak najszybciej... - Poprawił mu machinalnie włosy. - To tylko parę formalności... ale muszę jechać. Martwię się trochę, że... zostawiam cię samego w takiej sytuacji, ale... i tak w razie czego będziesz bezpieczniejszy tutaj. Prosiłem, żeby uważali na ciebie...
- Już nie jestem dzieckiem, Nissi... - powiedział poważnie. - "W razie czego" nie schowam się w piwnicy, czekając aż będzie po wszystkim.
- Wolałbym, żebyś tak zrobił... - uśmiechnął się blado.
- A ty tak zrobisz? Jeśli tak, to się zgodzę... - Zmrużył powieki.
- Avae...
- No co?
- Nic, kochanie... - westchnął, całując go jeszcze w usta. - Zeskakuj, musimy znaleźć akty własności i blankiety na pełnomocnictwo dla Avesty...
- Są w sekretarzyku, niedbalcu ostatni! - Wstał ze śmiechem, podchodząc i wyciągając potrzebne dokumenty. Przyjrzał się im przez chwilę. - Jednak to... dziwnie wygląda... - szepnął.
- Jest ich mniej niż te spalone, Avae... - odparł cicho.
- Wiem. - Odwrócił się do niego z uśmiechem. - Tylko tamtych nie oglądałem. Nie przyszło mi do głowy upajać się swoją własnością... No, ojca.
- A myślisz, że mnie przychodzi? - spytał sarkastycznie, ponuro wpatrując się w podane dokumenty. - Wcisnęli mi twoją Kallę, wcisnęli tę diablicę Kasandrę, po co ja się na to godziłem? Sam sobie do domu nieszczęście sprowadzam, na cholerę mi twoje dwie nieobliczalne wielbicielki?
- Daj spokój... - Przewrócił oczami, dopinając mu guzik przy koszuli. - Zresztą zanim wrócimy do domu, może ich już tam nie być - dorzucił złośliwie.
- Wielkie dzięki, widać jak we mnie wierzysz...
- Żartuję, zgagulcu...


Nissi pognał do stadniny doglądać szykowania wymarszu i "przy okazji" się spakować, jego prosząc o doniesienie prowiantu. Śpieszyć szczególnie się nie potrzebował, ale nie chciało mu się siedzieć samemu w pokoju, więc zdecydował się tam smętnie posnuć. Wcale nie miał ochoty na to jego "wyjeżdżanie". Wcaale.
Zaraz na dziedzińcu dopadł go Karin, wypraszając sobie ściśle tajną wizytę na popołudnie, a potem znikając w warsztatach... Podejrzewał, że sobie jednak po tym rozgardiaszu "wyjeżdżanym" nie odpocznie, ale... może to i lepiej... Chyba mądrzej będzie od razu się czymś zająć po jego wyjeździe, zamiast siadać w kącie i pociągać nosem. A że Karin mu wytchnąć dziś nie da, tego był aaabsolutnie pewien. Dawno nie widział go tak przejętym, zmartwionym i ucieszonym z bezwzględną równoczesnością...
Na dziedzińcu dostrzegł kilka koni i kogóż, jeśli nie swoje "ofiary" we własnej osobie. Właściwie to przyłożył się do ich "swatania" odrobinę... bardziej niż mu się przyznał, ale... naprawdę nie widział w tym niczego złego... Może istotnie... trochę... w tym było chęci odciągnięcia Avili od niego, ale... oni naprawdę wbrew wszelkiej logice jakoś tak do siebie... pasowali. Nawet teraz wyglądali jak para. Natti na wpół leżał na siwej klaczy, wspierając bokiem głowę na podłożonych pod nią ramionach i z nieznacznym, ale ciepłym uśmiechem przypatrywał się nieco nachmurzonemu Avili, związującemu na ziemi sakwy. On tylko czasem podnosił ku niemu wzrok, ale zaraz wzruszał ramionami i go opuszczał, nerwowo tylko odgarniając palcami swoje włosy, jakby w mimowolnej reakcji na te jasne pasemka osypujące się bezładnie na przypatrującą mu się twarz. Niby czemu miało być coś złego w ich byciu ze sobą? Nissi był kochany, ale niewiele rozumiał z tego, na co patrzył. Sam umiał widzieć i czuć więcej, pewnie po części właśnie dlatego, że go wtedy przy nich nie było, że nie był z nimi aż tak blisko. Poza tym... Przecież wiedział, jak łatwo skomplikować coś, co mogłoby być proste i dobre. Pamiętał, jak okrutnie traktował boleśnie kochanego Karina, jak dotkliwie mu ubliżał - nie mniej raniąc siebie - w tych szalonych czasach, gdy cierpiał męki zazdrości, dławiąc się od urojonych pretensji, o których to czułe stworzonko nawet nie miało pojęcia. Ale pamiętał też, jak może krzywdzić czyjeś pożądanie i jak zupełnie bez winy i woli można je obudzić. Przeżył obie strony jednego z odwiecznych zaczątków miłosnych tragedii i to może to nauczyło go teraz tak bezinteresownej i cierpliwej miłości. Nissi... może to wszystko czuł sam z siebie, całą irracjonalną potęgą swych tak opętańczo silnych uczuć, ale on nie był zdolny o tym myśleć, on tym po prostu był. Więc jak mógłby dostrzec to w świecie?...
- Hej, Avae! - wesoło zawołał Natti, gdy tylko znalazł się w ich pobliżu. - Dokąd to tak? - spytał przyjaźnie, zamachawszy lekko niewielką ukwieconą gałązką
- Do stadniny, na pewno przyda im się jakaś pomoc... - Wzruszył ramionami. - A wy co?
- Cóż, wyjeżdżamy, jakoś tu sobie poradzicie bez nas... - uśmiechnął się, zahaczając gałązkę za ucho.
- Do Argento? - spytał obojętnym tonem. Natti zaśmiał się trochę zbyt domyślnie.
- Nie, my jedziemy... Gdzie to my jedziemy? - zwrócił się promiennie do Avili.
- Do Nendo - mruknął.
- Właśnie!
- Po co?
- A bo ja wiem? Widać tam im go trzeba, przynajmniej tak twierdzi. Bo on jest tym jakimś czymś strasznie mądrym... Czym, Avila?
- Inżynierem systemów grzewczych.
- Otóż to! I on jest im niesamowicie potrzebny. A mnie zabiera, bo jemu ja jestem niesamowicie potrzebny.
- Idę po prowiant - burknął Avila, odwracając się na pięcie i zostawiając ich samych. Natti zaśmiał się do siebie, zsuwając z konia i przysiadając na murku.
- Co masz taki promienny nastrój? - uśmiechnął się Avae.
- Czy ja wiem? Jakiś taki... miły był dla mnie wczoraj... - Spojrzał za nim, też uśmiechając się lekko. - Muszę korzystać, pewnie prędko mu przejdzie. Ale troszkę sobie pobędę szczęśliwy, nie wolno?
- Pewnie, że wolno... Ale powiem ci szczerze... - Z powątpiewaniem popatrzył w stronę Avili. - Mnie to on się nie wydaje milszy niż zazwyczaj.
- Nie znasz się! - Potrząsnął głową. - Jak jest taki mrukliwy i mi przy tym nie dogryza, to mnie akurat uwielbia. Rzadko mu się to zdarza, ale zdarza - objaśnił pouczającym tonem. - Tylko co ja mam zrobić, żeby mu tak zostało?... - zamyślił się, chwytając dłońmi kraj murku i lekko odchylając się w tył. Avae usiadł obok, poprawiając od niechcenia buty, ale spojrzał na niego z boku.
- Nie wiesz, jak się z nim dogadać?
- No, gratuluję spostrzegawczości, naprawdę... Jak na to wpadłeś? - zaironizował nieco, ale Avae uśmiechnął się tylko, splatając nogi w kostkach.
- Rozbecz się... - poradził przyjacielskim tonem.
- Co? - spytał ze śmiechem.
- Przy nim... - Wskazał kciukiem w kierunku kuchni. - Jak mu jeszcze choć trochę na tobie zależy, to ci wtedy powie.
- Co mi powie?
- O co mu właściwie idzie...
- A ty wiesz? - Uniósł brwi.
- A ja się może trochę już teraz domyślam... Pewnie się nieźle pokłócicie, ale tak trzeba. O ile jeszcze cokolwiek... może z tego być.
- Myślisz, że nie może? - szepnął, odwracając wzrok.
- Nie, dlaczego... Skoro mówisz, że dawniej nie był taki...
- Bo nie był. - Wciągnął na murek stopę, oplatając kolano dłońmi i umilkł, zamyślając się na chwilę. - Kiedyś zawsze był... taki jak dziś... - powiedział po pewnym czasie trochę cichszym głosem. - Wtedy... był we mnie naprawdę zakochany, choć pewnie tylko ja to rozumiałem... Zresztą on taki już jest... Prawdziwą miłość i czułość był w stanie okazać tylko sam na sam... Przy innych odpowiadał mi tylko tymi swoimi mruknięciami... ale mnie ubóstwiał. Czasem mógł kilka godzin po prostu... na mnie patrzeć, nic więcej. I w ogóle nie słyszał, co się dzieje wokół, czego ktoś chce od niego... I przy tym wciąż na mnie burczał, mnie to tak bawiło, droczyłem się z nim, a on wcale nie był o to zły... Kochał mnie tak... tak tylko dla nas i... to naprawdę było dla mnie cudowne, ja właśnie tak... chciałem. I ja... kochałem go takim milczącym, mrukliwym, wcale nie mniej niż w tych chwilach, gdy byliśmy wreszcie sami... Może dlatego, że wiedziałem... że on tak właśnie najmocniej kocha... chowając to tylko dla mnie. "Dla świata" on umie się jedynie droczyć i wygłupiać, odstawiać te swoje popisy... zawsze to umiał, choć... dawniej to były naprawdę tylko żarty i nie aż tak... prowokacyjne. Avae, ja... naprawdę nie wiem, czemu to wszystko musiało się popsuć. Czemu zaczął być taki... i czemu mnie... zaczął tak traktować.
- Może z zazdrości - powiedział beztrosko.
- O kogo? - spytał z ironią. - Jako smarkacz nawet nie podejrzewałem, że istnieje możliwość pójścia do łóżka z kim innym. To on mi prędko uświadomił, że da się sypiać z kim popadnie. Ale JA tego nie robię.
- Ja myślałem, że robisz... No, nie teraz oczywiście, wtedy... - urwał, odwracając wzrok. - Bo wiesz, zachowywałeś się tak swobodnie... I nie tylko z nim, mnie też przecież... Wiem, co ci Nissi nagadał, ale to, że... o mnie... tak myślałeś... - Przełknął ślinę. - Kiedy spotykasz dziwkę, to nie oznacza jeszcze, że musisz się z nią przespać... albo że to "nic nie znaczy" z twojej strony.
- Wiesz dlaczego... to... ty... - wyszeptał. - Przepraszam, ale tak jest.
- Więc to znów przeze mnie... - uśmiechnął się z goryczą.
- Avae... Przepraszam, ale ja... Po tym co... usłyszałem, nie przyszło mi do głowy, że ciebie to... zrani, myślałem, że... że sam będziesz chcieć. A ja... nie wiem. Nigdy mnie tak nie opętało jak wtedy. Ale myślałem...
- Wiem, daj spokój... - Wzruszył ramionami. - Zresztą... naprawdę niewielu ludzi czuło się winnych za to, że potraktowało mnie w taki sposób. I nie każdego z nich poczęstowano wcześniej taką historią, więc... nie martw się tym. Właściwie to... to... było takie... dobre, że... zrozumiałeś wtedy... Zwykle... Tylko jemu jednemu udało się jednak poza tym szałem dostrzec mnie. I tobie. Więc nie jestem zły na ciebie... Zresztą, nie wiem po co o tym rozmawiamy...
- Bo uważasz, że się zachowuję zbyt swobodnie... - uśmiechnął się.
- Swobodnie. Nie "zbyt". Zazwyczaj... Tylko... - westchnął. - Widzisz... Wtedy tak to dla mnie wyglądało z powodu... tego co się działo. Bo... Wy jesteście bliskimi przyjaciółmi... a dawniej... sypialiście ze sobą... - powiedział spokojnie, choć po krótkiej pauzie. - To było całkiem normalne, że zachowywałeś się tak przy nim... Nie wiedziałeś, że z nim jestem... co czuję. Ale ja... cierpiałem, więc to wszystko wydawało mi się... Wyolbrzymiałem i to wszystko i twoje zachowanie. Tak to już jest... Inni też mogą coś czasem źle odebrać... kiedy są w to zaangażowani. Wtedy najłatwiej jest oceniać kogoś mylnie... Widzisz, wtedy, kiedy byłeś wesoły, żartowałeś, droczyłeś się z kimś... wyglądało dla mnie jak próba zaciągania do łóżka, nawet gdy to nie chodziło o niego. Teraz wcale to tak dla mnie nie wygląda, a przecież ty się wcale nie zmieniłeś... I prawda jest taka, że to była tylko jego wina, że mnie wtedy zdradził, ale mnie się wydawało, że przede wszystkim twoja. Uważałem, że to zrobił, bo ty się tak zachowywałeś. Ale teraz przecież nie zachowujesz się inaczej, a ani ty go nie próbujesz uwieść, ani on mnie nie chce zdradzać. I ja już nie widzę w was tego, choć zachowujesz się identycznie.
- Pomijając niektóre propozycje - podsunął sucho, odwracając wzrok.
- Natti, ja wiem, że wtedy chciałeś z nim iść do łóżka - powiedział spokojnie. - I że pytałeś, czy i on czasem nie chce. Tak samo jak wiem, że pytałeś, czy mnie to nie będzie przeszkadzać, a on cię okłamał, więc naprawdę nie tłucz już głową o mur, bo nie masz powodu, tym bardziej, że teraz cię lubię.
- Lubisz? - uśmiechnął się do niego słodko.
- Tak, podlizuchu... - roześmiał się. - I dlatego właśnie to wszystko ci mówię.
- Uroczy z ciebie dzieciak... - Przyjrzał mu się, podpierając brodę na dłoni
- Znalazł się stary koń... - prychnął, przeciągając się wolno. - Czemu wszyscy z Argento mają tendencję do traktowania mnie jak dziecka?
- Czekaj, czekaj... - zamyślił się. - Hm... Bo masz prześliczną buziuchnę i niemożebnie nas przy tym roztkliwiasz tą swoją zawadiacką krnąbrnością... - uśmiechnął się nieco złośliwie.
- No proszę... - zakpił. - Momentami to jednak odczuwasz z nimi wspólnotę... Och, nieba... - zmienił ton na nieco wyższy i strachliwie przejęty. - Bożyszcze twe powraca i coś nie jest zachwycone, że tu jeszcze śmiem siedzieć... No i cóż ja pocznę? A nic - dorzucił już normalnym głosem. Natti przyjrzał mu się z pobłażliwą, ale jednak dezaprobatą.
- Popatrz... - szepnął, przenosząc wzrok na zbliżającego się mężczyznę. - Jak ja mogę go nie kochać?
- Mnie się jakoś udaje... - odparował trochę ironicznie.
- Ech, tobie... Nie na ciebie te jego brunatne oczy patrzyły tak pięknie... Co ty... możesz wiedzieć... - Przymknął powieki, kołysząc się na murku. - Ja wszystko w nim kocham... Spojrzenia, głos, wściekle postrzępione włosy, wszystkie te jego gesty, całą tę jego... nieporządność... On ma taki piękny uśmiech... Szkoda, że nigdy nie widziałeś jego uśmiechu... Ja też go... już dawno nie widziałem... tylko wczoraj... tak przez chwilę... Sam widzisz, ja... ja muszę to wszystko ścierpieć... Muszę... - Popatrzył na niego lekko wilgotnymi oczami, ale przymknął je znów, odsłaniając zaraz już w zwykłym promiennym szafirze, tuż przed tym jak minął ich Avila, rzucając im tylko krótkie spojrzenie i od razu zabierając się do umocowywania podręcznych sakw przy siodle konia.
- Skoczę po resztę bagaży... - Natti poderwał się z miejsca, przechylając się lekko w stronę Avili i wymuszając jego chmurne spojrzenie. - Zaraz wracam.
- Yhm... Zostaw wszystko, ja zdam pokój - rzucił zdawkowo.
- W porządku, lecę... - uśmiechnął się, muskając dłonią jego włosy. Avila drgnął i wzruszył ramionami, uparcie poprawiając sakwy. Blondyn zaśmiał się tylko i mrugnąwszy do Avae, poszedł w kierunku pałacu.
- Pokój? - spytał, unosząc lekko brwi, gdy tylko kroki Natti wystarczająco się oddaliły. - Coś ty miał za apartament, że się skusił na mieszkanie u ciebie? Nie pamiętam w Helmand takich...
- Czy ty zawsze musisz być taki irytujący? - Obejrzał się na niego z wściekłością.
- Ja jestem irytujący? - roześmiał się. - A kto się wieszał na cudzym mężczyźnie? - spytał słodkim tonem. - Ładnież to tak?
- Posłuchaj no, ty bezczelny...
- Mateńko... - przerwał mu zgorszonym tonem. - Gdzież to inżynier systemów grzecznych może się tak nieskładnie wyrażać... Byś się normalnie wstydził.
- Czy ty nie umiesz zachowywać się poważnie? - spytał nagle spokojniej.
- Jak mnie ktoś wyzywa to nie - stwierdził z szerokim uśmiechem. - To najdoskonalsza metoda zneutralizowania obelgi, polecam, skuteczniejsze od wpadania w furię.
- Mogę wiedzieć, po co nam zawracasz głowę?
- Zawracam? E, niee... Natti tak do tego nie podchodził.
- Wiesz, gdzie ja mam zdanie tej... - podniósł głos, patrząc na niego oczami błyszczącymi z gniewu.
- O żeż ty... - przerwał mu z rozbawieniem. - Aleś ty zazdrosny, kto by pomyślał?
- Niby o kogo? - burknął, odwracając się z powrotem do konia.
- Tak, niby o kogo? Bądźmy dorośli, przecież nie o mnie. A wiesz, że jesteś jedną z nielicznych osób, którym udaje się na mnie nie lecieć? Dziwna sprawa, bo mnie przy tym nie lubisz, to się z reguły wykluczało... - rozważał rzeczowym tonem. - Oczywiście nie tak dziwna, jeśli wziąć pod uwagę tę twoją dziką ochotę na wylądowanie w łóżku z Nissim, która z kolei również jest dziwna, zważywszy, że zawsze byliście tylko przyjaciółmi, nie kochankami, a przespaliście się ze sobą tylko dość przypadkowo, ładnych parę lat temu i w okolicznościach, które...
- O co ci chodzi, do cholery? - krzyknął wyprowadzony z równowagi, znów obracając się ku niemu.
- Ależ o nic. Ja rozumiem, że on się może podobać, matko, jeszcze jak... ale ostatecznie wcale go nie kochasz, więc skoro zorientowałeś się, że nie jest sam, to powinieneś był sobie ten pomysł odpuścić, jak by to zrobił każdy porządny człowiek, a nie...
- Wyjeżdżam, nie zauważyłeś?! - zawołał, usilnie starając się nie wrzasnąć.
- Tak, tak, tylko...
- Avae, zamknij się!
- No, wreszcie - skonstatował spokojnie, przyglądając mu się spod lekko uniesionych brwi. Wstał, zahaczając palce o pasek i lekko zakołysał się na palcach, opadając zaraz na całe stopy. - On jest mój. Skoro się tak o niego troszczysz i uznałeś, że jestem dla niego "nieodpowiedni" to zamiast próbować mi go uwieść, mogłeś zwyczajnie mi wygarnąć, co o mnie myślisz. Więcej by z tego przyszło i uniknęlibyśmy paru nieprzyjemności.
- Bo? - warknął.
- Bo jak się ma do kogoś o coś pretensje, to się mu o tym mówi, a nie zatruwa życie - powiedział, patrząc mu prosto w oczy. - Przemyśl to sobie.
- Ej, tam! - wykrzyknął spod samych drzwi Natti. - Nie obgadujcie mnie! Ja się tu poświęcam, czy nikt tego nie doceni? Avila, bierz to do ciężkiej cholery, to twoje śmieci! I to ja jestem baba - a kto ma więcej bagażu?!
- Najdalsze nieba... za co? - westchnął mężczyzna pod bliżej nieokreślonym adresem, zirytowanym krokiem idąc w stronę pałacu. - A ty jesteś najdoskonalej uosobioną impertynencją, jaką kiedykolwiek miałem pecha spotkać - rzucił jeszcze za siebie.
- Jasne, jasne...


Jakoś tak smutno było... Wiedział, że to nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie, a najpewniej znaczniej krócej, ale... i tak nie miał szczególnej ochoty się z nim rozstawać. Choć on miał rację, wcale nie byłoby przyjemnie wrócić do domu teraz... kiedy on tam był i nic z nim nie można było zrobić. To by było... jak pozwolić mu wygrać, nie chciał tego. Przykro byłoby patrzeć znów z daleka na wszystkie te ukochane miejsca i wiedzieć, że... należą do niego. Nissi miał rację... choć nie nazywał jej nigdy, a jeśli podawał jakieś powody, dla których nie chce go zabierać, wspominał najwyżej o zbytniej bliskości Wellandu, ostatnio zachowującego się co najmniej dwuznacznie.
Bał się trochę... zostać sam. Sam, czyli bez niego, bo przecież był teraz na przyjacielskiej stopie z taką masą ludzi z Helmand jak nigdy w życiu, a i naprawdę bliskich osób miał przy sobie więcej niż kiedykolwiek. Ale... już od bardzo, bardzo dawna nie rozstawał się z nim na tak długo i nie wiedzieć czemu, napełniało go to teraz jakimś podskórnym lękiem i niepokojem...
Nawet pokój wydawał się dziwnie pusty i obcy, gdy znikło kilka jego rzeczy, które zawsze gdzieś pałętały się w zasięgu wzroku. Wszystkie jego bagaże czekały już przy wyjeździe, Ron jeszcze trochę puszczał luzem konie. Jechała większa grupa osób, choć nie wszyscy do Argento, ale teraz wszyscy jakoś mieli się ochotę doczepiać do innych. No, może poza Nissim...
Zaśmiał się cicho do siebie, lubił tę jego lekką dzikość i skłonność do unikania towarzystwa obojętnych sobie ludzi. On do Helmand kompletnie nie pasował, kompletnie. Nie przepadał za "znajomostkami", dobrze się czuł tylko z osobami, które naprawdę szczerze lubił. Ale był miły i nie polemizował, nawet godząc się na tę zapewne niezbyt przyjemną podróż z ludźmi, których nawet nieszczególnie znał... i chyba wcale nie chciał poznać. Istny dyplomata... Znów zaśmiał się do siebie i obejrzał, słysząc cichutkie pukanie do drzwi. Wstał, przeciągając się nieco leniwie, trochę chciało mu się spać po tym pełnym zamieszania dniu... A w dodatku za godzinę przyrzekł iść pomagać Karinowi, na co nie miał już dziś większych sił... Westchnął, idąc do drzwi i uchylił je, ale trafił wzrokiem w próżnię. Spojrzał w dół, z pewnym zaskoczeniem rozpoznając gościa.
- Siran? - odezwał się niepewnie, nie bardzo wiedząc jak zareagować. Chłopczyk przyjrzał mu się spod oka nieco nastroszony i cofnął się o krok.
- Ja... przyszedłem do twojego pana - powiedział nadąsanym tonem. Avae oprzytomniał, skutecznie powstrzymując rozbawienie, wywołane oficjalną miną wypisaną na dziecięcej buzi.
- Nissi wyszedł, ale niedługo wróci... - uśmiechnął się łagodnie. - Może poczekasz na niego?
- Ja...
- No wchodź... - Odsunął się, wpuszczając go. Malec zawahał się, ale wszedł, mocno przyciskając do siebie płaską, drewnianą kasetkę. Wprowadził go do salonu, wskazując dłonią fotel. - Usiądziesz? - zapytał cicho. Siran przygryzł wargę, ale przysiadł na samym brzeżku, nadal kurczowo ściskając swój skarb. - Może mógłbyś powiedzieć mi tymczasem, o co chodzi?
- Nie - burknął chłopczyk.
- Jesteś pewien, że ja nie będę mógł ci pomóc? - spytał, starając się nie roześmiać, gdy mały obdarzył go nieco wzgardliwym, a w każdym razie mocno powątpiewającym o jego kompetencjach spojrzeniem.
- Nie sądzę... - z godnością odparł Siran, jeszcze mocniej przyciskając do siebie kasetkę. - To ważna sprawa, muszę porozmawiać z kimś... z Argento.
- Jeśli to dotyczy czegoś, co... chciałbyś wiedzieć o tej prowincji, to ja... znam ją całkiem dobrze... - spróbował ostrożnie, przypatrując mu się z uśmiechem.
- Nnie... - z wahaniem zaprzeczył chłopiec, zerkając na niego trochę podejrzliwie. - Ja tylko... chciałem spytać... chciałbym wiedzieć... Potrzebuję rady i... i pomocy... - powiedział poważnie, rumieniąc się lekko na buzi.
- W sprawie? - zachęcił go życzliwie, ale zmieszanie malca tylko się pogłębiło. Przez chwilę przyglądał mu się uważnie, jakby niepewny do końca, czy z niego nie żartuje, ale w końcu odetchnął głęboko i zaczął mówić, stopniowo zapalając się coraz bardziej.
- Bo... bo ja chciałem... Bo ja strasznie lubię mapy i jeszcze jak byłem całkiem dzieckiem to... A bo tu u nas było teraz tak bardzo dużo zamieszania, bo to nagle się okazało, że my faktycznie źle się nauczyliśmy całej geografii, ale to nie jest wina Deilika, wcale nie, bo on nas uczył, jak mógł, nie mieliśmy inaczej... a ja to od małego lubiłem się patrzeć na mapę! I na piasku sobie robiłem i rysowałem też, tak całkiem jak dziecko wtedy jeszcze... U nas w Helmand tak dla nas to w ogóle była tylko jedna, jedna mapa, strasznie stara i niezbyt dobra i wszyscy się z niej uczyli, jeszcze nawet tato! - Pokręcił główką nad tą niewyobrażalną odległością czasową. - A ona jest okropnie kiepska i ja nawet czułem, że coś jest nie tak, ale wstydziłem się mówić wtedy, ale nasza rzeka to wcale tak nie płynie, wcale a wcale, może się zmieniła, bo rzeki to się tak zmieniają, wiesz? Ale ta mapa to całkiem jest zła, w ogóle, na przykład Argento jest tam od nas o wiele dalej niż Kangan, a to przecież prawie tak samo i w ogóle ta mapa jest źle opisana i wszystko wydaje się takie... No w ogóle jest całkiem zła! - Zerwał się w emocjach z fotela i coraz bardziej przejęty, szczebiotał prawie nieprzytomnie i z rozpłomienioną buzią. - I teraz, jak oglądałem przez ten rok te mapy z pałacu to one już są dobre, tak myślę przynajmniej, bo dużo porównywałem, a one wszystkie są zrobione w Argento, wszystkie, wszystkie, tylko jedna ma sygnaturę wellandzką, a tak to są z Argento. I ja wiem, rozmawiałem, pytałem... i w Argento są naprawdę dobrzy kartografowie, robią dokładne mapy, takie dobre jak w Wellandzie, umieją to robić! A ja bym tak strasznie chciał być kartografem i wszystko tak ładnie, porządnie robić i poprawić te niektóre, bo ja myślę, że czasem to jednak są takie błędy, a już zwłaszcza na tych mniejszych... a ja pytałem Orna, on jest z Traverse i oni tam wcale nie mają dokładniejszych map, a już planów to w ogóle, prawie nigdzie! - ucichł na chwileczkę, jakby starał się ochłonąć, ale zaraz wrócił do mówienia i to w ledwie odrobinę wolniejszym tempie. - A to przecież trzeba robić, bo to jest ważne i ja mógłbym, bo ja przecież tu nie mam tak daleko jak z Argento, nauczyłbym się i mógłbym jeździć i robić mapy, tak bym chciał! I dla nas, dla Helmand zrobiłbym dużo, dużo naprawdę dobrych, tak żeby już wszyscy mieli... - urwał nagle, czerwieniąc się i opadł z powrotem na fotel, przełykając nerwowo ślinę. - Więc... więc chciałem z nim... porozmawiać, czy... nie może mi pomóc... Na pewno... kogoś zna...
- Och... na pewno - wykrztusił nieco oszołomiony, mrugając lekko powiekami. - Myślę... myślę, że możemy ci pomóc, w końcu... - urwał, bo mały spojrzał na niego z jawną wściekłością.
- Ciebie... o nic nie proszę! Nie potrzebuję, wiesz?! Z tobą nie chcę mieć... nic wspólnego!
- Czemu? - zapytał mimo wszystko, choć dobrze znał odpowiedź.
- Jeszcze się pytasz?! Jeszcze się pytasz?! Przez ciebie wygnali mojego brata! Przez twoje kłamstwa!
- Myślę, że jednak nie z tego powodu... - uśmiechnął się blado. - Poza tym... powiedziałem wtedy prawdę... Przyznałem się do tego, co zrobiłem, ale to wszystko... Twoja siostra mi wierzy... - Popatrzył na niego łagodnie. - Mama chyba też.
- Ale Lahr był zupełnie pewien, że ty kłamiesz! - krzyknął oskarżającym tonem, choć dziecięcy głosik drżał od z trudem powstrzymywanego płaczu.
- Wiem - odparł ze spokojem. - Nigdy w to nie wątpiłem, choć... - urwał, przymykając oczy.
- Co? - spytał agresywnie, cofając się w fotelu.
- Nic, Siran... - szepnął. - Nic...
- I co, on miał was bronić, was i walczyć z nimi wszystkimi? I tyle ludzi by zginęło, a was by wcale nie obronił! I on nie mógł inaczej, wiesz? Nie mógł! I teraz go nie ma, nie mam go już, nawet nie wiem gdzie jest i wszystko z twojego powodu!
- Przykro mi... - powiedział cicho.
- Przykro i co? Myślisz, że to starczy! Ja go może... może wcale już nie zobaczę, a ty się... zachowujesz, jakby nic się nie stało, jakby wszystko było dobrze i wcale...
- Ja przecież nie prosiłem, żeby wygnano twego brata... - przerwał mu łagodnie. - Nie ja podjąłem tę decyzję, choć rozumiem, czemu została podjęta... Nie można tak po prostu bezkarnie łamać prawa i trzeba... ponosić konsekwencje tego, co się zrobiło... choć to czasem bardzo przykre. Ale ja... wcale nie chciałem mścić się na twoim bracie, gdyby decyzja należała do mnie... nie karałbym go. Ja nie mam do niego żalu...
- Jak możesz tak kłamać?! - wykrzyknął Siran. - Kłamiesz, ja dobrze wiem, że go nienawidzisz!
- Wcale tak nie jest... - zaprzeczył spokojnie. - Twój brat bardzo wiele wycierpiał przez moją rodzinę... Uważał, że odpowiadam za... potworne rzeczy, za... śmierć jego przyjaciela i to... okrutną... - szepnął zdławionym głosem, urywając na moment, gdy znów w jego ciele odezwało się ostre wspomnienie. - Rozumiem, że... widocznie inaczej... nie umiał sobie z tym poradzić. Bardzo dobrze to... rozumiem... - Spojrzał z litością na bledziutką buzię chłopczyka, którego wargi drżały mocno, gdy z trudem chwytał powietrze. Błyszczące niebezpiecznie oczy wpatrywały się w niego zrozpaczone; wolałby to już przerwać, ale nie wiedział jak.
- Bo... ja wiem, że to nie tak było... - rozszlochał się nagle Siran, ocierając wierzchem dłoni łzy. - Ja... ja słyszałem, jak rozmawiali, słyszałem, mówili, że... że wiedział... - zachłysnął się własnym płaczem i patrzył na niego z dziecięcą złością, ale nie wyrwał się, gdy przyklęknął obok jego fotela i spokojnie obtarł mu policzki chusteczką. - Że wiedział, że oni przyjdą, że go ktoś uprzedził, a on... on specjalnie czekał... - wyszeptał, znów nieco chlipiąc. - Ale... on jest dobry... zawsze był dla mnie bardzo dobry, nie jest nikim złym, nie jest, nie jest i ja się nie zgodzę, żebyście tak... mówili, nie zgodzę się! - zawołał z rozpaczą, wpatrując mu się w oczy.
- Oczywiście, że nie jest zły... - powiedział serdecznie, ponownie ocierając mu łezki. - Widzisz... - szepnął. - To co zrobił Lahr, było złe, ale... to wcale nie znaczy, że i on jest zły. Ja... zrobiłem dawniej bardzo wiele złych rzeczy, bardzo wiele, ale... i ja nie jestem zły. Już nie chcę nikogo krzywdzić, właściwie teraz chciałbym już tylko innym pomagać... Pozbyłem się z siebie nienawiści i teraz... tak czuję. I nie wierzę, by to było czymś złym, więc i ja... już taki nie jestem. - Wstał, podchodząc do stołu i poprawiając zagięty róg obrusu. - Mam nadzieję, że... to kiedyś zaakceptujesz - podjął cicho. - Bardzo... bym się z tego cieszył.
- Ja... ja nie mówię przecież nic, ja tylko... - szepnął nieco trwożnym głosikiem. Avae obejrzał się na niego i musiał uśmiechnąć, tak zagubione były wpatrzone w niego oczka.
- Na pewno będziesz wspaniałym kartografem - powiedział ciepło. - Najlepszym. Nie mam żadnych wątpliwości.
- Ty nie możesz wiedzieć... - mruknął cichutko malec, patrząc na niego znów nieco nieufnie.
- Ależ wiem... - roześmiał się przyjaźnie. - Masz w sobie tyle zachwytu i zapału, że... na pewno będziesz. Zobaczysz.
Siran uśmiechnął się niepewnie i pochylił główkę, nie odpowiadając już i dłuższą chwilę trwali tak w milczeniu.
- Powinienem już iść do mamy... - szepnął w końcu chłopiec. - Będzie się gniewać... Już pewnie i tak nie zdążę z nim pomówić... - dodał wyraźnie zawiedzionym tonem, smutno oglądając się na drzwi.
- No, pewnie tak, bo teraz to już chyba wpadnie jak po ogień... - Spojrzał na zegar. - Jego nie będzie teraz jakiś czas... A co właściwie tu masz? - spytał, wskazując ściskaną przez malca kasetkę. Siran przycisnął ją mocniej do piersi, rumieniąc się lekko.
- To tylko... to nic takiego, ja sobie... troszkę sam próbowałem... Ja nie umiem, ale... Bo on teraz pojedzie do Argento, prawda? Myślałem, że może... ktoś by mógł popatrzeć... Jakiś prawdziwy kartograf... - wymówił te słowa niemal z nabożną czcią.
- A ja mogę zobaczyć? - uśmiechnął się. - Nie jestem żadnym kartografem, co dopiero prawdziwym, ale...
Malec zawahał się przez chwilę, ale potem zerwał się i podszedł do stołu, kładąc na nim kasetkę i ostrożnie wyciągając swoje prace.
- Ja już dawno tak sobie próbuję, bardzo dawno... A te to zrobiłem przez ostatnie pół roku, one mi się zdają ładniejsze... no, lepsze, rozumiesz, bo teraz to już lepiej umiem... To sobie... ćwiczyłem, robiłem kopie, to Raggveden, a to Helmand, a to Sibari, a to Welland, tu mam wschodnie prowincje i Argento też, a to... to to wokół pałacu... taki bardziej plan, nawet czegoś takiego wcale nie było... Całkiem sam to zrobiłem... A to zrobiłem, jak byłem z tatusiem... z tatą w Selendi, też tam wszędzie i sam, całkiem sam... - trajkotał szybko, zerkając na niego co chwilę bardzo niespokojnie. Avae w milczeniu przeglądał arkusze i karteczki ze szkicami, które naprawdę musiały stanowić końcowy efekt bardzo długich i wytrwałych ćwiczeń, bo wyglądały niemal jak prawdziwe, choć jednak było widoczne, że nie wykonała ich zupełnie wprawna ręka. Kopie były całkiem porządne, a własne prace wręcz zaskakująco rzetelne jak na takiego malucha. Niesamowite, że takiemu szkrabowi chciało się tak ślęczeć nad żmudną, precyzyjną pracą i tak starannie wszystko wykańczać...
- Piękne... - szepnął poważnie w końcu. - Nie znam się na tym, ale... Myślę, że są nawet dobre... No, cud by był, gdyby były dokładne, przecież żadnych przyrządów nie masz, ale...
- Ja właściwie... zrobiłem sobie troszkę... Zrobiłem stolik topograficzny, tylko nie wiem czy... taki dobry... - powiedział zawstydzony.
- No proszę, całkiem pokaźny z ciebie geniusz... - uśmiechnął się do niego. Chłopiec nastroszył się, ale rozpogodził zaraz, dostrzegając szczery podziw w jego oczach i aż pokraśniał z zadowolenia.
- Myślisz... myślisz, że mógłby zabrać? Pokazać? Mógłby? I może... może mógłby... mógłby mnie ktoś naprawdę uczyć? Mógłby, myślisz? - pytał rozgorączkowany.
- No cóż, na pewno mógłby zabrać, sam mu dam, a co dalej będzie, to zobaczymy... - urwał zaskoczony, bo uszczęśliwiony chłopczyk uwiesił mu się raptem na szyi.
- Dziękuję! Dziękuję, dziękuję, to ja... - Opadł nagle na ziemię nieco zawstydzony. - To ja... lecę do ma... do mamy. Tylko dasz mu, dasz mu, prawda? - Obrócił się jeszcze przy drzwiach, patrząc na niego lśniącymi oczyma.
- Dam, nie martw się... - zapewnił z uśmiechem, chłopczyk uśmiechnął się także i wysmyrgnął radośnie z pokoju niczym mały ptaszek. Avae roześmiał się i zamknął za nim drzwi, wracając do pokoju. Podszedł do stołu, przeglądając pomału mapy i składając je jednocześnie z ostrożnością, żeby ułożyć na powrót w kasetce. Ledwie w chwilę potem Nissyen wpadł jak burza, całując go w policzek z przelotnością huraganu i dopadając biurka, z którego nerwowymi ruchami zaczął wyciągać i zasuwać szuflady.
- Cześć, kochanie? - zwrócił się do niego nieco rozbawiony chłopak.
- Cześć, myszko, cześć, słuchaj... całkiem nie mam czasu, już czekają na mnie z odjazdem... Strasznie długo mi zeszło... Cholera...
- Wiesz, był tu Siran...
- Jaki Siran? A, ten mały... Po co?
- Wyobraź sobie, że "ten mały" umyślił sobie zostać kartografem - powiedział ze śmiechem. - Masz pojęcie? I co lepsze, on naprawdę jest w tym całkiem niezły... Chciał z tobą porozmawiać, bo chce jakiegoś nauczyciela z Argento... Myślał, że popytasz i wiesz, nawet zostawił swoje prace... No, żeby pokazać kartografowi. Mógłbyś to załatwić, prawda?
- Aha, no pewnie, pewnie... - powiedział nieuważnie, przetrząsając pośpiesznie szufladę. - Avae, gdzie ja wrzuciłem tamto sprostowanie Mina Calvi?
- Hezara? - spytał, podchodząc do jego nocnej szafki
- A niby czyje?
- Nie krzycz na mnie, tu jest... - Pokręcił głową, podając mu arkusze. - Czytałeś przed snem wczoraj, sklerozo chodząca.
- Dobrze, dobrze... - mruknął, biorąc od niego dokument. Uśmiechnął się i przygarnął go mocno do siebie, całując w czoło. - No... pa, dzieciaku. Niedługo... jestem z powrotem. - Puścił go z westchnieniem i odgarnął mu jeszcze włosy w tył. - Niedługo... - powtórzył, odwracając się, ale Avae chwycił go jeszcze za rękę.
- Czekaj, zapomniałeś... - Położył dłoń na leżącej na stole kasetce, choć cofnął ją niezdecydowanie, widząc jego pytającą i dość zniecierpliwioną przy tym minę. - To Sirana, prosił mnie przecież... - przypomniał niepewnie.
- Si... Avae, teraz? - Machnął zniecierpliwiony ręką. - Śpieszę się przecież, nie mam czasu się przepakowywać od nowa. Niedługo pojadą kurierzy, wtedy poślij. No co, i tak nie miałbym czasu biegać z tym po kartografach... - burknął, nieco rozdrażniony jego spojrzeniem.
- No dobrze... - Avae uśmiechnął się trochę smutno, wspinając się lekko na palce i całując go. - Dobrze już, nie irytuj się, uparte stworzenie... - Cofnął się o krok, przyglądając mu się z przekorą. - Idę już do Karina, ma jakiś "ściśle sekretny" plan co do bratowej i prosi mnie o wsparcie... Wróć jak najszybciej, dobrze? Bardzo cię kocham i już troszkę tęsknię... - Wyciągnął rękę, gładząc go pomału po twarzy. - Pa, Nissi... - uśmiechnął się raz jeszcze i wyszedł z pokoju; chwilę później cichutko szczęknęły drzwi wyjściowe. Nissyen popatrzył za nim w milczeniu i westchnął, z pewną irytacją podnosząc wzrok ku sufitowi, a potem kątem oka zerkając na stół. Żachnął się i wychodząc zgarnął z blatu kasetkę.


- Karin, miejże litość, dziecię drogie... - wyskandował dość smutnawo, wygrzebując przeoczony okruszek z dywanu.
- Ale Avae...
- Nie marudź, uszy bolą od tych twoich lamentów... - jęknął, przetaczając się na brzuch i nakrywając głowę poduszką. - Nic się nie dzieje, wszystko jest dobrze, nie martw się!
- Ale ja tylko... - urwał, bawiąc się machinalnie frędzelkami dywanu. - Boję się. Słyszałem, jak Altea mówiła, że... że to nie wygląda... tak dobrze... - wyszeptał. - Że może...
- Hej, to już ósmy miesiąc... - Podciągnął nogi, klękając na wprost niego i nachylając się ku jego twarzy. - Sama Inapan tak się urodziła! - zaśmiał się, całując go w policzek. - Nic złego się nie stanie.
- Ale... ale ona taka słaba się dzisiaj czuła...
- Karin, żabeczko, a od czego ty jesteś? - Pogłaskał go z uśmiechem po głowie. - Przecież w razie czego jej pomożesz.
- No pewnie... Obiecałem Ardee, że będę się nią opiekować - oświadczył nie bez pewnej dumy.
- Sam widzisz, nie ma się czym martwić - skwitował, darowując sobie uwagę na temat jego nieco chełpliwej miny. - To gdzie masz te swoje rysuneczki?
- Jakie rysuneczki! - zawołał z oburzeniem. - Normalne, porządne szkice, wypraszam sobie! Od razu do zrobienia!
- Od razu? - spytał przejęty.
- Od... Avae! - krzyknął na niego, zaczynając go okładać pięściami.
- Ale boli, ale... - zanucił lekceważąco, opędzając się niedbale niczym od muchy. Karin nie wytrzymał i parsknął swoim perlistym śmiechem, sprawiając, że nie zdołał utrzymać swej nonszalancko-protekcjonalnej miny i sam roześmiał się, bezskutecznie teraz osłaniając się poduszką, gdy drzwi uchyliły się gwałtownie i stanął w nich poirytowany Sheat.
- Nie możecie być ciszej? - spytał zniecierpliwiony.
- Nie, nie możemy! - Pokazał mu język Karin. - Coś się nie podoba?
- Owszem, nie podoba... - odparł przesłodzonym tonem, ignorując chichoty dobiegające zza jego pleców.
- Ej, nie udawajcie, że coś takiego strasznie ważnego robicie... - zaironizował chłopiec, mrugając lekko do Avae.
- Na pewno bardziej od was. Na dwór! - rozkazał krótko, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Łaadnie... - Pokręcił głową Karin. - Jak on nas traktuje? Chodź... Pożałuje tego... - dodał o wiele głośniej. - Baardzo możliwe, że już nie wróóócęęę....
- Trzymam cię za słowo! - dobiegło zza drzwi.
- Przegiął - oznajmił Karin Avae, który nie wytrzymał w końcu i parsknął śmiechem.
- Chodź, Karin, daj już spokój... - Pociągnął go za rękę, z trudem powstrzymując dalszą ochotę do śmiechu.
- Żegnam, niewdzięczniku! - krzyknął jeszcze za drzwi chłopiec, z uśmiechem przypatrując się rozbawieniu przyjaciela. - Ej, co ja mam... - szepnął. - Wiesz co, jak już nas wyrzucił, to może przynieś mi od razu te pręciki od Ailu, a ja poczekam w warsztacie, dobrze?
- Yhm...
- No, to biegnę... - uśmiechnął się, zbiegając po schodach w istocie. Jaki to był jeszcze dzieciak... i jak mu z tym było ślicznie... Parsknął rozbrojony, konstatując swe zarażenie Karinowym "uśmiechnięciem", z tym stworzeniem nie dawało się polemizować. Okręcił się na pięcie i poszedł posłusznie wypełniać rozkaz, po drodze pracując nad odzyskaniem rozsądniejszego wyrazu twarzy, w czym walnie dopomogło mu przejście koło własnych pokojów. Niestety.
Żadnych więcej utyskiwań na Karina, pleciuga i z-dobroć-serca-strachajło, momentami męczydusza, ale jednak genialne i zabawne antidotum - na analogiczne syndromy u niego.
Niecała godzina. Niecała. Zostało jeszcze...
No nie. Najwyraźniej był gorszy od Karina. Miał się trzymać po męsku, prawda? Miał. Żadnego...
Pręciki. Warsztat, Ailu, pręciki.
Nie mazać się. Tak.
Z przypuszczalnie już nie tyle "nierozsądnym", co konwulsyjnie optymistycznym wyrazem twarzy, minął plac i dotarł w rejony warsztatów, po wstępnym namierzaniu odnajdując właściwy.
Ogólnie rzecz biorąc nie powiedział nic brzydkiego, potrącony przez rozchichotane stadko wybiegających wczesnodziewcząt, obwieszonych frędzlami trocin w charakterze biżuterii.
- Przepraszaaaam! - wrzasnęło z oddali któroś, na oko jedenastoletnie.
- Cześć... Nie za młode? - rzucił na wstępie do zażarcie heblującego wewnątrz Ailu.
- Cześć, oszczerco... - mruknął przerywając i oczyszczając miotełką deskę. - Spróbuj toto nakłonić, żeby mnie nie nachodziło, będę szczerze wdzięczny. One twierdzą, że to złoto. Coś ci trzeba, czy przyszedłeś - cóż za złudzenie - bezinteresownie?
- Karin od ciebie chciał te swoje pręciki... - westchnął, przysiadając na wielkiej beczce oliwy. - Dziecko już normalnie nie wytrzymuje, całkiem jakby to on był w ciąży...
- Powtórzę mu... - zachichotał, oglądając uważnie deskę i układając ją dogodniej.
- Idź, ty donosicielu... - burknął. Ailu mrugnął do niego wesoło, więc machnął tylko ręką, nie całkiem zresztą wolny od poczucia winy; ostatecznie chwilowo nie miał prawa utrzymywać, że jest od Karina chociaż trochę lepszy. Uśmiechnął się jednak, rozbawiony znów wspomnieniem. - I tak się tylko na trochę ofuka, a później przybiegnie po pomoc, bo sam przecież tego nie skleci, akurat na tym zna się jak ja na... Ailu, na czym ja się nie znam?
- Ty nie bądź taki skromny... - zaśmiał się, ze zmrużonymi lekko powiekami przymierzając hebel, ale umilkł, prostując się niecierpliwie i nasłuchując odgłosów z zewnątrz. - Co tam się do cholery wyprawia?
- Nic nie widać... - Z trudem wyjrzał przez umieszczone niemal pod sufitem okno. - Pewnie znów ci kretyni rzucają w dziewczyny żabami i dlatego tak krzyczą... Ktoś ich w końcu powinien sprać.
- A pomożesz? - uśmiechnął się szelmowsko.
- Czemu n... Ty, tam się gdzieś chyba pali! - Poderwał się, wskakując zupełnie na beczkę i omal nie upadł, ześlizgując się stopą po krawędzi, ale chwytając równowagę.
- Co? - Ailu rzucił hebel na ziemię, podbiegając do drzwi i nagle krzyknął krótko, wypadając niemal natychmiast na zewnątrz.
Avae znieruchomiał na chwilę, ale zaraz zeskoczył z beczki, ulotnie tylko wspierając się dłonią o jej kraj i wybiegł za nim, tuż za progiem zatrzymując się znów raptownie i usiłując zrozumieć, co się dzieje. Dym znad zabudowań ścielił się teraz nisko po ziemi i niewiele było widać, ale wyraźniej już dobiegały go zbliżające się rozpaczliwe krzyki, płacz dzieci, dziesiątki dziwnie trwożących hałasów... zdawało mu się, że dobiegł go szczęk broni, ruszył znów biegiem, mijając najbliższe budynki i wpadając nagle w sam środek chaosu i walki, nie miał pojęcia, o co chodzi, nie mógł nawet myśleć, dotarło do niego tylko, że nie dostrzegł nigdzie śladu obcych, a coś w nim spodziewało się, skoro tak, cudzoziemskich żołnierzy, nagle przyjrzał się walczącym i oświeciło go, sam omal nie krzyknął w jakimś dziwnym przeczuciu i ruszył nieco chwiejnie, przyśpieszając coraz bardziej zlękniony, aż w końcu zaczął biec, nie zważając na świszczące wokół niego strzały i próbujących go zatrzymać ludzi; wpadł między domy na wyjezdnej, nawet nie wiedząc, gdzie biegnie i już je niemal mijał, gdy nagle zatrzymał się jak ogłuszony, nie mogąc złapać oddechu i dławiąc się z braku powietrza; łzy spłynęły mu bezwolnie po twarzy, chciał zrobić krok, ale nogi zupełnie odmawiały mu posłuszeństwa.
- Nie... - wykrztusił tępym szeptem. - N... - jęknął, czując nagle potworny ból i osunął się na ziemię.


Przystojny, nieco szpakowaty przy skroniach szatyn stanął w oknie, pijąc wolno ze swego kubka i przypatrując się zwężonymi nieznacznie orzechowymi oczyma zlewanemu przez żołnierzy wodą dziedzińcowi. Sytuacja była całkowicie opanowana. Niespełna dwie godziny... To było takie łatwe. Aż zbyt łatwe... Uśmiechnął się wzgardliwie i obejrzał, słysząc dźwięk otwieranych drzwi.
- Jak żołnierze? - spytał wchodzącego mężczyzny.
- Wszystko w normie... - mruknął, siadając przy stole i wodząc palcem po rozłożonej na nim, poznaczonej szpilkami i pionkami mapie. - Wiesz już, jak wygląda sytuacja?
- Tak... - Odwrócił się, podchodząc i odstawił kubek, nachylając się lekko nad stołem i wodząc dłonią po mapie wzdłuż zaznaczanych punktów. - Mam meldunek od Liana, zajęli już Erbaa i Sinaia... Miał sygnały z Selendi i Terme, sukces. Irbid wprawdzie padło, ale to było do przewidzenia, Baruth to patałach. I tak na nich nie liczyłem... Plan się sprawdza, więc Lian rozdzieli siły, uderzając na Alfeld, Gunnarm i Dimona. Ze wsparciem od Sokko, poradzi sobie bez trudu... Wschód możemy zdać na nich.
- A zatem ruszamy do nas... - uśmiechnął się, przeczesując palcami jasne włosy. Jego błękitne oczy rozświetlił przelotnie chłodny blask; potarł mocno zarysowaną brodę, wykrzywiając wąskie wargi w lekkim uśmieszku. Szatyn spojrzał na niego kątem oka i opadł swobodnie na drugie krzesło, ciskając w mapę jedną ze szpilek tak, że utkwiła w Robore.
- Mam nadzieję, że to bydlę Lessen, nie zdewastował zbytnio mojego majątku... - powiedział z pogardą. - Zmiażdżymy tę hołotę jednym uderzeniem.
- Mają twojego syna...
- Nie sądzę, żeby poważyli się tknąć moje dzieci... Są za małe. - Zmarszczył brwi.
- Dobrze, nie pora o tym myśleć, Nago, musimy działać - energicznie przerwał mu blondyn. - Trzeba ruszać jeszcze dziś... Egzekucje zostawimy mojemu oficerowi, musimy tylko zdecydować o wysokości kar...
- Kogo mamy? - spytał Nago. Drugi mężczyzna skrzywił się, pstrykając palcem w jeden z pionków.
- Niestety nasi ludzie nieszczególnie się wykazali... Przejrzałem jeńców, nie schwytano nikogo z prowodyrów. To, co mamy, to szary motłoch... Z osób, które mogłyby być dla nas interesujące ideologicznie, mamy tylko młodych Cern Cascavelów, Karina i Avae. Podpada pod zdradę.
- Dość niejednakowo... - zauważył, składając mapę.
- To znaczy?
- Saad, nie udawaj, że nie widzisz różnicy... - roześmiał się. - Ta mała, zepsuta żmija dla szmacenia się ze swoim plugawym gachem nie tylko po prostu przeszła na nich stronę i po psiemu zaakceptowała zmiany, nie tylko pomagała im w walce i zawsze potem tymi swoimi sztuczkami, nie tylko przyjęła z ich rąk władzę, jak jakieś łaskawe lenno, nie tylko skaptowała dla nich brata, ale i w ogóle umożliwiła cały bunt! Naprawdę myślisz, że gdyby ich nie krył, cokolwiek by się stało? Broome był głupim prowincjuszem, racja, ale gdyby wiedział, że ci ich podżegający wysłannicy zbiegli, to by ich schwytano i cały ten przeklęty plan wziąłby w łeb! - Uderzył pięścią w stół. - To skończone ścierwo zawiniło najgorzej z całej tej zgrai zdrajców.
- Owszem... - zgodził się zimno. - I ukarzemy go tak, jak na to zasłużył.
- Pytanie tylko co zrobić z Avae... - uśmiechnął się.
- A co mamy zrobić? - Wzruszył ramionami. - Też jest zdrajcą.
- Czyżby? - Uniósł brwi. - Gdyby nas zdradził, nie zrobiliby z niego niewolnika.
- Sypiał z nim - powiedział krótko.
- No i? - uśmiechnął się, robiąc nierozumiejący gest dłonią. - To jeszcze żadna zdrada... Poza tym... - W zamyśleniu obrócił w palcach szpilkę. - Tam nie musimy za bardzo ingerować, dogadamy się... Nie sądzę, żebyśmy musieli popadać z nimi w konflikt... Ostatecznie Argento zachowało się dość lojalnie... Przynajmniej nie przyszło im do głowy wybierać sobie wodza spośród motłochu, zachowali władzę przy rodzie, któremu się należała.
- Powiedzmy... - mruknął.
- Saad, w salonach o niejednym się mówiło i obaj wiemy, że... - zawahał się. - Cokolwiek tam było między tym starym rozpustnikiem a jego synem... to ich sprawa. Od tego jesteśmy arystokracją, żeby rozgrywać takie rzeczy między sobą. W Argento nie było rewolucji we właściwym znaczeniu tego słowa, po prostu... jedna z latorośli przejęła władzę, zwalczając konkurencję. Nissyen to nie jakiś tam poddany. I nawet jego matka nie była poddaną, słyszałem, że była z Wellandu. A czy to pierwszy raz bastard przejął majątek? To nie jest problem... Dogadamy się z nimi, pomożemy pozbyć tego sprośnego nuworysza... Nie znoszą go przecież, ustąpią nam... A Avae to jeszcze dzieciak, ale cięty chłopak. Zrobiłby z Helmand coś... W matkę się wdał, dumny i twardy, arystokrata z krwi i kości... Bardziej niż niektórzy z naszych sojuszników, nawiasem mówiąc... - mruknął. - Szkoda mi go, nic takiego nie zrobił. A że zaczął romans z właścicielem... Mówiłem przecież, ostatecznie to nie poddany. Prostakowi by się nie dał...
- O Lin Tevere sądziliśmy tak samo... - burknął opryskliwie.
- I niech spoczywa w spokoju, razem z całą bandą... - prychnął. - Ten przeciętniaczek to nie to samo. Avae ma moc jak demon...
- Ale teraz wyparł się wszystkiego...
- No właśnie... - Pokiwał głową z szyderczym uśmieszkiem. - I co też na to nasi przyjaciele z Wellandu? Chłopak jest niewinny, a to bydło próbuje go zaszlachtować... Avae może nam się jeszcze przydać. Nie sądzę, żeby, niezależnie od błędów przeszłości, pałał teraz wielkim uczuciem do tego niszczycielskiego motłochu...
- A zatem sądzisz, że nie zasługuje na karę... - powiedział z wahaniem.
- Oczywiście, że nie. Najwyżej na skarcenie - uśmiechnął się.
- Niech ci będzie... - Pokręcił głową. - Chociaż nie rozumiem twojej słabości do tego smarkacza.
- Przecież musisz przyznać, że byłoby niepoważne karać tak samo rzeczy różnego kalibru.
- Owszem... - powiedział powoli. - Skoro o tym mowa... Nie sądzisz, że Cern Cascavel zawinił o wiele bardziej niż Lannu Mae Yan?
- Rozumiem, co masz na myśli... - uśmiechnął się. - Rozumiem...


Gdy ocknął się pierwszy raz, patrzyły na niego łagodne, świetliste oczy Karina, piękne oczy pełne łez, które spływały po policzkach chłopca i skapywały cichutko na jego twarz. Chłopiec głaskał go i mówił coś do niego, ale nie rozumiał co, nawet nie bardzo słyszał, słyszał tylko kapanie tych małych kropelek, choć może tylko zdawało mu się, bo czuł ich leciutkie uderzanie w skórę. Sam nie był w stanie mówić i zaraz potem znów musiał stracić przytomność, później ocknął się znowu, ale wtedy zemdlony Karin sam leżał przy nim ze swoją śliczną twarzyczką wprost na brudnym klepisku, z wielkimi cieniami pod oczyma, wciąż z kropelkami na rzęsach. Chciał mu pomóc wtedy, ale raptem sam znów omdlał i ocknął się zupełnie dopiero teraz. Podniósł chłopca, choć krzyknął mimowolnie, gdy ten zaskakująco ogromny wysiłek odbił się ostrym bólem w jego głowie. Opadł plecami na ścianę i osunął się przy niej w dół, przyciskając do siebie Karina, by nie upaść z nim znów na ziemię. Chłopiec był ranny, ale nie wyglądało to aż tak poważnie; nie wiedział, czemu zemdlał. Może z bólu i strachu, bo tutaj... Byli w Helmand, w więzieniu, poznawał dobrze, ale... co się stało?... Czy Karin wiedział?... Głupie, głupie, musieli przegrać, musieli, oni pewnie... Gdyby tylko... wiedział wszystko, musiał przecież...
Karin. Jak się dowiedzieć, co dokładnie się stało? Jeśli chłopiec też nic nie wiedział to... to nie mógł pozwolić, by... Jak się dowiedzieć? Rozejrzał się, sąsiednie cele były puste... Mogli trzymać innych gdzieś dalej, ale... gdyby mieli kogoś ważnego, daliby go chyba raczej tu, nie odmówiliby sobie tej przyjemności, by pokazać im, że wszystko stracone... gdyby było... Powrzucaliby tu pewnie i trupy. To mogła być złuda, ale... przecież nie mogło tak po prostu... wszystko... wszystko...
Na górze zgrzytnęła krata; przygryzł wargę, czekając w napięciu. Po chwili przed celą stanął wysoki, nieznany mu mężczyzna. Arystokrata. Kilku innych też, pozostali wyglądali raczej na żołnierzy. Do nich przysłaliby chyba dowódców... chyba... Kto to był, nie kojarzył go zupełnie... Mężczyzna powiódł po nich spojrzeniem, krzywiąc się z irytacją.
- Który z was to Karin Cern Cascavel? - spytał ponuro. Avae spojrzał na niego zaskoczony mimo wszystko, przesuwając wzrokiem po ich twarzach. Chyba naprawdę... Uśmiechnął się lekko, z namysłem przenosząc spojrzenie na brzydki sufit.
- Ja... - odparł pomału.
- Doskonale. Zostaliście już osądzeni, wyroki zostaną wykonane pojutrze. Najpierw twój. Publicznie...
- Publicznie? - Uniósł brwi.
- Arystokracja wyklucza cię ze swego grona, nędzny psie. I zginiesz jak każdy inny robak.
- To pies - czy robak? Wolałbym osobiście psa.
- Bezczelny smarkacz... - syknął rozjątrzony, odwracając się na pięcie. Wyszli wszyscy, poza jednym z żołnierzy. Już prawie zapomniał jak patetyczni bywają mordercy na mocy prawa...
Strażnik stanął pod przeciwległą ścianą, przypatrując im się z pewnym zaciekawieniem.
Zirytował go tym trochę, bezwiednie wsparł dłoń na kolanie, osłaniając przed jego wzrokiem bladą buzię Karina. Zacisnął usta, samemu zatrzymując wzrok na ścianie celi, ale potem zwrócił twarz ku niemu, patrząc zimno spod zmarszczonych brwi.
- Ej, ty! - rzucił ostro. Żołnierz zawahał się przez chwilę, próbował zmilczeć, ale wyraźnie kusiła go rozmowa z nim. Avae uśmiechnął się pod nosem i odgarnął włosy, przymykając z wolna oczy. - Kto z arystokracji jest tutaj? - spytał od niechcenia. Strażnik milczał chwilę, obserwując go spod oka.
- A co cię to? - burknął w końcu.
- Jak się odzywasz, chamie? - huknął na niego, wiernie naśladując zwykłe wzburzenie ojca. Żołnierz wzdrygnął się, garbiąc mimowolnie, ale zaraz potem otrząsnął się, patrząc na niego drwiąco.
- Ty już nie arystokrata, co myślisz, że nie słyszałem? - zaśmiał się, przysiadając lekceważąco na ziemi. - Ty mi tu nie hopkaj, mały, bo cię mogę przetrzepać jak każdego innego.
- A sprawdzimy? - uśmiechnął się promiennie, po czym zmarszczył brwi, patrząc na niego surowo. - Ty się lepiej nie rozbestwiaj, bo się jeszcze dużo może zdarzyć... A twój pan może mówić sam, co chce... ale nie znaczy to jeszcze, że i tobie pozwoli...
Żołnierz zawahał się, przełykając ślinę, ale potem odchrząknął niepewnie, nerwowym ruchem poprawiając broń.
- Pan, co do ciebie mówił, to Dan Corte Lavello... - mruknął w końcu, znów milknąc na chwilę, ale potem napuszył się aż, wymieniając dalej z lubością i szacunkiem, jakby chciał tym wyrobić sobie przewagę. - Prócz tego jest pan Duran Mitte Dinan, Tine Niho Warmandi, Surt Cern Cascavel, Peel Lin Tevere, Akit Lin Tevere, Maho Wels Selendi, Sarin Niho Warmandi... No i panowie Nago Ha Nikra i Saad Tuz Traverse - dodał z jeszcze większym szacunkiem.
- Oni też? - Pobladł.
- Co, czujesz, kto najsurowszy? - zarechotał. - Na egzekucji ich nie będzie, ruszyli wczoraj świtem na południe. Ale nie bój nic, wyroki już i tak wydane... - uśmiechnął się szyderczo.
- Dobrze, dobrze, idź straszyć swoją babcię - zakpił uspokojony.
- A bo co myślisz, bo co! - Zerwał się czerwony z gniewu.
- Czego mam się bać? - Wzruszył ramionami. - Przecież nas uwolnią.
- Niby kto? - nastroszył się niespokojnie, oglądając się na schody. Avae uśmiechnął się drwiąco, na pewno nie wszystko było, jak chcieli. Raczej nie dostali wszystkich, może nawet mniejszość. Helmand było sprawne, mogli się wycofać... - No co? - ponaglająco warknął do niego żołnierz.
- A co, kochany, myślisz, że nie wiem? - zaśmiał się. - Spartoliliście sprawę, jeszcze jak... I co, nie wstyd waszym dowódcom dać się tak ograć kmiotkom?
- Stul dziób, gówniarzu! - krzyknął na niego. - A tego waszego patałacha dorwiemy jeszcze i na palu skończy!
- Ale z ciebie papla, stary... - uśmiechnął się mimowolnie. - Po co cię tu postawili? Krat nie przegryziemy...
- Stul dziób!
- Ja nie mogę, jakie bogate słownictwo... - mruknął do siebie, przymykając oczy. Zapowiadała się długa, lecz nie najwyższych lotów konwersacja.


Była już chyba noc, choć nie mógł być tego pewien. Strażnika zabrano, całkiem rozsądnie, choć trochę poniewczasie. Wcale nie był potrzebny, żeby ich pilnować, nie mieli przecież szans uciec. To już Kangańczycy poprzednio na to wpadli, a tym jakoś dziwnie trzeba było więcej czasu. Lepsze kasty, wolne żarty... No, ale dzięki temu, nim zorientowali się, że obecność przygłupiego strażnika przyniesie więcej szkód niż pożytku, najważniejszych rzeczy zdołał się dowiedzieć. Były dobre... Starał się myśleć o nich. Tylko o nich.
Ale właśnie gdy przypominał sobie o tym i upominał się zimno, wiedząc, że potrzebuje opanowania i nie może poddawać się... Właśnie wtedy... to uporczywie dobijało się do jego świadomości, odpychał to, wiedział, że nie może o tym myśleć, nie wolno mu, bo przecież ma na głowie tego dzieciaka i musi go z tego wyciągnąć...
Wciąż wracało. Szczęściem teraz Karin poruszył się lekko w jego ramionach i odetchnął głębiej, mrugając szybko powiekami; rozpoznał go po chwili.
- Avae... - wyszeptał rozedrganym głosem. - Avae, mój Avae, żyjesz...
- Cii... - uśmiechnął się do niego leciutko, odgarniając mu delikatnie włosy z czoła.
- Tak się bałem... Myślałem już... Avae, ja nie mogę... tam w środku coś mi, coś mi... Nie dawałem rady... ci pomóc, coś mi się stało, coś boli...
- Bądź cichutko... - poprosił znów, nachylając się, żeby pocałować go w policzek. - Nie martw się, nic mi nie jest... Niedługo poczujesz się lepiej, zobaczysz...
- Nie mogę... zebrać sił, nie dawałem rady... ani tobie pomóc ani... ani zaleczyć... tego czegoś w środku... Ja spadłem ze schodów, wiesz? Tak wcale nie mam sił...
- A teraz? - powiedział łagodnie, zaniepokojony nieco jego słowami.
- Ja... ja nie wiem... - szepnął, podnosząc się pomału i przesiadając obok niego. - To może... ja spróbuję znowu... - Wyciągnął ku niemu dłonie.
- Nie, nie... - Schwytał jego ręce, całując je z czułością. - Sobą się zajmij, mnie nic nie jest... A to może być coś groźnego...
- Ale Avae...
- No, bez grymasów... - uśmiechnął się nikło, gładząc lekko jego dłoń. Chłopiec umilkł, przymykając oczy i pobladł po chwili, jego czoło pokryło się kropelkami potu. Podniósł raptownie powieki, oddychając ciężko.
- D... dałem radę... trochę, ale... jeszcze nie mogę... całkiem, to za... dużo... Ale nie bój się, to nic aż... takiego.
- To dobrze... - zaczął cicho, ale chłopiec przerwał mu, chwytając go gwałtownie za nadgarstek.
- Avae... - wykrztusił, wpatrując się w niego zmartwiały. - Avae, przecież to... Oni tu... uwięzili nas, wiesz?
- Zdążyłem zauważyć... - spróbował zażartować, ale zabrzmiało to obrzydliwie zimno, w oczach chłopca zamigotał lęk. - Przepraszam... Tak mi... jakoś...
- Avae, ja... ja tylko... - wyjąkał. - Avae, czy ty wiesz... co się stało... ze wszystkimi?
- Chyba większość zdołała im ujść, nie martw się... Nie martw. - Przełknął ślinę, czując bolesne dławienie w gardle.
- A... a z nami? Co... z nami zrobią? On mówił wtedy... - urwał, nie panując nad drżeniem głosu i odwracając wzrok. Avae machinalnie wyciągnął rękę ku jego splecionym dłoniom i ścisnął je uspokajająco, odchylając w tył ciążącą głowę i ostrożnie wspierając ją o mur.
- Nie martw się, Karin... - wyszeptał matowo. - Sheat cię kocha. Wróci tu, wróci z armią, nic się nie stanie... Nie bój się.
Chłopiec westchnął i spojrzał nagle na niego, tknięty czymś w jego słowach i tonie głosu.
- Avae, czemu mówisz... - urwał wystraszony. Oczy Avae wypełniły się łzami, zagryzł wargę, mocno zaciskając pięści i przymknął powieki, spod których wydostały się tylko pojedyncze krople. - Avae, ale... ale... może ty... może...
- Widziałem... - szepnął, patrząc na niego rozszerzonymi oczami i błagalnym gestem powstrzymując słowa. - Karin, nie, ja... Pomóż mi... - Rozpłakał się zupełnie, zsuwając niżej i kurczowo obejmując się ramionami, może z ulgą przyjmując cudze, które znalazły dość sił, by go przygarnąć.


Z sufitu w sąsiedniej celi kapała wolno woda. Wiedział, że cuchnie i smakuje żelazem, ale i tak nie mógł oderwać od niej wzroku. Czasem próbował zamykać oczy, ale wtedy ten dźwięk wwiercał mu się w głowę jeszcze bardziej dojmująco... Dawno już stracił rachubę czasu, nie wiedział, ile tu tkwią... Czasami zdawało mu się, że całe miesiące, choć to było niemożliwe... Chyba... takie było...
Spojrzał w górę; Avae nie patrzył na niego, ale miał otwarte oczy, otwarte i suche, jak zawsze, gdy podnosił wzrok ku niemu. Jakby nigdy nie spał i nigdy nie płakał. Sam... robił tylko to. Chyba oszalałby już dawno, gdyby jego z nim nie było, gdyby nie mógł powstrzymywać plączących się myśli, przytulając się do niego i uciekając w sen lub tępe łzy.
- Wiesz...
Avae wzdrygnął się lekko, ale przeniósł wzrok na niego, uśmiechając się łagodnie.
- Co, Karin? - spytał tkliwie.
- Nie... Nic - wyszeptał i zamknął oczy, milknąc znów na długo. Avae przyjrzał się jego wybladłej twarzy i przygryzł wargę, odchylając głowę w tył i wspierając ją o wilgotną ścianę.
- Jestem taki głodny... - szepnął znów Karin. - I pić mi się chce...
- Nie ma już nic, Karin... - powiedział ledwo dosłyszalnie, tępo gładząc jasnowłosą głowę opartą na jego ramieniu już całkiem bezsilnie. Z ust chłopca dobiegł go słaby jęk, z rwanym szlochem zacisnął palce na jego koszuli.
- Co się dzieje, czemu oni nie przychodzą? - spytał rozpaczliwie, przytulając się trochę mocniej.
- Wcale mi się do nich nie spieszy... - zażartował wątle.
- Jak nie przyjdą, i tak umrzemy z pragnienia.
- Nie oni, to nasi... - uśmiechnął się blado. - Może... trwa walka.
- Dzień i noc?
- Może w przerwach nie mają głowy do więźniów. I tak nie byłoby przecież w takim razie warunków do egzekucji.
- A to, co teraz, to co to jest? - wyszeptał prawie obłąkanym głosem. Avae zagryzł wargę i objął go bardziej stanowczym gestem, mocno całując we włosy.
- Wytrzymamy, mały, nie tacy z nami zaczynali... - powiedział, siląc się na spokój.
- Nigdy w świecie nie czułem... się tak strasznie... - słabo pokręcił głową Karin, mówiąc zupełnie rozdygotanym tonem. - Nie wiedziałem, że głód może być taki... I... i pić... kiedy skończyła się woda?
- Dwa dni temu, Karin - odparł z rezygnacją, odwracając od niego wzrok.
- Więc będzie jeszcze gorzej...
- Nie mów już nic.
- Ale ja muszę, boję się...
- Cii, nie trzeba. Będzie dobrze. Naprawdę będzie... - urwał, słysząc na górze zgrzyt odsuwanej kraty i spiął się mimowolnie, oddychając ciężko. - Karin.... tylko ja cię proszę.... - wyszeptał zdławionym głosem.
- Co? - Uniósł głowę, patrząc na niego z niepokojem. - Avae, co tobie?
- Ja bez niego i tak już nie umiałbym być szczęśliwy... Teraz już nie... nigdy... Za bardzo..... Ja już nie nauczyłbym się szczęścia od nowa. Proszę cię, zawsze o tym pamiętaj.













Komentarze
mordeczka dnia padziernika 17 2011 15:04:22
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Rahead (Brak e-maila) 21:06 02-10-2004
Zabijasz mnie....
*AVAE!!! Ściska*
Będzie ciąg dalszy czy zostawisz tak?
prim (Brak e-maila) 16:21 03-10-2004
jejku^^ jak pri strasznie kocha Avae^^ jejciu, jejciu^^ na razie przeczytałam tylko part 1 ale zapowiada sie ciekawie^^ Sach-chan, jesteś moim guru mastahem i masterem w jednym^____^*uwielbienie*
Asou (asou@o2.pl) 17:08 08-10-2004
łeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee biedny Avae mam nadzieję, że tak tego nie zostawisz!!! Nie pozwalam Ci!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Kurcze popłakałam się aż!!!! A to coś znaczy!!!! Ja chcę ciąg dalszy!!!!!
Natiss (Brak e-maila) 09:53 25-11-2004
W \"Fiat lux\" najbardziej zaintersował mnie Avae, natomiast w \"Lux in tenebris\" Nissyen. Świetny gościu, jego chrakter, wygląd, w ogóle wszystko.
Biedny Avae musiał sie tutaj nieźle niecierpieć, ale opowiadanie jest świetne.
Joyo (Brak e-maila) 18:53 27-11-2004
NIEWYŻYTA SADYSTKA!!!
ale i tak cię uwielbiam...
beryl (krolowa.ciemnosci@op.pl) 16:12 20-12-2004
Wiesz co? To jest świństwo kończyć w takim momencie... Tfu, nie chcę zapeszyć. Chodziło mi o \"przerywać w takim momencie\", naturalnie. Nie chcę nic mówić, ale jestem taka ssczęśliwa przy każdej aktualce, a potem taka smutna, gdy nic twojego, Sachmet, nie ma.
Sonya (Brak e-maila) 08:07 27-04-2005
uwielbiam to opo, szybko pisz i wysylaj kolejne czesci!! Ploooosie!
K. (Brak e-maila) 17:03 13-08-2005
Wspaniałe... smutne... boskie... smutne... niesamowite.. smutne... Ja chcę więcej! Proszę, powiedz że będą dalsze części... ;_;
Biedny Avae... *popłakala się*
Kornel (Brak e-maila) 07:51 03-01-2006
Czytam tą stronę od dawna i naprawdę lubię Twoje opowiadania. Ostatnio straciłam nadzieję, że napiszesz coś nowego, bo przez dlugi czas nic się nie pojawilo, ale dodałaś ostatnio następny odcinek "Czemu właśnie Ty..." czym byłam zachwycona...Oznacza to, że dalej piszesz! Bardzo się z tego cieszę i czekam z niecierpliwością na nowy odcinek. Avae uroczy ale nie wiem, czy nie za słodki trochę się stał. No, ale to nie ja jestem autorem =).
Kornel (Brak e-maila) 13:53 03-01-2006
aha, jeszcze jedno... Nurtuje mnie co stało się z Kase'm. Polubi.łam go bardzo =)
Czekam =)
Kira (Brak e-maila) 13:15 11-02-2006
Wspaniałe i cudowne! boskie! najlepsze opowiadanie na świecie T.T...
Avae jest boski.
Ale tym razem bardzo polubiłam Kase.. żal mi go T_T. Kiedy będą dalsze części?*_* i czy będzie więcej o Kase?v.v...
kornel (Brak e-maila) 00:11 11-03-2006
Co z Kase?!?! Proszę napisz cokolwiek o nim jak najszybciej! Proszę bo sama już wymyślam fanfiki do tego opowiadania ;-)
Kira (Brak e-maila) 18:42 01-04-2006
Kiedy ciag dalszy?!?! ^_^
kornel (Brak e-maila) 17:27 06-04-2006
Czekam nadal na dalsze części słuchając utworu z filmu "upiór w operze" pt.; "Learn to be lonely".sama nie wiem do którego bardziej pasuje: Nissyen'a czy Avae ale zestawienie tej piosenki z tym tekstem jest porażające, dopasowane jak na zawołanie. idę dalej się wzruszać.
Kira (Brak e-maila) 18:41 16-04-2006
Niesamowite! ja czytalam to opowiadanko sluchajac "Learn to be lonely"! ^.~ sliczna piosenka, naprawde pasuje do tego opowiadania... Ciesze sie, ze nie jestem jedyna ktora tak sadzi ^^. sluchalam rowniez piosenke "In The Deep" z filmu "Miasto Gniewu"... tez bardzo ladna...
btw. kiedy pojawi sie ciag dalszy?
Alistair (Brak e-maila) 00:49 14-05-2006
No tak, rzeczywiście genialna alternatywa dla Fiat Lux. No i nawet udał Ci się ten cały Nissi. No i ta rewolucja nie odbyłasię tak krwawo. Ale nie znęcaj się aż tak nad bohaterami, bo nie można ciągle tłumaczyć tego irracjonalnego postępowania ze względu na miłość, czasami to nie chce mi się w takie rzeczy wierzyć i tak jak Karin w Fiat, tak Avae zaczyna trochę tracić na realości. A, i byłabym wdzięczna gdybyś trochę dokładniej wyjaśniła "geografię tego świata" bo można się pogubić co do jakiego państwa należy, a tym bardziej jakie to są państwa i jakie mają iteresy względem naszych prowincji. Tak nawiasem mówią to mogłam przeoczyć, ale jak nazywa się ten kraj? Czy to tylko federacja poszczególnych terenów pod rządami bejlerów? Wytułamcz to kiedyś, dobrze?
No, i Sachmet-sama, ale ja cię proszę, nie obijaj się tak i napisz coś do następnej aktualki, co?... dobrze?... Bo piszesz naprawdę dobrze. I świetnie czyta się twoje opowiadania. Naprawdę. Mimo kilku mniej istotnych niedociągnięć. Po prostu twórz dalej, wierzę w ciebie^__^
Volina (Brak e-maila) 10:32 20-05-2006
Alistair, rzeczy, o które pytasz są dostępne, że tak powiem pozatekstowo, czyt. by mail^^. (tyle, że ta cholera teraz poczty nie czyta, więc i tak przyjdzie poczekać;P). Tam ma kobita i jakąś mapę i inne rzeczy, już tam dokłądnie nie pamiętam. Uśmiechnij się, to ci pewnie dasmiley
I od siebie to chciałam się ciebie spytać, gdzie mieszkasz, bo w moim bloku jest ze trzydzieści kobiet, które całkiem irracjonalnie trzyma się facetów gorszych od tego słodkiego i milutkiego Nissyenka(i bynajmniej nie chorych, więc nie mogą się nawet usprawiedliwiaćsmiley) i wszystko wybacza, i wybacza, i wybacza... I pazurami by za takiego darły... (jak policja przyjeżdżasmiley) To na poziomie ludzi przeciętnych, którymi my, zbalzowani postmoderni, lubimy zasadnoczo gardzić(a szkoda) A Avae to facet, owszem, ale wyjątkowy! I w tym właśnie rzecz, jak dla mnie to na tym polega konstrukcja tej postaci i za to ją lubięsmiley
I skoro tak lubisz realizm (chryste, w XXI wieku?????) to czemu wolisz "niekrwawą" rewolucję? Rewolucje z reguły Sˇ krwawesmiley
Alistair (malinka_owoce@wp.pl) 22:35 22-05-2006
Volina, dziubasku, weź napisz do mnie to pogadamy. A nawiasem mówiąc to dowiedziałam się, że mieszkam w tym samym mieście co Sachmet, tyle tylko, że na drugim końcu... Zapewne dla ludzi z centrum moje miejsce w świecie to niezłe peryferie i miła, spokojna okolica, ale tu też zdażają się kobity, którym brak czasem piątej klepki.
No, a realizm realizmem a pokojowość i tolerancja, pokojowością i tolerancją. Po prostu wychodzi na to, że jestem pełna sprzeczności, mam wiele twarzy i rachumek prawdopodobieństwa względem mojej wątpliwej obliczjloći nie chce za cholerę wyjść. A jak już coś wyjdzie to albo odwrotnie, albo kombinacji pojawia się tyle, że aż strach. Jak to się kiedyś o mnie wyrażono - idealistka i marzycielka twardo stąpająca po ziemi. Taki sobie istny oksymoron.
A tak generalnie to ja jestem z natury czepialska i powściągliwa w pochwałach więc to, że napisałam, iż oppwiadania by Sachmet dobrze się czyta, należy uznać za pewien, swego rodzaju, no GIGA KOMPLEMENT.
Napisz proszę. Od kolejnego klikania!
Pozdrawiam nawiasem obijającą się Schmet. I tak ci wygarne w jkimś komentarzu na twoim blogu!^_^
Rah (Brak e-maila) 20:20 27-09-2006
elo? sachmet? zyjesz?? XD

bo ja nie wiem co z Kase... i mnie to dobija XD
Kira (Brak e-maila) 13:26 10-10-2006
ja też chcę wiedziec co z Kase ^^
Leslie (Brak e-maila) 23:07 20-03-2007
//zakopuje sie w koldrze na lozeczku i macha ręką na zadania domowe piętrzące się na biurku, szczególnie matmę, wypracowanie na niemiecki i projekt na chemię//
Leslie (Brak e-maila) 00:49 23-03-2007
Rany...wyciskacz łez, mnóstwo WIELOKROPKÓW, ale czemu Kase powiesiłaś, no czemu? Taki kochany, nieśmiały...uh, tak mi go szkoda- kolejne łzy polały się po klawiaturze, a dziw, nigdzie nie było, że wodoodporna...
Jeszcze nie doszłam do końca-zaczęłam od początku bo już dosyć dawno czytałam lux-a, ale wiedz, śmierci Karina, Avae, Nissiego i małej wiercipiętli(Zilli? nie pamietam już imienia) nie wybaczę. Sheat (to sie czyta szit, nie?) sobie zabij prosze bardzo(zdenerwował mnie jak naskoczył na moje kochane diablątko..)
ogólnie trochę tego optymizmu zabrakło w tych najnowszych! Jaskółeczka pokłóciła sie ze Szczygłem, ponuro etc.
Eh...jeszcze około 50stron do końca-pewnie jutro rano będę oczy miała czerwone-jak nie od płaczu to od siedzenia po nocach
mary madnesss (Brak e-maila) 16:04 24-03-2007
ja tez sie zastanawial jak sie to czyta. xD Czy "szit" -> ale to troche głupio zeby bohaterowi dac tak na imie. xD" Czy "szet"
Leslie (Brak e-maila) 15:54 30-03-2007
Żyje! Mój kochany Kase żyje! O chwała ci!
Leslie (Brak e-maila) 15:56 30-03-2007
Ja tam upieram sie na szit(nie umiem polubić postaci), całkowicie nie wiem co Karinek uroczy w nim widzi...well, może przyjdzie jeszcze czas na opamiętanie...jestem pewna że Piękny Tulu(czy coś takiego) przejdzie żałobę po swoim pierwszym Uzdrowicielu i zrozumie że jest fetyszem Uzdrowicieli(...).
Ha.
teneryfa (Brak e-maila) 16:04 01-04-2007
Nie przeczytałam tego w całości, ale w oczy rzuca się nadużywanie "..." Występuje w co drugiej wypowiedzi :/
Beryl (krolowa.ciemnosci@op.pl) 18:23 05-04-2007
A to jest fakt. Wielokropki nadal zabijają. I nadal można się zgubić w tym, kto co mówi. I nadal...
Nie. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet ktoś taki jak Saray używa zwracając się do tego biedaka zwrotów tak pieszczotliwych, to oni muszą mieć po prosu taką literacką tradycję. Od wieków poeci w wierszach do wybranków używali "koteczków", "maleństw" i "chłopczyków" i teraz ci biedni faceci po prostu nie umieją inaczej.^^
Z początku mi się nie spodobało. Głównie dlatego, że już staciłam nadzieję na te części i zdążyłam sobie ułożyć własne wersje, ciężko się było przestawić. Ale po drugim czytaniu - bomba. Zwłaszcza na końcu ten motyw z rośnięciem. Zawsze sie zastanawiałam, co sie dzieje z ukami jak już przestaną być mali i chłopięcy - do schroniska ich oddają?
Tak czy owak Kase to nie grozi - on z cześci na cześć coraz mniejszy i słabszy. Szczerze mówiąc wieszania i węży nie oczekiwałam, myślałam, że od samego przepracowania padnie. Fantastyczny nawiasem mówiąc był ten fragment z poszukiwaniami i jak tej strzygi nigdzie nie dao sie znaleźć. Dzięki za tyle miejsca na Kase. Wolałam go zaciętego i doroślejszego, ale taki tez może być.
nache (Brak e-maila) 21:21 13-04-2007
ej, a kiedy bedzie ciag dalszy 'w imie twoje'?? obiecalas dokonczyc to opo smiley
madami (Brak e-maila) 17:12 27-04-2007
BŁAGAM o ciąg dalszy!!!! po prostu oszalałam jak zobaczyłam tę ilość części ostatnio dodanych!!!!!!!! a potem oszalałam jak okazało się, jak szybko całość pochłonęłam!!!!!
JA CHCĘ DALEJ!!!
WSZYSTKIE OPOWIADANIA!!!!!!!!!!!!!!!
Viv (Brak e-maila) 17:32 14-07-2007
w lipcu reszta tekstu miała się pojawić...
chlip, chlip... jest już połowa lipca...
K (Brak e-maila) 20:03 05-11-2007
kiedy pojawi się ciąg dalszy?
ins (Brak e-maila) 17:14 16-03-2008
jjjjjjjjjeeeeeeeeeessssssssszzzzzzzzzzzzzccccccccccccccccczzzzzzzzzzzzzzzzzeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
niny (Brak e-maila) 19:57 29-01-2009
kiedy będzie więcej...plosiem... ^^"
Kazia (Brak e-maila) 03:10 09-03-2009
nigdy, jak sądzę. W końcu od ponad roku nasza droga Sachmet nie napisała ani jednego odcinka żadnego ze swoich nie-zakończonych opowiadań. Możliwe, że skończyła z pisaniem.
Avae (Brak e-maila) 15:55 25-04-2009
*ociera łezki*
Może trzeba się z nią jakoś skontaktować?
Alistair (malinka_owoce@wp.pl) 00:26 01-06-2009
Też tak myślę że trzeba by się w końcu zorientować czy nasza miła Sachmet raczy skończyć to co zaczęła. Niedawno odświeżyłam sobie to opowiadanko [przed sesją... dobra jestem...] i zaczynam się zastanawiać co też będzie z Rize...
wampirzyca (Brak e-maila) 15:11 06-08-2010
ŚWIETNE OPOWIADANIE I BARDZO ALE TO BARDZO WCIĄGAJĄCE...PROSZĘ KONTYNUŁUJ DALSZE CZĘŚCI ... BARDZO ŁADNIE PROSZĘ ^^
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum