The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 02:28:37   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Lux in tenebris 1
No dobrze, pora na mały manifest poetycki:P To opowiadanie związane jest z Fiat lux, ale nie stanowi jego kontynuacji, to raczej jego "lustro", bo taka jest cała kompozycja; i tu i tu wszystkie postacie i wydarzenia mają mniej lub bardziej podobne odbicia. Właściwie ani jedno ani drugie nie jest samodzielnym opowiadaniem i oba uzupełniają się nawzajem, ale w zasadzie(tak mi się wydaje) da się czytać jedno nie znając drugiego^^.
Za czas przeszły do Lux in tenebris można uznać połowę rozdziału pierwszego, pewne elementy drugiego, rozdział siódmy i prawie cały ósmy Fiat lux. Zresztą sądzę, że moment przełomu zaznaczony jest aż nazbyt wyraźnie^^.
To nie tylko odmienna historia pojedynczych ludzi, ale i odmienna historia całego świata, stąd dość rozbudowane "tło". Uprzedzam, tak w razie jakby znowu komuś przeszkadzało...
I proszę się nie dziwić, że niektórzy bohaterowie będą zachowywać się nieco inaczej niż w Fiat luz, ostatecznie to w sporej części przeżyte wydarzenia kształtują ludzi.... No, dość filozofii i do rzeczy^^
Hm, i jeszcze jedno^^... Choć to opowiadanie i tak miało powstać, to gdyby tak nie było, pewnie również by musiało z powodu zakrojonej na szeroką skalę działalności organizacji terrorystycznej występującej pod złowieszczą nazwą "Liga Ochrony Avae", toteż im ten tekst dedykuję, choć nie wiem, czy to rozsądne posunięcie zważywszy na to, co mam zamiar wyprawiać z tym dzieciakiem:P


"....światło w ciemności świeci
a ciemność go nie ogarnia...."


In statu nascendi



Spojrzał na te drzwi, na tę delikatnie, pięknie rzeźbioną klamkę, która tak łatwo ustępowała pod palcami.... Wystarczyłoby ją lekko nacisnąć.... Tylko tyle...
Był taki delikatny... tak teraz blady, coraz słabszy.... Dokąd właściwie prowadzi ta gra? Do... śmierci? Nie, nie chciał przecież jego śmierci... Chciał... by byli od siebie daleko, chciał by nigdy nie byli szczęśliwi, by mogli tylko do siebie tęsknić... Ale jak długo miał prowadzić tę grę? Za... cztery lata Karin wyjedzie. Skończy dwadzieścia jeden lat, będzie pełnoletni... Wyjedzie do Cascavel... Zrozpaczony z tęsknoty za swym ukochanym, nienawidząc tych murów, jego mieszkańców... jego... jego najbardziej ze wszystkich...
Co wtedy? Zabić się, czy ścigać go? Tylko po co?
Nie lepiej... poddać się i przestać być demonem? Powiedzieć mu, że... Przyznać się do tej całej gry, pozwolić mu... być szczęśliwym... Nie odzyska tej jego czułości, jego serca, nie, tego nie odzyska już nigdy... już raz przecież próbował odzyskać je dobrocią, więc jak miałoby mu się udać to teraz, gdy on ma milion powodów, by go nienawidzić? Ale przynajmniej... on byłby szczęśliwy, ten wieczny ból zniknąłby w końcu z jego pięknej twarzy, po takim czasie znów pojawiłby się na niej uśmiech...
Położył dłoń na tej klamce, delikatnej, pięknie rzeźbionej, która tak łatwo ustępowała pod pacami.... Wystarczyłoby ją lekko nacisnąć.... Tylko tyle...
A on już zawsze byłby szczęśliwy.... Jakie znaczenie ma cokolwiek innego?
Jego palce mocniej ścisnęły klamkę.... był zbyt silny... lub zbyt słaby... Ale...
Tak lekko ustąpiła pod naciskiem, to chyba jeszcze pora, żeby uciec... Nie.... Trzeba umieć odsłaniać do końca. Tak by cios mógł zabić lub serce darować.
- Czego jeszcze chcesz.... - drżącym głosem spytał Karin.
- Wiesz.... - urwał. Nie umiał wyjaśnić mu wszystkiego. Zresztą nie czuł, żeby miał do tego prawo. Usprawiedliwienia nie mają sensu, nie mają prostej racji bytu. Więc jednym cięciem i niech się dzieje, co chce. - Skłamałem.
- Co? - Karin podniósł zdziwiony wzrok. Avae przymknął oczy, uniósł twarz i oparł się swobodnie o ścianę.
- On wcale mnie nie kocha. Kocha ciebie.
- C... co? Co ty mówisz? Co ty chcesz.... próbujesz mnie oszukać?! Znowu chcesz się mną bawić, znudziło ci się....
- Karin, bądź cicho. - odezwał się ostro. - Okłamałem was obu. Powiedziałem mu, że go nienawidzisz i że to ty go bez przerwy skazujesz na baty, zresztą jeszcze sporo mu nakłamałem co do twoich rzekomych zbrodni. Dlatego wmówił sobie, że cię nienawidzi i dlatego pozwolił się uwieść. Ale nadal cię kocha. Nie kłamię....
- Skąd mam to wiedzieć.... - szepnął. - Po co miałbyś.... mówić mi to.... teraz.... Nie, ty kłamiesz.
- Nie kłamię do cholery! - krzyknął z wściekłością. - Jak w nic innego nie możesz uwierzyć, to przyjmij do wiadomości, że właśnie się przed tobą chwalę swoim geniuszem. Przez parę ładnych lat trzymałem dwóch zakochanych do szaleństwa głupców w przekonaniu o wzajemnej nienawiści.... Tak, Karin. Pogódź się z tym, że najnaiwniej w świecie dałeś się nabrać. - urwał, oddychając szybko. Karin patrzył na niego zszokowany.
- Ty.... ty nie kłamiesz..... nie kłamiesz, prawda?......... - wyszeptał. - Jak... jak mogłeś? Nienawidzę cię!
Krzyknął rozpaczliwie i potrącając go, wybiegł z pokoju. Avae znów opadł w tył, opierając się o ścianę.
- Nic nowego....


Sheat w milczeniu patrzył na twarz Althi.
- Nie mogę.... nic zrobić. - szepnął w końcu.
- Wiem.
- Jak myślisz.... co z nimi będzie?
- Zabiją ich. - westchnęła cicho. - To nie pierwsi ani ostatni, którzy zginą....
- Lahr wie? - spytał cicho. Skinęła głową.
- Jest.... taki młody.... Erdi ledwo dał radę zatrzymać go w domu....
- Co za różnica ile ma lat... - westchnął. - Gdyby to mojego najlepszego przyjaciela pojmali to..... chyba nie zareagowałbym inaczej.
- Tobie nie wolno tak reagować. - powiedziała ostro. - Nie możesz głupio umierać. Nikogo nie posłuchają tak jak ciebie, kiedy przyjdzie już czas.
- Czyli kiedy? - krzyknął. - Althi oni..... Maja to była mała dziewczynka.... Althi, umrzeć w taki sposób..... Chcą zabić jej rodzinę za to, że sprawiło im to ból?! To....
- Cicho bądź. - ucięła. - Zabiją ich, bo Anthe podniósł rękę na żołnierza. Dobrze wiesz, że.... Sheat, zaczynanie teraz jest zbyt ryzykowne....
- Ludzie kiedyś nie wytrzymają.... jeśli ruszą bez naszej kontroli to będzie tylko bezmyślna i do niczego nie prowadząca rzeź, którą stłumią z całym okrucieństwem....
- Jeśli będziemy wiedzieć, że ludzie dłużej nie wytrzymają, ruszymy.... A ta śmierć..... musieliśmy już znieść wiele takich śmierci.... Musimy czekać, dopóki się da. Nie zapominaj o tym. - wstała i popatrzyła na niego posmutniałymi nagle oczami. Pochyliła się i delikatnie pocałowała go w czoło. - Nie chcę patrzeć, jak umierasz na darmo..... - szepnęła i wyszła z pokoju.
Mężczyzna westchnął i siadł na łóżku.
To wszystko zaczynało być ponad jego siły.... Kiedy zdecydował się objąć przywództwo tego "spisku" wyobrażał to sobie całkiem inaczej.... To było trzy lata temu. Rhode zdradził mu ten odwieczny sekret poddanych i przekazał mu przywództwo Helmand.... Powiedział, że wie, że może mu ufać.... że jest tym, kto zdoła udźwignąć to brzemię, podołać bólowi, który szarpie za każdym razem, gdy chce się walczyć, a nie można.
Mówił, że kiedyś poprowadzi ich do walki lub, jeśli czas nie nadejdzie, przekaże przywództwo następnemu, gdy spostrzeże, że zbliża się do starości i spotka odpowiedniego człowieka.
Ale....
Nie wierzył w to wtedy tak do końca. Wyobrażał sobie, że "czas" nadejdzie szybko, że nie można już dłużej czekać.... Zresztą.... przygotowania trwały już tak długo.... Mieli szansę.... Po co komu pewność?
Ale nie.... teraz nie mógł czuć i myśleć sam. Musiał pamiętać o setkach ludzi, za których był odpowiedzialny.... Musiał czekać. Czekać dopóki nie będą mieć pewności.... lub dopóki nie będą mieć innego wyjścia....
- Sheat.... - usłyszał cichy szept. Poderwał się i spojrzał zdziwionymi i coraz bardziej gniewnymi oczami na drobną postać chłopca stojącego przy drzwiach.
Nie wiedział, jak długo on musiał walczyć, by wypowiedzieć to jedno słowo, jak długo stał, patrząc na niego, drżąc i marząc, by po raz pierwszy tak powiedzieć. Po imieniu.... do niego..... do niego....
- Paniczu. - powiedział twardo, ledwo dostrzegalnie skłaniając głowę.
Wargi chłopca zadrżały i zrobił ruch, jakby zamierzał się cofnąć, ale wszedł głębiej do pokoju.
- Nie uwierzysz mi, ja wiem...... - powiedział nagle, walcząc z nadpływającymi łzami. - Ale.... Ale ty musisz mi uwierzyć! Proszę cię.... ja.....
Stał, patrząc na jego śliczną, delikatną twarzyczkę, ściągniętą lękiem i rozpaczą.
Nie umiał. Zwyczajnie nie umiał powstrzymać drgnięć serca, które pchały go do niego. Całym sercem zapragnął nagle przytulić drobne, chłopięce ciało swojej ukochanej, uwielbianej istoty.... Jaki sens miało tak długie wmawianie sobie nienawiści? Wystarczyło, że przyszedł teraz tu, mówił do niego, a gotów był paść na kolana i potulnie wypełnić każdy jego rozkaz. Tak ma wyglądać ten wielki przywódca? Kornie ulegający niewolnik czczący największego wroga swych przyjaciół, sprawcę wszystkich nieszczęść?
- Ja wiem, że.... - głos Karina drżał już od łez. - Ty sądzisz, że ja.... Przysięgam, ja nigdy nie zrobiłem nic złego! Nie mógłbym.... Ja nie wiedziałem nawet, że tak myślisz..... ja..... sądziłem, że mnie nienawidzisz.... ale nie wiedziałem dlaczego..... Dopiero..... dopiero dziś Avae powiedział mi, że.... że to on powiedział ci.... te wszystkie kłamstwa.... Ja przysięgam, nigdy nie kazałem.... Ja nie mógłbym, ja..... - rozpłakał się w końcu i osunął na kolana. - Ja cię kocham.... już od dawna..... chyba odkąd cię zobaczyłem..... ty pewnie nie pamiętasz nawet..... tak zupełnie nie zwracałeś na mnie uwagi....
Mężczyzna patrzył skamieniały na swojego upragnionego, pięknego dręczyciela, który, jakby nagle bieg świata toczył się w drugą stronę, klęczał przed nim w bezsilnych łzach i nagle sam opadł na kolana, przygarniając do siebie jego ciało.
- Ale.... ale on powiedział mi..... - obezwładniająco piękne oczy podniosły się ku niemu zupełnie pozbawiając go tchu. - Że.... ty mnie.... kochasz.... Powiedz mi, że to prawda.... Błagam cię, powiedz mi.....
Stracił zdolność myślenia, nie obchodziło go, jak to się stało, że od zawsze nieosiągalny i wrogi uwielbiony chłopiec nagle znalazł się w jego ramionach. Nie umiał już nad sobą panować, patrząc na lekko drżące, delikatne usta.
- Kocham..... - szepnął niemal bezmyślnie, jak ciągnięty magnesem wtapiając się w te miękkie wargi.
Żaden z nich już nie myślał. Całowali się coraz namiętniej, coraz bardziej gorączkowo; po omacku, rozpaczliwie szukając swoich od dawna upragnionych ciał. Nic się teraz nie liczyło; dłonie same wiedziały, czego pragną. Nie było sensu się sprzeciwiać, próbować wyjaśniać, przerywać choć na chwilę.
Zbyt długo czekali.
Sheat szybkim ruchem dźwignął chłopaka w ramiona i położył go na swoim łóżku. Zsunął pocałunki na jego szyję, niecierpliwie rozwiązując zbyt liczne, zdecydowanie zbyt liczne tasiemki koszuli ciągnące się aż do płaskiego, wstrząsanego teraz dreszczami brzucha; wsłuchując się z zachwytem i rozkoszą w gwałtowne tętno i coraz szybszy, spragniony oddech chłopca.
Nie minęła chwila i miał go pod sobą, pięknego, drżącego, zupełnie nagiego... przynależnego, własnego, uległego.... miał go....
Gasił jego lęk pocałunkami i zaspokajał pragnienia dotykiem; oczy Karina wołały go coraz błagalniej, bliżej, wciąż bliżej, całuj mnie, dotykaj...
Rozsunął delikatnie, ale stanowczo jego szczupłe, drżące uda, pieszcząc je ledwo odczuwalnie, doprowadzając rozognionego chłopca do szaleństwa; szarpnął się, z cichym jękiem zbliżając do niego, chwytając męskie ciało, łaknąc jego ciężaru, dotyku, zapachu...
Stało się; jęknął cichutko, gryząc wargę do krwi, dwie nieposłuszne łzy kolejno wymknęły się na rozpalone policzki. Nie bał się, to dziwne, ale się już nie bał, jego delikatność i łagodna czułość zagłuszyły ból i raz na zawsze wygnały strach. Uśmiechnął się, sam odnalazł na powrót jego usta, zatapiając się w nich tym razem już na długie, płonące godziny.


Poruszył się i westchnął z przyjemności, czując przy sobie ciepło i miły ciężar na swoim ramieniu. Uchylił powoli powieki i spojrzał na piękną, spokojną twarz śpiącego. Pierwszy raz w życiu obudził się z kochankiem obok siebie. Do tej pory nikt nie chciał... a może to on nie pozwolił nikomu zostać?
Był taki śliczny.... Z bliska nawet ładniejszy niż wydawało się to z daleka. To wręcz niezwykłe, żeby człowiek posiadał taką urodę. Było w niej coś nieziemskiego, eterycznego, ulotnego....
Jak to się stało? Jakim cudem tak nagle go miał? To, co mówił tej nocy..... Czy to mogła być prawda?
Avae nie zjawił się dotąd..... Słońce było już wysoko, dawno zaczął się dzień.... Zazwyczaj pojawiał się tu.... Więc może...
Zmartwiał nagle. Nie poszedł dziś do pracy..... To aż dziwne, że nikt go nie szukał..... Zasnęli dopiero przed świtem, z tego wszystkiego nie pomyślał nawet, że za chwilę powinien być już w ogrodach. Powinien sprawdzić, co właściwie się stało...
Wstał i zaczął szybko narzucać na siebie ubrania. Chłopiec mruknął w proteście i przetoczył się po łóżku, fukając z niezadowoleniem w poduszkę, gdy nigdzie nie natrafił na jego ciało.
Uśmiechnął się i odruchowo podszedł bliżej łóżka, ale zawahał się. Właściwie chyba powinien go obudzić i powiedzieć dokąd idzie, ale.... Ale wciąż.... nie był pewien, czy....
Chłopiec obrócił się i ziewnął rozkosznie, mrugając nieprzytomnie oczami. W końcu rozbudził się zupełnie i uśmiechnął, napotykając jego wzrok.
- Idziesz gdzieś?
- T..tak... - powiedział niepewnie i odwrócił się, siadając i nakładając buty. Karin patrzył na niego przez chwilę, a uśmiech gasł wolno na jego twarzy.
- Sheat.... - szepnął w końcu drżącym od lęku i rozpaczliwie smutnym głosem. Mężczyzna zagryzł wargę i odwrócił się powoli do niego. - Ty....
- Czego ty ode mnie wymagasz? - odezwał się nerwowo. - Przychodzisz tu i..... a przecież.... przez cały ten czas..... - urwał i wbił wzrok w ziemię.
- Ty.... nie wierzysz mi? - w głosie chłopaka zadrżała rozpacz.
Wzruszył ramionami i zagryzł wargę; czuł, że i jemu zbiera się na łzy. To uczucie.... posiadanie przy sobie tej najpiękniejszej i najbardziej kochanej z istot... - Chcesz powiedzieć.... - zdławionym głosem szepnął Karin. - Że kochałeś się ze mną, nadal mając mnie za potwora?
- Nie, ja..... - odezwał się z desperacją. - Ja wczoraj.... wczoraj ci wierzyłem....
- Więc czemu dzisiaj nie możesz? - wyszeptał z trudem.
- Bo teraz....
- Przeleciałeś naiwnego dzieciaka i masz gdzieś jego głupią miłość. - powiedział nagle z goryczą. - Ty wcale mnie nie kochasz..... Jak ja mogłem mu uwierzyć, dlaczego ja jestem taki głupi? Ja.... ja myślałem, że ty..... - nie zdołał wytrzymać i rozpłakał się, kuląc na łóżku.
- Kochanie moje... - Sheat przypadł do niego, nie mogąc znieść tego szlochu. Przytulił go mocno, gorączkowo całując po włosach. - Nie płacz, maleństwo moje, nie płacz już, proszę cię.... Wierzę ci, oczywiście, że ci wierzę, ja tylko..... Słoneczko moje, przysięgam, że cię kocham.
- Nie kłam.... - wyszlochał bezradnie.
- Jak ja mógłbym.... nigdy więcej tak nie myśl.... Nie płacz już, nie bój się.... Kruszyno moja..... Wierzę ci, naprawdę.... Dlaczego miałbym ci nie wierzyć, przecież ja nigdy.... nigdy nie widziałem, żebyś robił cokolwiek z tego, co mówił Avae.... Kocham cię.... Słyszysz? Kocham cię.... Kocham.... Kocham....


Nie kłamał. Uwierzył mu.... uwierzył po prostu patrząc w te pełne łez oczy. Właściwie nie były już mu potrzebne te wszystkie wyjaśnienia, jakimi zaczął zasypywać go chłopiec. Teraz.... teraz nie mógł znieść, że tak długo dał się oszukiwać. Że tyle czasu, który mógł spędzić ze swoim ukochanym, stracił przez głupie kłamstwa. Że pozwolił Avae zrzucić własne winy na to niewinne, nieszczęśliwe dziecko, skierować całą nienawiść wszystkich na Karina.
Biedne kochanie, nie chciało go teraz od siebie puścić. Uśmiechnął się lekko. Zadziwiające, jak szybko obmyślił cały plan zatrzymania go przy sobie. W gruncie rzeczy miał rację, ostatecznie był z pałacu i żołnierze nie mogliby przecież kwestionować jego poleceń. Skoro jeden z poddanych był mu do czegoś potrzebny, to mógł z nim robić, co chciał. A jego pracę żołnierze mogą sobie robić sami.
Roześmiał się, przypominając sobie urażoną minę chłopca, gdy dokładnie mu to wyjaśniał i to, jak złościł się, że w ogóle przyszło mu do głowy zostawianie go teraz. Ledwo się zgodził, żeby przyniósł coś na śniadanie dla nich.
A teraz znów zasnął skulony na łóżku. Ciekawe, że w pałacu nie zauważyli jego zniknięcia. Na obiad jednak powinien wrócić.... Żołnierze to żołnierze, ale Broome na pewno ukarałby i jego i Karina, gdyby tylko się dowiedział... O tej porze była już przerwa w pracy... Mógłby do nich dołączyć, a Karin.... Karin powinien wrócić....
Westchnął. Nie miał ochoty się z nim rozstawać, ale... Nie było innego wyjścia. Zresztą, o ile zdążył już trochę poznać usposobienie chłopca, wieczorem znowu tu przybiegnie. Uśmiechnął się i pocałował policzek śpiącego. Wstał i przeszedł do drugiego pokoju, zamykając drzwi; nie chciał go obudzić, a musiał przyszykować swoje narzędzia.
- Sheat! - niemal w tym samym momencie, w którym wszedł do drugiego pokoju, w drzwiach wejściowych stanęła Althi. Była bardzo blada i wyraźnie przerażona; przemknęło mu przez myśl, że dopiero drugi raz widzi ją w takim stanie, ostatnim razem wyglądała tak przed czterema laty. - Jesteś.... - wyszeptała zmartwiałymi wargami, zrobiła kilka kroków w jego stronę, ale nagle opadła bezsilnie na krzesło.
- Co się stało? - kucnął obok niej, ujmując jej zaciśnięte dłonie.
- On się mnie pyta, co się stało.... - uśmiechnęła się ironicznie i przymknęła oczy, odchylając głowę w tył. Odetchnęła głęboko. - Wiesz, co ja myślałam, kiedy nie zjawiłeś się rano? I jeszcze.... Żołnierze poszli po ciebie, ale potem wrócili i nie zawiadomili pana.
Poczuł, że się lekko czerwieni. Najwidoczniej zastali go śpiącego razem z Karinem i doszli do wniosku, że dostał pilniejsze "zatrudnienie".
- Sheat, czy ty mi możesz wyjaśnić..... - urwała, wpatrując się w boczne drzwi, w których stanął niepewnie trochę wystraszony chłopiec.
- W porządku, Karin. - powiedział łagodnie, uśmiechając się uspokajająco. - Chodź...
- Co...ON... tu robi....
Sheat wziął głęboki wdech, zastanawiając się co powinien powiedzieć najpierw.
- Althi, to nie Karin.... to wszystko..... to Avae.... - wykrztusił nagle, za wszelką cenę próbując przede wszystkim odsunąć od niego jej niechęć.
- Skąd wiesz? - spytała spokojnie.
- Wiem. - szepnął. - Uwierz..... Nie cieszysz się? - spytał nagle bez większego sensu, ale ona uśmiechnęła się, dobrze rozumiejąc to pytanie.
- Chodź tu. - powiedziała nagle do Karina, który drgnął przestraszony. - Podejdź.
Posłuchał niepewnie, zatrzymując się w pewnej odległości od niej, ale ona chwyciła tasiemkę jego koszuli, przyciągając go bliżej i zmuszając do pochylenia się, spojrzała mu w oczy.
- Ostatecznie.... dlaczego miałabym nie wierzyć.... - uśmiechnęła się do chłopca. - W końcu jesteś synem Kleis.
- Znałaś moją mamę? - prawie krzyknął Karin, zupełnie zapominając o strachu; w morskich oczach zamigotała radość.
- Trochę.... - pogłaskała go po włosach. - Ja nie jestem stąd, jestem służącą Adelaide i przyjechałam razem z nią. Urodziłam się w Sinaia.
Karin uśmiechnął się lekko. Sinaia. Jego mama mieszkała tam od dwunastego roku życia, odkąd cała jej rodzina wymarła w zarazie. Wychowywała się z Adelaide, córką bejlera Sinaia, dokładnie tak, jak on z Avae, dopóki nie poślubiła jego ojca, tym samym jeszcze bardziej awansując w hierarchii, zaś wściekła Adelaide, która sama chciała tego małżeństwa dla siebie, poślubiła właściciela Helmand, popełniając coś w rodzaju mezaliansu, bo nie był ani specjalnie zamożny ani wpływowy ani wykształcony. Właściwie był jednym z najmizerniejszych obywateli, ale... Właściciele Helmand bardzo podupadli, ale przecież wciąż zachowali prawo do sukcesji po Cascavel, którego nie miały bogatsze odłamy rodów. Gdyby Cascavel straciło dziedzica, Helmand odziedziczyłoby i tytuł i majątek, a Norden, Jadrin, czy Weser mogłyby co najwyżej potulnie liczyć na swoją kolej.
Elgin prowadził bardzo ryzykowny tryb życia, a Kleis.... Kleis była raczej wątłego zdrowia i nikt nie wierzył, że byłaby w stanie urodzić zdrowego, mogącego przeżyć syna. A tym bardziej dwóch. Adelaide miała pełne prawo liczyć, że osiągnie cel. Ale go nie osiągnęła. I chyba właśnie dlatego tak go nie znosiła.
- Po południu.... - Althi odwróciła od niego wzrok i spojrzała na pojaśniałego ze szczęścia mężczyznę. - Nie wracamy do pracy.... Egzekucja. -szepnęła. Uśmiech zgasł na jego twarzy.
- Wszyscy mamy być?
- Tak.
- Dobrze.... Przyjdę. - przełknął ślinę. - Czy możesz....
- Mogę, mogę.... - uśmiechnęła się trochę smutno, unosząc ręce w obronnym geście i wyszła.
- Chyba lepiej.... żebyś wrócił już do pałacu... Co ci jest? - przestraszył się, kiedy spojrzał na twarz Karina.
- Ja też będę musiał tam iść.... - wyszeptał chłopiec. - Nienawidzę tego! - krzyknął nagle, zanosząc się nagłym szlochem. - Na pewno każą mi iść.... Ona.... wie o tym, że ja.... nienawidzi mnie i zawsze mi każe, bo.... bo w ten sposób.... i mnie....
- Nie płacz. - szepnął, tuląc go delikatnie. - Ja tam będę.... Patrz na mnie..... i na nic innego..... I pamiętaj, że bardzo cię kocham.


Siedzieli wszyscy w milczeniu. Decyzja już zapadła.
Zaczyna się.
Gdyby teraz nic nie zrobili wszystko i tak by wybuchło samoczynnie. Tak zdołali uspokoić ludzi przynajmniej na razie. Czekali.
Krew poleje się już niedługo.
Ci, którzy mieli najważniejsze zadania już przyszli, czekano tylko na kilka osób.
Karin spał skulony na jego kolanach, na rzęsach miał jeszcze kilka łez.
Pamiętał; miał tak pocieszać Karina, ale sam zniósł to chyba tylko dlatego, że mógł patrzeć na jego dobrą twarzyczkę pośród tych bestii tam. Chłopiec płakał, od początku płakał, nie wstydził się swoich łez i pogardliwych spojrzeń kolegów. Potem nie wytrzymał i uciekł; na szczęście nie było tam Avae, a nikt poza nim nie zwróciłby uwagi na Karina w tym ogólnym zacietrzewieniu. Znalazł go potem tu, u siebie, leżącego na łóżku i zanoszącego się szlochem. Wziął go na kolana i kołysał łagodnie, dopóki chłopiec nie zasnął. Trzymał go tak do teraz.
Althi zrobiła, jak przewidział i uprzedziła wszystkich o tym, co zaszło, więc nikt nie okazywał zdziwienia, nie reagowano nawet, jeśli nie liczyć ciekawskich spojrzeń, które prześlizgiwały się po pięknej twarzy śpiącego. Ale wszyscy byli zbyt przygnębieni, by zajmować się tym zbytnio; jedynie Inapan kucnęła przy nim na chwilę, uśmiechając się i całując ich obu w policzki. "No co, braciszku? Szczęśliwy?" Powiedziała tylko to, ale jemu jakoś wróciły od tych słów siły. Czuł, że mimo bólu i szoku, jakim napełniło go to, co się stało... widok tej odrażającej kaźni... będzie miał siły, by podołać zadaniu.
- Co on tu robi? - usłyszał nagle chłodny głos.
- Daj spokój, Erdi. Wyjaśniałam ci. - spokojnie odezwała się Althi.
- Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. On nie powinien tu być. - gniewnie odpowiedział mężczyzna.
- Nie wyrzucę go.... - Sheat zawiesił głos, hamując irytację. Erdi miał powody do niepokoju, ale Karin go teraz potrzebował. Nie zamierzał go wyganiać, zwłaszcza, że był pewien, iż może mu ufać.
- Tato. - Safira wstała, z niezadowoleniem patrząc na ojca. - Przestań się złościć. Karin nic złego nie zrobi.
Erdi mruknął coś, siadając w kącie. Kilka osób zaśmiało się cicho.
- Zaraz widać, że u nich w domu rządzą kobiety. - zaśmiał się jeden z mężczyzn.
- Coś ci się nie podoba, Ures? - Altea wzięła się pod boki.
- Aha.... Ciężarna kobieta mieszająca się do męskich spraw. - odpyskował.
- A proszę bardzo! Zapomnijcie o moich ziołach i sami walczcie z całą armią Helmand!
- Moglibyście przestać się kłócić? - zmęczonym głosem odezwał się Rhode. - Sheat, zdecydowałeś już, kogo wyślesz z wiadomością?
- Tak.
- Jak myślisz, ile czasu zajmie, zanim dotrą do najdalszych terenów?
- Jeśli dadzą im zmienników, jak się umówiliśmy, to w najgorszym razie.... dwa tygodnie. Stąd do wszystkich granic jest jednakowo daleko. W każdym razie nikt z nich nikogo nie uprzedzi, nawet jeśli wymknie się żywy z pogromu.
- Nie zakładaj, że wszędzie wygrają....
- Nie zakładam. Ale jeśli zdołaliby zabić wszystkich pierwszej nocy, we śnie....
- A Cascavel? - usłyszał cichy szept i zorientował się, że Karin już nie śpi.
- Zaczyna się. - mruknął ze swojego kąta Erdi.
- Ardee nigdy nie zrobił nikomu nic złego.... - Karin szepnął błagalnie, wpatrując się w jego twarz. Sheat uśmiechnął się łagodnie.
- Napisałbyś list, skarbie?
- Co? - Karin spojrzał na niego zdziwiony.
- Nie zamierzaliśmy nigdy mordować niewinnych ludzi. Napiszesz list i dołączysz go do mojego. Jeśli twój brat zgodzi się zachować neutralność i spełnić podstawowe żądania swoich poddanych, rewolucji w Cascavel nie będzie. Wyślę Tahira i Ronne. Tahir pojedzie z listami do twojego brata, a jeśli on się zgodzi, Ronne nie da wezwania do buntu. Resztę szczegółów ustali się, kiedy będzie po wszystkim.
- Nie tak miało być. - ostro odezwał się Ures. - Zamierzasz spełniać wszystkie zachcianki tego chłopaczka?
- Siedź cicho. - lodowato spojrzała na niego Althi. - To dobry pomysł. Armia Cascavel jest ogromna, a dysponują jeszcze armią granic. Moglibyśmy sobie z nimi nie poradzić. Uważam, że mając po naszej stronie Karina, dużo zyskujemy. Neutralność Cascacel to wielka szansa, a sądzę, że brat zgodzi się na jego prośbę.
Karin uśmiechnął się do niej z wdzięcznością, ale zawahał się nagle....
- Ja.... - zaczerwienił się nagle.
- Mów. - skinęła głową.
- Czy wy naprawdę.... musicie tak wszystkich.... od razu zabijać? - szepnął błagalnie.
- No nie. - poderwał się Erdi. - Nie przesadzasz? A co mamy zrobić? Mówiłem, że...
Althi uciszyła go ruchem ręki.
- Dlaczego? - zwróciła się do Karina. - Mamy powód do zemsty. I musimy walczyć.
- A... gdyby.... tylko wszystkich uśpić..... i uwięzić? A jeśli dojdzie do wojny.... to przecież można brać jeńców.... Ja tylko..... ja tylko nie chcę, żebyście zabijali.... tak bez sądu.... To jakoś tak....
- Pamiętam dość dużo, by już teraz wiedzieć, kto powinien zginąć. - wyszeptała.
- Może ty tak, ale..... Inni? W innych miejscach..... mogą zabijać bez zastanowienia.... A gdyby wydać taki rozkaz..... gdyby wszyscy mieli tak zrobić i .... i wszystkim potem urządzić procesy? Tak byłoby chyba.... sprawiedliwiej. No a poza tym.... za granicą dowiedzieliby się prawdy.... Nikt nie miałby moralnej podstawy do ataku. A król Tonnerre naprawdę tylko czeka na okazję...
Althi uśmiechnęła się nieznacznie.
- Zastanawiałam się kiedyś, dlaczego to Cascavel zawsze obciążają służbą dyplomatyczną....
Karin odwzajemnił uśmiech, czując, że zaczyna przekonywać ją do swoich racji. A skądś wiedział, że jej posłuchają.
- No i.... ja mógłbym wam pomóc..... Mógłbym powiedzieć, że..... nie wiem, kazałem coś zrobić tym waszym posłańcom... to jeszcze wymyśli się co. No ale w każdym razie nie szukaliby ich i nie przesłuchiwali was. - spoważniał nagle. - Ale ja tego nie zrobię, jeśli się nie zgodzicie. Nie chcę przykładać ręki do takiej.... rzezi....
- Sheat?.... - spytała się nagle kobieta, nie odwracając wzroku od twarzy chłopca.
- Ja bym się zgodził.... - powiedział powoli.
- Ja też. - skinęła głową.
Rhode uśmiechnął się pod nosem.
- Czas wojny - decyzje zapadają na górze. - nagle mocno uścisnął dłoń chłopca. - Tymczasowy sojusz z Cascavel uważam za zawarty.


Szedł szybko, bo nie widział go od rana i prawdę mówiąc, już się zdążył stęsknić. Zadziwiające, jak ten chłopiec potrafił od siebie uzależnić. Teraz zawsze, gdy nie miał koło siebie Karina, czuł się pusto i niepewnie.
A to nie było najlepsze uczucie na polu walki, kiedy Karina nigdy przy nim nie było. I kiedy wiedział, że on siedzi gdzieś teraz skulony, boi się, może płacze.
Prawie zawsze, gdy wracał, w oczach chłopca lśniły jeszcze łzy, choć twarz już rozjaśniała się ulgą i radością, gdy wtulał się w niego, szepcząc "Jesteś... jesteś....."
W niemal żadnym regionie poza Helmand nie udało się odnieść pełnego sukcesu. Było wielu zbiegów, wiele wojsk, które w chwili wybuchu przebywały gdzie indziej... Walki się przeciągały.
Marzył o tym, by ta wojna już się skończyła, by on nie musiał się więcej o niego bać. I teraz cieszył się, bo miał dla niego dobrą wiadomość. Teraz był już niemal pewien, że to szybko się skończy.
- Karin? - wszedł do pokoju; chłopiec poderwał się i podbiegł do niego z uśmiechem. Pocałowali się lekko na powitanie. - Mam coś dla ciebie....
- Co? - zarzucił mu ramiona na szyję, uśmiechając się promiennie.
- List....
- List? - oczy chłopca rozszerzyły się w pełnym nadziei oczekiwaniu. - Czy....
- Tak, posłańcy z Cascavel wrócili. Twój brat się zgodził.
Karina aż zaczerwienił się z radości i pocałował go znowu.
- A to list do ciebie. - podał mu z uśmiechem zalakowaną kopertę z wbitą pieczęcią Cascavel.
- I teraz wszystko już będzie dobrze?
- Tak. - skinął głową. - W tej sytuacji myślę, że możemy bez obawy przystąpić do ostatecznego ataku. Łączność udało się nawiązać nadspodziewanie dobrą.... Z zagranicą też nie powinno być problemu, twój brat sam zaproponował, że objedzie wszystkich i przedstawi sprawę w odpowiednim świetle. Zresztą pewnie sam ci o tym pisze.
- Och.... - posmutniał nagle Karin. - To znaczy, że nie przyjedzie?
- Przyjedzie, tylko trochę później. Poza tym.... trochę niezręcznie byłoby dla niego pojawiać się tu w trakcie procesów, nie sądzisz?
- Tak.... - westchnął chłopiec i spojrzał na niego niepewnie. - To.... będzie już niedługo?
- Tak. - skinął głową. - Myślę, że tuż po ostatniej bitwie.
- A..... jeśli przegramy?
- Nie, Karin. Nie przegramy. - potrząsnął głową. - Bez wsparcia Cascavel nie mają szans. Mamy łączność ze wszystkimi z naszych. Uderzymy jednocześnie. Właściwie rozsądniej by zrobili, poddając się....
- Przecież i tak ich zabijecie.... - szepnął cicho.
- Nie wszystkich....
- A co zrobicie.... z tymi, którzy nie zasługują na aż taką karę.... ale jakąś muszą ponieść?
- Tego właśnie nie wiemy. - westchnął i zerknął na niego kątem oka. - Chciano.... kar cielesnych, ale.... Wykona się je i puści ich wolno? To pogorszy sprawę.... A poza tym..... - uśmiechnął się i przymknął oczy. - Odkąd jesteś przy mnie jakoś nie podoba mi się ten pomysł..... Chyba..... nie umiałbym patrzeć w te twoje dobre oczy, gdybym zgodził się..... postępować tak jak oni....
- Jesteś wspaniały, wiesz? - szepnął i wtulił się w niego.
- Nie, kochanie. To ty jesteś wspaniały.
- Przesłodkie, jak ja lubię, kiedy zaczynacie się tak sobą zachwycać.... - usłyszeli trochę kpiący głos Inapan i odsunęli się od siebie. Patrzyła na nich roześmianymi oczami. - No nie wstydźcie się.... Miłość to nic złego.
- Nić źłego! - radośnie potwierdziła Zilla, wyglądając zza jej spódnicy i podbiegła do nich. - Ale wieś, Sieiat? - szarpnęła go za nogawkę i wskazała paluszkiem na Karina. - On i tiak jeśt mój.
- Mogłabyś stąd zabrać swoją córkę-podrywaczkę? - uniósł brwi Sheat. - Próbuje mi uwieść Karina....
- No, i nawet jej się udaje. - roześmiał się chłopak, biorąc dziewczynkę na ręce. - Chcesz się bawić?
- Ciem!
- No to chodź.... - wyszedł z nią do drugiego pokoju, pokazując jeszcze język zachowującemu ostentacyjnie obrażoną minę ukochanemu.
Inapan zachichotała, wieszając się mężczyźnie na szyi.
- No braciszku, wygląda na to, że macie kryzys małżeński.
- Inapan, dostaniesz w skórę. - uśmiechnął się słodko.
- Phi, jeszcze nikomu nie udała się taka sztuka. A poza tym jesteś tylko przyszywanym bratem i w razie czego zawsze cię mogę sobie odszyć. - wykrzywiła się.
- Mnie, odszyć? Czekaj, będziesz jeszcze chciała, żeby cię ktoś na barana nosił.
- Sheat.... - spojrzała na niego z politowaniem. - Jakbyś nie zauważył, to ja już z tego wyrosłam......


Karin westchnął cichutko i podciągnął nogi pod brodę.
Nie wystawił nosa za drzwi, odkąd zaczęli się zjeżdżać pierwsi delegaci.
Bał się.
Po prostu bał się, że będą patrzeć na niego z niechęcią. Był przecież..... jednym z tych, kogo tak nienawidzili.... I bał się..... pogardy. Tego, że.... uznają, że jest z nim, aby się ratować.... Nigdy przedtem nie przyszło mu na myśl, że ten związek w gruncie rzeczy był jego ratunkiem. Zabezpieczał go. Ale kiedy oni zaczęli się zjawiać..... Nagle pomyślał o tym i.... Przecież oni nie wiedzieli od jak dawna, jak prawdziwie go kochał. Mieli pełne prawo uważać go.... za kogoś w rodzaju utrzymanka... a może nawet gorzej.
Wieczorem miały zacząć się procesy..... To wszystko potoczyło się tak szybko.
- Długo tak się tu zamierzasz chować? - poczuł obejmujące go ramiona i lekki pocałunek tuż za uchem.
- Sheat, ja..... ja po prostu nie chcę tam iść....
- Dlaczego? - szepnął.
- Nie wiem........ wstydzę się.
- Głuptasie..... Czego ty masz się wstydzić?
- No wiesz, że.... że pomyślą, że...
- Chcesz, żebym się obraził?
- Dlaczego? - wyszeptał.
- Myślisz, że pozwoliłbym, żeby ktoś chociaż krzywo na ciebie spojrzał? Gdybym tylko usłyszał jedno nieodpowiednie słowo właściciel zostałby natychmiast zmuszony do gruntownego zrewidowania swoich opinii. - powiedział żartobliwym tonem. - Ale nic takiego nie zaszło, kochanie. Nie musisz się martwić. Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo nam pomogłeś.... Nikt nie ośmieliłby się o coś ciebie posądzać. Naprawdę wszyscy są ci bardzo życzliwi. Dlaczego mieliby nie być? Mamy sojusz z Cascavel, na tobie nie ciąży nawet najmniejsza zbrodnia. A poza tym jesteś przecież Uzdrowicielem, a to jest bardzo szanowana funkcja. Każdy już o tobie słyszał i z całą pewnością były to same najlepsze rzeczy. Chodź ze mną..... Pokazałbym ci wszystkich..... Naprawdę nie jesteś ani trochę ciekawy?
- Jestem. - mruknął chłopiec. - Wiedziałem, że w końcu zajdziesz mnie od tej strony.
Roześmiał się i pocałował Karina w policzek.
- Chodź... Nikt do nas nie podejdzie; ustaliliśmy wczoraj, że od teraz aż do końca najważniejszych procesów.... tych o karę śmierci... przedstawicielstwa poszczególnych regionów nie będą ze sobą rozmawiać. Wolałbym uniknąć tych wszystkich umów i sojuszy między dwiema, trzema grupkami; to raczej utrudnia sprawiedliwy proces. No chodź..... obejrzysz sobie wszystko, przecież wiem, że jesteś ciekawski. - pociągnął go za rękę ze śmiechem.
- Niedobry.... - mruknął chłopiec, ale poszedł za nim. Aż przystanął w progu z wrażenia; nigdy nie widział tylu ludzi na raz. Gwar aż bił o uszy, gryząc się trochę, gdy nakładały się na siebie odmienne akcenty. Grupki ludzi skupione były w różnych stronach, widocznie rzeczywiście trzymano się tylko własnych towarzyszy. Speszył się, bo od razu omiotło go kilkaset spojrzeń, więc spuścił wzrok, odruchowo przysuwając się bliżej mężczyzny.
- Czego się boisz, głuptasku? - uśmiechnął się do niego Sheat. - Nikt cię nie zje. Nie dziw się, że będą na ciebie zerkać, ostatecznie pewnie nigdy nie widzieli kogoś tak pięknego...
- Przestałbyś.... - mruknął zarumieniony.
- Dobrze, już dobrze..... - zaśmiał się. - Chodź, pójdziesz ze mną do Althi, a po drodze pokażę ci najbardziej interesujące postacie. Nieposkromiona ciekawość twojej szlachetnej osoby zostanie zaspokojona.
- Drocz się ze mną, drocz.... Ja się z tobą podroczę wieczorem..... - zachichotał chłopiec, szybko ruszając do przodu.
- Paskudny, mały szantażysta.... - westchnął. - No dobrze, popatrz tam, na prawo. Tylko dyskretnie, bo to groźny człowiek. Ten brunet w bordowych ubraniach.
Karin zerknął i niemal potknął się z wrażenia. Pod drzewem stał około czterdziestoletni mężczyzna z gęstą czarną brodą i intensywnie lśniącymi oczami. Od otaczających go mężczyzn był wyższy o dobre trzy głowy; wszyscy byli bardzo zaprzątnięci rozmową.
- To ludzie z Terme.... Słyną ze swojej postury. Ci mężczyźni tam wokół niego są ode mnie sporo wyżsi.... Przy nim wyglądają jak niedorośli chłopcy, a przy większości z nas jak giganci. On jest ich przywódcą, nazywa się Sveg. Po procesie odwiedzimy go w ich obozie, bardzo chciał cię poznać... Nie rób takiej przerażonej miny, ja żartowałem z tą jego potwornością. - roześmiał się. - To prawda, że na polu walki są straszni, ale tobie na pewno żaden z nich nie zrobiłby najmniejszej krzywdy..... - uśmiechnął się. - Nie mam pojęcia czemu, ale wszyscy Termeńczycy mają niezwykłą słabość do delikatnych osób, zwłaszcza z jasnymi włosami. Żebyś ty widział co oni wczoraj tu wyprawiali..... - parsknął śmiechem. - Myślałem, że umrę.... U nas jest dużo jasnowłosych osób, ale..... Rhode zgrzytał zębami; wszyscy zbiorowo zakochali się w jego żonie, córce i wnuczce. Żałuj, że nie widziałeś miny Althi, traktowali ją jak bezbronną, małą dziewczynkę, znosili tony kwiatów i patrzyli w nią z takim rozanielonym zachwytem, że można było skonać. Inapan wszyscy kolejno nosili na rękach, smarkula dławiła się ze śmiechu..... A Zilla.... sam Sveg na jej rozkaz zaczął się z nią bawić.... w łapki...... Kazała im chodzić na czworaka i jeździła im na grzbiecie, ciągnęła za brody, wplatała w nie wstążeczki i kwiatuszki i kazała sobie opowiadać bajki.
- Ty chyba żartujesz..... - odzyskał mowę Karin
- Jak mi nie wierzysz, to zerknij.... Właśnie cię zauważyli...
Karin posłuchał i natychmiast tego pożałował. Mężczyźni wpatrywali się w niego wybitnie maślanym wzrokiem z błogimi uśmiechami na brodatych obliczach. Jeden uniósł dłoń i sennie mu pomachał; Karin postarał się uśmiechnąć i szybko dogonił tłumiącego śmiech mężczyznę.
- Sheat.... Zamorduję cię..... - szepnął.
- Za chwilę, kochanie, przed nami następna osobliwość lokalna. Tam, przy fontannach. To zielone zjawisko.
To było adekwatne określenie. Młody mężczyzna w zielonym płaszczu i fantazyjnym, zielonym kapeluszu z bardzo szerokim, wygiętym rondem z melancholijną miną opierał się o fontannę, rozmarzonym wzrokiem śledząc rozpryskujące się krople. Długie włosy o kolorze polnych jaskrów w pojedynczych, grubych lokach miękką burzą sięgały mu za ramiona
- A to Piękny Tulle. - kpiąco zmrużył powieki. - Właściwie wódz Yan.
- Właściwie?
- Ja osobiście tak bym go nie określił, ale skoro Yanańczycy się upierają..... Osobiście sądzę, że oni po prostu wszyscy się w nim kochają i dlatego trzymają go na stanowisku.
- Czemu jesteś taki złośliwy?
- Ja? - udał zaskoczenie. - Wydaaje ci się.....
- Przestań. - roześmiał się.
- Ołn jełst stłąsznieł egsątołwałnył ił tąkił bąłdzoł przęsłądzołnył ił miłlułtkił..... I dobija mnie ta jego yanańska wymowa..... Oni wszyscy tak mówią, ale on najwięcej gada..... No chyba, że akurat sobie marzy...... Podobno w czasie wojny w bardzo interesujący sposób nagradzał co lepszych żołnierzy....
- To znaczy w jaki? - spytał Karin i nagle się zaczerwienił.
- Otóż to. - uśmiechnął się. - Trafiłeś w dziesiątkę, kochanie. Nic dziwnego, że tak go uwielbiają.... Każdy by chciał mieć takiego przystępnego i uczynnego wodza. Co tak na mnie patrzysz?
- Nic.... zastanawiam się, co bym ci zrobił, gdybyś też był taki... "uczynny".
- Moje kochanie..... - roześmiał się i pocałował nagle.
- Och, ty.... - wyrwał mu się Karin i mocno czerwony szybko ruszył przed siebie. - Nie lubię tak....
- Jak?
- Przy ludziach....
- Ahaa...
- Och... - zirytował się chłopak. - Jak się na ciebie obrażę, to zobaczymy, kto tu rządzi.
- Oczywiście, że ty; ja tego nigdy nie kwestionowałem. - uśmiechnął się i zatrzymał go, chwytając za ramiona. - Patrz na prawo. Ta blada brunetka w czerni. To jest Ade z Tevere.
- Kobieta jest wodzem? - zamrugał oczami Karin. - Tak... oficjalnie? I wszyscy się zgodzili, żeby...
- Właściwie to ona jest wdową po wodzu. Wiesz przecież, że tam u nich nie udało się uniknąć walk. Zginął pierwszego dnia wojny. Z ręki bejlera.... A Ade zabiła jego. Nie było czasu, więc po prostu zastąpiła męża i tak już jakoś zostało. Na razie nikt się jeszcze nie sprzeciwiał, może dlatego, że ona praktycznie się nie odzywa i nie rzuca się w oczy. Zresztą Tevere stanęłoby za nią murem, a teraz nie ma czasu na tego typu utarczki. Czekaj, popatrz tam.... To dopiero ciekawa postać.....
Karin spojrzał we wskazanym kierunku. W pewnym oddaleniu od innych samotnie siedział na głazie raczej młody mężczyzna, mierzący wszystko trochę wzgardliwym i kpiącym spojrzeniem. Miał krótkie, czarne włosy, niesfornie spadające na twarz w kilku miejscach i byłby z pewnością bardzo piękny, gdyby nie wyjątkowo nieprzyjemnie wyglądająca blizna ciągnąca się ukosem przez całą twarz, która sprawiała, że trudno było na niego spojrzeć bez wzdrygnięcia się.
- Czemu.... czemu on nie poprosił nikogo, żeby to wyleczył? - wyszeptał Karin. - Przecież widzę, że można.... To stara rana, zajęłoby to tylko krótki moment....
- On chyba chce to nosić.... Nawet ty dostrzegłeś od razu tę bliznę i na niej skupiłeś uwagę....
- Co?
- To przywódca z Norden. Saray. Jest bardzo zarozumiały i pyskaty, więc ciężko się z nim rozmawia, ale trzeba mu przyznać, że jest dobry w swojej roli...... Czasem aż mi wstyd, kiedy nie mam cierpliwości do tych jego odzywek.... - powiedział nagle cicho. Karin spojrzał na niego pytająco. - On... miał bardzo ciężkie życie. Oglądał egzekucje ojca, matki, braci, sióstr, synka, żony.... Od kiedy był małym chłopcem, aż do teraz, prawie co roku kogoś w ten sposób tracił. Już nikt mu nie został. Dziwię się, że nie zwariował. Więc naprawdę można by mu wybaczyć ten trudny charakter.... - uśmiechnął się blado. - Ale nic nie poradzę na to, że czasem puszczają mi nerwy. Jest tak konfliktowy, że wszystkim puszczają. Ale.... Ja tego nie dostrzegłem, nikt tego nie dostrzegł.... Tylko Safira, dopiero ona zwróciła mi na to uwagę.... Spójrz na jego usta.
Karin zamrugał oczami, ale spojrzał posłusznie i aż drgnął. Usta mężczyzny wydawały się drżeć w wyrazie płaczu.
- Co mu jest? - szepnął.
- On tak wygląda zawsze.... Ale nikt tego nie widzi, bo wszyscy patrzą tylko na bliznę i jak najszybciej odwracają wzrok.
- Sheat.... to....
- Naprawdę mi zawsze później wstyd, kiedy nie mogę się powstrzymać od wybuchu. Ale on to robi specjalnie. Prowokuje. Wymusza atak. Jakby za wszelką cenę chciał zmusić cały świat do walki. - westchnął i ruszył wolno do przodu. - Chodźmy, Althi pewnie już się niecierpliwi.
Karin dołączył do niego, ale po chwili jego uwagę przyciągnął bardzo młody mężczyzna o bujnych, kasztanowych włosach i niesamowicie zielonych oczach. Miał na sobie szeroki, popielaty pas ukośnie przecinający pierś zamiast zwykłej koszuli, brązowy sięgający połowy ud płaszcz, a raczej coś w rodzaju narzuty jednym końcem swobodnie przerzuconej na plecy i czarne spodnie, które od kolan w dół porozcinane były na pasy. Ten strój trochę przypominał wellandzki, więc najpewniej pochodził z Argento, bo jako jedyne leżało za pasmem górskim, niczym nie oddzielane od Wellandu i podobno tamtejsi mieszkańcy bardziej przypominali Wellandczyków niż własnych rodaków. Było najlepiej rozwiniętym regionem kraju, jego mieszkańcy byli najlepiej wykształceni i to zarówno kobiety jak i mężczyźni, co gdzie indziej było raczej rzadkością, jeśli nie liczyć córek bejlerów i niektórych "panien do towarzystwa". Mimo to, a może właśnie dlatego, pamiętał, że mówiono o nich raczej z rezerwą, jeśli nie z niechęcią. Mieli inną mentalność, inny sposób życia, inną kulturę, nawet inny strój. Mówiono, że właściwie od Wellandu różni ich jedynie język. O tamtejszych panach, Eau Claire, opowiadano niestworzone historie, mówiono o ich skrajnym rozpasaniu i licznych zboczeniach, podobno bejler Valdez Eau Claire skosztował każdej perwersji z nekrofilią włącznie. Ale to pewnie były tylko plotki wynikające z zawiści i obrazy z powodu niezachowywania tradycji kraju.
Mężczyzna dostrzegł jego spojrzenie i posłał mu trochę dziwny uśmieszek. Odwrócił się i podszedł w stronę grupki równie odmiennie, choć inaczej od niego ubranych ludzi.
- A to kto? - szepnął cicho. Sheat podążył za jego spojrzeniem.
- To Nissyen. Przywódca z Argento. Podobno... - zmarszczył brwi. - Nie jest całkiem... normalny...
- Jak to? - oczy chłopaka rozszerzyły się w zdziwieniu.
- Właściwie mówią, że to szaleniec. Nie wiem, ile w tym prawdy... W każdym razie to na pewno dość niebezpieczny człowiek. Ale bardzo się z nim liczą... Podobno jest świetny.... No i ma ogromne wymagania.....
- Wymagania?
- Dotyczące porządku po rewolucji. Żąda kontroli i własności niemal całego majątku Eau Claire, poza tym co wydzieli się wszystkim..... No, właściwie to nie on tego żąda, ale jego ludzie. On sam prawie w ogóle się nie odzywa.... Tylko patrzy. Dziwnie się przy nim czuję.... A to w zasadzie jeszcze szczeniak. Nie wiem, czemu on dostał to przywództwo, wtedy jeszcze nawet nie był pełnoletni. Podobno.... nie był poddanym.
- Co? Jak to możliwe? - zamrugał oczami Karin.
- Słyszałem.... że żył w lesie... w górach.... Podobno urodził się jako nieprzynależny..... Właściwie to ja nie wiem co to znaczy, nigdy o tym nie słyszałem. Ale w Argento jest wiele rzeczy, o których nie słyszałem. - roześmiał się. - W każdym razie..... Podobno był jednak później poddanym w pałacu, ale.... Ale odszedł chyba z siedem czy osiem lat temu, nie jestem pewien, czy dobrze pamiętam....
- Tak... po prostu?
- Tak.... A Eau Claire kazał zostawić go w spokoju........- umilkł zamyślony. - Oni nie posłuchali, wiesz? - spojrzał na niego.
- Czego?
- Zakazu zabijania. Zabito bejlera. Podobno.... to Nissyen to zrobił... Jego syn, Tero Eau Claire był z armią gdzie indziej, ale pokonali ich błyskawicznie. Syn bejlera ponoć zginął na polu walki, ale.... nie jestem pewien czy mogę temu wierzyć.....
- Ale.....
- Właściwie to Nissyen odezwał się do mnie tylko jeden raz. Zapytałem go, dlaczego złamali polecenie. Popatrzył na mnie bez wyrazu i spokojnie powiedział: Zakazaliście zabijać ludzi. A to był zwykły, spasiony knur.
- To chyba..... naprawdę wariat..... - wyjąkał Karin.
- Właśnie, Karin. - westchnął. - Ale jego ludzie upierają się, że tylko jeśli on tam będzie rządzić, będą mogli być spokojni. Ciężka sprawa. O, a ta drobna, niska szatynka, która z nim teraz rozmawia to Avesta. Ona ma chyba u nich najwięcej do powiedzenia zaraz po nim. Pochodzi z rodziny, która pierwsza wybrała się za granicę; to jej przodkowie sprowadzili z Wellandu większość innowacji. Żelazo, papier, kalendarz, beton, zegar, większość instrumentów muzycznych, ruchome czcionki.... jej dziadek sprowadził szkło.... Ale i tak poza Argento połowy z tych rzeczy nikt tu nie umie wytwarzać naprawdę dobrze.... Zresztą komu ja to mówię.... - uśmiechnął się. - Pewnie wiesz na ten temat więcej ode mnie.
- Prawdę mówiąc, to historia jest moją słabą stroną, więc możesz mówić. - roześmiał się Karin. - Za dużo kłopotów miałem przy opanowywaniu rodowodów, żeby zwracać uwagę na resztę. - westchnął. - A teraz to i tak się na nic nie przyda....
- No cóż, w takim razie przerzuć się na dzieje najnowsze. - z uśmiechem zmierzwił mu włosy. - Wiesz.....To właśnie Avesta zrobiła te wszystkie wynalazki, które pomogły nam w wojnie. Można by powiedzieć, że to geniusz w spódnicy, ale zawsze nosi spodnie..... Jest gorsza od Inapan; ona przynajmniej w czasie Zgromadzenia zgodziła się ani razu nie założyć spodni. - westchnął. - Niektórych strasznie to oburza..... O właśnie.... - niepostrzeżenie wskazał głową grupkę mężczyzn, stojących nieopodal i z niechęcią spoglądających na delegatów Argento. - Kangańczycy. Drugi biegun dla Argento. Geograficznie, obyczajowo i kulturowo. I sam przywódca Kangan - Cetygrih. Będę szczery. Sveg i Tulle mnie śmieszą, Saray wyprowadza z równowagi, Nissyen niepokoi, ale jego nie lubię. Prawdę mówiąc..... moim zdaniem Cetygrih niczym nie różni się od tych, których chce posłać na pal.
- Na.... pal? - wyjąkał Karin.
- Tak. Żąda między innymi tego. Oprócz tego ma jeszcze takie fantazje jak rozrywanie końmi, wieszanie głową w dół, ćwiartowanie czy kamienowanie. Razem, osobno, w przeróżnych kombinacjach. A najgorsze jest to, że pewnie trzeba będzie mu ustąpić.
- Jak to?
- Są silni.... Jestem pewien, że kilka osób zostanie skazanych na coś takiego.... I najpewniej padnie na Helmand.
- Dlaczego? - spojrzał zdziwiony.
- Cóż..... to my zdecydowaliśmy o tym "niezabijaniu". Przypuszczam, że Kangańczycy podejrzewają nas o jakieś "konszachty" z Broome, jeśli nie z kimś więcej. No i poza tym..... mają argument.... Widzisz..... nigdzie nie robiono.... aż takich rzeczy jak tu..... więc skoro inni idą na śmierć to śmierć dla "bestii Helmand" wydaje się złagodzeniem kary. Dobrze się czujesz? - spojrzał na niego zaniepokojony.
- Tak..... tylko.... Wiem, że zasługują na karę, ale.... taka śmierć..... to jednak dziwne.... i trochę straszne, kiedy się pomyśli, że coś takiego czeka kogoś, kogo dobrze znam.... Ale.... - popatrzył na niego z nagłym lękiem w oczach. - Ja tam nie będę musiał iść, prawda?
- Oczywiście, nie martw się. - przytulił go lekko. - Na żadnej z egzekucji nie będzie nakazu obecności. Na to na pewno się nie zgodzę. W ogóle chciałem, żeby egzekucje odbywały się w więzieniu, ale tego raczej nie zdołam przeforsować.... Nie podoba mi się to wszystko, jakoś inaczej to sobie wyobrażałem. - westchnął. Karin przytulił się do niego mocniej i jeszcze raz zerknął w stronę Kangańczyków. Cetygrih rzeczywiście wyglądał nieprzyjemnie, miał odpychającą twarz i nieforemne ciało, ubrany był, tak jak i jego towarzysze, w dość zgrzebne ubrania, po części z twardego płótna, po części ze zwierzęcych skór. Jego spojrzenie miało coś ze zwyrodnienia skrajnego sadysty, przypominało..... przypominało Adelaide wpatrzoną w czyjąś kaźń.
- Chodźmy stąd.... - szepnął Karin. - Chyba właśnie raz na zawsze przestałem być czegokolwiek ciekawy.


Tamtej nocy, gdy to sam Sheat przyszedł do jego pokoju, pewien był, że to po to, by własnoręcznie go zabić.
Czekał na tę śmierć już dłuższą chwilę, od czasu gdy usłyszał pierwsze krzyki. Sam nie miał pojęcia, skąd tak od razu domyślił się, co się dzieje. Jego umysł stwierdził to mimowolnie, trochę otępiale, bez poruszenia. Leżał na łóżku, nie mając ochoty się choćby ruszyć. Krzyki były tylko w pałacu, nie było odgłosów walki... w pierwszej chwili pomyślał, że żołnierze sprzymierzyli się z poddanymi, ale.... oni? Te tępe i bezmyślne maszyny do zabijania? Ilu z nich było zdolnych do samodzielnego myślenia, do choćby myśli o czymś takim jak bunt? Dwóch, trzech? Metody musztry ojca skutecznie wypleniały z nich jakiekolwiek ludzkie uczucia już, kiedy byli dziećmi, jedyne, co umieli, to wykonywać polecenia i popisywać się okrucieństwem. Więc co, zabito wszystkich? Jak?
Nie było czasu nad tym myśleć, drzwi otworzyły się i stanął w nich on. Patrzyli na siebie przez chwilę.
- Na co czekasz.... - szepnął w końcu matowym, obojętnym głosem; nie było to nawet pytanie. Patrzył na niego, gdy podchodził; nie zdziwił się jakoś, kiedy on chwycił go niezbyt mocno, ale stanowczo za ramię i podniósł z łóżka, choć nie tego przecież oczekiwał.
Prowadził go milcząco przed sobą, aż znaleźli się w murach więzienia, mijali innych, którzy mierzyli go zimnym spojrzeniem. Zamknął go w odległej, osobnej celi, klucz zabierając ze sobą.
I dopiero wtedy zrozumiał, że on przyszedł po niego osobiście, bo kto inny by nie wytrzymał i go zabił.
Teraz jego nienawidzili bardziej niż kogokolwiek z nich, pewnie dlatego, że tak długo dali się oszukiwać. I chyba obwiniali go nie tylko o to, co rzeczywiście zrobił, ale o w ogóle wszystkie zbrodnie, które przypisywał Karinowi.
Raczej tak, to wystarczyło, by znalazł się teraz tutaj, między tymi, których skażą na śmierć. Proces się jeszcze nie odbył, ale nie trzeba się nawet nazywać Cern Cascavel, by zdołać przeczuć widmo śmierci wiszące nad tymi głowami. Znał ich przecież wszystkich aż za dobrze, byli to najdziksi, najbardziej zwyrodniali z obywateli. To, że wszyscy zostaną skazani na śmierć, było więcej niż pewne. Byli winni i obrona nie miała sensu, nikt nie uwierzy w zaprzeczanie rzeczom, które widziały setki osób. A sam, czy sam mógł się bronić? Nie uwierzyliby mu... w nic.... Ale to, co mówili... Nikt przecież nie miał żadnego świadka na to, o co go oskarżali, wyjąwszy to, że był obecny przy każdej egzekucji. Ale Karin też był, a przecież nikt nie mógł go obwiniać o to, że musiał brać bierny udział w tym, co organizowali inni. Nie było w jego mocy bronić nikogo, nie miał żadnej władzy. Czy nie mógłby tego samego powiedzieć o sobie? Tylko.... że po tym, jak słuchał podobnych zaprzeczeń z ust tylu poprzedników, którzy stali tam, przed tym sądem.... Byli żałośni, byli śmieszni, wszyscy patrzyli na nich z pogardą, gdy z uporem zaprzeczali faktom, zawzięcie walcząc o życie, które tak naprawdę stracili już w chwili, gdy wybuchła rewolucja.
Ale na ich zbrodnie, wydawane rozkazy, czyny - oni mieli świadków. A na jego nie mieli żadnego. Nawet ten żołnierz, który zawsze odbierał od niego polecenia, był martwy. Zginął już pierwszego dnia po wybuchu. A zatem nie mieli dowodów. Żadnych dowodów, poza tym, że fałszywie oskarżał Karina. Nie mogli przecież twierdzić, że to od razu świadczy o tym, że sam te wszystkie rzeczy zrobił. Zabawne, chyba by pękli, gdyby się zorientowali, że niczego mu nie mogą udowodnić. Tylko czy oni potrzebowali mu cokolwiek udowadniać? Zwyciężyli, mogli go zabić i bez tej całej farsy.
Z drugiej strony.... Sheat przewodniczył sądowi. Znał go, on nie lubił okrucieństwa; miał wrażenie, że już sama kara śmierci to z jego strony pewne ustępstwo na rzecz tych bardziej żądnych krwi. Ostatecznie procesy kilku osób już przesunął jako nie kwalifikujące się do kary śmierci, choć przecież, skoro tu stali, zdawało się, że wyrok już zapadł.
Spojrzał na niego; miał poszarzałą ze zmęczenia twarz. Może to i racja, i to tacy słabi, nie lubiący karać ludzie powinni mieć władzę, a nie te wszechmocne demony, które dotąd znał. Rządy słabych?... Zabawnie to brzmi.
- Helmand. - powiedział on cicho, przymykając oczy.
Zrobił krok do przodu, ale żołnierz, który przy nim stał, przytrzymał go za bark i pokręcił głową. Więc oni pierwsi.... Nie widział ich, ale wkrótce usłyszał ich głosy....
Upadłe demony, słabe, żałosne, bo teraz słabsze od tych słabych, którymi gardzili. Tchórze. Mogliby stać, patrzeć na nich z pogardą, być złem doskonałym, obojętnym na swój los. Ale oni mieli siłę tylko po jednej stronie barykady. Po drugiej byli niczym.
Mówili gorączkowo, jedno przez drugie. Okazali się o wiele lepszym małżeństwem niż myślał. Wcale nie zrzucali winy na siebie nawzajem.
Zrzucali ją na niego.
Powoli czuł, jak zbiera mu się na mdłości. To było obrzydliwe. Płaszczyli się i krygowali, za wszelką cenę starając się ich przekonać. Z ich słów, z dat, które podawali, wynikało jasno, że wymyślał, planował i doprowadzał do realizacji wszystkie zbrodnie, jakie zdarzyły się w Helmand mniej więcej od czasu, kiedy nauczył się jako tako mówić.
A najśmieszniejsze było to, że oni im najwyraźniej wierzyli.
Obrzydliwe, nędzne robaki. Co im to da? Odsuną od nich śmierć? Może tak.... Nie zawsze było tak jak teraz, jakość i ilość zbrodni narastała z czasem. To, co zdarzyło się przedtem, mogło istotnie nie starczyć na karę śmierci.
No tak, na nich też nie mają świadków. Może na kilka drobnych zdarzeń. Wszystkie najbardziej interesujące rzeczy wymyślano w pałacu, z dala od nich. Nie, to aż niemożliwe, ale to była prawda. Nie żył nikt z tych, którzy słyszeli choć jeden bezpośredni rozkaz. A więc ich słowo przeciwko jego.
Naprawdę zaczynał żałować, że tyle się w życiu nakłamał.
W końcu Sheat skinął głową żołnierzowi, a on pchnął go lekko do przodu. Zerknął na nich z jakąś chorobliwą ciekawością.
Byli bardziej tanio żałośni, niż spodziewał się ujrzeć. Widząc go, aż poszarzeli ze strachu. Nie ze wstydu, nie z poniżenia, nie z tego, że patrzą na syna, na którego chcą zrzucić własną śmierć. Ze zwykłego, zwierzęcego strachu.
- Avae..... - odezwał się Sheat, starając się nie podążać za wzrokiem chłopaka i urwał nagle, jakby nie umiał znaleźć słów.
- Potwierdzasz to, co oni mówią? - rozległ się obcy głos. - Mów, co chcesz, masz prawo się bronić..... Słyszałeś, co mówili....
Broome poruszył się niespokojnie.
- To kłamliwy gówniarz, nie ma sensu go pytać. W życiu nie powiedział słowa prawdy, to wyrodne dziecko, on..... - plątał się nerwowo. Avae uśmiechnął się lekko, ojciec pocił się jak mysz. Nigdy dotąd nie widział go w takim żałosnym stanie i prawdę mówiąc przynosiło to sporą ulgę po tym tłamszonym lęku, jaki tak długo wobec niego czuł.... Odwrócił wzrok, nie patrząc więcej na niego.
- Tak. To prawda.
- Co: prawda? - dziwnie ostro odezwał się Sheat.
- To wszystko, co mówili. - uśmiechnął się.
Sheat oparł się plecami o fotel i przymknął oczy.
- To twoja ostateczna odpowiedź?
- A niby dlaczego miałaby być inna?
Mężczyzna zagryzł wargę i patrzył na niego, wyraźnie tłumiąc złość. No tak, para odwiecznych wrogów wymykała się właśnie karze. Widocznie jednak nie wystarczało mu dla nich to, co mogło ich czekać za czyny, których nie mogli na nikogo zrzucić.
- Dobrze, możecie odejść... - powiedział chłodno. - Będziecie sądzeni wraz z oskarżonymi o... mniej poważne zbrodnie.
Wycofali się najszybciej, jak im pozwolono, z żenującą radością na twarzach.
Avae uśmiechnął się kpiąco.
- Chcesz coś dodać? - Sheat spojrzał na niego gniewnie.
- Nie... Ciebie nie bawi.... ta ich ulga?
- Czy oskarżony nie za dużo sobie pozwala? - odezwał się ktoś z irytacją.
- Nie, oskarżony sobie raczej za mało pozwala. - roześmiał się. - Jak skończyliście swój teatrzyk, to ja wam zadam jedno pytanie. Co wy właściwie zamierzacie zrobić? Powywieszacie nas ku chwale rewolucji? - spytał drwiącym tonem.
- Powiem ci, nędzniku. - mężczyzna o dzikim wyrazie twarzy poderwał się nagle, patrząc na niego z nienawiścią. - Zgniecie w takich męczarniach, jak ginęliśmy my, będziecie konać długo i boleśnie, tak długo, byście czuli tę śmierć każdym włóknem ciała i tęsknili w końcu do niej...
- Więc niczym się od nas nie różnicie.... - zimno przerwał mu Avae, mierząc go pogardliwym spojrzeniem.
- Siadaj, Cetygrih. - cicho odezwał się Sheat. - Nie zapominaj, że wyrok w niczyjej sprawie nie został jeszcze wydany, nie przystano też do tej pory na twoje wyobrażenie wymiaru kary. A ty.... - spojrzał na Avae. - Pamiętaj, w jakim tu jesteś charakterze.
- Czego mam się bać? Możesz mi powiedzieć JAK ja mogę pogorszyć swoją sytuację?
- Ennis, odprowadź go. - spokojnie uciął mężczyzna. Wstał, nie ogłaszając nawet zakończenia procesu, wszyscy sędziowie poszli za nim. Obrady trwały nadspodziewanie długo wobec niepodważalności dowodów winy, ale w końcu wrócili. Część twarzy wyrażała triumf, część aż nazbyt jawne niezadowolenie. Nie było jedności zdań, pewnie dlatego tak się to przedłużało.
Teraz w zasadzie niewiele go to obchodziło, obserwował ich z zerowym zaangażowaniem. Sheat wrócił na końcu.
Spojrzał na jego twarz uderzony jej wyrazem. Świetnie znał tę minę. Był aż blady z tłumionej wściekłości, sztywno ujął kartę, patrząc na nią jak na węża i zaczął odczytywać wyrok zaskakująco spokojnym, wyważonym głosem.
- Wszyscy prócz tych, których procesy przesunięto z uwagi na odsunięcie zarzutów kwalifikujących do kary śmierci, zostali uznani za winnych i skazani na śmierć przez powieszenie. Za wyjątkiem. Nago Ha Nikra z Robore - śmierć przez ukamienowanie, Saad Tuz Traverse z Szaghir - śmierć przez ukamienowanie, Rize Lin Tevere z Tevere - śmierć przez rozerwanie końmi, Kase Lin Tevere z Tevere - śmierć przez powieszenie głową w dół, Avae Cern Cascavel z Helmand - podwójny wyrok śmierci, ukamienowanie i powieszenie głową w dół. Wszystkie egzekucje zostaną wykonane jutro.


Sheat leżał na łóżku, przyglądając się spod oka siedzącemu tyłem do niego chłopcu.
- Co robisz? - spytał cicho.
- Piszę list. - rzucił krótko. Mężczyzna westchnął i przycisnął dłonie do twarzy.
- Karin.... to co.... mówiłeś wczoraj....
Krzesło szurnęło i chłopak siadł na łóżku, odciągając jego ręce i całując go delikatnie w usta.
- Nie przejmuj się tym..... Nie miałem racji.
- Cały problem polega na tym, że miałeś.... - uśmiechnął się smutno.
- Nieprawda... Przecież ja wiem, że ty tego nie chciałeś.... Że zrobiłeś wszystko, żeby uniknąć tego barbarzyństwa.
- Mam na myśli.... to co mówiłeś potem...... - szepnął. - Niedobrze jest zaczynać od krwi. Tylko Karin..... Co innego można zrobić?
- Nie wiem. - powiedział cicho. - Mówiłem tylko, że wolałbym, żebyście to rozwiązali w inny sposób..... Jest tyle spraw.... Takich ważnych, takich dobrych.... Dlaczego muszą je poprzedzać takie rzeczy? Ja nie chciałbym, żeby kogokolwiek karano śmiercią za winy wobec mnie. Ale ja..... ja nie mam prawa o tym mówić. To wasza sprawa, jak ukarzecie winnych. Powiedziałem tylko, co czuję.... I.... i bardzo żałuję, że zrobiłem to w taki sposób...
- Wiesz Karin.... zanim wczoraj urządziłeś mi tę awanturę.... - poczochrał z uśmiechem jego włosy. - No, nie fukaj się tak.... Zanim wyraziłeś swoją opinię. Bardzo subtelnie, oczywiście.
- Och, przestań. - mruknął, wtulając twarz w jego ramię.
- Zanim mi powiedziałeś to wszystko, uważałem, że kara śmierci to jedyne możliwe wyjście, nie sprzeciwiałem się jej i głosowałem za nią.... Sprzeciwiałem się tylko żądaniom Cetygriha, zresztą nie tylko ja.... nie mieliśmy większości, ale.... bardzo dużo osób prawie przekonałem... tylko...... - zawahał się.
- Co tylko?
- Jedną z tych osób.... tych, dla których Cetygrih domagał się takiej kary.... był Avae....
- No i? - nie zrozumiał Karin.
- I w pewnym momencie.... Cetygrih zapytał, czy to prawda, że Avae Cern Cascavel był moim kochankiem.
Karin zesztywniał i odsunął się odrobinę.
- Karin.... jak ja im miałem to wszystko wytłumaczyć? - westchnął i odwrócił się do niego, zaglądając mu w oczy i pieszczotliwie wsuwając dłoń w jasne włosy. - Chodzi o to... że tym jednym głupim pytaniem podważył całą moją wiarygodność. I oni wszyscy powoli wracali do swojego stanowiska. Nikt nie zdołał ich przekonać. Rezultat znasz. Przeszły wnioski Cetygriha. Zrozum.... gdybym teraz zaczął się domagać aż takiej rzeczy jak całkowita rezygnacja z kar śmierci to....
- Rozumiem.
- Nie, nie rozumiesz. Ja nie mogę tego zrobić, bo oni i tak wszystko zinterpretują jak im wygodnie. - przerwał, wahając się przez chwilę. - Ale ty możesz...
- Ja? - zdziwił się chłopak.
- Dziś, zanim odbędą się egzekucje, jest pierwsza rada dotycząca nowego porządku. Mógłbyś tam pójść i przedstawić swoje stanowisko.
- Jako kto? - wzruszył ramionami Karin.
- Jako delegat Cascavel oczywiście. W końcu mamy z wami sojusz, prawda? Możesz pójść i spróbować przekonać ich do swoich racji. Tylko że ja cię nie poprę. - uśmiechnął się smutno. - W każdym razie dopóki nie zrobią tego inni. Gdybym zrobił to pierwszy, sprawa od razu byłaby przegrana.
- A czy ktokolwiek poza tobą mógłby mnie poprzeć? - westchnął chłopiec.
- Tak.... myślę, że tak.... - powiedział powoli, marszcząc lekko brwi. - Myślę też.... że przed zwołaniem rady mógłbym postawić wniosek, żeby nie ograniczać jej tylko do przywódców, ale każdemu z nich dodać dziesięciu ludzi. Tylko Kangańczycy są odlani z jednego modelu, inni mogliby być zdolni do nie zgadzania się z przywódcą.... W każdym razie to jakoś zwiększałoby szanse.... I... bardzo przydałyby mi się Inapan i Safira, tylko że one są niepełnoletnie.... i są kobietami... Ale kto u diabła powiedział, że wszystko musi być u nas jak u obywateli? Chciałbym obniżyć próg pełnoletności do osiemnastu lat i dopuścić kobiety do głosowania w radzie.... Kangan będzie bardzo na nie, ale inni mogliby się zgodzić. Ostatecznie dla Ade już zrobiliśmy wyjątek. A młodsi i kobiety naprawdę się w tym przydadzą.... - uśmiechnął się do Karina. - U nas jest odwrotnie niż u obywateli, dzieci i kobiety wykazują dużo mniejszą żądzę krwi... Kanganianki głosowałyby tak, jak kazaliby im mężczyźni, ale oni i tak nie mają tu ze sobą żadnych kobiet, zakładając, że w ogóle pozwoliliby im przyjść na radę. Jeśli będziemy mieć za sobą dziewczyny, Yan i Terme też są nasze. - mrugnął. - Ale wszystko zależy od ciebie. To nie będzie łatwa sprawa.... Możliwe, że jednak nikt nie odważy się ciebie poprzeć, powinieneś o tym wiedzieć.
- Jasne.... - mruknął chłopiec. - Tak jakbym ja był teraz w stanie nie spróbować.


Karin westchnął cicho i spojrzał z niepokojem na drzwi. Do tej pory nie wiedział, czy mu się udało. A nawet jeśli.... To czy naprawdę będzie mieć odwagę stanąć tam wobec nich wszystkich i powiedzieć.... Ale czy miał w ogóle prawo, żeby tego nie robić? Urodził się po to, żeby ratować ludzkie życie. Jakie znaczenie miało to, że ci, o których szedł walczyć, według ludzkiego rozumu na nie nie zasługiwali? Skoro miał szansę, by kogoś ratować, musiał to zrobić, nieważne jak będzie ciężko.... W końcu los tak wiele mu dał, mógł w końcu być ze swoim ukochanym, nie musząc wpadać w konflikt z bratem, miał szansę patrzeć, jak powstaje nowy świat, tak inny od tego znienawidzonego.... Inny, o ile obroni to, w co wierzył... A nawet jeśli choć spróbuje to obronić.
- Chodź. - nie zauważył nawet, kiedy przyszedł Sheat. Patrzył na niego z troską. - Na pewno chcesz?
- No coś ty.... - uśmiechnął się nikło. - Nie ucieknę teraz.... Załatwiłeś wszystko, jak chciałeś?
- Tak, a nawet więcej.
- Więcej?
- Owszem. - uśmiechnął się. - Ty też będziesz mieć prawo głosu.
- Ja? - zdziwił się.
- No skoro jesteś delegatem sojusznika, POWINIENEŚ je mieć. Ten oto wniosek w o wiele bardziej grzmiącym wykonaniu, poparty groźnym spojrzeniem zgłosił sam wódz Sveg. - powiedział rozbawiony.
- Nie śmiej się ze mnie.... - mruknął zarumieniony chłopak.
- Nie śmieję się, kochanie. - pocałował go we włosy i objął ramieniem. - Chodź, wszyscy czekają.
Pchnął lekko drzwi i weszli do środka; Karin stłumił westchnienie, gdy, tak jak przewidział, z miejsca wbiły się w niego wszystkie spojrzenia. Większość z nich była raczej przyjazna, ale jak zwykle najbardziej dotarły do niego te zdecydowanie wrogie, sprawiające, że wszystko w nim chciało zerwać się i uciec.
- To wielki zaszczyt dla mnie poznać ciebie. - usłyszał nagle przed sobą. Musiał wysoko zadrzeć głowę do góry, by dostrzec twarz mówiącego do niego mężczyzny. Sveg uśmiechnął się naprawdę łagodnie i przyjaźnie, co dziwnie kontrastowało z jego groźnym wyglądem, ale na jego widok nagle odżyło w nim to wszystko, co pamiętał z dzieciństwa, krew Cascavel sama wiedziała jak powinien się tu zachowywać, nie było potrzeby się martwić.
- Nawzajem. - uśmiechnął się życzliwie, ale z opanowaniem, instynktownie dostrajając ton głosu do znajomej, dyplomatycznej barwy. - Wiele słyszałem o dzielności Terme, czy to nie wy wsparliście nas w Erbaa? Zawsze będę wam za to wdzięczny, z pewnością ocaliliście życie wielu drogich mi osób.
Przyjaznym uśmiechem odpowiedział na rozpromieniony, trochę chełpliwy wyraz twarzy wodza, a jego drobna dłoń po prostu utonęła w ogromnej ręce mężczyzny.
Nie myślcie, że zamierzam się kogokolwiek z was bać. Nie myślcie, że pozwolę się komukolwiek pokonać. Nie jestem waszym wrogiem, ale przyszedłem tu, żeby osiągnąć swój cel. I osiągnę go. Mam dość sił. Znam wasze słabości i nie pozwolę wam poznać moich. Nikomu z was. Po prostu nie mogę. Dziś musicie patrzeć na mnie jak na boga, stracić wiarę w to, że ktokolwiek może mnie pokonać.
Tylko w ten sposób mogę sam jeden zagłuszyć głos bólu i żądzy krwi.
- CO miałeś na myśli, mówiąc "nas" delegacie CASCAVEL? - odezwał się nagle Cetygrih. - O ile wiem, nie walczycie razem z nami........ To bardzo zastanawiające swoją drogą....
- Miałem na myśli dokładnie to, co powiedziałem, wodzu Kangan. - odpowiedział ze spokojnym uśmiechem, pomijając jego aluzję milczeniem. - Moich przyjaciół, ludzi, którzy są mi bliscy. Jestem przy nich od samego początku i myślę o nich, jak o jedności ze mną. A dziś jesteśmy tu po to, abym ja i każdy z was mógł w przyszłości czuć taką jedność ze wszystkimi. Ze wszystkimi, którzy są tu i ze wszystkimi, którzy będą żyć w tym nowym świecie, który chcemy stworzyć. Możemy zaczynać? - rozejrzał się wokoło dopiero na samym końcu spoglądając w stronę przedstawicieli Helmand, którzy byli formalnymi gospodarzami. Sheat skinął głową, uśmiechając się do niego ledwo dostrzegalnie.
- Pierwsza sprawa. - zaczął spokojnym tonem. - Kwestia wyrównania poziomu między poszczególnymi regionami, a w dalszej perspektywie dorównanie lepiej rozwiniętym krajom....
Karin przestał słuchać. Musiał zebrać siły przed główną batalią, przed tym momentem, kiedy zostanie tu zupełnie sam i będzie musiał mówić to, co nie będzie się podobać prawie nikomu. To "prawie" było wszystkim, co miał. Nie mógł tego zmarnować. Teraz musiał myśleć tylko i wyłącznie o tym... Wyciszył się i pozwolił odpłynąć myślom, podczas gdy inni zawzięcie dyskutowali o kolejnych punktach obrad. Znał to wszystko, wiele razy wcześniej rozmawiał o tym z przyjaciółmi. Ale oni muszą zrozumieć, że nie można budować na ziemi przesiąkniętej krwią. To jest jak klątwa.... Ta sama, który zniszczyła poprzednich władców tej ziemi...
- Mowy nie ma! - wzburzony głos Avesty wyrwał go z zamyślenia. Kobieta zerwała się gwałtownie z miejsca, uderzając dłońmi o stół. - Nigdy się na to nie zgodzę!
- Ty nie masz tu nic do powiedzenia, kobieto! - wycedził Cetygrih.
- Nie? Och, doprawdy.... - roześmiała się szyderczo. - Więc kto, jeśli nie ja? To Argento, a przede wszystkim moja rodzina, a obecnie JA odpowiadam za wszystko, co wiąże się z nauką i techniką. I to przede wszystkim MÓJ obowiązek, żeby dopilnować tego, by były wykorzystywane tylko i wyłącznie w SŁUSZNYCH celach. Zabijanie nim nie jest! Żadna nowa broń nie jest nam do niczego potrzebna i ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Nie pozwolę splamić imienia swojej rodziny!
- Kobieta.... - wzgardliwie uśmiechnął się Cetygrih. - To myślenie słabych.... Twoi przodkowie sprowadzili wszak żelazo.
- Tak się składa, że żelazo nauczyła się wyrabiać akurat moja praprababka, Sarina..... nieuku.... - wycedziła. - Ale my chcieliśmy go, żeby ułatwić uprawę roli, później wyniknęły z niego inne korzyści.... To Amsted zaczęło kuć miecze.
- Ty byś oczywiście wolała, żebyśmy nadal używali kamieni i patyków. - z pewną urazą odezwał się wódz Amsted.
- Udoskonalanie broni nie świadczy o rozwoju cywilizacji, Wajir. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. - powiedziała chłodno.
- Avesta jest wynalazcą i naukowcem, a więc i idealistą.... - spokojnym głosem wtrącił się Sheat. - Nikt nie wymaga, żeby zarzucić wytwarzanie broni. Ale sądzę, że jej sprzeciw ma jednak uzasadnienie. Udoskonalanie techniki wojennej pociągnie za sobą niepokój w krajach sąsiednich, które przecież, dzięki naszym sojusznikom z Cascavel, zaakceptowały wydarzenia, które zaszły w naszym kraju. Drażnienie ich teraz nastawianiem się na doskonalenie broni i wojska nie wydaje mi się szczególnie rozsądne. Nowa broń nie jest nam potrzebna, nikt z sąsiednich krajów nie dysponuje lepszą od naszej.
- Ale może. - odezwał się nagle Saray. - Nie jestem pewien, kto w tym sporze ma rację, ale nie bardzo rozumiem tak wielkie oburzenie Avesty. Ostatecznie jej wynalazki bardzo nam w tej wojnie pomogły....
- To nie była broń. - rzuciła ostro. - Nie stworzę niczego, co służy do ranienia ludzi. Pomagałam wam w łączności i zaopatrzeniu. Głównie po to, by szybciej i z jak najmniejszą liczbą ofiar to całe piekło zakończyć.
- Nasza rewolucja to dla ciebie.... "piekło"? - z chłodną satysfakcją spytał Cetygrih.
- Tak. Tak samo jak i to, co było przed nią. Dlatego NIE CHCĘ, by to, co tworzymy my, mogło takie piekło przypominać.
- Masz z pewnością rację.... Ale skąd gwarancja, że nasi sąsiedzi nie stworzą broni, którą bez trudu nas pokonają? - cicho spytał Saray.
- W Wellandzie od wieków istnieje zakaz doskonalenia broni, królowie nadzorują pracę naukowców. Rinjani i Gunung są zależne od Wellandu i stosują się do ich zakazu. Kashan jest za biedne i nie ma prawie żadnych surowców naturalnych. Dlaczego niby mamy się wyłamywać? Jeśli damy początek takiemu działaniu to zmusimy ich do tego samego. A Welland będzie szybszy. O wiele szybszy. Teraz nie mamy przeciw komu się zbroić. Nikt nie zamierza konstruować nowych środków zagłady.
- A Tonnerre? - zimno spytał Cetygrih.
- Tonnerre.... - parsknęła śmiechem. - Tonnerre jest jak Kangan, tam nikt nigdy niczego nie wymyśli.
Śmiech przetoczył się po sali, a czerwony z wściekłości Cetygrih poderwał się z miejsca.
- Tego już za wiele!
- Uspokójmy się, temperamenty rzeczywiście zawiodły nas za daleko. - odezwał się Sheat, kryjąc rozbawienie. - Czy ktoś popiera wniosek Kangan? Nie widzę. Cóż, zgodnie z ustalonymi zasadami, wniosek nie podchodzi w takim razie pod dalsze postępowanie. Czy to już wszystko? - zawiesił z wahaniem głos. - W takim razie.... Ostatnia sprawa na dziś.... Delegat Cascavel prosił o możliwość zabrania głosu i przedstawienia swojego stanowiska....
Karin zacisnął na moment dłonie na kolanach, ale wstał powoli.
- Czy nie można by tego przełożyć do następnego spotkania, to i tak już się przeciągnęło... - westchnął ktoś z Yan.
- Nie. - uśmiechnął się Karin. - Obawiam się, że akurat to z pewnością nie może poczekać...
Tak mało czasu..... tak bardzo mało czasu....
Stuki młotów pod szubienice docierały aż tu.
- Pozwólcie, że zanim przejdę do sedna, wyjaśnię swoje pobudki. - zaczął spokojnym, wyważonym głosem. - Wszyscy chcemy tego samego. Stworzenia świata, który byłby lepszy od tego, który zastaliśmy. Lepszy pod każdym względem. Wielowiekowa rabunkowa, krótkowzroczna gospodarka doprowadziła stan kraju do tragicznego poziomu. Uprawy, rzemiosło, kopalnie, rybołówstwo, myślistwo, wiele innych dziedzin..... Wszystko to nastawione było wyłącznie na konsumpcję i to znacznie przekraczającą rzeczywiste potrzeby. Nie dbano o rozwój, o zapewnienie przyszłości, nie dbano o wartość pracy ani o tych, którzy tę pracę wykonywali. Rezultatem jest nie tylko niebezpieczne zacofanie kraju, ale i krzywda, która spotkała wielu ludzi. To rodziło wrogość między tymi, którzy do niedawna byli poddanymi i tymi, którzy do niedawna głosili się jedynymi obywatelami tego kraju. A jednak umieliście wznieść się ponad swój własny, uzasadniony przecież gniew i widzieć coś więcej niż tylko prosty podział na panów i poddanych, dostrzec, że nie jest istotne czyjeś urodzenie, lecz to jakim jest człowiekiem. Dowodem na to jest moja obecność tutaj i sojusz, jaki zawarliście z Cascavel. Teraz i wy i my przestajemy być odrębnością. Cascavel chce razem z wami zrobić wszystko, by zmienić nasz kraj na lepsze. Pogarszająca się sytuacja ostatnich lat sprawiła, że praktycznie nigdzie poza Argento nie istniała możliwość podtrzymania tradycji nauki, która jest przecież podstawą rozwoju wszystkich społeczeństw. Wśród pracy ponad siły i stałego zagrożenia żaden z nauczycieli nie mógł wyszkolić swych następców. Niewielu pozostało dziś ludzi mających odpowiednią wiedzę i umiejętności do tego, by móc uczyć innych. Drastycznie obniżył się poziom wykształcenia. Cascavel zaproponowało pomoc w sprowadzeniu nauczycieli z Wellandu, którzy mogliby zahamować ten przerażający proces degradacji i jednocześnie przygotować naszych rodowitych nauczycieli. Taką samą pomoc zaproponowaliśmy w kwestii lekarzy, prawników i wielu innych zawodów, których poziom w naszym kraju pozostawia wiele do życzenia. Ludzie wykształceni w kwestiach techniki i rolnictwa mogliby pomóc słabiej rozwiniętym regionom w osiągnięciu podobnego poziomu życia, jaki istnieje choćby w Argento, a nawet i w Wellandzie. Bierzemy też na siebie ciężar dalszego utrzymywania dobrych stosunków z zagranicą tak, jak zawsze nasza rodzina czyniła do tej pory, może jedynie obecnie z poczuciem większej słuszności naszych działań. To wy, podkreślam wy, osiągnęliście to, że nasz kraj ma szansę stać się sprawiedliwszym i lepszym. Cascavel nie zamierza odbierać wam tej zasługi, jednocześnie we wszystkim obiecując pomoc. Ale pamiętajcie o jednym. Cascavel nie było i nie jest waszym wrogiem dlatego, że Cascavel jest rządzone przez idealistów. Takich właśnie jak Avesta, którą przed chwilą poparliście. My... prosimy jedynie o to samo. I dlatego, jako delegat Cascavel, proszę o jedno. Zwalczyliście tych, którzy szastali ludzką krwią. Koniec z tym. Tak powiedzieliście. I zaczynamy dziś nowy świat. Przyszłość ma być inna, ma być lepsza, ma być pozbawiona nienawiści. Ale by to osiągnąć trzeba zatrzymać to błędne koło. Zemsta rodzi zemstę, a z krwi nie może narodzić się dobro. Dlatego Cascavel nie godzi się z decyzją o rozliczeniu się z przeszłością poprzez krew. Zwracamy się z prośbą o anulowanie wyroków śmierci i wybranie innej formy kary. - przerwał na moment, z kamienną twarzą przyglądając się zebranym. Wyglądali na bardziej zaskoczonych niż rozgniewanych, a to już było dobrze.
Nagle ktoś roześmiał się nieprzyjemnie.
- Proszę, proszę.... - szyderczo odezwał się Cetygrih. - Mówiłem, że prędzej czy później okaże się po czyjej oni są stronie. To tacy sami "panowie" jak ci, co siedzą w więzieniu. TAM jest ich miejsce. Spójrzcie, z jaką wyższością poucza nas, co jest dobre jeden z naszych wrogów, który uniknął kary we wszystkim wiadomy sposób, a mianowicie poprzez....
- Dość tego. - niski, tubalny głos Svega zabrzmiał prawie jak przetaczający się po niebie grzmot, momentalnie uciszając Cetygriha. - Pozwól mu skończyć. Każdy ma prawo wygłosić swoje zdanie i nie ma powodu, by obrzucać go za to oszczerstwami.
- Mówię tylko.... - z zupełnym spokojem podjął Karin. - Że nie chcę popierać tego, czego istotnie jestem wrogiem. I za czego wrogów mam was. Wiem, iż ci ludzie ciężko zawinili i zasługują na srogą karę. Ale czemu chcecie ich naśladować? Co z tymi, których nie zabijecie? Będą was nienawidzić tak, jak wy ich przedtem, gdy zabijecie ich rodziny. Nie zmienicie ich już. W żaden sposób. A wielu z nich moglibyście zmienić. Moglibyście nauczyć ich, że świat może być lepszy. To, co mówiłem o wykształceniu, nie tyczy się tylko was. Wielu tych "panów" reprezentuje znacznie gorszą ciemnotę niż ich byli poddani w najbardziej zaniedbanych regionach. Ledwie umieją czytać, a wymagacie od nich samodzielnego myślenia. Oni też byli dziećmi.... - dostrzegł kątem oka, że Saray zacisnął nagle dłonie w pięści i kontynuował spokojnie. - Dziećmi, które ktoś wychowywał. Tak jak ich rodziców, dziadków, wszystkich przodków.... Kto tu właściwie jest winien? - zawiesił na moment głos. - To, że mogę tu dziś mówić, uważam za podwójną łaskawość. Po pierwsze - waszą. Nawet według zmienionego prawa wciąż jestem niepełnoletni. To prawo, które ustanowiliście, uważa mnie za dziecko - więc dobrze. Jestem dzieckiem. Tak samo jak wiele z tych osób, które skazaliście na śmierć. Wielu z nich jest w moim wieku, wielu z nich jest nawet młodszych. Tak, to okropne zwyrodnienie. W tym wieku zasłużyć na taką karę. Ale... Druga wielka łaskawość, jaka mnie spotkała, to łaskawość losu. Urodziłem się w Cascavel i jestem synem moich rodziców. To oni, od kiedy pamiętam, uczyli mnie dobra i zła, to oni uczyli mnie, że urodzenie nie jest najistotniejszą sprawą, to oni powtarzali mi, że nie wolno czynić zła drugiemu człowiekowi bez względu na to, kim jest. Czy byłbym taki jak dziś, gdybym urodził się w Tevere, Szaghir, Helmand? Nie wiem. Możliwe, że tak. Ale ja tej pewności nie mam, nie mam śmiałości jej mieć. Może, gdybym od chwili narodzin patrzył na krzywdzenie innych, uważałbym to za normalne? Może nie umiałbym dostrzegać w was ludzi? Tak, znam większość z tych, których skazaliście na śmierć. Wielu z nich było w moim otoczeniu, odkąd znalazłem się w Helmand. Ale Cetygrih myli się, to nie są moi przyjaciele, nie jestem po ich stronie. Nie mam odwagi porównywać się z wami, ale mnie też z ich strony spotkało wiele złego. Wiecie czemu? Bo, gdy zjawiłem się wśród nich, byłem już odmienny. Byłem, jak oni, obywatelskim dzieckiem, ale dzieckiem z Cascavel, które już od dawna nie widziało krwi. A oni oddychali jej oparem od zawsze. I Cascavel było kiedyś takie, zmieniało się powoli, a zupełnie zmieniło wraz z przybyciem mojej matki. Mój ojciec nauczył się właściwego życia, kiedy był już dorosłym człowiekiem. - umilkł na moment. - Dlaczego tym ludziom chcecie odebrać tę szansę? Dla zemsty? Będą tacy, którzy i ich będą chcieli mścić. Zabijecie wszystkich? Bo nie ma innego wyjścia. Przekażą swoją nienawiść z pokolenia na pokolenie, jak wy przekazywaliście wasz spisek. To właśnie jest błędne koło. Nie mogę wam dać gwarancji, że te tak spaczone serca i umysły kiedykolwiek się zmienią. Ale istnieje taka szansa. Drobna szansa, której niewykorzystanie jest w mym pojęciu ciężkim grzechem. Cascavel nie chce brać w nim udziału. I dlatego..... - pierwszy raz się zawahał; Sheat spojrzał na niego, zmarszczywszy lekko brwi w wyrazie pytania, a chłopiec posłał mu błagalne spojrzenie. - Dlatego Cascavel zerwie sojusz w razie nie wysłuchania jego prośby.
Zrobiło się śmiertelnie cicho. Karin poczuł nagle jakiś straszliwy, zimny ciężar. To było więcej niż ryzykowne, ale obserwując zbyt wiele wahania na zbyt wielu twarzach musiał postawić wszystko na jedną kartę. Stawiał też Helmand w sytuacji nie do pozazdroszczenia..... A Sheat....
Tak cicho, tak strasznie cicho...... To trwało już zbyt długo. Na twarzy Cetygriha wykwitł zgryźliwy uśmieszek. Jeszcze chwila i wszystko przepadnie.
- On ma rację.
Wszyscy spojrzeli w kąt sali. Karin dopiero teraz dostrzegł, że jedna osoba nie siedziała razem ze wszystkimi przy wielkim stole, ale na niskiej ławie w ciemnym kącie. Mężczyzna miał schyloną głowę, w dodatku na modłę Argento okrytą rzucającą cień chustą, ale mimo to poznał go od razu. Nissyen podniósł głowę, na jego twarzy igrał zagadkowy uśmiech.
- Po pierwsze..... Skoro nam pomógł, to coś mu zawdzięczamy.... I wciąż jego pomocy potrzebujemy. Poza tym... jeśli ktoś teraz zginie to on będzie częściowo odpowiedzialny za jego śmierć. Nie mamy prawa skazywać go na ponoszenie winy za śmierć ludzi z jego... że tak to określę sfery. Zwłaszcza, że w części to jego rodzina.
- Brawo! - Cetygrih zaniósł się nieprzyjemnym śmiechem. - Masz poparcie....
- Argento. - przerwała mu Avesta, świdrując go lodowatym wzrokiem. - To chciałeś powiedzieć?
- Znowu się wtrącasz, wellandzka dziwko?! - wrzasnął wściekle. Avesta odchyliła się na krześle, unosząc jedynie brwi, za to Nissyen podniósł się nagle i ruszył w stronę Cetygriha.
Zaniepokojony Sheat zaczął wstawać, ale siedzący obok Saray żelaznym chwytem za ramię osadził go na miejscu. Nissyen podszedł nieśpiesznie w stronę wodza Kangan i stwierdził zimno.
- Dobrze ci radzę, Cetygrih. Dwa razy się zastanów, zanim w mojej obecności odważysz się obrazić kobietę.
- Kobietę? - poderwał się on. - Nie nazwałbym tak tej waszej wywł.... - jego głos przeszedł w chrapliwy odgłos dławienia, kiedy Nissyen jedną dłonią chwycił go za gardło i bez większego wysiłku podniósł wysoko w górę. Kangańczycy zerwali się, ale siedzący w pobliżu Sveg dźwignął się wolno, sięgając głową stropu.
- Spokojnie...... Nikt tu nic nikomu nie zrobi.... Prawda? - powiedział z lekkim uśmieszkiem.
- Najzupełniejsza prawda.... - niezmącenie przystał Nissyen, robiąc jednocześnie kilka kroków i puszczając Cetygriha dopiero, gdy ten uderzył plecami o ścianę. Mężczyzna upadł ciężko, krztusząc się gwałtownie.
- A zatem.... Cetygrih.... nawet ty chyba jesteś w stanie pojąć, że jego argumenty są jak najbardziej słuszne. Doprawdy nie widzę powodu.... Cetygrih... żebyś miał zachowywać się w ten sposób.... Obrzucanie ludzi wyzwiskami do niczego cię nie doprowadzi.... Cetygrih.... - wymawiał jego imię tak, jak wymawiało się je w Argento, z akcentem na pierwszą sylabę, zamiast na drugą, jak w Kangan, i to tak znacząco, by on musiał to odebrać jako obrazę. Cetygrih dygotał ze złości, ale patrzył na niego z wyraźnym strachem, nie próbując już nic mówić. Znów zapadła długa dławiąca cisza.
- Tyle razy patrzyłam na umierających ludzi..... - nagle zupełnie cicho odezwała się Safira. - Odkąd byłam małą dziewczynką.... Uciekałam, kiedy tylko mogłam i marzyłam, żeby to był już ostatni raz.... żeby nigdy więcej nie widzieć jak.... I teraz..... to my sami..... I ja, ja też.... chciałam się mścić, nienawidziłam tych, którzy mnie skrzywdzili.... Ale.... to uczucie we mnie zgasło, kiedy zaczęła się ta wojna.... To ja pomagałam Karinowi leczyć, zajmowałam się mniej rannymi, musiałam wybierać, kto najpilniej potrzebuje pomocy...i.... czasem było zbyt wiele osób, czasem ktoś umierał.... Karin był sam i widziałam, jak sam prawie konał ze zmęczenia, pomagając im bez przerwy, bez snu, bez jedzenia; każdemu kogo przed nim kładli, bo od dawna już nie miał sił chodzić. Chodziłam między tymi ludźmi i płakałam, bo ja im nie umiałam pomóc. Nikt z nas by nie mógł. Nie umiemy ratować życia, nie umiemy go tworzyć.... Tylko niszczymy, bo zawsze znajdzie się ktoś, kogo można nienawidzić. Możecie to oceniać, jak wam się spodoba, ale.... ja już nie czuję się zdolna do odbierania życia komukolwiek, niezależnie od tego, co zrobił.... Dlatego, skoro daliście mi głos i skoro muszę opowiedzieć się po czyjejś stronie, to jestem po stronie Karina. Bo na nic więcej nie mam sił i bo nie wierzę, by ktokolwiek mógł wiedzieć więcej niż on o tym, czym jest życie.
- Tak się to właśnie kończy, kiedy oddaje się głos kobietom. - warknął niezbyt głośno Cetygrih.
- Tak, właśnie tak. - kwaśno uśmiechnęła się Inapan. - Ja podczas wojny walczyłam razem z mężczyznami. Tego właśnie chciałam. Nie bałam się zabijać..... Ale ja też poprę Karina. Tylko z jednego powodu. Dzisiaj rano moja córka zapytała mnie, po co zaczęliście budować szubienicę, a ja jej nie umiałam odpowiedzieć.... chyba zwyczajnie się tego przed nią wstydziłam.... Więc trudno, jestem słabą kobietą, ale już nie chcę zabijać. Mam dość. - ostro spojrzała mu w oczy.
- Babskie fanaberie.... - wycedził Cetygrih. - Idź więc dbać o dzieci zamiast wtrącać się w męskie sprawy, idiotko.
- Już chyba była tu dziś mowa o szacunku wobec kobiet. - wściekłym tonem odezwał się Sveg.
- Nie wymagajmy zbyt wiele, Kangan to wciąż prymitywni barbarzyńcy. - z niechęcią westchnął ktoś z Yan, poparty wzgardliwymi acz wytwornymi uśmieszkami towarzyszy.
Cetygrih sarknął z irytacją, ale nie zdążył się odezwać.
- Nie umiesz patrzeć, Cetygrih. - Nissyen spojrzał na niego ze złośliwym uśmiechem. - Argento poprze wniosek Cascavel. Helmand też. I Terme, i Yan, i Norden. Nie umiesz myśleć, Cetygrih. Amsted za bardzo ryzykuje. Z tego co wiem, Yeowil Corte Lavello przebywa na dworze Wellandu. Amsted musi o tym pamiętać. I o tym, by zachowywać się tak, żeby uniknąć konsekwencji jakie w razie czego mogłyby ewentualnie z tego wyniknąć.... Tuz Traverse łączy pokrewieństwo z władcami Gunung, a oni mogą liczyć na armie Rinjani i Wellandu. Toteż Szaghir też musi być dosyć ostrożne.... Zresztą w zbliżonych sytuacjach jest wiele regionów. Nie mówiąc o tym, że skoro mamy być jednym państwem to te wszystkie zagrożenia odnoszą się do nas wszystkich. Poza tym nie zapominajmy, że zrywając sojusz z Cascavel, narażamy się na wielkie ryzyko. Obracamy się przeciwko silnej armii i jej wodzowi zaprzyjaźnionemu z władcami sąsiednich krajów. To jest nieszczególnie mądre. Te drobne realia polityki dodane do poprzedniej argumentacji jasno chyba wskazują właściwą decyzję..... Zresztą po co ja się tak męczę.... Spójrzcie na siebie, ja jeszcze nie widziałem takiego stłoczenia niepewnych i wahających się twarzy. Skoro jeden chłopiec tak szybko zachwiał waszą pewność co do słuszności naszego postępowania, to chyba tylko ktoś albo bardzo nierozsądny..... albo dorównujący zwyrodnieniem i zaślepieniem naszym byłym "panom" mógłby się przy nim upierać..... - skończył z chłodnym, kpiącym uśmieszkiem.
- No.... dobrze..... - dopiero po chwili milczenia z wahaniem odezwał się Wajir. - To ma sens..... Ale co w takim razie proponujecie w zamian? Rozumiem, że z tych samych względów, które już zostały wymienione, nie podchodzą pod rozwagę żadne kary cielesne.... Na utrzymywanie ich w więzieniu kraj ma za kiepską sytuację.... Wygnanie to chyba najgorsze z rozwiązań, w krajach sąsiednich nam się raczej nie przysłużą.... Chyba nie zamierzacie zostawić ich bez kary?
Karin wyczuł, że wiele spojrzeń skierowało się na niego. No tak, występując z takim wnioskiem powinien mieć jakieś inne rozwiązanie. Tyle że on myślał tylko o tym, jak ich przekonać do swoich racji... Nie pomyślał o żadnej alternatywnej propozycji, a to był poważny błąd taktyczny. Teraz czuł się, jakby ktoś mu nagle podciął nogi. Ni z tego ni z owego rozległ się trochę dziwny śmiech. Spojrzał z przestrachem w tamtą stronę, trafiając wzrokiem wprost w nieprzeniknione oczy w odcieniu przeszywającej zieleni.
- System niewolniczy. - Nissyen przesunął po wszystkich swoim chłodnym spojrzeniem. - Oczywiście tylko przejściowo, w żadnym wypadku jako instytucja dziedziczna. W końcu chcemy z tym zerwać. Określmy to jako odpracowanie. Według win, ilość lat służby. - zaplótł dłonie na karku, uśmiechając się już prawie miło. - To przy okazji rozwiązuje problem tego, co z tymi, którzy nie zasługiwali na karę śmierci.
- A.... ale..... - odezwał się ktoś po krótkiej chwili konsternacji. - Przecież to właśnie z tym walczyliśmy....
- Oczywiście. - skinął głową. - Aczkolwiek nie do końca. - w jego spojrzeniu zamigotało dla odmiany rozbawienie. - Nie mówię przecież o niewolnictwie jako takim, ale o niewolnictwie jako karze za winy. To nie obciąży gospodarki, a nawet jej pomoże. To ułatwi też tak zwaną reedukację, której chciał nasz przemiły delegat Cascavel. Może rzeczywiście przynajmniej część z nich w ten sposób zrozumie, co właściwie robili. Jak się nie pokpi sprawy, to może i nas docenią. - jego twarz znów się zmieniła, przypominała młodzieńczą beztroskę i przyjacielską komitywę ze wszystkimi dookoła. - A poza tym nie zapominajmy, o kim mowa. - jego głos błyskawicznie zlodowaciał. - To ludzie zasługujący na najcięższą karę. I... - uśmiechnął się wzgardliwie. - Wspominając ich zachowanie podczas przesłuchań.....to przypuszczam, że w większości będą ZACHWYCENI takim wymiarem kary.... Co do tych zaś, których winy są niewielkie..... To odpracowanie ich jest chyba naprawdę najdoskonalszym wyjściem i dla nas i dla nich.... Po odbyciu kary można by nawet zdecydować czy nie przywrócić im części majątku... o niektórych zresztą.... - uśmiechnął się nagle do Saraya. - Można by tak zdecydować już dziś....
Stało się. Wygrał. Nagle po prostu zaczęli rozmawiać o tym, kto jaką powinien otrzymać karę i.... kto powinien służyć u kogo. Wielu osób, w tym wszystkich żołnierzy, jeszcze nawet nie osądzono, a oni już beztrosko ich sobie rozdzielali, mówiąc, że wysokość wyroku i tak nie gra tu roli.... Karin uśmiechnął się niepewnie; to zaczynało przypominać najprawdziwszy targ niewolników. Czy to aby na pewno jest dobry pomysł? Argumentacja Nissyena z pewnością była słuszna, ale.... To był tak dziwny człowiek..... Był chyba jedną z tych osób, od których najmniej spodziewał się poparcia.... Czy jemu naprawdę chodziło o to, co jemu? Czy może od początku chciał właśnie niewolnictwa? On naprawdę zachowywał się dziwacznie....
Szaleniec....
Czy to mogła być prawda? W nim wszystko było takie.... dziwne... przerażające. Nie wyglądał przecież groźnie, na pierwszy rzut oka wyglądał raczej przyjaźnie, a jednak.... Był najmłodszym przywódcą, w dodatku z tym typem młodzieńczej urody, któremu wystarczy się golić raz na dwa tygodnie, a jednak nawet srodzy Termeńczycy odnosili się do niego z czymś w rodzaju respektu. Nie wyglądał na słabeusza mimo pewnej smukłości, ale to co przed chwilą.... Tak po prostu chwycił za gardło rosłego jak niedźwiedź Cetygriha i uniósł go jak piórko. Bez żadnego wysiłku. A przecież niejeden znacznie potężniejszy mężczyzna nie byłby w stanie nawet go ruszyć. Podobno.... chorzy psychicznie często zupełnie niespodziewanie wykazują nadludzką siłę...
Nie, zdecydowanie było w nim coś przerażającego nawet teraz, kiedy patrzył zupełnie pogodnie, nonszalancko kiwając się na swoim krześle. I co miał znaczyć ten jego nieoczekiwany uśmiech w stronę wodza Norden? Mówili o czymś takim wcześniej?
To wszystko było naprawdę skomplikowane....
No cóż, większość obecnych sprawiała na szczęście wrażenie, że chce po prostu jak najrozsądniej dokonać podziału, zgodnie z potrzebami regionu, poszczególnych ludzi, a także z tym, gdzie każda ze skazywanych osób istotnie ma szansę na przynajmniej próbę zmiany. Może jednak niepotrzebnie się martwił.... W końcu rzeczywiście nie było przecież innego wyjścia....
Sheat uścisnął nagle lekko jego dłoń uspokajającym gestem i uśmiechnął się do niego. Tak, będzie dobrze...
- No tak, a ty Nissyen? - odezwał się nagle Sveg. - Nic nie mówisz, a przecież to ty to wymyśliłeś.... W tym, co twoi ludzie chcą ci przyznać, na pewno ktoś ci się przyda.
- Ja... - uśmiechnął się nieznacznie, stukając palcami o stół. - Nie jestem chciwy. Trzydziestu żołnierzy i... ten chłopak, który stawiał się na przesłuchaniu.
Karin szerzej otworzył oczy, ze zdziwieniem patrząc na przywódcę Argento, Sheat też spojrzał na niego uważnie.
Nissyen uśmiechnął się prawie wesoło, ale uśmiech znikł szybko, ustępując miejsca lekkiej kpinie.
- Podoba mi się to kociookie diablę... Nie lubię potulnych ludzi.


- No i jak tam, Yell? - Set zawołał wesoło do wchodzącego młodzieńca.
- Trzy miesiące. - uśmiechnął się blado i bezsilnie usiadł pod ścianą.
- No, to nie jest źle! - krzyknął jowialnie. - Masz najniższy wyrok z naszej celi. Myśleliśmy, że jesteś ciapa, a ty po prostu byłeś sprytny. - roześmiał się. - I gdzież to cię wysyłają, chodzące nieszczęście?
- Do Yan.... Chyba przy ich dowódcy. - przymknął oczy.
- Słusznie, lalki z lalkami. - parsknął śmiechem. - Powiedz ty mi, a co zrobisz po wyroku? Zostaniesz tam jako kamerdyner?
- Cóż.... - spojrzał na niego z lekką ironią. - Serica nie dostała żadnego wyroku i powiedziała, że na mnie zaczeka. Więc ożenię się z nią i wrócę do Norden.
- Pozwolili ci zatrzymać majątek?! - Set poderwał się na równe nogi.
- Tak... to znaczy nie, większość poszła między pod... między nich. Ale i tak zostało sporo.... - głos załamał mu się nagle i ukrył twarz w dłoniach.
- Hej, no co z tobą? - zaśmiał się Set. - Nie masz raczej powodów do zmartwień, myślałem, że gorzej z tobą będzie. Ten wasz Saray wygląda na ostrego gościa.
- Saray.... - wyszeptał. - On pamiętał każdy drobiazg, jaki świadczył na moją korzyść.... I powiedział to.... powiedział to wszystko..... gdyby nie to..... A ja.... ja nic nie zrobiłem, kiedy błagał mnie o pomoc dla swojego dziecka.... Tylko dlatego, że bałem się ojca... Stchórzyłem..... To był taki mały chłopczyk z wiecznie roześmianą buzią. A ojciec.... ojciec kazał go powiesić za rączki i wolno zanurzać we wrzącym oleju za jedną, głupią stłuczoną szybę...
- No cóż, szkło jest ciągle drogie. - beztrosko podsumował Set. - Ależ z ciebie jest płaksa, Yell, pomyśleć, że jesteś z nas najstarszy. No co, niuniu, nie masz chusteczki?
- Odwalcie się od niego. - dobiegł ich zimny głos spod ściany.
- Oho, postrach Helmand się odezwał. - z rozbawieniem zauważył Set. - Ostatnia osoba, którą bym podejrzewał o bronienie rozklejających się mazgajów.
- Zamknij się już..... - westchnął, przeciągając się. - Nie lubię głupców.
- Hej, Avae, a ile lat ty właściwie dostałeś? - zainteresował się Aro.
Wstał i wszedł na środek celi, mierząc ich kpiącym spojrzeniem.
- Dożywocie.
- Ż...żartujesz.... - wyjąkał.
- A niby na co mieli zamienić podwójny wyrok śmierci? - prychnął.
- Kase dostał pięćdziesiąt lat.... myślałem że nikomu już więcej nie dadzą....
- No cóż, pomyliłeś się, jak dla mnie żadna nowość. - zauważył zgryźliwie. - Do geniuszy to ty nie należysz.
Podszedł do Yella i przyklękając obok na jedno kolano, oparł mu dłoń na ramieniu; on podniósł mokrą twarz.
- Nie rycz, Yell. - powiedział twardo. - Ja pamiętam Silla. Byłeś wtedy trzynastoletnim smarkaczem i miałeś gówno do powiedzenia. Gdybyś coś zrobił to i tak nic by to nie zmieniło.
- Mogłem spróbować.... - wyszeptał.
- Nie chrzań, od idealizmu są oni. My w tej bajce jesteśmy więźniami i trzymajmy się pragmatyzmu. Zresztą.... - wstał i wrócił na swoje miejsce. - Przez całą egzekucję ryczałeś jak bóbr, więc nie dziw się, że tak cię zapamiętali. Wszystko to, co zrobiłeś kiedyś później.... to wynikało raczej z tego, że dopasowywałeś się do reszty niż z tego, jaki byłeś ty. Masz szansę, to jest twoja epoka. Oni to wiedzą. Idealiści zawsze wiedzą takie rzeczy......
- A no to już teraz wiemy, dlaczego dostałeś dożywocie. - sarkastycznie zauważył Set.
- Tak, o mnie to już szczególnie zawsze wszyscy wszystko dobrze wiedzą. - parsknął. - Takiego już mam widać pecha...
- To do kogo teraz będziesz mówić.... "panie"? - Set uśmiechnął się złośliwie.
- Nissyen z Argento, mówi ci to coś? Bo ja szczerze mówiąc nie mam nawet pojęcia, jak wygląda. Prowincja w każdym razie podobno malownicza. - roześmiał się. - A wam co?
- Nie wiesz... kto to? - z wahaniem odezwał się Aro. - To ten ich.... wódz.... Słyszałem, jak o nim mówili.... Nazywają go "wariatem z gór".
- Wariat? To się robi interesujące. - uśmiechnął się krzywo, przymykając oczy.
- On podobno.... zabił swojego pana... i jego syna...... Podobno..... wyrwał im serce gołymi rękami i.... i zjadł....
- Nie pleć, to niemożliwe. - nerwowo zaśmiał się Set.
- To jest możliwe.... - znudzonym głosem odezwał się Avae. - Jeśli silnie złoży się palce dłoni i uderzy z odpowiednią siłą i pod odpowiednim kątem można wbić całą dłoń w klatkę piersiową i wyrwać serce. To nawet nie jest aż takie trudne, jeśli wcześniej pogruchota się żebra, a o to w walce nietrudno. No nie patrzcie tak, tatuś dbał o moją edukację. - roześmiał się nagle. - A co do jedzenia, to ostatecznie są różne gusta. A takie świeżo wyrwane serduszko jest jeszcze gorące, więc jak był głodny to czemu nie?
- Czy ty się..... nie boisz? - wyszeptał Aro.
- Ja? Tydzień temu wyprowadzili mnie z celi, nie racząc poinformować, że to nie na moją tak uroczo zaplanowaną egzekucję i posadzili tu z wami. Doszedłem do wniosku, że strach jest ekonomicznie nieopłacalny. - spojrzał na niego drwiąco.
- Wcale nie wyglądałeś wtedy na przestraszonego. - mruknął Set.
- A czy ja powiedziałem, że się bałem? Powiedziałem, że doszedłem do wniosku. Widziałeś, żeby ktoś był w stanie dojść do wniosku, jednocześnie dygocząc ze strachu?
- Avae, czy ty tak ze wszystkiego musisz kpić? - wyszeptał Aro.
- A mam jakieś lepsze wyjście?- uśmiechnął się kwaśno. - W sumie to się cholernie wstydzę, że im się na te wyroki śmierci dałem nabrać. Skoro dopuścili do siebie naszego dobrego_nade_wszystko Karina, to było raczej do przewidzenia, że okręci ich sobie wokół palca i nikogo nie pozwoli zabić. Nawet mnie się przy okazji upiekło. - zachichotał.
- Tak, lalka do lalek, wariat do wariata. Istotnie chyba dobierają wszystko tak, żeby razem ładnie wyglądało. - z przekąsem zauważył Set.
- No przyznam, że jakoś nie bardzo widzę jakiekolwiek cechy wspólne między tobą a Terme, chucherko. - roześmiał się.
- Ty.... - Set poderwał się na równe nogi, ale w tym momencie zazgrzytał klucz w zamku i w drzwiach stanął ponuro wyglądający mężczyzna.
- Avae Cern Cascavel, idziesz ze mną. Twój pan jutro rano wyjeżdża. - nie zdołał ukryć drwiącego uśmieszku.
- Nie no, w samą porę. Uratowałeś mnie przed chucherkiem, patrz jak się rozsierdziło.... - ze zgrozą wskazał kciukiem na poirytowanego Seta i zaplótł dłonie na karku. - No to chodźmy do tego mojego szurniętego pana. - roześmiał się i wyszedł.
- Więcej szacunku może. - wycedził mężczyzna, zamykając z powrotem drzwi.
- Dobrze. A co to?
- On źle skończy..... - westchnął Aro.
- Nie radziłbym ci trzymać się tej rezonerskiej pozy. - mruknął mężczyzna.
- Tak? A to czemu?
- Bo jej zachowanie może się dla ciebie źle skończyć.
- Dzięki za troskę. - zakpił. - Ale to nie jest twój problem.
- Nie jest. Argento rozbiło się z obozem przy Czarnych Wzgórzach. Namiot twojego pana jest najciemniejszy.
- Zaraz..... mam iść.... sam? - zdziwił się.
- A co myślałeś? - uśmiechnął się kpiąco. - Niby GDZIE miałbyś uciec? - odwrócił się i znikł z powrotem w murach więzienia. Avae westchnął i ruszył przed siebie, ignorując denerwująco nachalne i pełne nieskrywanej awersji spojrzenia. Wolał jak najszybciej zejść im z oczu, więc dość prędko dotarł do obozu Argento. Tam dla odmiany prawie nikt nie zwracał na niego uwagi. Dotarł do ciemnego namiotu i zwalniając trochę, wszedł do środka. Rozejrzał się z pewnym zaciekawieniem. Jednak intrygowało go, jak też może wyglądać ów "wariat". W końcu dostrzegł kogoś w kącie; stał tyłem i czytał jakieś pismo. Miał dziwny kolor włosów, jakby.... niejednolity. Przypominały barwą świeże, dojrzałe kasztany oscylujące między rudością a nasyconym brązem. Nagle odwrócił się i Avae spojrzał prosto w najbardziej porażająco zielone tęczówki jakie tylko można sobie wyobrazić.
Nie.
TAKICH nie można sobie wyobrazić.
Chyba tak właśnie powinna wyglądać zielona trawa. Taka naprawdę, naprawdę, naprawdę zielona do bólu, ale takiej jeszcze nigdy nie widział.
- Przetłumacz mi.
Odezwał się on cicho.
- Co? - zamrugał powiekami chłopak.
- Twój wzrok. Argento jest zbyt cywilizowane, nie umiemy takich sztuczek jak czytanie w myślach.
- Nieźle zaczynasz, ledwie zdobyłeś sobie niewolnika i już chcesz mieć władzę nad jego myślami? Nie przesadzasz, eks-pachołku? - uśmiechnął się impertynencko. Nissyen odwzajemnił uśmiech i nagle uderzył go w twarz.
- Nie podskakuj.... Jesteś moją własnością. Masz mnie szanować.
Zmrużył oczy, rzucając mu drwiące spojrzenie.
- Chcesz mnie zmusić do szacunku, bijąc? Kiepskie szanse.
Nissyen uśmiechnął się lekko.
- Odważny jesteś... Ciekawe.... jak długo to potrwa.....


Karin w milczeniu bawił się końcami swoich włosów. Leżał na łóżku, przyglądając się mężczyźnie, który kończył właśnie sprawdzać umowy gotowe do podpisania z ludźmi, chcącymi pracować w Helmand. Ich Helmand. Adelaide i Broome zakończą swoje wyroki jako starzy ludzie, Avae nie skończy go nigdy. Helmand straciło dziedzica i nie miało go nigdy odzyskać. Znalazło się w takiej samej sytuacji jak Argento.
Niepokoiło go to.... Zwłaszcza to, że gdy zastanawiano się, kto w takim razie powinien sprawować ogólną kontrolę nad Helmand, Nissyen zupełnie nagle powiedział, że Sheat jest wodzem Helmand, a on jest Cern Cascavel i jest najbliższym krewnym skazanych, a że w dodatku ze sobą są, to chyba oczywiste, że oni mają największe prawo zarówno do władzy nad tą prowincją jak i do tej części majątku, która zgodnie z ustaleniami nie podlegała parcelacji.
To wszystko stało się jakoś tak szybko i nagle byli dokładnie tymi, kim był on. Nie umiał opanować niepokoju. Wiedział przecież.... że Sheat na pewno wszystko zrobi jak najlepiej, sam chciał mu w miarę swoich możliwości pomóc, ale.....
Niepokoiło go wszystko, co wiązało się z Nissyenem. Wszystko.
- Sheat.... Klamka zapadła, prawda? - powiedział cicho.
- Co? - spojrzał na niego zdziwiony.
- Skończył się ostatni proces.... Trudno by było się teraz wycofać.....
Mężczyzna patrzył na niego spod uniesionych brwi, a potem uśmiechnął się i wstał, siadając obok niego na łóżku.
- Przecież sam tego chciałeś.
- Ja chciałem tylko, żeby nie było kar śmierci..... Niewolnictwo..... to brzmi jakoś tak.....
- Karin..... wszystko oczywiście wymaga jeszcze dopracowania, ale..... to chyba istotnie jest najlepsze rozwiązanie.
- Wiem..... tylko...... ja boję się, żeby..... to się nie skończyło tak..... jak tutaj było przedtem.
- To wyklucza już chyba sama klauzula tymczasowości. - pogłaskał go delikatnie. - Zresztą myślałem o tym, żeby jakoś dopracować przepisy, ale zrozum..... Nie wszystko naraz. Z Kangan i tak mieliśmy okrutną przeprawę, a teraz wszyscy już rwali się do domów. Wszystko, co ustaliliśmy we wszystkich sprawach, wymaga jeszcze wielu korekt, ale.... Ja przynajmniej postaram się, żeby od samego początku wszystko działało jak najlepiej.
- Ale...... ja się boję, że..... ten Nissyen.... wymyślił to, zanim ja zacząłem mówić..... i że on chciał tego do..... do czegoś złego.... Po tym, co mi o nim mówiłeś..... w życiu akurat po nim nie spodziewałbym się poparcia. Przecież nawet w Kangan posłuchano nakazu i nikogo nie zabito! A oni...... ja nie rozumiem..... i jeszcze..... on chyba miał jakieś porozumienie z Sarayem...... tak na niego popatrzył....
- Moje biedne martwiące się wszystkim kochanie. - uśmiechnął się. - No cóż, Saray istotnie zachowuje się ostatnio trochę inaczej niż zwykle..... Ale ja bym powiedział, że łagodniej. A Nissyen..... cóż, sam go nie rozumiem. Ale..... prawdę mówiąc to spodziewałem się, że właśnie on cię poprze......
- Jak to? - zdziwił się chłopiec.
- To było dość ryzykanckie stawianie sprawy, bo samo liczenie na to, że on się w ogóle odezwie, zakrawa na zbytnią śmiałość, ale..... Przez wszystkie tamte procesy nie odzywał się, podczas dyskusji nad wyrokiem także..... W ogóle nie przedstawił swojego zdania. I..... mogłem to równie dobrze uznać za niedorzeczny, wynikający z przekory czy uporu kaprys wariata, ale...... on jeden ani razu nie zagłosował za wyrokiem śmierci, nie wspominając już o tych nieludzkich propozycjach Kangan. A w wypadku Kase i Avae został z tym sprzeciwem zupełnie sam. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, bo cały czas na jego twarzy nie odbił się choćby ślad emocji, naszych kłótni chyba w ogóle nie słuchał. I tylko za każdym razem, przy "Kto jest przeciw" z całym spokojem podnosił rękę. Zbiło mnie to z tropu, przyznaję. Ale miałem nadzieję, że to nie była tylko chwilowa zachcianka wariata i że zdecyduje się w końcu zabrać głos. No i tak się stało. No cóż, kochanie. Masz rację, klamka zapadła. Teraz nie ma już co tego wszystkiego roztrząsać, zastanawiać się, jakie ktoś miał powody, naświetlać każdemu intencje..... Teraz po prostu musimy robić co w naszej mocy, żeby wszystko to, na co mamy wpływ, funkcjonowało dobrze. Tak?
- Tak...... Kocham cię, wiesz?
- Mm, też cię kocham, śliczności moje.... - pochylił się nad nim z lekkim uśmiechem. - Jesteś cudowny.
- Ty też.
- Ty bardziej.
- Ty jeszcze bardziej.
- No dobra, starczy, bo zaraz tu wpadnie Inapan i znów się zacznie z nas natrząsać.....
- TERAZ starczy? Egocentryk.


Co jakiś czas spoglądał na niego ukradkiem.
Był tu już od trzech godzin. Jak na razie on nie zrobił nic takiego, co kwalifikowałoby go jako wariata. Nie zabił go też, nie wychłostał i nie zaczął torturować, choć przygotował się na to psychicznie po tamtym "serdecznym" powitaniu.
W zasadzie to on w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Zajmował się przygotowaniami do drogi, kartkował jakieś papierzyska, cały czas ktoś przychodził się o coś go pytać. Oni zresztą też obdarzali go tylko przelotnym spojrzeniem.
Z rozmów dowiedział się tylko, że dostarczono mu już resztę niewolników. Tchórzostwo nie popłaca, żołnierze potulnie przystali na nowego pana i nie śmieli się samowolnie wpakować do jego namiotu tak, jak zrobił to on i w efekcie oni najwyraźniej spędzą noc na dworze, a on tu.
Chociaż czy to na pewno dobrze???
Nie no, jak na razie to ten stan niewolnictwa nie zapowiadał się tak tragicznie. Nawet nic mu nie kazał zrobić. Słodkie lenistwo, przyjemniej jak w domu, było jakoś tak mniej nudno. I nawet mu ktoś kolację dał; jakaś kobieta, która przyniosła ją jemu i temu jego "panu". Zabawna sprawa. W takich warunkach to sobie można być odważnym, niezależnie od przypuszczalnych policzków od czasu do czasu. To nawet mogłoby być jakieś pożyteczne urozmaicenie, żeby nie dostać bólu zębów od nadmiernej słodkości życia. Bez sensu to wszystko. Do czego on mógł mu się przydać? Właściwie nic nie umiał. No chyba że....
O niebiosa.....
To chyba nie jest.... TO....
- Co właściwie o mnie wiesz? - prawie podskoczył, słysząc to nagłe pytanie.
- Że jesteś przywódcą z Argento.... i "wariatem z gór". - zerknął na niego z ukosa. Nissyen uśmiechnął się krzywo.
- Jak też te plotki szybko się rozchodzą.... No cóż, ostatecznie to prawda.... Więc nawiązując do naszej poprzedniej rozmowy.... Nie prowokuj mnie lepiej. Nigdy nie wiadomo jak zareaguję.
- Czemu? - westchnął, stając tyłem do stołu i jednym skokiem siadając na nim.
- Bo bywają dni, kiedy zupełnie nie kontroluję swojego zachowania. I bardzo ciężko poznać, że to akurat taki dzień....
- Też coś. - prychnął. - Jak dla mnie możesz mnie dusić, bić, rzucać za mną nożami.... Nie zamierzam się zmieniać. Na pewno nie ze strachu przed twoimi humorami.
- Wspaniale, coraz bardziej mi się podobasz. - roześmiał się. - Naprawdę cię nie przeraża towarzystwo wariata?
- Nie wiem. W każdym razie nie zamierzam się zmieniać.
- Chyba będziesz musiał.... - podszedł do niego i oparł się rękami o stół, zbliżając swoją twarz do jego i patrząc mu drwiąco w oczy. - Już nie jesteś paniczem.... I nie ty tu teraz wydajesz rozkazy.
- To, że muszę się ciebie słuchać, nie znaczy, że muszę się zmieniać.
- Ach tak.... - cofnął się nagle z rozbawionym wyrazem twarzy i z powrotem zajął się swoimi papierami, nie zwracając już na niego uwagi.
Odwrócił się nagle, zatrzymując nóż tuż przed okiem chłopaka, który nawet nie drgnął.
- Nie boisz się śmierci? - wyszeptał mu do ucha.
- Boję się. Ale po co miałbyś mnie zabijać?
- A element zaskoczenia? - cofnął się, patrząc na niego z uśmiechem.
- Jakiego zaskoczenia? - uniósł brwi. - Było do przewidzenia, że zrobisz coś takiego. Nawet wariaci bywają przewidywalni.
- Przewidywalni, no popatrz..... - mruknął z frantowskim błyskiem w oku. - No to się przekonamy w najbliższym czasie. Dam ci taką szkołę, małe diablę, że będziesz uleglejszy od tresowanego pieska.
- Nie zmusisz mnie do uległości przemocą.
Uśmiechnął się lekko i ujął go delikatnie za brodę.
- A w inny sposób? - przesunął pieszczotliwie kciukiem po jego policzku.
- W taki tym bardziej...... - przełknął ślinę.
- Założymy się?
- Idiota.
- Dobrze. - roześmiał się. - Tak też się możemy pobawić. - nagłym ruchem przerzucił go sobie przez ramię i skierował się do wyjścia.
- Hej, co ty u diabła robisz?! Zwariowałeś! Odbiło ci! Puść mnie! Zamorduję cię! Wariat! PUSZCZAJ!
- Nie krzycz, chyba, że masz ochotę na publiczność. - mruknął. - Posiedzisz sobie na dworze.
- Co ty sobie myślisz, świrze, że boję się ciemności?
- Czemu nie, noc ciemna, gwiazd nie ma, księżyca nie ma....
- Kretyn jest.... - ponuro zreasumował Avae.
- Tu sobie postoisz, koteczku. - uśmiechnął się promiennie i przywiązał go do stojącego wolno słupa. - Coś jak pręgierz, prawda, że romantycznie?
- Świr.
- Wpadnę po ciebie, jak się stęsknię, ale to może długo potrwać.
- Pomyleniec.
- Miłych rozmyślań, jak ci się znudzi, możesz sobie śpiewać.
- Wariat. - usłyszał jeszcze za sobą niewzruszony głos Avae.
Uśmiechnął się pod nosem i wszedł do namiotu, kładąc się od razu na posłaniu. Był wycieńczony zarówno ostatnim tygodniem, jak i dzisiejszymi przygotowaniami do odjazdu. Marzył tylko o śnie, więc....
Więc kiedy się obudził pierwsze promienie słońca akurat wpadały przez niezasłonięte wejście tworząc w kilku miejscach drobne tęcze po przeszyciu zwisających z mokrej, zwiniętej nad wejściem zasłony kro....
Podniósł się raptownie, otwierając lekko usta.
Jedna kropla skapnęła właśnie w sposób bezlitośnie szyderczy.
Wstał, przeciągnął się lekko dla zyskania na czasie i nie śpiesząc się zbytnio, wyszedł przed namiot. Słońce pięknie i nieco złośliwie iskrzyło się w licznych kałużach. Westchnął i skręcił za róg namiotu, gdzie z miejsca został przeszyty morderczym spojrzeniem wyraźnie bliskiego furii chłopaka w zupełnie przemoczonym ubraniu i z włosami ociekającymi wodą.
- Skurwiel. - przywitał się z nim Avae.
Westchnął znów i podszedł, lekko melancholijnie godząc się z tym, co nieuchronnie musiało nastąpić.
- Dupek. - poinformował go Avae, kiedy rozwiązywał mu ręce. - I nędzna szumowina. - dodał, kiedy oparł mu ręce na ramionach, prowadząc w stronę namiotu. Tam posadził go na stole, na co Avae bez większych emocji określił go jako "wredną małpę" i trwał w dumnym bezruchu, trzęsąc się z zimna i nie przestając obrzucać go wyzwiskami.
Nissyen z całym spokojem wytarł mu włosy i ściągnął mokrą koszulę.
- Świnia, drań, podlec, kanalia, łajdak, zwyrodnialec, potwór, sadysta, łotr, troglodyta, degenerat... - kontynuował Avae, co jakiś czas przerywając sobie kichnięciem.
- Uspokój się, przecież nie wiedziałem, że zaczęło padać. - odezwał się spokojnie, dokładnie otulając chłopaka ciepłym kocem. - Odwiązałbym cię.
- Ttto cię nie usprawiedliwia.
- Przyniosę ci coś ciepłego do picia. - zignorował jego wypowiedź, całując tylko lekko w nos, na co chłopak wpadł w końcu w nieznaczną konsternację i już cicho czekał na podanie parującego kubka, w który coś jeszcze mruknął, ale ogólnie przeszedł do taktycznej obserwacji przy kryciu niemal całej twarzy w sporym obwodzie naczynia.
Nissyen siadł z kolei na łóżku, przyglądając mu się całkiem otwarcie.
- Wiesz, bardzo ładny jesteś. - skomentował w końcu z trochę złośliwym uśmiechem, który poszerzył się z okazji nagłych odgłosów krztuszenia. Wstał i zaczął zwijać posłanie.
- Zaraz wyjeżdżamy, tak? - usłyszał po jakimś czasie za sobą.
- Za jakąś godzinę.
- Będziemy musieli przeprawić się przez góry?
- Zawsze możemy pofrunąć. - zakpił, otrzymując w odpowiedzi tylko zirytowane prychnięcie i jakiś niezidentyfikowany komentarz mruknięty w głębię kubka. Uśmiechnął się znów; to zapowiadało się całkiem zabawnie.
- To jest trudna droga..... - zabrzmiało po chwili.
- Co ty powiesz.... - roześmiał się.
- No ale.... to znaczy, że potrzebne ci są dobre konie, prawda?
- Prawda.
- I najlepiej górskie, z Argento, prawda?
- Prawda.
- I one tak w ogóle są lepsze, prawda?
- Prawda.
- Bo wiesz....
- Prawda.
- Słuchasz mnie, czy nie? - zirytował się.
- Słucham, słucham.... - westchnął. - Zaczekaj tu, aż tamci przyjdą złożyć namiot. Ktoś z Helmand pewnie odbierze meble. Ja właśnie zamierzam wyhandlować sobie jakieś konie. Wrócę, jak będziemy już wyjeżdżać.
- Czekaj, ja... - zaczął gorączkowo. Odwrócił się i spojrzał na niego pytająco. Chłopak zagryzł wargę, przyglądając mu się niepewnie. - Ja.... chciałem tylko powiedzieć.... tam..... to znaczy.... tam jest....
- No o co chodzi? - westchnął.
- Bo skoro.... - powiedział cicho. - Skoro już potrzebujesz koni z Argento, to..... - popatrzył mu nagle w oczy z taką wyczekującą nadzieją, że kręciło się od tego w głowie. - To.... to w północnej stajni... jest... jest jedna klacz i.... i ona jest z Argento...
- Tylko ona? - uśmiechnął się kpiąco.
- Co?
- Na wszystkie te wspaniałe stajnie mieliście tylko jednego konia z Argento?
- ...........nie.
- Tak myślałem. - odwrócił się i wyszedł. Avae westchnął i podciągnął kolana, opierając o nie głowę. Przez chwilę zdawało mu się, że on nie jest taki zły. Że nie odmówiłby mu jednej drobnej rzeczy, pomimo tego kim jest... i pomimo tego, że nie mógł teraz niczego, czego nie chciałby on. Powinien się już przyzwyczaić, że lepiej nigdy nie robić sobie na nic najdrobniejszej nadziei, ale wytrwałe trzymanie się postanowień nie należało do jego najmocniejszych stron. A więc zaczęło się..... Życie dla niczego i bez wolnej woli. Trudno, niech będzie i tak.


Odznaczał kolejne pozycje na liście, wyrzekając cichcem na służbistość Avesty, która zawsze wszystko musiała mieć pospisywane i uporządkowane. Przez jej kaprysy wyjazd odciągnął im się już o prawie godzinę. A ona sama jak zwykle zrzuciła tylko wszystko na niego, mówiąc, że nie jest od papierkowej roboty i w spokoju odpoczywała przed długą podróżą. W zasadzie wszystko już było gotowe do drogi, więc kończył z papierzyskami w jednym z dolnych pokoi helmandzkiego pałacu, a cały ten ich orszak czekał na dziedzińcu. Jego towarzysze poszli za przykładem Avesty i tkwili w błogim nieróbstwie, tylko niewolnicy tkwili przy koniach i bagażach najwyraźniej całkiem zadowoleni z własnego losu. Zastanawiał się, gdzie tu sens.... Czy ci żołnierze w ogóle umieją żyć bez pana? Wybrał sobie tylko tych z dziesięcioletnim wyrokiem, był pewien, że ten czas wystarczy, by wszystko w dawnym majątku Eau Claire przy tej drobnej pomocy doprowadzić do porządku. Ale co potem? Czy oni byli w stanie istotnie nauczyć się sami decydować, wybierać co dobre, a co złe? Nie umieli chyba nawet myśleć.....
Wstał i podszedł do okna, przyglądając się im z niechęcią. Nic nie mógł poradzić na to, że nie lubił takich ludzi. Że chyba nawet nie umiał ich za ludzi uważać....
Spojrzał kątem oka na dziwnie nie pasującą tu postać tamtego chłopaka. Ostatecznie to był jego dom, ale siedząc boso na ciężkiej masywnej kanapie wyglądał jak jakaś zjawa z odmiennego świata, jakby nigdy wcześniej na niej nie siedział, a przecież w ciągu życia musiało mu się to zdarzać wiele razy. Ale było coś w niemal lirycznie elegijnym zarysie jego sylwetki, co gryzło się w przykry prawie nie do zniesienia sposób z przytłaczającą posępnością tego pokoju. Ociężałe, ponure zasłony odbierały temu miejscu niemal całe światło, solidne meble z ciężkiego, ciemnego drewna miały w sobie coś nadętego; wszystko tu odpychało i przez to kłóciło się z przyciągającą linią idealnego profilu i swobodną, czarująco naturalną pozycją wysmukłej sylwetki..... Ktoś, nie pamiętał kto, odradzał mu branie go, mówiąc, że jest jak demon w dowolny sposób kapryśnie opanowujący duszę. Jakoś nie przerażała go perspektywa posiadania diablęcia. Niezależnie od tego jak niebezpieczne, zmienne i niezbadane by było. Cóż, myśli i zachcianki jak najbardziej godne wariata, ale przecież nikt nie mógł od niego odmiennych rzeczy oczekiwać. Miało prawo przypaść mu do gustu to dzikie, nieposkromione stworzenie i jego sprawą było, do czego w ogóle mu było potrzebne. W tej jego cichej, zrezygnowanej melancholii teraz było coś, co jeszcze bardziej wyjaskrawiało to, co gdzieś pod tym wszystkim było w nim tak niebezpieczne, demoniczne, stłumione, uśpione, ale obecne dające coś niby słaby, świetlny refleks czystej pełni. Tak, może oni mogli się tego bać, ale sam..... sam zbyt dobrze znał to u samego siebie, by mogło go to przerazić. Takie zło nie jest właściwie złem, jest czymś poza jakąkolwiek kategorią.
Tylko, że ten świat nie ma miejsca na takie rzeczy i zło zawsze pozostaje w nim złem.
Odkąd wrócił, nie usłyszał od niego nawet słowa; milczał przez cały czas. Bez słowa przyszedł tu za nim, bez słowa usiadł w tym niewielkim oddaleniu, bez słowa na niego nie patrzył. Wyglądał, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, kim właśnie się stał. Jak zamknięte w klatce dzikie zwierzątko, zobojętniałe, ciche, otępiałe, bez emocji znoszące narzucony sobie los. Od tamtej chwili gdy stłumił w nim ten nikło rozpalający się płomyk, już wszystko w nim jakby zgasło. Apatyczne przygnębienie i smutna rezygnacja przygłuszyły teraz to wszystko, co pozwalało nie dostrzegać, jak bardzo kłóciło się z tą niepokorną naturą jej obecne położenie.
- Idziemy?... Skończyłem już. - rzucił w jego stronę. Wstał bez słowa i ruszył w stronę drzwi. Nissyen przygryzł wargę, tłumiąc rozbawienie, zabrał swoje rzeczy i zrównał się z niezbyt śpieszącym się chłopakiem. Nie odrywał wzroku od jego twarzy. Dokładnie tak.... Przygnębiony, zgnębiony, nieszczęśliwy, znękany, zrozpaczony, przybity, zgaszony, udręczony, zniechęcony... Wszystko to odbijało się na jego ładnej, zmęczonej twarzy odbierając jej tamten niesforny urok, który z całą impertynencją upartego aroganta bił z niej tak niedawno.
Nissyen uśmiechnął się wesoło i pchnął drzwi, wyciągając ramię nad czarnowłosą głową chłopaka. Patrzył rozbawiony, jak z niechęcią unosi w końcu wzrok, mierząc ponurym spojrzeniem objuczony już szereg koni.
- Pojedziesz ze mną, z przodu..... - stłumił śmiech, obejmując jego sztywniejące od tego gestu ciało i popychając go lekko we właściwą stronę.
Irytowało go trochę, że nikogo jeszcze nie było. Dlaczego u licha wszyscy oni zawsze mają tyle czasu? Jak tak dalej pójdzie, w bagienne tereny Norden nie dotrą przed nocą, a to jeszcze bardziej wydłuży podróż, bo nie można było się tamtędy przeprawiać po ciemku...
Avae stanął nagle jak wryty, a jego źrenice rozszerzyły się zabawnie, spojrzał na niego niepewnie; aż musiał zagryźć wargi, tłumiąc śmiech już wszystkimi siłami. Oczy chłopaka zamrugały szybko, wpatrując się w niego bez słowa. Nie wytrzymał i odwrócił zupełnie już rozbawiony wzrok.
- No co.... - mruknął, usiłując zachować powagę. - To naprawdę.... jest dobry koń....
Zerknął na niego z powrotem; pytanie w zdziwionych oczach błyskawicznie przekształciło się w najczystszą radość. Nie wytrzymał i parsknął śmiechem, kiedy on jednym skokiem znalazł się przy koniu, obcałowując go po pysku, głaszcząc po grzywie i drapiąc za uszami.
- Z ciebie jest jeszcze straszny dzieciak.... - westchnął, patrząc trochę kpiąco.
- No to co? - złośliwe chochliki zamigotały w zwróconych nagle na niego kocich oczach.
- Nic....
- Czemu?
- Co czemu?
- Zmieniłeś zdanie....
- Ja?.... No cóż... - stropił się. - Przecież... mówię, że to rzeczywiście jest dobry koń. - ofuknął go. - A poza tym.... poza tym lepiej żeby podczas takiej drogi zwierzę miało przy sobie kogoś kogo dobrze zna.
- A poza tym mój mały chłopiec tak strasznie nie chciał robić przykrości swojej ślicznej zabaweczce..... - usłyszeli za sobą kpiący, kobiecy głos.
- Też coś. - prychnął Avae, zły na siebie za lekki rumieniec, który poczuł na policzkach. - Ja nikomu żadnej "zabaweczki" z siebie zrobić nie dam.
- Kiedy jego właśnie TO tak bawi. - roześmiała się. - Nissyen, jeśli on dalej będzie taki krnąbrny i pyskaty, to okręci sobie ciebie wokół palca i zamienicie się rolami.... - zachichotała złośliwie.
- Pyta cię ktoś o zdanie? - mruknął z irytacją.
- Nie złość się. - uśmiechnęła się lekko i trochę smutno. - Dobrze wiem, że to niemożliwe....


Naprawdę trudno było ich rozgryźć. No cóż, nie znali go. Nic nigdy im nie zrobił. W zasadzie nie mieli więc powodu, by go nienawidzić. Ale.... ale w końcu to wszystko, co o nim wiedzieli, z całą pewnością powinno wystarczyć, żeby czuli do niego co najmniej niechęć. A już na pewno nie dawało im powodów do okazywania sympatii. Tymczasem wszyscy Argentończycy zachowywali się tak, jakby nie mieli pojęcia, z kim mają do czynienia i traktowali go zupełnie zwyczajnie, bez odrobiny nieprzychylności, żeby nie powiedzieć, że przyjaźnie.
Na każdym postoju każdy wsiąkał w swoje zajęcia, usiłując go w nie wciągać, jeśli tylko znalazł się gdzieś w pobliżu, zazwyczaj po to tylko, by z wyczekiwaniem obserwować jego reakcję i pękać z dumy w razie jakiegoś przejawu uznania. A zajmowali się rzeczami, których dotąd nie widział na oczy. Młody, złotowłosy chłopak bez przerwy rozszyfrowywał jakieś dziwaczne, bardzo stare pergaminy, czarnowłosa rozchichotana dziewczyna malowała na kartach najlepszego papieru, jaki kiedykolwiek widział skomplikowane ornamenty i symbole, starszy, siwiejący już mężczyzna zbierał z narażeniem życia po skarpach i trzęsawiskach maleńkie roślinki, oglądając je pod szkłem, które sprawiało, że wydawały się większe i z rozrzewnieniem obszernie opisując je w swoich papierzyskach. Pomagał mu piegowaty młodzieniec w błyskawicznym tempie rysujący je w najróżniejszych pozycjach na sztywnych kartach przy pomocy długiego rysika i jego równie piegowata siostra, która katalogowała je i suszyła. Była też młoda kobieta, która w dziwnej mierze wierszowej zapisywała każdy najdrobniejszy szczegół, jaki dział się dookoła i pełna rozpaczy wypytywała, czy to aby na pewno dobrze brzmi. Był wiecznie nachmurzony mężczyzna ciągle coś obliczający według skomplikowanych wzorów i biadający nad jego ignorancją, kiedy setny raz nagabywany o opinię nad nagłym wnioskiem, setny raz szczerze wyjaśniał, że i tak nic z tych znaczków nie rozumie. Do tego dochodziła jeszcze Avesta, która na wielkich arkuszach rozrysowywała przeciętnie jeden nowy skomplikowany wynalazek na dzień i Nissyen, który wiecznie wyciągał jakieś plany, na których nieustannie coś zmieniał.
A wszystko to robili z takim zacięciem, jakby od tego zależało ich życie.
Nasłuchał się o tym, że Argento jest dziwne, ale nie przypuszczał, że do tego stopnia. A ten.... Skoro ta banda skończonych oryginałów uważała go za wariata, to kim on musiał być? Jak do tej pory nie wyglądał na szaleńca. Ale według tego, co już mu życzliwie doniesiono, to mogło się stać w każdej chwili. Chyba naprawdę na to czekali, bo Avesta, o której wiedział, że w razie czego miała wszystko przejąć, co dzień rano obserwowała go z taką napiętą uwagą, jakby zaraz spodziewała się zobaczyć jakiś niepokojący sygnał. Tylko dlaczego wobec tego oni uparli się mieć za wodza akurat tego młodocianego wariata?
Argento jest bardzo dziwne.
Traktowali go tak życzliwie, że zaczynał się z tym czuć nieswojo. I to nie było to, że oni traktowali tak wszystkich, bo.... pozostałych - byłych żołnierzy, traktowali z tłumioną niechęcią, choć i te winy i wyroki, które mieli na sobie oni, były przecież o wiele mniejsze. Ich traktowali bez gniewu i starając się nie okazywać ani uprzedzenia ani wyższości, ale jednak tak jak niewolników. Może dlatego, że tamci swoją służalczością sami się o to prosili.
Sam znajdował się na nierozumianej przez siebie pozycji. Ci z Argento traktowali go zupełnie, jakby był jednym z nich, a żołnierze dla odmiany, jakby był kimś dwa razy gorszym od nich, jakby jemu i oni mieli prawo wydawać rozkazy. No cóż, nie zamierzał się nimi przejmować ani tym bardziej ich słuchać.
Skoro miał być niewolnikiem, to proszę bardzo; mieli prawo przyznać mu taką karę, jaką chcieli, ale w żadnym razie nie zamierzał się upodabniać do pozostałych i nadskakiwać każdemu, komu się dało. Miał się słuchać Nissyena, więc dobrze, ostatecznie nie było to nic tak strasznego. Zwłaszcza, że on raczej rzadko czegoś od niego chciał i o wszystko zwracał się tak uprzejmym, przypominającym jak najgrzeczniejszą prośbę tonem, że w ogóle nie było to nieprzyjemne; czuł się raczej jak zwyczajny młodszy towarzysz podróży niż jak niewolnik.
Na razie. To jednak była przecież kara, a on był jedynym człowiekiem nieodwołalnie skazanym na ten stan na całe swoje życie. Tamci może i słusznie traktowali go z góry, za dziesięć lat oni będą już wolnymi ludźmi, a on będzie miał za sobą jedynie pierwsze dziesięć lat dożywotniej niewoli. Odsuwał tę myśl, ale znał siebie, wiedział, że kiedyś to stanie się dla niego nie do zniesienia.
- Siadaj Avae, zasłaniasz mi światło. - usłyszał za sobą łagodną prośbę. Odwrócił się, spoglądając z lekkim uśmiechem na pogrążonego w swoich ponadczasowych papierach Nissyena.
- Jakie znowu światło? Słońce już dawno zaszło.
- Co? - spojrzał na niego z roztargnieniem.
- Słońce zaszło, geniuszu. - ze zgryźliwym uśmieszkiem przysiadła obok Avesta.
- Ognisko. - mruknął.
- Co ognisko? To nie jest światło do takich rzeczy. - zdenerwowała się, zabierając mu papiery. - Zresztą późno już, kładź się spać. Jeśli chcemy jutro przed nocą dotrzeć do gór, musimy ruszyć bardzo wcześnie. A ty nie dość, że sam nie śpisz, to nie dajesz Avae.
- Nie zabroniłem mu się kłaść.
- Nie, jasne, że nie, zawaliłeś mu tylko posłanie tymi swoimi śmieciami.
- Śmieciami! - obruszył się. - Kto mu w ogóle kazał ścielić sobie obok mnie?
- Ty. - usłużnie przypomniał Avae, uśmiechając się złośliwie.
- Czepiacie się szczegółów. - westchnął. - No dobra, ale ja bym coś jeszcze zjadł...
- O tej porze? - jęknęła Avesta.
- Ja nie jadłem kolacji. - stwierdził z oburzeniem.
- Proszę. - Avae spokojnie podał mu jego porcję.
- No widzisz, a wszyscy się mnie pytali, po co on mi jest potrzebny; przecież to po prostu skarb. - rozpromienił się.
- Denerwujesz mnie. - oznajmił Avae.
- Bezczelny, ale skarb. - promiennie uśmiechnął się Nissyen. - Siadaj, skarbie.
- Kretyn. - z melancholią stwierdził chłopak, siadając na swoim posłaniu. Spojrzał w leśny mrok, migoczące w nim światełka i lekko chwiejące się gałęzie. Słychać było ciche odgłosy wiatru i świerszczy. Wszyscy w zasadzie przygotowywali się do snu, nad prowizorycznym obozem zawisła spokojna, przyjazna cisza.
- Ładnie tu... - szepnął. - To jeszcze Tevere?
- Tak, aż do samych gór. W tym rejonie góry to "ziemia niczyja", ale ich południowe stoki to już Argento. - z tęsknym uśmiechem wyjaśniła Avesta. - Długo nie było mnie w domu.
Uśmiechnął się lekko. Zastanawiał się, jakie to może być uczucie.... tęsknić za domem.... Opuścili Helmand już parę dni temu, najpewniej nie miał tam wrócić już nigdy, ale... Nie czuł nic, nawet odrobiny tęsknoty. Nie miał takiego "swojego miejsca", jakie powinien mieć każdy człowiek. Teraz nie trzymał go tam już nawet Karin, nawet to zblakło od tamtej chwili, kiedy się poddał, wyrzekł go, pozwolił mu być szczęśliwym. Przestał walczyć i przestał czuć potrzebę życia.
Ale wszystko minęło, życie zabrano mu i zwrócono i teraz żył, po prostu żył dalej, nie wiedząc nawet po co. Tylko.... że choć to śmieszne... to w tamtej chwili, kiedy zobaczył przed sobą Ninthel, tak nagle wydało mu się, że życie nie kończy się wcale na tamtej zapiekłej walce. Nikt nie powiedział, że każdy musi być szczęśliwy ani że każdy musi o to szczęście walczyć. Może wystarczy po prostu żyć, dlaczego niby to nie miałoby mieć żadnej wartości? Po prostu żyć i dotrwać do końca, nie uginając się pod żadnym ciosem. Może to jest nawet.... właściwsze od szczęścia. W tym dzikim, okrutnym świecie.
Ciszę przeszyły niesamowite dźwięki, rozdzierające, płaczliwe, przesycone skowytem. Żołnierze rozglądali się trwożnie dookoła, mrucząc pod nosem jakieś dziwaczne słowa.
- Zaklinają. - z rozbawieniem uśmiechnęła się Avesta.
- Co? - Avae spojrzał na nią zdziwiony.
- Upiory. - roześmiała się.
- Jakie znowu upiory? - zamrugał oczami. W tym momencie jeden z żołnierzy zbliżył się do nich z przerażonym spojrzeniem.
- Panie..... panie, lepiej stąd idźmy.... to przeklęte miejsce..... Tam..... tam.... to przecie potępieńcy jęczą....
Avae spojrzał w szoku na całkiem poważną minę Nissyena i neutralny uśmiech Avesty; ciszę znów przeszyło coś na kształt przerażonego, płaczliwego jęku.
- No nie, litości...... - Avae osunął się na posłanie. - Czy wam poodbijało? Przecież to jest lis! Lis, kretyni!
Nissyen nie wytrzymał i zaczął krztusić się ze śmiechu, żołnierz popatrzył na niego, jakby chciał się upewnić i cofnął się stropiony do towarzyszy. Avesta dopiero teraz się rozchichotała. Avae patrzył na nich zdegustowany.
- Skąd ty ich wytrzasnąłeś?
- Są z Szaghir i Kangan. - odpowiedział, uspokoiwszy się w końcu.
- Czy oni tego nigdy nie słyszeli?
- Pewnie słyszeli. - wesoło stwierdziła Avesta. - Ale uciekali, żeby nie niepokoić...... potępieńców....... - oboje znów zaczęli się śmiać.
- Wybitnie zabawne. - mruknął. - Co z nich byli za żołnierze?
- Bezwzględni, okrutni i ślepo spełniający polecenia. Ludzie bojący się "sił nieczystych" nie muszą wcale bać się sumienia. - dziwnie spojrzał na niego Nissyen. Od tego spojrzenia przebiegł go nieprzyjemny dreszcz i odwrócił wzrok. Bo nagle.... Zastanowiło go, co tak naprawdę myśleli... o nim.
- A skąd to pałacowy paniczyk tak dobrze zna odgłosy nocy? - spytał on raptem wesoło.
- Paniczyk był niedobrym chłopcem i w śmiertelnej tajemnicy włóczył się w nocy konno po najbardziej zakazanych miejscach w Helmandzie. - skrzywił się złośliwie. - Nie wiem jak ty, nędzniku, ale ja idę spać. - ostentacyjnie zakopał się pod przykryciem.
- Widzieliście go..... "nędzniku"..... - mruknął Nissyen.
- Dobrze się bawisz, prawda? - uśmiechnęła się pod nosem Avesta. - To mimo wszystko nie jest mądre.... Wiesz dlaczego.
- Cicho. Idź już spać. - powiedział z pewną irytacją, kładąc się i przymykając oczy.
Przez chwilę patrzyła na niego smutnym wzrokiem, ale odeszła cicho.


- Hoooooonaaaaaaaaaa! - śpiewnie rozległo się za nimi, powtórzone trochę dalej i na samym końcu długiego szeregu koni, tu docierając tylko echem. Uśmiechnął się lekko, polubił ten wibrujący dźwięk, rozlegający się na każdym razem, gdy Nissyen i Avesta postanawiali się zatrzymać. Mężczyzna za nimi czystym, mocnym głosem prawie śpiewał to "Hooonaaa" powtarzane przez kogoś w środku i na końcu kolumny. Kiedy ruszali z powrotem wykrzykiwali dla odmiany "Naaaahooooo"; to wszystko nadawało tej podróży jakiś baśniowy odcień.
Zsunął się lekko z konia, delikatnie klepiąc Ninthel w zad.
- Idź się napić, mała. - z uśmiechem patrzył na jej zwiewny trucht, kiedy zbliżała się do strumienia. - Wdzięczy się jak zalotny podlotek. - roześmiał się. - Twój Akko najwyraźniej wpadł jej w oko.
Avesta stanęła obok, patrząc za swoim koniem, który od razu dołączył do Ninthel.
- I chyba wzajemnie. - westchnęła. - Jak tak dalej pójdzie, to będą z tego źrebaki. Cóż robić, nie będziemy chyba wchodzić w drogę prawdziwej miłości. - mrugnęła.
- Jasne.... - mruknął. - Co to właściwie znaczy to "Hona"? - spytał nagle.
- Hm? - spojrzała na niego. - Trudno powiedzieć. To ze starego narzecza Argento, zawsze tak się ogłasza postój, ale "postój" ani "stać" to nie znaczy. Chyba można by to przetłumaczyć jako "ciemne niebo" albo "umiera dźwięk", zależy jak rozdzielić litery. Ale trzeba by zapytać kogoś, kto lepiej się na tym zna; w Argento są ludzie, którzy zajmują się tylko tym, oni pewnie wiedzą. Czemu pytasz?
- Tak sobie. - wzruszył ramionami. - Po prostu chciałem wiedzieć. To aż takie dziwne?
- Przepraszam. - roześmiała się. - "Po prostu chcę wiedzieć" to coś czego mieszkaniec Argento najmniej spodziewa się po obcym. Właściwie to jest nasz własny stosunek do wszystkiego, który zazwyczaj spotyka się z niezrozumieniem. Obcy pytają w konkretnym celu. Przyznaj się..... - jej oczy błysnęły złośliwie. - Zawsze słyszałeś o nas jako o zbzikowanych dziwakach. Sam też nas pewnie uważasz za jakieś niedorzeczne dziwolągi...
- Ja? Sam nie wiem.... Nie rozumiem połowy tych rzeczy, które wyprawiacie, ale to równie dobrze może świadczyć o tym, że jestem na to za głupi. - westchnął. - Dobrze wiem, że poziom mojego wykształcenia oscyluje gdzieś na wysokości waszych kolan. Gdyby nie dawne ambicje mojej matki pewnie w ogóle nie widziałbym na oczy żadnego nauczyciela, a i tak skończyło się na tym, że umiem czytać, pisać, kojarzę co nieco z historii i geografii, jako tako mówię po tonnerreńsku i ledwo ledwo po wellandzku. O tych rzeczach które robicie wy, nie mam bladego pojęcia, więc raczej nie mam prawa mówić, że są niedorzeczne..... Co oczywiście w niczym nie zmienia faktu, że i tak jestem od was dwa razy lepszy. - skrzywił się komicznie i chwycił bukłaki, beztrosko kręcąc nimi w powietrzu i idąc w stronę strumienia.
- Ciekawy dzieciak. - uśmiechnęła się Avesta, podając prowiant Nissyenowi. - Czy to naprawdę możliwe, żeby to wszystko było takie łatwe?
- Łatwe? - mruknął z niechęcią. - To popatrz na nich. - kiwnął głową w stronę żołnierzy. - Łagodni jak owieczki, co? Założę się, że byliby tak samo potulni, gdybym im kazał cię zamordować.
- Darujmy sobie tego rodzaju ćwiczenia praktyczne. - roześmiała się. - Ale wiesz..... może my nie robimy dobrze..... Traktujemy ich..... no trochę tak.... z góry.....
- Nie wydaje mi się, żeby oni to odczuwali. - zmarszczył brwi. - Ani żeby wyciągali z tego jakieś wnioski.
- Chodzi ci o Avae? - zerknęła na niego. - Mówił ci coś?
- Jasne. - prychnął. - On mi się co chwilę zwierza.
- Jakiś ty niecierpliwy. - zmarszczyła lekko nos.
- Wcale nie. - uśmiechnął się.
- Ech, ty.... - pokręciła głową. - Chwilami czuję się, jakbym była od ciebie sto lat starsza.
- A nie jesteś?
- No to już było bezczelne......
Avae wrócił, zerkając na nich kątem oka i przypiął napełnione bukłaki do zdjętych z koni juków. Klapnął na trawę, z zamkniętymi oczami wystawiając twarz ku słońcu.
- Nie jesteś głodny? - spytała Avesta.
- Nie.
- Rozmowny też nieszczególnie. - roześmiała się.
- Przeszkadza ci to, Avae? - odezwał się nagle Nissyen.
- Niby co?
- Oni. Mam wrażenie, że ubzdurali sobie, że teraz są od ciebie wyżej w hierarchii.
- O to ci chodzi..... Eeee, mogą sobie robić, co chcą i trzeszczeć do syta. - rozłożył ręce i już cały padł w miękką trawę. - Ale dzięki za występowanie w charakterze mojego rycerza. - uniósł jedną powiekę i zerknął na niego, śmiejąc się cicho.
- On chyba chce dostać w skórę. - westchnął ku rozbawieniu Avesty. - Nie rozleniwiaj się tak, powinniśmy już ruszać.
- Nie ma Vallejo. - zauważyła kobieta.
- Znowu? - prawie jęknął. - Po co ja zabierałem ze sobą tego człowieka? Avae, nie poszukałbyś go?
- Nie, nie poszukałbym. - mruknął, przeciągając się i wstał. - Chwilami naprawdę mnie zadziwiasz. - westchnął. - To może wy idźcie po konie, będzie szybciej. Zanim ja przebiegnę te wszystkie trzęsawiska..... - machnął ręką i odszedł.
Las był tu bardzo stary; rozłożyste, wielkie drzewa poprzybierały fantastyczne kształty, porośnięte były guzami, naroślami, mchem.... Na niektórych konarach rosły nawet kwiaty i paprocie, gdzieniegdzie rozpościerała się lekka, zielona mgiełka drobnych, pajęczych roślin łączących się miejscami aż w ciężkie kotary. Wszędzie pełno było niewielkich sadzawek, dzikich gąszczy, butwiejących pni.... Jednym słowem idealne miejsce, żeby Vallejo znikł na kilka godzin. A może i kilka dni. Przyzwyczaił się już, że ciągle go po niego wysyłają; zazwyczaj znajdował go w najdziwniejszych miejscach rozpłyniętego w zachwycie nad jakąś roślinką. Był nawet sympatyczny z tym swoim entuzjazmem dla najniepozorniejszych chwastów.
- Co tu robisz, piesku? - prawie wpadł na męski tors. Podniósł ze zdziwieniem wzrok na twarz kiepsko ogolonego mężczyzny.
- To ty..... - odezwał się z niechęcią.
- Nie boisz to się tak sam włóczyć po ciemnym lesie? - uśmiechnął się niemiło. Avae parsknął śmiechem.
- Nie, ja się lisów nie boję..... A nawet jakby się trafił jakiś "potępieniec", to mogłoby to być co najwyżej ciekawe.
Twarz mężczyzny pociemniała z gniewu i podniósł dłoń zamierzając go uderzyć, ale chłopak ze zniechęconym uśmiechem boleśnie chwycił go w nadgarstku i szarpnął na ziemię.
- Przepraszam, szukam kogoś. - zrobił krok, ale on chwycił go za kostkę, przewracając na ziemię. - Ty chyba naprawdę chcesz oberwać. - syknął Avae, wbijając mu kolano pod żebra; w tym momencie ktoś poderwał go do góry tak gwałtownie, że aż uderzył w niego plecami.
- Co do.... - urwał, mierząc dookoła spojrzeniem. Uśmiechnął się kpiąco. - Czterech na jednego.... Nie przesadzacie z tym tchórzostwem?
- Zamknij się, kundelku. - powalony mężczyzna wstał, patrząc na niego z wściekłością. - Jesteś zawsze taki chojrak, bo się pana trzymasz. Ale to sobie nie myśl mała dziwko, że kto cię tu będzie tak zaraz bronił. Wziął sobie ciebie na zabawkę, ale nie ma jak, żeby się to tak o ciebie troszczył, jak się to tej twojej szmatławej główce roi. Nie podoba nam się twoje zachowanie... Jesteś bezczelny, nie traktujesz nas z godziwym szacunkiem.... Ktoś powinien nauczyć cię trzymać mores, mały pyskaczu, bo źle zamyślasz na to, co ci przystoi, patrząc, na co ci pan pozwala. Dla mnie dawanie dupy to jeszcze nie powód do szacunku. Za to do zabawy i owszem. - zmrużył oczy i spróbował go pocałować, ale odskoczył ukąszony do krwi.
- Dobrze, psino, czułości możemy sobie darować. - któryś uderzył go w brzuch, odbierając mu dech i zmuszając do opadnięcia na kolana.
- Popaprańcy..... - syknął, zrywając się i rzucając w ich kierunku, cios pięścią w jednej chwili posłał go na drzewo, na moment odbierając wzrok i zaraz potem zobaczył przed sobą Avestę.
- Co.... - zaczął, ale przerwał mu kaszel; wciąż jeszcze nie mógł w pełni złapać powietrza.
Za nią zobaczył Nissyena trzymającego mocno w nadgarstku jednego z napastników; po chwili dało się słyszeć lekkie trzeszczenie, a z gardła mężczyzny wydobył się głuchy jęk.
- Nissyen. - ostrzegawczo rzuciła Avesta. Puścił rękę żołnierza, który od razu odskoczył na bezpieczną odległość.
Zmierzył ich niezbyt przejętym spojrzeniem.
- Jeszcze raz któryś tego spróbuje i zatłukę go na miejscu. - stwierdził zimno. - Wracać. - wszyscy czterej wycofali się pospiesznie. - Avesta, idźcie do naszych, sam poszukam Vallejo. - odezwał się, nie patrząc w ich stronę i zniknął w gąszczu. Kobieta klęknęła obok niego.
- Przestraszyli cię? - szepnęła łagodnie.
- Też coś. - prychnął, wstając gwałtownie. - Że też na mnie się wiecznie ktoś napala, to zaczyna być denerwujące. Normalnie chwili spokoju. - ruszył szybko, nie próbując nawet na nią spojrzeć. Westchnęła cicho i poszła za nim.
Przy koniach Avae bez słowa nałożył na nie juki i od razu wsiadł na grzbiet Ninthel. Po chwili Nissyen i Vallejo wrócili i rozległo się nawoływanie do odjazdu. Mężczyzna spojrzał na niego niepewnie, zanim wsiadł na stojącego obok swojego konia.
- Wszystko w porządku? - spytał cicho.
- Daj mi spokój. - prawie warknął, lekko uderzając nogami boki konia; Ninthel wyrwała się trochę do przodu.
- Nie. - Avesta stanowczym ruchem przytrzymała za uzdę konia mężczyzny. - Ja z nim porozmawiam.
Akko niespiesznie, naturalnie zbliżył się do Ninthel, tak, jak robił to niemal od początku podróży. Kobieta bez słowa patrzyła prosto przed siebie.
- Dlaczego..... mnie traktujecie inaczej? - Avae odezwał się w końcu cicho.
- Jak inaczej? - spytała obojętnie.
- Wiesz, o co mi chodzi. - powiedział zimno. - Nawet..... ja nawet mówię do was..... tak normalnie, a oni....
- To nie jest nasza wina. Sam nas od razu zacząłeś "tykać". - zauważyła zgryźliwie. - Najwyraźniej jesteś po prostu bardziej bezczelny..... Albo oni są za bardzo służalczy. Wybierz sobie, co ci bardziej odpowiada.
- Ale.... - pochylił głowę. - Czemu wy właściwie..... - spojrzał na nią w nagłej desperacji. - Czemu wy traktujecie mnie, jakbym nic nie zrobił? Przecież ja..... Skazaliście mnie na dożywocie! Dożywocie! Nikt nie dostał aż takiej kary. Więc..... nie rozumiem, o co wam chodzi.... Przecież nie możecie po prostu o tym nie pamiętać! Co wy tak naprawdę myślicie? Przecież dobrze wiecie.... za co mnie na to skazali..... WY też. Nie rozumiem.... po prostu nie rozumiem.... Czy to jest jakaś cholerna, bezsensowna litość?! A może..... może...... - urwał i odwrócił wzrok. Avesta, która cały czas patrzyła na niego spokojnie, westchnęła i znów zapatrzyła się przed siebie.
- Nie, Avae. To wcale nie jest tak. Widzisz, my w Argento zawsze rozumowaliśmy inaczej niż reszta kraju. Zgadzaliśmy się, że trzeba wiele zmienić, ukarać jakoś zbrodnie..... Ale nie uważaliśmy kar za nasz najważniejszy cel. My kar śmierci nie chcieliśmy wcale. Nie wierzyliśmy, że zdołamy przekonać innych, nie próbowaliśmy się buntować, ale.... Czy ty wiesz, jak dokładnie się to odbyło? Ta zmiana wyroków? To było już tego dnia, kiedy miały się odbyć egzekucje. Na pierwszym zebraniu dotyczącym już innych spraw. Pozmieniały się zasady obrad, wziął w nich udział delegat Cascavel.... Taki młodziutki chłopiec, Karin..... Znasz go, prawda? Chyba nawet mieszkaliście razem.
- Tak..... znam go.... - powiedział powoli.
- Ile on ma lat, piętnaście, szesnaście?
- Jesteśmy dokładnie w jednym wieku. - uśmiechnął się.
- Tak? - spojrzała zdziwiona. - No cóż, nie wygląda. Jest od ciebie sporo drobniejszy.
- Jest ode mnie WYŻSZY. - zerknął na nią już trochę rozbawiony.
- Serio? - zamyśliła się. - No cóż, ale i tak jakiś taki.... mniejszy.... Tylko teraz się mnie nie czepiaj, że jak na technika jestem skrajnie nieścisła. - mrugnęła do niego. - No w każdym razie..... Po prostu próbuję ci przekazać swoje wrażenie. Bo ten dzieciak nagle wstał wobec tych wszystkich ludzi i po zgrabnych i niepodważalnych argumentach nagle strzelił jak z procy, że chce odwołania kar śmierci. Co ty na to?
- Nic.... - przymknął oczy z uśmiechem. - Domyślałem się, że to jego "sprawka".
- Domyślałeś się? To jednak musisz go znać dość dobrze, bo tam wszyscy wyglądali na ogłuszonych. Zwłaszcza, gdy uzupełnił swoją argumentację szantażem zerwania sojuszu. Patrzyłam na niego, nie mogąc wykrztusić słowa. Taki dzieciak nagle wygłasza to, do czego pokolenia filozoficznie nastawionych Argentończyków dochodziły przez wieki. Mówił to, co myślimy my, Avae..... Wyjaśnię ci to. My wiemy, że wielu z was nie miało nigdy szans, by nauczyć się myśleć inaczej niż wasi przodkowie, że wasze rodziny często przypominały jakieś chore rojowiska węży, że zwyczajnie nie byliście tak naprawdę ludźmi. A mieliście prawo być. Dlatego dla nas nie jest ważne to, żeby kogoś ukarać. Dla nas ważniejsze jest to, żeby on się zmienił. Żeby stał się prawdziwym człowiekiem. Każdy powinien mieć taką szansę, bo każdy jest w stanie to osiągnąć.
- To idealizm. - wzruszył ramionami.
- Gdyby nie ten idealizm, już byś nie żył. Więc może nie deprecjonuj go aż tak.... - uśmiechnęła się zabawnie, unosząc tylko jeden kącik ust. - Cóż.... pewnie i są ludzie niereformowalni.... Ale my chcemy spróbować. A ty.... - zawahała się. - Ty wydajesz się..... ty po prostu nie dajesz nam powodów, żeby nie wierzyć w twoje..... - uśmiechnęła się. - "możliwości". Może dlatego..... inaczej traktujemy ciebie niż ich, bo czasem trudno uwierzyć, że oni są w stanie cokolwiek w sobie zmienić. Oczywiście pewne znaczenie ma też to, że jesteśmy z Argento. Mamy pewną przywarę..... trudno nam znosić ciemnotę i prymitywizm. A oni tacy są. No cóż, po prostu tępi. Nie zdolni do zainteresowania niczym, ograniczeni.... Jak wszyscy żołnierze, ale ci to już skrajne przypadki.... Kangan, Szaghir..... zacofane i prymitywne regiony. Nawet mówią odmiennie od nas. I ta ich osobowość..... Wręcz marzą o tym, żeby czuć nad sobą bat, żeby ktoś mówił im jasno, co mają robić.... i jednocześnie chcą ten bat móc trzymać nad tymi, których uważają za słabszych, bo to im sprawia przyjemność. Uważają, że są od ciebie "ważniejsi" i nie podoba im się to, że nie chcesz im się podporządkować.... prawda?
- Tak.... - odpowiedział z wahaniem. Kobieta przyjrzała mu się.
- A ciebie owszem, wszyscy traktują przyjaźnie, ale to nie ma nic wspólnego z twoimi rzekomymi "obowiązkami".
Spojrzał na nią spłoszony, ale nie patrzyła na niego.
- Avae, jesteś spełnieniem marzeń każdego Argentończyka. Prawie już dorosłym, bystrym chłopcem, który wszystko jest w stanie zrozumieć, ale o niczym nie ma pojęcia. W Argento takich osób nie ma. Dla każdego z nas najprzyjemniejszą rzeczą jest właśnie to, co robisz. Zaglądasz w te nasze ukochane rzeczy jak zaciekawiona sroka, nie mając nawet pojęcia, że to najlepszy sposób, żeby sobie takiego żądnego pochwał i zainteresowania Argentończyka obłaskawić. Prawdę mówiąc.... - westchnęła. - Na przykład takiej Lithi z jej wierszami wszyscy mamy już po uszy, a ty wciąż jej słuchasz, a na dokładkę robisz wielkie oczy i jeszcze zadajesz pytania! Przecież ona się mało nie rozpłynie ze szczęścia, mogąc komuś o tym opowiadać; my znamy całą teorię i umiemy nawet te jej wiersze dokładnie zanalizować, choć napisać już nie bardzo. A ciebie nadal bawi zmienność rytmu przy przechodzeniu od othosu do karbii i mówisz jej, że to fajnie brzmi. Łzy biedaczce stanęły w oczach. Nie śmiej się, ja wcale nie żartuję. Nam naprawdę nie przeszkadza to, że traktujesz nas jak równych sobie, a nawet się nam podoba. Nikt w Argento nigdy nie był służalczy, nawet wobec Eau Claire. No i...... wtedy tak jakoś widać, że niczego nie udajesz. Gdybyś się zmienił lub udawał z tchórzostwa, byłbyś taki, jak ci żołnierze. Nikt z nas nie zamierzał dawać tym "karanym" odczuć, że są teraz kimś gorszym. Tamci sami to sobie narzucili swoim zachowaniem.
- Ale.... ja nie wiem jak to było gdzie indziej.... u was..... ale w Helmand.... ojciec..... Mówisz, że nie winicie nas, bo...... Ale oni są o wiele mniej winni niż ktokolwiek z nas..... Zabierali ich rodzicom, kiedy kończyli dwa latka, tresowali, odbierali serce i rozum, uczyli ślepego wykonywania rozkazów i okrucieństwa.... Zdarzają się żołnierze inni niż pozostali, ale.... ale tylko wśród sierot. To ci, których wcielono do armii już starszych, kiedy tracili oboje rodziców, ale byli jeszcze zbyt mali do ciężkiej pracy, a akurat nikt ich nie zechciał do czego innego. Ci inni.... czasem widziałem jak bez mrugnięcia okiem wymierzali chłostę własnym rodzicom, kiedy już byli po tym "szkoleniu" i wchodzili do właściwej armii. Więc nawet..... jeśli nie wierzycie, że możecie ich zmienić to karanie i tak nie ma sensu. Więc....
- Więc co? Puścić ich wolno, żeby stali się bandytami? Nie. My spróbujemy. A jeśli się nie uda..... To nawet gdy minie kara.... trzeba będzie znaleźć kogoś, kto wydawał im będzie nie krzywdzące innych rozkazy...... A ja myślałam, że ty nimi gardzisz. Nie rozumiem cię, wiesz?
- Sam się nie rozumiem...... I... Bo chciałbym wiedzieć, jak wy ich przekonacie do tej zmiany przekonań. Przecież oni nigdy nie widzieli nic złego w tym, co robili.
- A ty widziałeś? - spytała nagle ostro.
- Ja.... - spiął się trochę. - Ja mówię tylko.... tylko o tym jak to.... czułem, będąc dzieckiem.... - powiedział z wahaniem.
- Tak? Z tego, co słyszałam, jako dziecko byłeś taki sam.
- Miałem na myśli.... to wcześniej....
- Kiedy wcześniej? W kołysce?
- .......
- No co?
- Nie męcz mnie.... - odwrócił wzrok. - Ja tylko.... Zresztą nieważne. Możesz to sobie uznać za karierowiczowski serwilizm i obłudną próbę łgarstwa, jeśli ci tak wygodniej.
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem.
- Wiesz.... muszę ci powiedzieć jeszcze jedną rzecz..... Męczy mnie prawie od początku, od kiedy cię poznałam. Ja..... Prawdę mówiąc, wcale nie podoba mi się ta twoja kara. Nie wydaje mi się potrzebna. Może i jest zasadna, ale nie potrzebna. Tobie nie trzeba całego życia na zmianę. To..... jest ustępstwo dla tych, którzy pragną tylko kary, zemsty, zadośćuczynienia..... i niczego więcej. Ja się z tym nie zgadzam, ale nie można całego świata i wszystkich ludzi zmienić od razu. Przykro mi, że odbywa się to twoim kosztem, ale... Tak już musi być. W Argento i tak będzie ci lepiej niż gdziekolwiek indziej. I przy nim..... Nie myśl o nim źle, nie przejmuj się tym, co ktoś mówi.... To nie jest zły człowiek... Ty tak naprawdę jeszcze nic o nim nie wiesz..... A ja nie mogę, nie mam prawa, nic ci wyjaśnić. O tym, że jest chory na pewno wiesz i tak, ale... to jeszcze nie jest wszystko.... Choć już i ta choroba pchnęła go do wielu rzeczy, które.... Ale o nią go nie wiń, za wiele sprawia mu cierpienia. Ja..... nie miałam pewności czy to dobrze, że teraz będzie przy nim ktoś taki jak ty, ale.... On jest dla mnie jak młodszy brat. Chcę dla niego jak najlepiej..... i czasem nie zważam przy tym na innych. Mam nadzieję, że.... jednak nie będziesz miał powodu, żeby musieć mi to wybaczać. Przepraszam, że mówię tak niejasno, ale inaczej nie mogę.
- Ale.... - urwał, bo nagle uderzył w nich lodowaty wiatr, zupełnie odbierając możliwość otwierania ust, a nawet wzięcia oddechu; w jednej chwili powietrze zawirowało śniegiem, ograniczając widoczność tak, że trudno nawet było dostrzec własnego konia. Wycie wiatru ogłuszyło go, a coraz ostrzejsze podmuchy niemal zrzuciły na ziemię, sprawiając ostry ból w całym ciele i dotkliwe pieczenie skóry. Ninthel przestała go słuchać i samowolnie zeszła sporo w bok, gdzie nagle chwyciły go czyjeś ręce i ściągnęły na ziemię. Wszystko ucichło, wycie dobiegało teraz jakoś z daleka, choć nadal było przeraźliwie zimno. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, były zirytowane zielone oczy.
Nagle on kilka razy mocno uderzył go w oba policzki.
- Zapamiętaj raz na całe życie, że w górach słucha się konia. Trafiłbyś tu dwa razy szybciej, gdybyś się z nią nie szarpał. - powiedział z wściekłością i chwycił kolejno jego dłonie, uderzając w nie mocno. - Pokaż. - uniósł mu twarz i boleśnie uderzył go dłońmi w oba policzki. - W porządku, chyba nic nie będzie. - tym razem delikatnie przesunął kciukiem po jego twarzy.
- Co.... to było? - wyjąkał chłopak.
- Co to JEST. Górska burza śnieżna. To się zdarza tylko po tej stronie, ale kilka razy do roku. Zazwyczaj w tym samym okresie. To dlatego tak wszystkich poganiałem i byłem taki okropny. Przy czym twoje narzekanie na mnie mogę jeszcze zrozumieć, ale ich to już doprawdy nie, wiedzieli równie dobrze jak ja, że mogliśmy nie zdążyć przed burzami. No i nie zdążyliśmy. - westchnął. - Najgorsze w nich jest to, że zjawiają się znikąd, sam widziałeś, przed chwilą było prawie gorąco. - wstał, nasłuchując. - Mimo wszystko musimy ruszać. To będzie się tylko pogarszać, a potrwać może kilka tygodni. Im szybciej ruszymy, tym lepiej.
- TAM?!
- Spokojnie. - uśmiechnął się. - Liczyłem się z tym, ubierzemy się odrobinę inaczej.
- Ale..... gdzie są wszyscy? I gdzie my jesteśmy? - rozejrzał się dookoła.
- To szczelina w skale, reszta jest bardziej w głębi. Łap. - rzucił mu spore zawiniątko.
- Mam ubrać to wszystko? - zamrugał oczami. - Nie będę mógł się ruszyć.
- To cienkie rzeczy, nawet razem nie tworzą zbyt wiele przestrzeni. Ale to specjalna tkanina na takie burze. Chociaż tobie i tak pewnie nie starczy.... - spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- Już się mną tak nie przejmuj. - mruknął z irytacją, narzucając na siebie kolejne warstwy tkaniny. Nissyen westchnął i kończąc zapinanie, narzucił jeszcze na siebie grubą, długą derkę jak rodzaj płaszcza.
- Jesteśmy już gotowi. - z wnętrza skały wynurzyła się Avesta, ubrana podobnie jak on. - Lepiej niech Vallejo pojedzie teraz przodem, zna ten teren prawie tak jak ty, a ty mógłbyś pilnować tyłu. Nie jestem pewna nawet, czy sama bym się nie zgubiła, a z nami jest sporo obcych.
- Dobrze. - skinął głową. - Ruszajcie, my jesteśmy już prawie gotowi.
Vallejo ciężko siadł na swoim koniu, jego płaszcz sięgał teraz niemal do końskich kopyt. Tym razem wszyscy w zupełnej ciszy kolejno wyjeżdżali prosto w wyjący istotnie coraz głośniej wiatr. Wdzierał się już nawet i tutaj, niosąc ze sobą śnieg i chłoszczący mróz.
Avae westchnął i chwycił uzdę Ninthel; obejrzała się na niego zdziwiona.
- Nie przejmuj się, mała, ja też uważam, że to wariactwo. - mruknął. - Ale nie ja tu rządzę....
- No. - z rozbawieniem stwierdził mężczyzna. - Nie ty. I bardzo dobrze, bo już raz o mało sobie wszystkiego nie odmroziłeś. - podszedł do niego i wyjął mu z ręki uzdę. - Zostaw. Ninthel sama sobie poradzi.
- Co? - spojrzał na niego zdziwiony. Nissyen ukrył uśmiech, narzucając na głowę ciężki kaptur i okrył Ninthel grubym pledem, zawiązując go jej wokół szyi.
- Chodź. - skinął na niego. - Siadasz ze mną.
- Żartujesz chyba. - mruknął cicho.
- Nie bądź niemądry, nie jesteś przyzwyczajony do takiego mrozu. - powiedział ze zniecierpliwieniem i bez ceremonii chwycił go w pasie, unosząc i sadzając na swoim koniu. Nie bardzo się przejmując niezadowoleniem chłopaka, siadł za jego plecami i stanowczym ruchem zmusił do wciągnięcia nóg na grzbiet konia.
- Co ty...
- Cicho, chyba nie chcesz sobie poodmrażać palców. - mruknął i przyciągnął go do siebie bliżej. Prawdę mówiąc, Avae zamierzał dalej protestować, ale nie miało to większego sensu w obliczu mocnego chwytu przeciwnika bardzo skutecznie udaremniającego wszelki opór. Zresztą wobec chłostającego mrozem wiatru perspektywa wtulenia się w ciepłe ciało mężczyzny była zbyt kusząca, by pozwalać na skuteczny sprzeciw. Westchnął w końcu i poddał się; Nissyen uśmiechnął się lekko i ułożył derkę okrywającą jego plecy, tak, by jej poły zupełnie osłoniły chłopca od mrozu i wiatru. Lekko ścisnął nogami boki konia, który ruszył powoli. Naciągnął głębiej kaptur, kiedy wynurzyli się prosto w białą zamieć.


Obudził się z uczuciem przyjemnego ciepła i bliskości. Nie bardzo docierało do niego, co się właściwie dzieje i gdzie się znajduje. Poruszył się lekko, w tej samej chwili uświadamiając sobie, że słyszy miarowe uderzenia serca tuż przy uchu i sam obejmuje leżące pod sobą ciało.
- Nie śpisz? - usłyszał cichy szept. Poderwał się, ale męskie ramię uspokajająco przycisnęło go z powrotem. - Leż, jeszcze wszyscy śpią. Są wycieńczeni. Ruszymy za jakąś godzinę. Stąd mamy już tylko jakieś pół godziny drogi przez tę burzę, nigdy nie sięga dalej. Ale musieliśmy się zatrzymać, to niebezpieczny rejon. Podczas burzy już prawie nic nie widać, a kiedy zapadła noc, nie dało się już zrobić nawet kroku dalej. Jesteśmy w Wilczej Grocie. Ale wilków tu nie ma, nie musisz się bać. - zażartował.
- Ani myślę. - mruknął.
- Patrzcie go, jaki teraz bohater. Zasnąłeś mi na koniu prawie od razu po tym, jak ruszyliśmy. - w jego głosie drżały iskierki rozbawienia. - Tu cię musiałem wnosić. Z ciebie to jest jednak delikatny paniczyk. Zanim zdążyliśmy rozkulbaczyć konie, byłeś już wyziębiony jak sopel lodu, choć nakryłem cię czterema kocami.
- Odczep się. - mruknął zaczerwieniony.
- Wyjaśniam ci tylko, co tu robisz, bo widzę, że to cię wyjątkowo niepokoi. - zakpił. - W nocy się tak "etykietą" nie przejmowałeś. Wczepiłeś się we mnie jak nietoperz.
Avae dużo by teraz dał, żeby zobaczyć jego wyraz twarzy, ale z drugiej strony wystawienie głowy spod koca znacznie przekraczało jego możliwości.... z wielu istotnych względów.
- Nie, żebym narzekał, ostatecznie mnie też było cieplej. - zaśmiał się cicho. - Co tam, jaśnie panie? Głos straciliśmy? A może wyzwiska się skończyły?
- Cicho bądź. - mruknął w końcu, dławiąc zażenowanie.
- Czemu, już i tak wszyscy wstają. Zobaczyłbyś, gdybyś raczył na moment wystawić stamtąd nos.
- Dalej trzymasz tego zmarzlucha pod kocem? - rozległ się obok rozbawiony głos i koc podniósł się trochę, ukazując uśmiechniętą szeroko twarz Avesty. - No i jak tam, królewiczu? Dobrze się spało?
- ...
- On dzisiaj w ogóle nie jest rozmowny..... Ale wygląda przerozkosznie. - zachichotała, mierzwiąc jego i tak rozwichrzone włosy; Avae mruknął coś tylko, kryjąc twarz w koszuli mężczyzny.
- No proszę, jak się toto do mnie łasi. - szepnął trochę złośliwie.
- Mogę już wstać? - spytał zbolałym tonem.
- Oczywiście, a kto ci broni? Ostatecznie to TY na mnie leżysz i TY się do mnie kleisz....
- Och.... - zirytował się, wstając gwałtownie. - Pójdę... nakarmić Ninthel. Pewnie się zmęczyła.
- Zezłościłeś go..... - melodyjnie zauważyła Avesta.
- Przejdzie mu. - przeciągnął się beztrosko.
- Coś ty taki zadowolony, co? - uniosła lekko brew.
- A mam jakieś powody do niezadowolenia? Nie. No to czemu nie miałbym być zadowolony?
- Demagog. - westchnęła. - Zbieraj się, wieczne dziecko, im szybciej ruszymy, tym szybciej będziemy w domu.
- No proszę.... Biednej małej Aveście smutno poza domkiem? Za rodzinką się stęskniłaś, co? Nie ma kto biedactwa przytulać?
- Och, zamknij się, smarkaczu - uderzyła go lekko. - Ruszajmy już. Tym razem ja i Vallejo pojedziemy z tyłu, ty łatwiej sobie dasz radę miedzy tymi skałami, dzikusie. Reszta musi się tylko trzymać blisko.
- Tak, tak.... - westchnął, unosząc lekko ręce. - Już się zbieram.
Zwinął posłanie i koce, przytraczając je do reszty juków.
- Jadę sam. - mruknął stojący obok Avae. - Sam mówiłeś, że to już niedaleko, nic mi nie będzie. - wskoczył na konia, oddalając się w otoczenie innych.


- Cześć! - usłyszał za sobą wesoły głos. - Akko się stęsknił za narzeczoną. Możemy?
- Możecie. - uśmiechnął się pod nosem. Avesta zrównała się z nim, przyglądając mu się spod oka.
- Czemu tak nagle uparcie trzymasz się środka, co? Zgubić to tu już raczej się nie zgubisz..... - powiodła wzrokiem po okolicy. Właściwie byli już po południowej stronie, ale wciąż nie było widać podnóża, z powodu masy wzgórz, które musieli kolejno pokonywać, bardzo wolno posuwając się w dół. Burza została daleko za nimi, choć, gdy się oglądnąć, wciąż było widać, jak omiatała szczyty najwyższych gór i z impetem wpadała w przełęcze. Mimo śniegu zostawionego za plecami tu początki lata jaśniały już z całą mocą.
- Tak jakoś..... - szepnął. - Daleko jeszcze?
- Za jakieś dwie godziny dotrzemy do wzgórza Pivan. Stamtąd widać już właściwe Argento. Chodź, najlepiej widać wszystko z przodu.
Akko przyspieszył niechętnie, Avae spojrzał z westchnieniem za nimi.
- Ale robię to tylko dla ciebie. - mruknął po adresem Ninthel, przyspieszając również. Konie zrównały kłus, a Avesta uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Miłość jest takim pożytecznym uczuciem.
- Jasne. - prychnął.
- No cóż, w każdym razie teraz wszystko możemy zwalać na naszych zakochanych, prawda?
- Co masz na myśli? - nachmurzył się.
- Nic, stwierdzenie ogólne. Hej, wy z przodu! Odwiedziny!
Nissyen obejrzał się, unosząc lekko brwi i odwrócił się z powrotem; jego plecy zadrgały lekko. Avesta dopędziła go i dźgnęła lekko łokciem.
- Nie śmiej się głupio. - mruknęła, patrząc na niego z satysfakcją. Avae dołączył do nich powoli, wpatrując się w rysujące się przed nimi wzgórze.
Avesta z niewinną miną poprawiła popręg.
- Ach! - krzyknęła nagle. - Zapomniałam coś powiedzieć Vallejo. Zaraz wracam. - zawróciła zwinnie, ostro wracając do tyłu. Nissyen uśmiechnął się lekko i zerknął kątem oka na chłopaka, który z lekką irytacją zapatrzył się gdzieś w bok, lustrując gniewnym wzrokiem łagodną linię lasu. Dłuższą chwilę jechali w milczeniu.
- Jesteś.... - zaczął w końcu z wahaniem, przesuwając po nim wzrokiem. - Na mnie zły?
- A ja MOGĘ być na ciebie zły? - spytał szyderczo, nie odwracając spojrzenia od cienistej granicy drzew.
Nissyen zmarszczył brwi i twardo spojrzał przed siebie.
- Tak, możesz. - powiedział zimno.
Ninthel zmyliła krok, zwiedziona bezsensownym spięciem cugli. Avae spojrzał po chwili niepewnie na jadącego obok mężczyznę i stłumił westchnięcie, które nagle wyrwało mu się z piersi.
- Nie..... nie jestem...... - wyszeptał, urywając na moment. - Ja....... chyba cię trochę..... lubię.
- "Trochę"? - uśmiechnął się. - "Chyba"?
- Nie grymaś. - mruknął. - Jak na mnie to i tak osiągnięcie.
- Domyślam się. - roześmiał się pogodnie.
- A ty? - spytał nagle. - Nie jesteś... zły na mnie?
- A pozwalasz mi? - uniósł brwi, uśmiechając się nieznacznie.
- Nie....
- No to pewnie nie jestem. - westchnął i spojrzał na niego złośliwie. - Ja zdecydowanie bardzo cię lubię. Tylko nie ciesz się zbytnio. Jak na mnie to to nie jest żadne osiągnięcie.
- Hej chłopcy, można na chwilę? - usłyszeli roześmiany głos.
- "Na chwilę" to ty zdaje się stąd odjeżdżałaś..... - kpiąco spojrzał na nią Nissyen.
- No tak. - parsknęła śmiechem. - Zapewne tak było w istocie. Ale to drugorzędna sprawa, nie uważacie? Spójrz Nissyen, ktoś stoi na Rilma. Zaraz..... To chyba..... Czy to czasem nie Zeelim? - uniosła się w siodle. - Co też on wyprawia, i jeszcze Mine ze sobą przytargał. Oszaleć można. - wzruszyła ramionami, kryjąc lekki uśmiech.
Na wzgórzu stał wysoki, długowłosy brunet o lekko kpiącym wyrazie twarzy; u jego nogi niemal wisiał malutki roześmiany chłopiec, obejmując kolano, sądząc z podobieństwa, taty. Mężczyzna spojrzał w ich stronę, kucnął, odczepiając swoją przylepkę i powiedział jej coś, pokazując w ich stronę.
- Mamusia! - krzyknął chłopczyk, biegnąc szybko w dół wzgórza. Avesta roześmiała się i zeskoczyła z konia, chwytając dziecko na ręce. - Mama, mama, mama, mamma, mama! - śmiał się chłopiec. - Mamma, mama, mamma, mama!
- Cześć, Mine! - z uśmiechem machnął do chłopca Nissyen. Malec zachichotał, wieszając się mamie na szyi.
Tymczasem mężczyzna zdążył już do nich dołączyć, mierząc wszystkich trochę ironicznym spojrzeniem.
- Więc jednak raczyłeś przywieźć mi żonę z powrotem. Zastanawiałem się już, czy czasem nie wysłać jej do tego całego Helmand rzeczy. Część naszych wróciła już jakiś czas temu.
- Ty mi lepiej w tej chwili wyjaśnij, co ty tu robisz, Zee. Nie mogłeś przecież wiedzieć, że przyjedziemy dziś. - uniosła podejrzliwie brwi.
- Dajżeż ty mi spokój, kobieto! Jakbym ja miał coś do powiedzenia. To Mine mnie już od tygodnia co dzień tu prowadzi.
- Wspaniale, to już wiem, czego się spodziewać w domu.
- Uspokójcie się, co? - Nissyen oparł głowę na dłoni, niemal kładąc się na swoim koniu. - Myślałby kto, że się nie znosicie.....
- Nie wtrącaj się. - ucięli.
- I tak to wygląda zawsze. - mężczyzna melancholijnie zwrócił się do patrzącego na to wszystko szeroko otwartymi oczami Avae. Chłopak spojrzał na niego z wyrazem lekkiego szoku. - Hej, odłóżcie te wasze czułości na później..... Chciałbym jechać dalej...... Odjechaliśmy trochę, ale reszta nas już chyba dogania.... - mruknął sennie.
- Nie wykładaj się tak na koniu, szczeniaku, to nie sofa. - huknął na niego Zeelim.
- Jasne, jasne.... - westchnął, odchylając się sporo w tył. - No wsiadajcie w końcu....
- Zwariować z wami można. - westchnęła Avesta, wsiadając na konia z chłopcem uczepionym jej szyi jak mały niedźwiadek. Mężczyzna usiadł za nią, chwytając cugle, bo Mine za wszelką cenę próbował łapać ręce mamy. - Jedźmy.
Poprzedniej ciszy osiągnąć się nie dało; Mine roztrajkotał się do reszty, Avesta i Zeelim dogryzali sobie i rugali próbującego im od czasu do czasu przerywać Nissyena, do tego jechali teraz wolniej i wkrótce dogoniła ich reszta, co wywołało mnóstwo powitalnych okrzyków. Po dłuższym okresie takiej jazdy, Avesta zerknęła w stronę milczącego od jakiegoś czasu chłopaka.
- Co mi się tak przyglądasz Avae, nie spodziewałeś się, że jestem mężatką, co? - zachichotała z kpiącymi ognikami w oczach.
- Nie spodziewałem się..... "wszystkiego". - mruknął cicho.
- Nie przejmuj się nimi. - beztrosko stwierdził Nissyen. - Zawsze byli nieźle postrzeleni.
- Smarkacz. - rzucili zjadliwie.
- Cóż, z Zee Avesta jest jeszcze gorsza, niż kiedy jest sama. - orzekł. - Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
- Czaić! - potwierdził Mine. - Ciabu?.... No! - zezłościł się. - Ciabu?
- To do ciebie, Avae.
- "Ciabu", co? - wpadł w konsternację chłopak. Zeelim parsknął śmiechem.
- To już zależy od aktualnej koncepcji Mine.
- Ciabuuuuuu?
- Ciabu, ciabu..... - mruknął Avae, złym okiem patrząc na duszącego się śmiechem Nissyena.
- Uch.... - zupełnie zgniewał się chłopczyk. - Ciabu?
- Mam na imię Avae, mam siedemnaście lat, jestem z Helmand, teraz będę mieszkać tutaj, nie mam zielonego pojęcia co tu właściwie będę robić, przypuszczam, że nawet ten kretyn koło mnie nie bardzo wie, nie umiem grać w nic poza saale, nie mam rodzeństwa, nie lubię tartej pory, ona ma na imię Ninthel, ma prawie siedem lat, jechaliśmy ponad tydzień, tak, złapała nas burza, owszem, całkiem tu u was ładnie, na śniadanie jedliśmy jakieś zdrewniałe suchary, nie jestem zmęczony, nie byłem tu nigdy wcześniej, nie sądzę, żeby miało padać, nie spotkaliśmy niedźwiedzia, mąkę robi się ze zboża, a mistia złocista rośnie tylko na słonecznych zboczach, a przynajmniej tak twierdzi Vallejo!
- Ciabu. - z zadowoleniem stwierdził Mine, wywołując wybuch śmiechu dotąd słuchających w niemym oszołomieniu dorosłych.
- No popatrz, trafiłeś. - rozchichotała się Avesta.
- Dlaczego nie lubisz tartej pory? - zaciekawił się Nissyen z miejsca poczęstowany mrożącym krew w żyłach wzrokiem.
- Albo mi dacie spokój albo utopię się w najbliższej rzece.
- Najbliższa rzeka jest dopiero za moim domem. - promiennie uśmiechnął się mężczyzna.
- Mhm....
- Ciabu! - pocieszył go Mine.
- No. - mruknął chłopak ku ponownemu rozbawieniu wszystkich.
- Spójrzcie.... Pivan.... - z uśmiechem szepnęła Avesta.
- Hoooooooooonaaaaaaaaaaaaaaaa! - radośnie zabrzmiało za nimi.
- Niby z jakiej racji? - westchnął Avae.
- Tradycja. - uśmiechnął się do niego Nissyen, zsiadając z konia i wolno idąc obok niego na wzgórze. Mijali ich pozostali, którzy biegli tak, jakby mieli zaraz zacząć robić fikołki, nie wyłączając nawet siwowłosego już Vallejo. Dobiegli na wzgórze, rozglądając się radośnie i wtedy naprawdę jeden chłopak wykonał kilka radosnych salt. Avae w rozbawionym szoku, spojrzał na twarz idącego obok mężczyzny, wymagając jakiegoś komentarza, ale on uśmiechnął się tylko, kręcąc przecząco głową. - Chodź. - szepnął, otaczając go nagle ramieniem. - Sam zobaczysz. - puścił go po chwili, odchodząc w stronę Avesty.
Avae sam dotarł na szczyt wzgórza i spojrzał na rozpościerającą się u jego stóp dolinę. Rozchylił lekko usta, nie będąc w stanie wykrztusić słowa. Przejrzyste powietrze pozwalało objąć wzrokiem ogromną przestrzeń. Różnobarwne lasy mieszały się z wielkimi ogrodami, bijąc w oczy mnogością barw. Gdzieniegdzie tkwiły jakby rozsypane głazy i całe gromady malowniczych skał pełnych kaskad, strumieni, sadzawek, skupisk bujnych najróżnorodniejszych zarośli. W pewnym oddaleniu wiły się dwie rzeki od których w różnych odległościach skrzyły się czystym błękitem dziesiątki jezior. A nad wszystkim dominowały ciągnące się niemal od szczytu wzgórza ogromne przestrzenie łąk w najczystszej i najpiękniejszej z możliwych zieleni. Patrzył oczarowany na rozpościerający się przed nimi widok.
- Więc to stąd... - wyszeptał w końcu niemal bezgłośnie.
- Niezwykłe, prawda? - usłyszał po chwili cichy szept tuż przy swoim uchu.
- Ten kolor...
- Zieleń Argento. - uśmiechnął się, obejmując go i opierając brodę na ramieniu chłopaka. - Podobno na całym świecie nie istnieje druga taka barwa. W Argento są wszystkie odcienie zieleni tego świata, ale ten jest dominujący i charakterystyczny tylko dla nas. Podoba ci się?
- Piękne. I gasi strach.... zupełnie jak.....
- Jak?
- Zastanawiam się.....
- I?
- Może kiedyś....... Jedźmy. Chcę zobaczyć to z bliska.











 


Komentarze
mordeczka dnia padziernika 17 2011 14:58:12
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Rahead (Brak e-maila) 21:06 02-10-2004
Zabijasz mnie....
*AVAE!!! Ściska*
Będzie ciąg dalszy czy zostawisz tak?
prim (Brak e-maila) 16:21 03-10-2004
jejku^^ jak pri strasznie kocha Avae^^ jejciu, jejciu^^ na razie przeczytałam tylko part 1 ale zapowiada sie ciekawie^^ Sach-chan, jesteś moim guru mastahem i masterem w jednym^____^*uwielbienie*
Asou (asou@o2.pl) 17:08 08-10-2004
łeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee biedny Avae mam nadzieję, że tak tego nie zostawisz!!! Nie pozwalam Ci!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Kurcze popłakałam się aż!!!! A to coś znaczy!!!! Ja chcę ciąg dalszy!!!!!
Natiss (Brak e-maila) 09:53 25-11-2004
W \"Fiat lux\" najbardziej zaintersował mnie Avae, natomiast w \"Lux in tenebris\" Nissyen. Świetny gościu, jego chrakter, wygląd, w ogóle wszystko.
Biedny Avae musiał sie tutaj nieźle niecierpieć, ale opowiadanie jest świetne.
Joyo (Brak e-maila) 18:53 27-11-2004
NIEWYŻYTA SADYSTKA!!!
ale i tak cię uwielbiam...
beryl (krolowa.ciemnosci@op.pl) 16:12 20-12-2004
Wiesz co? To jest świństwo kończyć w takim momencie... Tfu, nie chcę zapeszyć. Chodziło mi o \"przerywać w takim momencie\", naturalnie. Nie chcę nic mówić, ale jestem taka ssczęśliwa przy każdej aktualce, a potem taka smutna, gdy nic twojego, Sachmet, nie ma.
Sonya (Brak e-maila) 08:07 27-04-2005
uwielbiam to opo, szybko pisz i wysylaj kolejne czesci!! Ploooosie!
K. (Brak e-maila) 17:03 13-08-2005
Wspaniałe... smutne... boskie... smutne... niesamowite.. smutne... Ja chcę więcej! Proszę, powiedz że będą dalsze części... ;_;
Biedny Avae... *popłakala się*
Kornel (Brak e-maila) 07:51 03-01-2006
Czytam tą stronę od dawna i naprawdę lubię Twoje opowiadania. Ostatnio straciłam nadzieję, że napiszesz coś nowego, bo przez dlugi czas nic się nie pojawilo, ale dodałaś ostatnio następny odcinek "Czemu właśnie Ty..." czym byłam zachwycona...Oznacza to, że dalej piszesz! Bardzo się z tego cieszę i czekam z niecierpliwością na nowy odcinek. Avae uroczy ale nie wiem, czy nie za słodki trochę się stał. No, ale to nie ja jestem autorem =).
Kornel (Brak e-maila) 13:53 03-01-2006
aha, jeszcze jedno... Nurtuje mnie co stało się z Kase'm. Polubi.łam go bardzo =)
Czekam =)
Kira (Brak e-maila) 13:15 11-02-2006
Wspaniałe i cudowne! boskie! najlepsze opowiadanie na świecie T.T...
Avae jest boski.
Ale tym razem bardzo polubiłam Kase.. żal mi go T_T. Kiedy będą dalsze części?*_* i czy będzie więcej o Kase?v.v...
kornel (Brak e-maila) 00:11 11-03-2006
Co z Kase?!?! Proszę napisz cokolwiek o nim jak najszybciej! Proszę bo sama już wymyślam fanfiki do tego opowiadania ;-)
Kira (Brak e-maila) 18:42 01-04-2006
Kiedy ciag dalszy?!?! ^_^
kornel (Brak e-maila) 17:27 06-04-2006
Czekam nadal na dalsze części słuchając utworu z filmu "upiór w operze" pt.; "Learn to be lonely".sama nie wiem do którego bardziej pasuje: Nissyen'a czy Avae ale zestawienie tej piosenki z tym tekstem jest porażające, dopasowane jak na zawołanie. idę dalej się wzruszać.
Kira (Brak e-maila) 18:41 16-04-2006
Niesamowite! ja czytalam to opowiadanko sluchajac "Learn to be lonely"! ^.~ sliczna piosenka, naprawde pasuje do tego opowiadania... Ciesze sie, ze nie jestem jedyna ktora tak sadzi ^^. sluchalam rowniez piosenke "In The Deep" z filmu "Miasto Gniewu"... tez bardzo ladna...
btw. kiedy pojawi sie ciag dalszy?
Alistair (Brak e-maila) 00:49 14-05-2006
No tak, rzeczywiście genialna alternatywa dla Fiat Lux. No i nawet udał Ci się ten cały Nissi. No i ta rewolucja nie odbyłasię tak krwawo. Ale nie znęcaj się aż tak nad bohaterami, bo nie można ciągle tłumaczyć tego irracjonalnego postępowania ze względu na miłość, czasami to nie chce mi się w takie rzeczy wierzyć i tak jak Karin w Fiat, tak Avae zaczyna trochę tracić na realości. A, i byłabym wdzięczna gdybyś trochę dokładniej wyjaśniła "geografię tego świata" bo można się pogubić co do jakiego państwa należy, a tym bardziej jakie to są państwa i jakie mają iteresy względem naszych prowincji. Tak nawiasem mówią to mogłam przeoczyć, ale jak nazywa się ten kraj? Czy to tylko federacja poszczególnych terenów pod rządami bejlerów? Wytułamcz to kiedyś, dobrze?
No, i Sachmet-sama, ale ja cię proszę, nie obijaj się tak i napisz coś do następnej aktualki, co?... dobrze?... Bo piszesz naprawdę dobrze. I świetnie czyta się twoje opowiadania. Naprawdę. Mimo kilku mniej istotnych niedociągnięć. Po prostu twórz dalej, wierzę w ciebie^__^
Volina (Brak e-maila) 10:32 20-05-2006
Alistair, rzeczy, o które pytasz są dostępne, że tak powiem pozatekstowo, czyt. by mail^^. (tyle, że ta cholera teraz poczty nie czyta, więc i tak przyjdzie poczekać;P). Tam ma kobita i jakąś mapę i inne rzeczy, już tam dokłądnie nie pamiętam. Uśmiechnij się, to ci pewnie dasmiley
I od siebie to chciałam się ciebie spytać, gdzie mieszkasz, bo w moim bloku jest ze trzydzieści kobiet, które całkiem irracjonalnie trzyma się facetów gorszych od tego słodkiego i milutkiego Nissyenka(i bynajmniej nie chorych, więc nie mogą się nawet usprawiedliwiaćsmiley) i wszystko wybacza, i wybacza, i wybacza... I pazurami by za takiego darły... (jak policja przyjeżdżasmiley) To na poziomie ludzi przeciętnych, którymi my, zbalzowani postmoderni, lubimy zasadnoczo gardzić(a szkoda) A Avae to facet, owszem, ale wyjątkowy! I w tym właśnie rzecz, jak dla mnie to na tym polega konstrukcja tej postaci i za to ją lubięsmiley
I skoro tak lubisz realizm (chryste, w XXI wieku?????) to czemu wolisz "niekrwawą" rewolucję? Rewolucje z reguły Sˇ krwawesmiley
Alistair (malinka_owoce@wp.pl) 22:35 22-05-2006
Volina, dziubasku, weź napisz do mnie to pogadamy. A nawiasem mówiąc to dowiedziałam się, że mieszkam w tym samym mieście co Sachmet, tyle tylko, że na drugim końcu... Zapewne dla ludzi z centrum moje miejsce w świecie to niezłe peryferie i miła, spokojna okolica, ale tu też zdażają się kobity, którym brak czasem piątej klepki.
No, a realizm realizmem a pokojowość i tolerancja, pokojowością i tolerancją. Po prostu wychodzi na to, że jestem pełna sprzeczności, mam wiele twarzy i rachumek prawdopodobieństwa względem mojej wątpliwej obliczjloći nie chce za cholerę wyjść. A jak już coś wyjdzie to albo odwrotnie, albo kombinacji pojawia się tyle, że aż strach. Jak to się kiedyś o mnie wyrażono - idealistka i marzycielka twardo stąpająca po ziemi. Taki sobie istny oksymoron.
A tak generalnie to ja jestem z natury czepialska i powściągliwa w pochwałach więc to, że napisałam, iż oppwiadania by Sachmet dobrze się czyta, należy uznać za pewien, swego rodzaju, no GIGA KOMPLEMENT.
Napisz proszę. Od kolejnego klikania!
Pozdrawiam nawiasem obijającą się Schmet. I tak ci wygarne w jkimś komentarzu na twoim blogu!^_^
Rah (Brak e-maila) 20:20 27-09-2006
elo? sachmet? zyjesz?? XD

bo ja nie wiem co z Kase... i mnie to dobija XD
Kira (Brak e-maila) 13:26 10-10-2006
ja też chcę wiedziec co z Kase ^^
Leslie (Brak e-maila) 23:07 20-03-2007
//zakopuje sie w koldrze na lozeczku i macha ręką na zadania domowe piętrzące się na biurku, szczególnie matmę, wypracowanie na niemiecki i projekt na chemię//
Leslie (Brak e-maila) 00:49 23-03-2007
Rany...wyciskacz łez, mnóstwo WIELOKROPKÓW, ale czemu Kase powiesiłaś, no czemu? Taki kochany, nieśmiały...uh, tak mi go szkoda- kolejne łzy polały się po klawiaturze, a dziw, nigdzie nie było, że wodoodporna...
Jeszcze nie doszłam do końca-zaczęłam od początku bo już dosyć dawno czytałam lux-a, ale wiedz, śmierci Karina, Avae, Nissiego i małej wiercipiętli(Zilli? nie pamietam już imienia) nie wybaczę. Sheat (to sie czyta szit, nie?) sobie zabij prosze bardzo(zdenerwował mnie jak naskoczył na moje kochane diablątko..)
ogólnie trochę tego optymizmu zabrakło w tych najnowszych! Jaskółeczka pokłóciła sie ze Szczygłem, ponuro etc.
Eh...jeszcze około 50stron do końca-pewnie jutro rano będę oczy miała czerwone-jak nie od płaczu to od siedzenia po nocach
mary madnesss (Brak e-maila) 16:04 24-03-2007
ja tez sie zastanawial jak sie to czyta. xD Czy "szit" -> ale to troche głupio zeby bohaterowi dac tak na imie. xD" Czy "szet"
Leslie (Brak e-maila) 15:54 30-03-2007
Żyje! Mój kochany Kase żyje! O chwała ci!
Leslie (Brak e-maila) 15:56 30-03-2007
Ja tam upieram sie na szit(nie umiem polubić postaci), całkowicie nie wiem co Karinek uroczy w nim widzi...well, może przyjdzie jeszcze czas na opamiętanie...jestem pewna że Piękny Tulu(czy coś takiego) przejdzie żałobę po swoim pierwszym Uzdrowicielu i zrozumie że jest fetyszem Uzdrowicieli(...).
Ha.
teneryfa (Brak e-maila) 16:04 01-04-2007
Nie przeczytałam tego w całości, ale w oczy rzuca się nadużywanie "..." Występuje w co drugiej wypowiedzi :/
Beryl (krolowa.ciemnosci@op.pl) 18:23 05-04-2007
A to jest fakt. Wielokropki nadal zabijają. I nadal można się zgubić w tym, kto co mówi. I nadal...
Nie. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet ktoś taki jak Saray używa zwracając się do tego biedaka zwrotów tak pieszczotliwych, to oni muszą mieć po prosu taką literacką tradycję. Od wieków poeci w wierszach do wybranków używali "koteczków", "maleństw" i "chłopczyków" i teraz ci biedni faceci po prostu nie umieją inaczej.^^
Z początku mi się nie spodobało. Głównie dlatego, że już staciłam nadzieję na te części i zdążyłam sobie ułożyć własne wersje, ciężko się było przestawić. Ale po drugim czytaniu - bomba. Zwłaszcza na końcu ten motyw z rośnięciem. Zawsze sie zastanawiałam, co sie dzieje z ukami jak już przestaną być mali i chłopięcy - do schroniska ich oddają?
Tak czy owak Kase to nie grozi - on z cześci na cześć coraz mniejszy i słabszy. Szczerze mówiąc wieszania i węży nie oczekiwałam, myślałam, że od samego przepracowania padnie. Fantastyczny nawiasem mówiąc był ten fragment z poszukiwaniami i jak tej strzygi nigdzie nie dao sie znaleźć. Dzięki za tyle miejsca na Kase. Wolałam go zaciętego i doroślejszego, ale taki tez może być.
nache (Brak e-maila) 21:21 13-04-2007
ej, a kiedy bedzie ciag dalszy 'w imie twoje'?? obiecalas dokonczyc to opo smiley
madami (Brak e-maila) 17:12 27-04-2007
BŁAGAM o ciąg dalszy!!!! po prostu oszalałam jak zobaczyłam tę ilość części ostatnio dodanych!!!!!!!! a potem oszalałam jak okazało się, jak szybko całość pochłonęłam!!!!!
JA CHCĘ DALEJ!!!
WSZYSTKIE OPOWIADANIA!!!!!!!!!!!!!!!
Viv (Brak e-maila) 17:32 14-07-2007
w lipcu reszta tekstu miała się pojawić...
chlip, chlip... jest już połowa lipca...
K (Brak e-maila) 20:03 05-11-2007
kiedy pojawi się ciąg dalszy?
ins (Brak e-maila) 17:14 16-03-2008
jjjjjjjjjeeeeeeeeeessssssssszzzzzzzzzzzzzccccccccccccccccczzzzzzzzzzzzzzzzzeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
niny (Brak e-maila) 19:57 29-01-2009
kiedy będzie więcej...plosiem... ^^"
Kazia (Brak e-maila) 03:10 09-03-2009
nigdy, jak sądzę. W końcu od ponad roku nasza droga Sachmet nie napisała ani jednego odcinka żadnego ze swoich nie-zakończonych opowiadań. Możliwe, że skończyła z pisaniem.
Avae (Brak e-maila) 15:55 25-04-2009
*ociera łezki*
Może trzeba się z nią jakoś skontaktować?
Alistair (malinka_owoce@wp.pl) 00:26 01-06-2009
Też tak myślę że trzeba by się w końcu zorientować czy nasza miła Sachmet raczy skończyć to co zaczęła. Niedawno odświeżyłam sobie to opowiadanko [przed sesją... dobra jestem...] i zaczynam się zastanawiać co też będzie z Rize...
wampirzyca (Brak e-maila) 15:11 06-08-2010
ŚWIETNE OPOWIADANIE I BARDZO ALE TO BARDZO WCIĄGAJĄCE...PROSZĘ KONTYNUŁUJ DALSZE CZĘŚCI ... BARDZO ŁADNIE PROSZĘ ^^
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum