ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Fiat lux 11 |
Wiersz ostatni: Miłość na cel mnie wystawiła strzałom...
Przeczytawszy tytuł niniejszego rozdziału szlachetny czytelnik przeczuwa zapewne, iż jest to już część ostatnia.^^
Toteż podaję do wiadomości publicznej nazwiska tych na których twórczości żerowała ma niegodna osoba:
Adam Asnyk,
Jean Antoine de Baif,
Charles Baudelaire,
Robert Frost,
Zygmunt Krasiński,
Józef Ozga-Michalski,
Francesco Petrarca,
Sir John Suckling oraz
Pasterze mongolscy.
Najbardziej się boję pozwu tych pasterzy;P
Aha, jeszcze jedno: od razu mówię, że jak ktoś sobie odpuścił szóstą albo siódmą część, to w tej naprawdę ciężko będzie mu się połapać....^^;
To wszystko... to "akurat wtedy" nie miało być tak.... Właściwie to nie miał pojęcia JAK miało być... Chyba nie myślał o tym wtedy, chyba w ogóle wtedy nie myślał...
Zapomniał o tym? Był tak zmęczony, tak szczęśliwy, że Karinowi nic nie jest, że się udało...
Nie wspomniał o tym nawet słowem. A przecież... umowa była inna. Miał zginąć. To było postanowione.
Naprawdę chyba zwyczajnie zapomniał; zresztą przecież wycieńczenie tak zupełnie wyprało go ze wszystkiego, że od razu po wyjściu Ardee zapadł w sen. Nie było tego momentu, tej charakterystycznej chwili, kiedy ktoś wychodzi i właśnie przypominamy sobie, że mieliśmy mu coś powiedzieć. Nie mógł więc nawet za nim wybiec... Zrobiłby to? Chyba tak, nawet tak jakoś odruchowo, bez żadnych "dobrych", "ofiarnych" myśli; zwyczajnie bałby się, że znów coś wziętego za kłamstwo, za oszustwo, za zło, oddaliłoby go od kogoś kogo kochał... Bo pokochał go, za to traktowanie jak młodszego brata, za ten śmiech, za niezwracanie uwagi na jego mroczny cień, który gasł teraz czasem dzięki niemu. I bałby się, zwyczajnie bał, próbował zabezpieczyć, uniknąć posądzeń, egoistycznie powstrzymać jego gniew. A tak...
Ardee pewien, że Sheat zginął, powiedział o tym Karinowi....
Kiedy to usłyszał.... Miał prawo. Miał prawo tak długo jak.... jak długo myślał, że Sheat pozostał takim, jakim widział go przed odejściem..... jak długo myślał, że tylko się nad Karinem znęcał.... A kiedy zrozumiał... kiedy zrozumiał, że pogodzili się, że byli ze sobą, że....
Nie umiał się zatrzymać.... Ale tego nie mógł już usprawiedliwiać. Nawet nie do końca zrozumiał, jakim cudem tak sprawnie przemknął ten moment, skąd tak szybko wiedział, jak może to poprowadzić....
Demon wrócił, znów wrócił, śmiejąc się szyderczo, znów okupiony bólem i łzami.
Przez cały ten czas trwał w jakimś dziwnym napięciu, jakby byle słowo, byle gest mógł spowodować coś nieprzewidzianego, gwałtownego.
Unikał Karina.
Dość było mu tego, jak Ardee przeżywał to jego cierpienie, jak wszyscy o nim po cichu mówili.
Prawdę mówiąc, to nawet nie myślał o tym, że kiedy Karin dowie się, że on tu jest, może powiedzieć Ardee, jaki był dla niego przez cały ten czas, do czego doprowadził.
Zupełnie tak, jakby o tym też zapomniał.
Myślał tylko o tym, co dzieje się z Karinem, myślał jakoś tak tępo, bez wyrazu, a jednocześnie gorączkowo.
Spędzał noce, opierając się o jego drzwi i słuchając jego szlochu.
Stało się, stało się, stało się...
Karin, za dobry Karin... zawsze o krok od wybaczenia, zawsze na skraju miłości... Był szczęśliwy? Czy naprawdę można być szczęśliwym z kimś, kto...
Tak, można... można jeśli w zamian za zdolność do miłości znienawidzi się kogoś innego.
Winny... No dobrze, był winny, ale nie cała wina była jego. Na to nie mógł się zgodzić...
Tylko, że teraz... Teraz Karin cierpiał bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Właśnie teraz, kiedy przestał nazywać ten pęd do zła nienawiścią, kiedy chciał w nim widzieć miłość...
Los przecież sam tym w niego wtedy cisnął, nie zaplanował tego w końcu... Jak zwykle tylko po mistrzowsku odegrał swoją rolę.
Jedna chwila zawahania wtedy i Sheat nigdy by w to nie uwierzył. Jedna, krótka chwila, w której z kogoś, kto znów chce być dobrym, z powrotem obrócił się w bezwzględnego demona, a nawet się nie zawahał... Nawet jednego drgnięcia głosu, nawet jednej wątpliwości... Znów zaczął grać i jego gra ponownie sama wytyczyła kroki, tłumiąc wszystko inne. Jeden drobny odprysk czasu i jego działanie skierowało Karina ku cierpieniu, choć miało kierować ku szczęściu... Los pokazał mu prawdę i z drwiącym uśmiechem czekał na jego krok. Po co? Zawsze było tak samo, czegokolwiek chciał, wybierał najgorszą drogę... najgorszą... może raczej najbardziej nikczemną. Bo przecież jak zwykle poszło mu wspaniale...
Wszystkie marionetki jak dawniej zatańczyły posłusznie. Przed Mistrzem nie można uciec, chyba że w ból, otępienie lub łzy.
Karin rozpaczał, rozpaczał, rozpaczał...
Wytrącił go i z tego...
Chciał mu pomóc, chyba o tym myślał, chyba dość miał tego nocnego wsłuchiwania się w jego szloch... Ale... czy to na pewno była pomoc? Czy przywracając go do życia, nie przywrócił tylko swojej władzy nad nim? Czy nie tego chciał, jego ponownego ugrzęźnięcia w tej ohydnej, manipulowanej grze?
Karin uśmiechał się już czasem, zaczął rozmawiać z innymi, zaczął wychodzić z pałacu, zaczął patrzeć sam. Chyba dorósł, dorósł przez tę krótką chwilę, gdy nie było go przy nim, gdy przeżył miłość i gdy ją stracił. Przestał się bać. Przestał zwracać na niego uwagę.
Więc jednak stracił już nad nim władzę...
I wreszcie mógł odetchnąć z ulgą.
Minęło wprawdzie niewiele ponad dwa miesiące, ale czuł, że odzyskał wreszcie siły do życia. Tęsknił za nim, pamiętał... czasem płakał. Ale nauczył się żyć od nowa. Było tak wiele rzeczy... Stęsknił się za Cascavel. Pamiętał je bardzo dobrze, ale wciąż teraz miał ochotę odwiedzić jakieś stare miejsce, obejrzeć choćby jakiś zapamiętany wielki kamień w wąwozach, który pamiętał z zabaw w chowanego... i który teraz okazywał się wcale nie być taki wielki. Tak wielu ludzi go tu pamiętało, tęskniło za "swoim kochanym, małym paniczem", że znów uczył się wierzyć, że jest kochany. Niektóre dzieci, z którymi się kiedyś bawił, dziś dorosłe lub niemal dorosłe, teraz bały się mówić mu po imieniu, ale śmiał się tylko; teraz bardziej niż kiedykolwiek zanikła w jego oczach różnica. To było cudowne przypominać sobie ludzi i miejsca... I Ardee...
Ardee... tęsknił za nim tak długo i teraz w końcu go miał.
Coś za coś... przelatywało mu czasem przez umysł, ale gasił to zaraz, ucząc się bycia szczęśliwym, skoro nie umiał po prostu takim być.
Ardee miał nadal mnóstwo zajęć, ale poświęcał mu każdą chwilę, był teraz nawet czulszy niż to zapamiętał, bo kiedyś wszystko pokrywał szorstkością, jak wielu chłopców, którzy chcą już być dorośli. Teraz starał się mieć dla niego jak najwięcej czasu; coraz większą ilość spraw powierzał Avae, zwłaszcza gdy chodziło o wyjazdy za granicę lub nawet w kraju, bo od czasu stłumienia rewolucji Ardee przyjął na siebie niewdzięczną rolę ostatecznej instancji we wszystkich konfliktach na linii: byli poddani - obywatele.
Taki układ odpowiadał mu podwójnie, po pierwsze naprawdę mógł coraz częściej przebywać z bratem, po drugie... po drugie nie musiał się narażać na widok Avae. Co prawda jego obecność i tak była nieunikniona; wciąż musiał przecież uzgadniać wszystko z Ardee - tak zresztą było raczej lepiej dla tych, których sprawy miał "rozwiązywać". Tego jednego u brata nie rozumiał - zamiłowania do otaczania się nieodpowiednimi ludźmi. Powierzanie takiej ilości spraw Avae uważał za co najmniej nierozsądne, ale nie wiedział jak wyjaśnić to Ardee... Choć był pewien, że wystarczyłoby powiedzieć mu o nim całą prawdę, żeby Avae raz na zawsze zniknął z jego życia to... czuł jakąś odrazę do załatwiania spraw w taki sposób. Niby wiedział, że nie ma nic złego w zwyczajnym wyjawieniu prawdy, ale obrzydliwe wydawało mu się mówienie o kimś takich rzeczy, nawet prawdziwych, w jakimś konkretnym celu. Zresztą dopóki Avae był pod kontrolą Ardee było raczej mało prawdopodobne, że może kogoś skrzywdzić, więc może to nawet lepiej niż gdyby miał być gdzieś indziej, pozbawiony nadzoru, w dodatku znów wściekły i pragnący zemsty.
Może tak, póki wystarczała mu do satysfakcji świadomość jakiejś władzy nad innymi, było po prostu bezpieczniej.
Jakoś znosił jego obecność, po prostu starał się nie zwracać na niego uwagi. Może co najwyżej był trochę... zazdrosny, tak trochę po dziecinnemu zazdrosny, bo przez ten czas, kiedy go nie było, nagle zjawił się on... Tu, w Cascavel, nikt go nie znał, ale za to żołnierze, których będąc małym chłopczykiem traktował mniej więcej jak skrzyżowanie wujków z zabawkami, teraz, po tak długim czasie, czuli się trochę nieswojo obok obcego, wyrosłego panicza, choć nadal odnosili się do niego przyjaźnie, z życzliwością, ale jednak z szacunkiem wyraźnie zaprawionym rezerwą. Avae był ich. Jego znali, razem z nim walczyli, razem narażali życie, razem krwawili i razem jedli, spali i pili, wygłodniali, wycieńczeni i spragnieni po każdym z męczących dni wojny. Z nim się śmiali i jego szanowali naprawdę, za coś, nie z zasady.
Wiedział, że sam się nie nadaje do wojny, że nawet gdyby tam z nimi wtedy był, nie umiałby walczyć. Avae był inny; dla niego takie bitwy, jęki i krew musiały być niczym. Ale i tak to trochę kłuło. Starał się chodzić do nich, patrzeć jak wygląda ich życie, rozumieć ich... W końcu to oni uratowali jego życie, oni przez cały ten czas trwali przy Ardee we wszystkim, co postanowił. Nie przeszkadzał im chyba; teraz było spokojnie. Nie było wojny, nawet zagrożenia wojną; żyli normalnie, regularnie tylko odbywając ćwiczenia. Chyba nawet sprawiało im przyjemność, że tak się interesuje tym, co robią. Chodził między nimi, rozmawiał, słuchał, śmiał się. Nie rozumiał wielu rzeczy, które dla nich były oczywiste, ale nikomu to nie przeszkadzało.
Śmieszyło go trochę to, jak oni traktowali Avae. On zawsze był dla niego kimś silnym, groźnym, gniewnym, diabolicznym... A oni traktowali go jak... jak chłopca. To prawda, że słuchali go bezwzględnie, nawet bezkrytycznie. To chyba był jeden z najbardziej karnych oddziałów jakie w ogóle widział. Ale... tak jakby w ich męski, szorstki świat wkradło się nagle coś odmiennego, coś co sprawiało, że ich surowe oczy łagodniały, srogość i nieprzejednanie ustępowały miejsca trochę mrukliwej, kanciastej czułości i ledwo dostrzegalnej, nasrożonej opiekuńczości. Choćby to, jak mówili o nim między sobą, zawsze z troską i pieszczotliwie, utyskując niemal po macierzyńsku, gdy robił coś, co ich zdaniem było zbyt niebezpieczne, a zwłaszcza, gdy upierał się robić coś sam.
Słuchał ich rozmów i naprawdę zabawnie dla niego brzmiało, gdy kogoś, kto zawsze wydawał mu się już taki silny i dorosły, oni nazywali "naszą ptaszyną" albo "naszym wróbelkiem" - choć nie ulegało wątpliwości, że tu, między tymi mężczyznami, naprawdę wyglądał jak wróbel wśród jastrzębi: najniżsi z nich przerastali go o dwie głowy, nie mówiąc już o ogólnej masie ciała, która przeciętnie była chyba trzy razy większa.
Avae, jakby na przekór temu, czego można by się po nim spodziewać, zachowywał się, jakby nie znał słowa kara; to było aż dziwne, że przy tym zupełnym braku jakiejkolwiek surowości miał wśród nich taki posłuch - im, z ich siłą i dojrzałością, musiał przecież się wydawać chuchrowatym dzieckiem - a jednak zdawało się, że liczą się z jego zdaniem bardziej niż z czyimkolwiek innym; najłagodniejsze napomnienie przyjmowali jak osobistą tragedię.
To wszystko kłóciło mu się z tym obrazem Avae, jaki miał w pamięci; zresztą i Ardee nie ułatwiał mu sprawy. Ardee odnosił się do Avae, jak do niesfornego dzieciaka, którego można sobie beztrosko strofować, tarmosić za włosy i protekcjonalnie klepać po głowie zupełnie się nie przejmując tym, co on mógłby na to powiedzieć. No dobrze, może Ardee był dorosłym mężczyzną i nie miał żadnych powodów, żeby się go obawiać; może nawet takie myślenie - coś jakby Avae mógł zmarszczeniem brwi wywołać burzę z piorunami - było śmieszne, ale jemu zawsze wydawało się, że to coś, co tkwi w Avae, musi przerażać i paraliżować każdego, że nie można uniknąć tej niepewności i lęku, które w nim samym zawsze wywoływał.
Tymczasem Ardee zdawał się w ogóle nie dostrzegać tej dziwnej, niepokojącej aury wokół niego; jakby nie było w nim nic czego trzeba by się obawiać, nic co nakazywałoby zachowanie bezpiecznej rezerwy, rozsądnego dystansu mogącego uchronić przed śmiertelnym ciosem.
Może to wszystko właśnie sprawiło, że ostatnio Avae przestał mu się wydawać tak demoniczny i groźny jak kiedyś. Nie przerażał go już tak; może nawet przyzwyczajał się powoli do jego obecności.
Zdarzało im się nawet działać razem, jak w kwestii ożenienia Ardee, który ostatnio zrobił na szaro kolejną narzeczoną, w ostatniej chwili wymigując się od ślubu. Jego postępowanie zaczynało denerwować arystokrację, która miała dość ciągłego zostawiania na lodzie swoich przedstawicielek. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nadal każdy z radością zaręczyłby swoją córkę z najpotężniejszym i najbogatszym człowiekiem w kraju.
Szukanie mu żony było nawet zabawne; zwłaszcza ustalanie cech "kobiety jego marzeń", by zapobiec kolejnemu skandalowi. Pozostawał jeden problem - wśród córek bejlerów, nawet sióstr, nie została już ani jedna blondynka, a Avae zdecydowanie twierdził, że "bez blondynki nie wypali". Wśród listy "zapasowej" - bogatych kuzynek ostatnią niewykorzystaną blondynką była Delia Cern Cascavel z Norden, ale na samo wspomnienie o niej Avae dostawał napadu śmiechu i stwierdzał: "Ja nie radzę".
Karin powoli zaczynał się czuć doprowadzony do ostateczności tym jego malkontenctwem, ale nie dało się ukryć, że nie miał pod ręką nikogo innego, kto miałby chociaż średnie pojęcie o kwestiach rodowodowo-majątkowych arystokracji(prawdę mówiąc to nawet Avae zdarzało się wpadać w panikę pod wpływem zbytniego natłoku przytaczanych nazwisk), a na to, że Ardee zgodziłby się choć rozważyć kandydaturę kogoś "nieodpowiedniego" nie było najmniejszych szans.
W przypływie desperacji zaczęli rozważać kandydatury zagraniczne, ale po głębszym przemyśleniu kwestii uznali to za zbyt ryzykowne - znając podejście Ardee do dotrzymywania obietnic narzeczeńskich trzeba by się było liczyć z możliwością wybuchu wojny.
Z westchnieniem rezygnacji Karin dokonał kolejnego przeglądu nie-blondynek, orzekając z pewną niepewnością w głosie, że najważniejsza jest osobowość. Mina Avae wyrażała sporą dozę powątpiewania wobec tego dość kontrowersyjnego stwierdzenia, ale ostatecznie nie było innego wyjścia. W końcu zdecydowali się na kobietę, która od czasu rewolucji była jedyną przedstawicielką swojej rodziny i jedyną właścicielką całego jej majątku; w czasie wybuchu przebywała za granicą już od siedmiu lat, może dlatego nigdy wcześniej nie brano jej pod uwagę. Wróciła niedawno i właściwie nikt prawie nic o niej nie wiedział, ale, ze względu na jej ogromny teraz majątek i przynależność do jednego z najlepszych rodów, Ardee dał się przekonać do jej kandydatury i to już ostatecznie można było uznać za jakiś sukces, zwłaszcza że Yeowil Corte Lavello z Amsted natychmiast odesłała posłów z powrotem, wyrażając zgodę i przyjmując zaproszenie do Cascavel.
- Mówię ci, że ona się okaże jakąś paskudą... - jęknął Karin - I to pewnie o wrednym charakterze... i żądną pieniędzy zachłanną sknerą... i...
- Zaraz spadniesz. - mruknął Avae.
- Nie umiem chodzić po drzewach!
- Mówiłem, żebyś został w domu. W ogóle to był strasznie głupi pomysł... Nie minęłoby pół godziny i i tak byś ją zobaczył...
- Ale ja chcę ją zobaczyć zanim ją zobaczy Ardee! - z irytacją poruszył się Karin.
- Przestań, bo naprawdę spadniesz. Czuję się jak idiota...
- Nie prosiłem cię, żebyś szedł ze mną. Sam się uparłeś. Mnie do szczęścia nie jesteś potrzebny. - wydął wargi Karin.
- Tak, jasne... - mruknął. - I zabiłbyś się już próbując wejść na drzewo, a Ardee obdarłby mnie ze skóry.
- Wcale że nieprawda... - obraził się Karin. - Z czego się śmiejesz?
- Straszne z ciebie dziecko...
- Sam jesteś dziecko, o mamo, o mamo, jadą!
- Taak... - parsknął. - Nie podskakuj, bo po pierwsze spadniesz... robię się monotonny przez ciebie... a po drugie cię zobaczą... O ile już nas nie zobaczyli..... Jak dla mnie to ona jest całkiem niezła.... Tylko co to za faceci z nią jadą?
- Wiedziałem! Na pewno się okaże rozpustną modliszką! Zaraz, pamiętasz ile ona miała lat?
- Dwadzieścia pięć.
- No właśnie, czyli jest od Ardee starsza... Nie no, to się nie uda.... - szarpnął się w desperacji.
- Powiedziałem, żebyś się nie wiercił... Zobaczą nas.... A jak nie zobaczą to usłyszą krzykaczu...
- Och... - zirytował się Karin. - Mogę nic nie mówić.
- Dobry pomysł. Twój pierwszy dzisiaj.
Karin rzucił mu rozeźlone spojrzenie, ale nic nie powiedział. Powóz, sześcioosobowy, dwukonny brek, zbliżał się już do ich wzgórza. W towarzystwie dwóch przystojnych, ciemnowłosych mężczyzn, starszego już i zupełnie młodego, znajdujących się po obu jej bokach siedziała szczupła brunetka ubrana z lekka cudzoziemsko. Kiedy powóz przejeżdżał pod drzewem Yeowil roześmiała się i kazała woźnicy się zatrzymać.
- Co się stało, moja droga? - zaniepokoił się starszy z mężczyzn.
- Ależ zupełnie nic, Ardabil... Zauważyłam tylko dwa niezwykłego gatunku ptaki...
- Ptaki?
- Tak... - uśmiechnęła się złośliwie. - Możecie przestać wstrzymywać oddechy, tak, to o was mi chodzi. Może zaszczycicie nas swoją obecnością?
- Skąd wiedziałem... - westchnął Avae, wstając i zeskakując wprost do powozu na miejsce naprzeciw Yeowil. - Avae Cern Cascavel, miło mi poznać.
- Ależ wzajemnie. - roześmiała się Yeowil. - Czy twój szlachetny towarzysz nie zamierza do nas zstąpić?
- Karin? - Avae pytająco spojrzał w górę. Chłopak zarumienił się i niepewnie spróbował zejść niżej. Avae wstał i wyciągnął do niego rękę; po chwili zawahania Karin oparł się na niej i zaciskając powieki, zeskoczył, pozwalając schwytać się w ramiona. Odetchnął z ulgą, ale napotykając trochę kpiący wzrok kobiety, zarumienił się i usiadł, zagryzając lekko wargę.
- Mały braciszek mojego drogiego narzeczonego, jak sądzę? - spytała z przesadną słodyczą.
- UKOCHANY braciszek, Yeowil. - równie słodko uśmiechnął się Avae. - Więc lepiej uważaj, bo możesz przypadkiem stać się najszybciej w historii odesłaną narzeczoną...
Mężczyźni poruszyli się z oburzeniem, ale Yeowil roześmiała się tylko.
- Dzisiejsza młodzież nie wie co to szacunek. To bezczelność odzywać się tak do kobiety, w dodatku narzeczonej twojego znakomitego krewnego, młody człowieku. - nieprzychylnie zmarszczył brwi starszy z mężczyzn.
- Ardabil, bo pomyślę, że się starzejesz. - Yeowil ze śmiechem trzepnęła go lekko w rękę.
- Nie ulega jednak wątpliwości, że niektórzy powinni bardziej zważać na to, co mówią. - młodszy mężczyzna ze wzgardą zmierzył wzrokiem Avae.
- Van, a ty jak zwykle jesteś taki okropnie surowy. - z rozbawionym uśmiechem ujęła go lekko za brodę, puszczając zaraz. - No i czemuż ten człowiek nie jedzie? Widzisz przecież, że już złapaliśmy nasze "ptaszki".
- O Ardee też myślisz w tych kategoriach? - lekko uniósł brwi Avae.
- Niech zgadnę... - zmrużyła oczy. - Byłeś przeciwny mojej, że tak to określę "kandydaturze"?
- Przeciwnie. To ja cię wybrałem. - roześmiał się.
- Ty? Ten mój narzeczony jest dość oryginalny skoro powierza takie sprawy osobom w tym wieku... i dość bezwolny skoro nie zajmuje się nimi sam...
- Sama rozumiesz, po tylu niewypałach można się trochę zniechęcić. - uśmiechnął się promiennie. - Więc postanowiliśmy, że my się tym zajmiemy.
- Ach... A mogę wiedzieć, co zadecydowało o tym, że w przypływie łaskawości raczyłeś wybrać właśnie mnie?
- No cóż... - westchnął. - Co prawda nie jesteś blondynką... Ale za to jesteś bogata i masz odpowiednich przodków, cóż, Ardee niżej pewnego poziomu nie schodzi.... No ale przede wszystkim nikt nic o tobie nie wiedział, wróciłaś do kraju niecały miesiąc temu... Miałem nadzieję, że jesteś bardziej oryginalna i intrygująca niż tamte znane mi słodziutkie i mdławe ślicznotki. Ardee nie lubi głupich i arystokratycznie wytresowanych kobiet.
- I jak? Nie zawiodłam twoich oczekiwań? - kpiąco zmrużyła powieki.
- Nie. Nie zawiodłaś. - odpowiedział spokojnie, patrząc jej prosto w oczy. Yeowil uśmiechnęła się i odchyliła lekko w tył, opierając się i przechylając lekko głowę.
- No i widzicie chłopcy? Bezczelny młody człowiek właśnie powiedział mi najbardziej interesujący komplement, jaki słyszałam w życiu.
Van skrzywił się z niechęcią, spoglądając na pola. Avae zerknął w jego stronę trochę drwiąco.
- Cóż, skoro tak, to widać otaczasz się nieciekawymi ofermami... - Van spojrzał na niego ostro. - Nie widzę innej możliwości...
- Co ty sobą reprezentujesz młokosie, żeby tak odnosić się do ludzi od ciebie wybitniejszych i bardziej zasłużonych, którzy...
- Van... - Yeowil założyła ręce na piersi z nadąsaną miną. - Czy ja dobrze rozumiem? Uważasz, że nie ma racji? Uważasz, że nie ma nic dziwnego w tym, że nikt mnie dotąd podobnym komplementem nie obdarzył?
- Ale...
- Uważasz zatem, że nie jestem oryginalna? Nie jestem intrygująca? Jestem MDŁAWA? GŁUPIA? Jestem WYTRESOWANA?
- Ale...
- Może jednak w tym, co powiedział, coś jest, skoro nigdy nie przyszło ci do głowy nic ponad "oczy jak gwiazdy"? Czy ty wiesz ILE razy ja to już słyszałam?
- Nie karz go aż tak okrutnie... - Avae uśmiechnął się i skłonił się z pokorną miną. - Ma rację, nie powinienem był się poważyć na podobne słowa wobec tak znakomitych ludzi.... ostatecznie kim jestem w porównaniu z nimi... Zresztą dostrzegam teraz, że w swym zaślepieniu nie zauważyłem właściwej przyczyny tego niegodnego zaniedbania... Po prostu niektórzy z twego otoczenia nie mają dość czasu na komplementowanie ciebie, gdyż są zbyt zajęci swoją własną, niepodlegającą zresztą najmniejszej wątpliwości, wspaniałością...
Van spojrzał na niego z wściekłością, ale nie powiedział już ani słowa i z zaciśniętymi zębami spojrzał w bok. Yeowil uśmiechnęła się złośliwie.
- No tak, i znów mój Van się obraził... Jakoś to chyba przeżyjemy.... - wyciągnęła wachlarz i kilkoma ruchami ochłodziła twarz. - A co z UKOCHANYM braciszkiem mojego, jak to ujął Ardabil, znakomitego narzeczonego? Ty też się obraziłeś, pięknotko? - z nieznacznie figlarnym uśmiechem złożyła w dłoniach wachlarz.
- On nie lubi takich rozmów. - Avae uśmiechnął się łagodnie.
- Mógłbyś nie wypowiadać się za mnie? - z irytacją odezwał się Karin. Avae odwrócił wzrok, na moment zaciskając dłoń na kolanie.
- Piękność nie w humorze? - Yeowil uniosła odrobinę brwi, bawiąc się wachlarzem i stukając nim lekko w wewnętrzną stronę drugiej dłoni.
Karin spojrzał na nią bez wyrazu, ale po chwili w jego oczach zabłysła niepewność.
- Dlaczego... Dlaczego się zgodziłaś?
- Co? - uniosła brwi wyżej, uśmiech już zupełnie znikł z jej twarzy.
- Dlaczego... tak od razu zgodziłaś się przyjechać.... nawet go nie znasz...
- Pierwszy raz widzę arystokratę tak zupełnie nie znającego obyczajów arystokracji. Nie odmawia się takim ofertom. Przecież wy też mnie nie znaliście...
- Ale...
- Wiedziałam, że jest jedną z niewielu osób dorównujących mi społecznie i majątkowo. Nie było mnie tu od dawna, ale i tak słyszałam o nim dość sporo - jest w końcu teraz najważniejszą osobą w całym kraju... Wiedziałam nawet, że ma młodszego brata, który nosi imię po swoim pradziadku, towarzyszu broni i dowódcy mojego pradziadka w ostatniej wojnie z Tonnerre... Natomiast muszę przyznać, że o istnieniu twojego przyjaciela nie miałam najmniejszego pojęcia... - spojrzała z uśmiechem na Avae.
- Nie musiałaś, on nie jest z mojej rodziny. - chłodno odezwał się Karin. - A już na pewno nie jest moim przyjacielem.
- Nie? To dziwne, jestem pewna, że przedstawił się Cern Cascavel... Ale ty wtedy jeszcze siedziałeś na drzewie, więc może dlatego ośmielił się skłamać.
- Wielu ludzi nazywa się Cern Cascavel. On jest z Helmand.
- Helmand... - krzywo uśmiechnął się Van. - Nasz hardy młodzieniaszek posiada jednak dość niskie pochodzenie...
- Od kiedy tak dobrze znasz się na stratyfikacji społecznej mojej ojczyzny, Van? - ostro spytała Yeowil. Wzruszył ramionami i znów spojrzał w bok.
- On ma zupełną rację. - spokojnie odezwał się Avae. - Do waszej pozycji raczej mi daleko. Ale mógłbym ją osiągnąć dość łatwo, wystarczyłoby zamordować Ardee i Karina. - uśmiechnął się szeroko.
- To nad czym się zastanawiasz? - z szyderczym uśmieszkiem przyjrzała się Karinowi.
- Kiedy ja wcale nie mam ochoty zostać bejlerem... bejler Avae, jak to w ogóle brzmi?
- Jesteś po prostu olśniewający. - roześmiała się. - No ale my już coś o was wiemy, pora chyba, żebyście dowiedzieli się czegoś o nas... Myślę, że o mnie wasza wiedza jest wystarczająca... Kobiety lubią być tajemnicze i wzbudzać fascynację... Ten piękny, drażliwy młodzieniec to Van Langwedoca. Jak wszyscy w Wellandzie zgodnie twierdzą, bardzo obiecujący przedstawiciel jednego z dwóch najznakomitszych rodów tego kraju... Ciągle mu powtarzam, że to nie wypada - być obiecującym od samego narodzenia przez ponad dwadzieścia cztery lata i nie dokonać choćby najmniejszego cudu, ale mnie w ogóle nie słucha. Nawet się jeszcze nie wybrał na żadną wojnę i nie podbił żadnego kraju, a ja go tyle razy prosiłam o jakąś maleńką krainkę, ale on oczywiście nawet tego nie może dla mnie zrobić. Papa co prawda umieścił go na takim chyba wysokim stanowisku w wojsku, ale co z tego, skoro on się jeszcze ani razu tam osobiście nie pokazał. Chociaż może to i dobrze, bo kto by go tam słuchał? To uroczy chłopiec, ale za dużo czasu poświęca swojej fryzurze, żeby go tam traktowali poważnie. No to miałam nadzieję, że chociaż jakimś radcą dworu zostanie i załatwi mi u staruszka... to znaczy króla Wadana... jakieś nadanko nad ładnym jeziorkiem. Ale król jakoś się waha, żeby mu powierzyć jakieś obowiązki. Chyba uważa, że on zbyt często przebywa w damskich salonach... i alkowach, żeby mu zdradzać królewskie sekrety. Mimo wszystko to jednak przemiły chłopiec i niezastąpiony na nudnych wieczorkach u moich ukochanych przyjaciółek. Ten przystojny mężczyzna to Ardabil Orleanais, przedstawiciel drugiego z dwóch najznakomitszych rodów Wellandu, zawsze rozbrajająco się o mnie troszczy. W młodości trochę nagrzeszył, więc także nie powierzano mu żadnych stanowisk; oni tam są strasznie porządni w tym Wellandzie, po prostu przyzwoici do nieprzyzwoitości. W związku z tym on też niestety nigdy nie miał okazji przysłużyć mi się tak, jak bym chciała, ale za to jest najbogatszym mieszkańcem Wellandu i lubi robić prezenty. Poza tym przeczytał potwornie dużo książek po oremsku, a ponieważ ja w tym języku nic a nic nie rozumiem, więc mi strasznie imponuje. Bardzo się ucieszyli, że ich do siebie zaprosiłam, no ale co ja miałam zrobić? Zanudziłabym się. Skąd mogłam wiedzieć, że już w trzy tygodnie po przybyciu posypią się na mnie takie propozycje... - uśmiechnęła się niewinnie.
- Tak? Ja wiem tylko o jednej... - Avae posłał jej dziecinnie zdziwiony wzrok połączony z ufnie miłym uśmiechem. Yeowil parsknęła z rozbawieniem i przybrała zupełnie niewinną minę dobrze wychowanej panienki.
- Tak zaszczytna propozycja liczy się jak wiele innych. - szepnęła, spuszczając wzrok i rumieniąc się lekko. Zerknęła na niego po chwili z wesołym śmiechem. - Nie, nudzić się tu na pewno nie będę. Właściwie to nawet nie wiem, po co zabierałam Vana i Ardabila. Zrobili się strasznie mrukliwi... To do nich niepodobne; widzę tylko dwie możliwości: albo zbyt mocno wstrząsnęła nimi twoja, młody człowieku, bezczelność albo Piękność olśniła ich do tego stopnia, że przestali się zajmować mną i w dodatku stracili mowę.
- Wolę przeczekiwać kaprysy kobiece, Yeowil. - chłodno odezwał się Van.
- Kaprysy kobiece, mówisz... - zerknęła na niego. - No tak, znów zapomniałam, że należę do tego nędznego, zmiennego gatunku. No ale w takim razie nie ma się o co tak obrażać, za parę godzin znów będę wielbić twój intelekt i wszelkie inne zalety.
- Im wcześniej go obdarzysz tym zaszczytem tym bezpieczniej dla jego wrażliwej psychiki. - kpiąco uśmiechnął się Avae. - Tym bardziej, że moja bezczelność nie będzie go dłużej deprymować. Żałuję, ale tu muszę was już opuścić.
- No, mój drogi, jesteś chyba trochę za młody na tego rodzaju wymówki. Ja tu w tym milczącym towarzystwie oszaleję.
- Przykro mi, ale naprawdę nie mam wyjścia. - roześmiał się. - Stąd mam blisko. I tak jestem spóźniony, ale nie chciałem zostawiać bez opieki Karina, więc postanowiłem zaczekać do waszego przyjazdu.
- On nie jest odrobinę za duży, żeby potrzebować opieki? - zmrużyła oczy Yeowil.
- Nie wtedy, kiedy upiera się łazić po drzewach. - uśmiechnął się lekko i wspierając się na ściance pojazdu, zeskoczył na ziemię. - Wysiadam. - roześmiał się jeszcze i pomachał, odchodząc.
- Bezczelność. - mruknęła Yeowil. - Nawet nie poprosił, żebym kazała zatrzymać powóz.
- Bardzo rozsądnie z jego strony. - zaśmiał się Ardabil. - Znając ciebie, mogłabyś tego nie zrobić, aż dojedziemy.
- Męska solidarność. - zerknęła na niego z ukosa. - Wszystko jedno ile macie lat, zawsze jesteście tacy sami.
- Powiedział ci przecież, że ma pilną sprawę. - uśmiechnął się pod nosem.
- Cóż jest pilniejszego od dotrzymywania towarzystwa mnie? A raczej jak się ta osoba nazywa? - zwróciła się do Karina. - Pięknotko! - machnęła mu wachlarzem przed twarzą.
- Tak? - spojrzał na nią wyrwany z zamyślenia chłopiec.
- Pytałam, dokąd poszedł twój na-pewno-nie-przyjaciel.
- Nie wiem... Chociaż pewnie po kilku żołnierzy, bo miał jechać do Tretten, a tam przy takich okazjach często wybuchają zamieszki... Wels Selendi znów wpadli w konflikt ze swoimi byłymi poddanymi.
- I twój brat pozwala mu tam jechać w takim momencie? - zdziwił się Ardabil.
- Poradzi sobie. - wzruszył ramionami Karin.
- Widzisz Ardabil, nawet Piękność się nie martwi o swojego na-pewno-nie-przyjaciela. A ty dopiero co chłopaka poznałeś i już się robisz wobec niego nadopiekuńczy. To jest twoja paskudna wada. On w stosunku do wszystkich jest taki, pięknotko. Nie daj mu się. Zresztą widzę, że ten stary rozpustnik bardzo chętnie wziąłby cię pod swoje skrzydła, doskonale widzę. - zachichotała, wywołując zmieszanie mężczyzny i jaskrawy rumieniec Karina. - Twój na-pewno-nie-przyjaciel wybrał sobie bardzo nieodpowiedni moment na pozbawianie ciebie swojej opieki. Bystry chłopak, ale widać jeszcze zbyt niewinny, żeby rozpoznawać kipiącą żądzę.
- Niewinny Avae... - sarkastycznie uśmiechnął się Karin, odwracając wzrok.
- Popatrz, popatrz! - Yeowil klasnęła w ręce i szarpnęła Ardabila za ramię. - Piękność przez chwilkę miała nieprzyjemny wyraz twarzy. I to bynajmniej nie twoje zakusy tak na niego podziałały, masz szansę Ardabil, działaj. Ale muszę cię ostrzec, pięknotko, on jest strasznie niestały w uczuciach. Wieczorem przysięga mi, że jestem najwspanialszą istotą świata, a rano budzi się w ramionach jakiejś kuchareczki. Albo kuchareczki i jej dwóch młodszych braci, czy to nie tak było przed trzema miesiącami, Ardabil?
- Dałabyś spokój... - mruknął.
- Dobrze, już dobrze, nie będę płoszyć ci ofiary. To był tylko taki mały odwet za twoją paskudną męską solidarność. Ardabil, zapytaj Piękności, bo Piękność mnie najwyraźniej nie lubi, czy jej brat w ogóle wie o moim przyjeździe skoro tak biernie ulega intrygom swojego brata i nie-członka rodziny, na-pewno-nie-przyjaciela Piękności.
- Nie musisz być taka złośliwa. - spokojnie popatrzył na nią Karin. - Ardee na ciebie czeka.
- Ardee jest do ciebie podobny, kotku? - westchnęła.
- Ardee? Nie... Nie wiem. Chyba nie. Na pewno nie z wyglądu. I w ogóle on jest taki bardziej... W ogóle bardziej. - powiedział niepewnie.
- W ogóle bardziej! - roześmiała się Yeowil. - Urocze. Słodka z ciebie dziecinka.
- Nie jestem już dzieckiem. - powiedział z lekkim uśmiechem.
- Tak... - spojrzała na niego powoli, przymrużając lekko powieki. - I na tym właśnie polega twoja jedyna wada.
Karin zatrzymał się na chwilę przed drzwiami salonu, słysząc beztroski śmiech Yeowil. Trochę go deprymowała; nie wiedział o co jej chodzi, ale odnosiła się do niego z pewną ledwo dostrzegalną kpiną, która zbijała go z tropu. Od dawna nikt się tak do niego nie odnosił. To było tak niedostrzegalne, że Ardee w ogóle tego nie zauważał. Było mu trochę przykro z tego powodu, zwłaszcza że... że Yeowil najwyraźniej podobała się Ardee, a to mogło znaczyć... że ona tu zostanie.
Chciał, żeby brat był szczęśliwy, ale... Naprawdę przykro mu było, kiedy zupełnie nie dostrzegał tego pogardliwego tonu. I.. wcale nie miał ochoty znosić takiego traktowania przez resztę życia. Ale chyba nie miał wyjścia...
Van odnosił się do niego z wyraźną wyższością, ale nie było to aż takie trudne do zniesienia. Natomiast Ardabil.... No cóż, Ardabil rzeczywiście był dla odmiany ZBYT miły.
Karinowi chyba pierwszy raz w życiu zaczęło brakować Avae. Zwyczajnie nie mógł się doczekać jego powrotu - Yeowil dałaby mu może wtedy chwilę spokoju, Van znów by siedział obrażony i upokorzony drwinkami Yeowil, które skierowałyby się na niego, a Ardabil dałby sobie spokój, bojąc się niewyparzonego języka Avae, który mógłby zwrócić uwagę Ardee na jego zakusy.
Niestety, jak na złość, Avae nie było tym razem wyjątkowo długo. Ciekawe, że wtedy, kiedy marzył, żeby nie wracał przez najbliższy miesiąc, wracał już następnego dnia.
Westchnął i nacisnął klamkę, z dość niepewnym uśmiechem wchodząc do salonu.
- Karin! - Ardee uśmiechnął się na jego widok. - Czemu tak długo nie schodziłeś?
- Ja... - zaczął, czerwieniąc się lekko.
- Och, Piękność przecież musi mieć trochę czasu na dbanie o własną urodę. - roześmiała się Yeowil, pogłębiając czerwień chłopca.
- Nie bądź nieznośna. - uśmiechnął się do niej Ardee, nie zauważając skrępowania brata. Karin westchnął i usiadł na samym kraju sofy, decydując się przez resztę wieczoru być jak najmniej zauważalnym, skoro już musiał tu siedzieć. Wolał nie ryzykować sztuczek z bólem głowy względnie inną słabością, bo na dłuższą metę to mogło tylko pogorszyć sprawę i nasilić złośliwości Yeowil. Siedział, nie odzywając się w ogóle i ze słabym uśmiechem przyjmując wszystkie "troskliwe" uwagi i pytania Yeowil, które w rzeczywistości były najbardziej przykrymi docinkami, zawoalowanymi nieomal nie do poznania. Yeowil swoją swobodą i ciągłymi żartami skupiała na sobie uwagę wszystkich, co tym jego męczarniom pozwalało przemknąć niepostrzeżenie.
Poderwał głowę, słysząc na korytarzu szybkie, energiczne kroki; zamarł z napięciem, wpatrując się w drzwi, choć wszyscy w salonie byli tak rozbawieni, że nic nie zauważyli. Po chwili jednak drzwi otworzyły się raptownie po silnym szarpnięciu za klamkę i do pokoju bez ceremonii wszedł Avae, jeszcze uzbrojony, z rozburzonymi konną jazdą włosami i lekkim napięciem na twarzy. Skinął głową Yeowil i stanął przy Ardee.
- Musimy porozmawiać.
- Koniecznie teraz? - podniósł na niego wzrok.
- Tak.
Ardee spojrzał na niego uważnie.
- Dobrze, chodźmy do mnie. - wstał. - Przepraszam na chwilę, pilne sprawy.
Obaj szybko wyszli.
- Pilne sprawy... - mruknęła Yeowil. - To już ósmy raz w ciągu sześciu dni. Macie tu taki zwyczaj?
- Coś musiało się stać... - Karin niepewnie spojrzał w stronę zamykających się drzwi gabinetu Ardee.
Avae oparł się o ścianę i przygryzł lekko wargę; Ardee spojrzał na niego wyczekująco.
- No cóż... Spieprzyłem sprawę.
- To znaczy?
- Opowiedziałem się po stronie Wels Selendi. Wyglądało na to, że tamci się z tym pogodzili. Ale okazało się, że to była tylko zagrywka. Zostałem jeszcze, żeby sprawdzić te kilka rzeczy, o które prosiłeś, a oni w tym czasie przygotowali się na atak. To nie są zwykłe zamieszki, tam jest teraz istny kocioł. Miałem tylko dziesięciu ludzi, więc się wycofaliśmy, ale, jak czegoś nie zrobimy, powyrzynają się nawzajem w przeciągu tygodnia.
Ardee w milczeniu podszedł do biurka i stał przez chwilę nieruchomo.
- Twój oddział ci wystarczy?
- Tak.
- W porządku.
Avae odepchnął się lekko od ściany i ruszył do drzwi.
- Avae.
- Tak? - zatrzymał się, chwytając za klamkę.
- Musiałeś stanąć po stronie Wels Selendi.
- Wiem.
Szarpnął za klamkę i wyszedł. Ardee zacisnął dłonie na krawędzi biurka aż pobielały mu kostki. To chwilami było bezduszne. Bezduszne i bezsensowne. Cała absurdalność tego, co robili, leżała w tym, że, by zapewnić jakąś sprawiedliwość i minimum praworządności, musieli postępować... niesprawiedliwie. Arystokracja i tak cały czas burzyła się przeciwko nowemu porządkowi; jeden nieostrożny ruch i wszystko mogło runąć. Każde ustępstwo na rzecz byłych poddanych musiało być gruntownie przemyślane; nawet, gdy racja była po ich stronie, nie zawsze można było to przyznać.
"Wyznaczą też spośród was trzech sędziów na każdą rodzinę obywateli, którzy razem z dwoma moimi będą mieć za zadanie powstrzymywanie wszelkich ekscesów obu stron. Daję wam jednoosobową przewagę ze względu na naszą przewagę materialną."
Równowaga... Równowaga nie może się podobać tym, którzy mieli wszystko, a teraz nakazano im mieć trochę mniej. Gdyby arystokraci zaczęli się czuć zagrożeni, w jednej chwili wszystko mogło wrócić do dawnego stanu. A potem znów by wybuchła rewolucja. A potem by ją stłumiono i zaczęto represje. Potem znów by nasilono ucisk. I znów wybuchłaby rewolucja, jeszcze bardziej krwawa, jeszcze okrutniejsza, może stłumiona w końcu, może ostatecznie zwycięska i przeradzająca się w nową niesprawiedliwość.
Stopniowo. Zawsze rozważnie, powoli, bez gwałtownych ruchów. Tak wygląda polityka, tak wygląda dyplomacja, tak odbywa się prawdziwe naprawianie świata, brudzące ręce twórców chyba równie mocno, jak uczyniłaby to rewolucja. Tylko nie tak bohatersko i walecznie w swej krwawej łunie, a bardziej obrzydliwie i niemoralnie w swojej cuchnącej otoczce kompromisów. Rozwaga... nic nie wydaje się być bardziej niegodne w takich sytuacjach, nic nie budzi większego gniewu tych, co widzą tylko czarne i białe barwy. A tak widzą ci, którzy cierpią, ci, którzy są uczciwi, ci, którzy myślą o swoim interesie....
Gdyby teraz stanąć po stronie tych słabszych, tych bezsilnych wobec potęgi, tych oszalałych z wściekłości, tych może mających nawet rację... To może to by właśnie był ten kamień znów wyzwalający lawinę okrucieństwa dziejów.
Więc może lepiej... może lepiej patrzeć na tę lokalną zawieruchę, na ten krótki, krwawy epizod, który bezlitosne miecze wojska, jego wojska, wojska stojącego na straży sprawiedliwości, na straży jego słowa, dającego wiarygodność porewolucyjnym układom, zgaszą bez czyjejkolwiek wiedzy, bez ludzkiego wspomnienia.
Tak trudno... tak trudno jest wybierać kto ma ginąć...
"Sądzę, że uwzględniając zaistniałą sytuację, warunki pokoju są aż za dobre dla was. Nie sądzę, żebyście mieli jakieś obiekcje....
A w ogóle MOŻEMY mieć jakieś obiekcje?
Nie. Ale z pewnością nie macie zbytnich powodów do narzekań."
Wyszedł powoli i wrócił do salonu. Karin posłał mu wystraszone spojrzenie, więc starał się przybrać trochę pogodniejszy wyraz twarzy.
- Hm, co się stało twojemu młodemu kuzynowi? - Yeowil spod uniesionych brwi przyjrzała się Ardee. - Wyszedł jeszcze szybciej niż się pojawił, ledwo raczywszy się w przelocie pożegnać.
Ardee westchnął i usiadł.
- Nie chciałem wam mówić, ale... Może lepiej żebyście wiedzieli... Jestem prawie zupełnie pewien, że sytuacja nie wymknie się spod kontroli, ale... W Tretten wybuchły zamieszki... nawet więcej niż zamieszki. Niestety, będziemy musieli stłumić je siłą.
- Ardee... - żałośnie szepnął Karin.
- Nie mam wyjścia. - powiedział bezbarwnym tonem. - W każdym razie w przeciągu dwóch dni powinno być po wszystkim, o ile nie zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności... Ale to raczej mało prawdopodobne. Posłałem pięciuset ludzi.
- Ilu ich jest? Tych rebeliantów? - z pewnym niepokojem odezwał się Ardabil.
- Około dwóch tysięcy.
- Dwóch tysięcy? - przybladł Orleanais. - I wysłałeś taki mały oddział? Przecież... to skończy się rzezią...
- Owszem. Rzezią rebeliantów. - kwaśno uśmiechnął się Ardee, przymykając oczy. - Chyba, że Avae skłoni ich do poddania się... Ale to raczej niemożliwe, są zbyt zdesperowani...
- Ardee... - znów szepnął Karin.
- Nie mamy wyjścia... - powtórzył cicho. - Wiem, że trudno ci to zrozumieć. W tych warunkach nawet nie da rady brać jeńców. Oddział Avae ich rozniesie....
- Nie rozumiem, jak można powierzać podobne sprawy takiemu młokosowi. - oburzył się Van.
- Ten młokos jest najlepszym żołnierzem i dowódcą w tym kraju. - beznamiętnie spojrzał na niego Ardee.
- To tylko świetnie świadczy o waszym wojsku. - prychnął.
- Czyżbyś zapomniał jak się dla was skończyła ostatnia wojna z nami? - uśmiechnął się cierpko.
- No, no, no... - zamachała dłonią Yeowil. - Tylko tu nie zaczynajcie wywlekać starych brudów.
- Wybacz.... Istotnie może i niektórzy z naszych przywódców nie są geniuszami. Ale rozgromiliśmy niedawno dziesięciokrotnie liczniejszą armię buntowników. A byli zadziwiająco dobrzy w tym, co robili. Myślałem, że to kwestia kilku wybitniejszych jednostek, ale mimo tego, że podczas ostatniej bitwy rozkazałem pozabijać przywódców, żeby wprowadzić bezwład, radzili sobie więcej niż dobrze. Gdyby nie oddział Avae nie wiem jak by się to... - urwał, spojrzawszy na pobladłego Karina, na którego rzęsach zabłysło kilka łez.
- Co się stało? - po krótkiej chwili niezręcznego milczenia z wahaniem odezwała się Yeowil.
- Nic. Zupełnie nic. - przez ściśnięte gardło wyszeptał Karin. - Po prostu... mój brat zapomniał, że byłem wtedy "po niewłaściwej stronie." - zerwał się i wybiegł.
Ardee zagryzł wargę, patrząc za nim z bolesnym napięciem w oczach.
- Po niewłaściwej stronie? - pytająco uniosła brwi Yeowil.
- To... nie tak. - wyszeptał. - Karin... Karina porwano... Zresztą razem z Avae i wieloma innymi osobami. Avae przedostał się do mnie, ale Karin... Karin jest... jest... za dobry.... Przywiązał się do nich i... uznał, że powinien być po ich stronie.
- Przeciwko własnemu bratu? - spytała cicho.
- Miał wiele racji. - pokręcił głową. - To na co się napatrzył.... Ja... starałem się, żeby tamte czasy nie wróciły mimo ich przegranej, ale... on... on chyba wciąż nie umie mi wybaczyć.... niektórych... niektórych śmierci. - skończył z trudem. - Przepraszam. - wstał gwałtownie i szybko odszedł do swojego gabinetu.
- Nie pasujecie tu... - Yeowil w zamyśleniu przyjrzała się towarzyszom. - Nie pasujecie do mojej mrocznej ojczyzny mężczyźni słonecznego Wellandu.
- Możesz mi powiedzieć... - z trudem odezwał się Ardee. - Co ci strzeliło do głowy?
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. - blado uśmiechnął się Avae.
- Jak to... o co mi chodzi!? Czy ty zupełnie... zupełnie straciłeś rozum? Co chciałeś przez to osiągnąć?
- Dokładnie to, co osiągnąłem Ardee. - zaśmiał się cicho. - Urażasz moją ambicję, zapominając, że się udało.
- Co z tego? Powiedz mi, co z tego? Wiesz, jakie miałeś szanse? Wiesz?
- Ardee. - spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem. - Pomyliłeś adres. Chcesz się kłócić z męczennikiem, porozmawiaj z bratem. Nie szedłem tam na stracenie. Do tej pory zawsze honorowali bezpieczeństwo posłów. Przecież nie znosisz atakowania bez prób wcześniejszego porozumienia.
- Owszem. Wszystko się zgadza. Wszystko się do ciężkiej cholery zgadza. Ale to była wyjątkowa sytuacja. Miałeś atakować.
- Dobra, może i nie powinienem był tam jechać.... Ale naprawdę byłem pewien, że nie tkną posłów, przecież nigdy tego nie robili. Nie mam skłonności do ofiarnictwa.
- Świetnie, to co w takim razie miało znaczyć to "Zróbcie ze mną, co chcecie". - siadł w fotelu i przymknął oczy. Avae zerknął na niego z ukosa i głębiej wcisnął się w poduszkę.
- A to papla... - mruknął ponuro.
- Gdyby nie Hilla, nie byłoby cię tu smarkaczu.
- Cudownie, wrócił do obozu, wziął armię, natarł na ich obóz, poparł tą jakże przekonującą argumentacją moje wywody pod adresem Pioche, co niezbicie uratowało mi tyłek, jestem mu za to głęboko wdzięczny, mogę mu nawet kupić kwiatki, ale to jeszcze go nie upoważnia, żeby biegał do ciebie i powtarzał każde moje słowo, nie wspominając o czynach. Gdyby nie jego długi jęzor nikt by się o niczym nie dowiedział i wszyscy byliby zadowoleni.
- DOPRAWDY? A mogę wiedzieć, JAK chciałeś mi wyjaśnić swoje cztery strzaskane żebra, złamaną rękę, zwichnięty nadgarstek, powybijane wszystkie palce, sińce, poszarpane rany i oparzenia?
- Mogłem powiedzieć, że biłem się z niedźwiedziem. - zachichotał. - W ognisku.
- Avae, pobić cię?
- Jak znajdziesz jakieś wolne miejsce to zapraszam. - zachichotał znowu.
- Avae, czemu ty to zrobiłeś... - szepnął.
- Chciałem tylko, żeby się poddali. - spoważniał i odwrócił wzrok. - Nie sądziłem, że.... Ty byś pozwolił pozabijać swoich ludzi? Nie pozwoliłbyś. Wiesz o tym. Oni lubią takie zabawy. Wiedziałem, że jak powiem coś takiego, to ich puszczą.... Magia chwili. - skrzywił się kpiąco.
- Wiesz, że mogli to wszystko zrobić, a potem zabić cię, kiedy atakował Hilla, walczyć i tak i dać się powyrzynać? - odezwał się chłodno Ardee.
- Wiem. - przyjrzał się ścianie. - Nie chciałeś, żebyśmy ich wymordowali, prawda?
- Myślisz, że masz prawo sobą szastać, żebym zachował czyste ręce?
- To dziwnie zabrzmiało, Ardee... - zaśmiał się cicho. - Ja... Chciałem go przekonać... Musiałem im dać takie małe przedstawienie, oni lubią wytrzymałość. No i co, dał się namówić prawda? Trudno nie wierzyć komuś kto właśnie...
- No dobrze, poddali się i co teraz? - przerwał mu nerwowo. - Mam im to puścić płazem?
- Myśl logicznie... - uśmiechnął się złośliwie. - Jeśli będziesz się bawił w zemsty, wywołasz następne rozruchy, padną ich i nasi - może akurat ci dwaj za których to oberwałem, a poza tym... Karin będzie na ciebie zły.... A moje rany za jakiś czas się zagoją.
Ardee milczał chwilę, a potem podszedł do łóżka, siadając obok chłopaka.
- Tak szybko się nie zagoją. - powiedział cicho. - Może... Może Karin...
- Nie. - ostro przerwał mu Avae.
- Ale...
- Nie ma mowy. Karin nie będzie się bawił w moje leczenie. Nie z takich ran. Wiem, na czym polega to "cudowne uzdrawianie".
- On już nieraz to robił... - powiedział cicho Ardee.
- Ale nie z czymś takim. Nie chcę, żeby to poczuł. I uwierz mi... ty też nie chcesz. W ogóle mu o tym nie mów.
- On już wie.
- Czy w Cascavel nikt nie umie utrzymać języka za zębami? - warknął.
- Avae, przecież...
- W porządku, poradzę sobie.... Tyle że znów się na mnie "śmiertelnie obrazi". - westchnął. - A zresztą... im szybciej to załatwię, tym lepiej. Idź do niego... i wykombinuj coś, żeby tu zaraz przyszedł. Tylko, żeby ci nie strzeliło do głowy powiedzieć, że to ja o to proszę. - zachichotał. - Jeszcze by się przestraszył i uciekł.
- Nie wygłupiaj się już. - westchnął Ardee. - Jakoś go tu przyślę... Ale naprawdę nie jestem pewien czy....
- Ardee, kotku, idź już dobrze? - uśmiechnął się słodko. - Wynocha.
Mężczyzna pokręcił głową i wyszedł.
- Ech... - westchnął Avae. - Naddobry Karin. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...
- Cześć... - chłopiec nieśmiało wsunął się do pokoju. Avae zagryzł wargi, żeby nie parsknąć śmiechem.
- Cześć.
Karin zamknął za sobą drzwi i zawahał się chwilę. Westchnął i milcząco podszedł do okna.
- Działo się coś ciekawego pod moją nieobecność? - Avae postanowił ułatwić mu życie.
- Nie... Cały czas się zajmują Yeowil. - mruknął.
- Jesteś zazdrosny? - uśmiechnął się pod nosem.
- Ja? - odwrócił się z oburzeniem. - Ja tylko... Nie wiem czemu... ale ona mnie strasznie nie lubi... Boję się, że... że...
- Że zostanie Bardzo Złą Bratową, każe ci nosić łachmany i oddzielać popiół od mąki? - zachichotał.
- Zawsze musisz się ze mnie nabijać? - z pretensją w głosie odezwał się Karin.
- Panikujesz, mały. Ardee traktuje cię jak swojego bożka, nie masz szans na życiową rolę nieszczęśliwej sierotki.
- Ty jesteś... - urwał i spojrzał w stronę łóżka. Spuścił wzrok. - Ja... mogę ci pomóc.
- Pomóc?
- Wyleczyć to...
- O nie. Wielkie dzięki. Nie oddam się w ręce fuszera.
- Nie wygłupiaj się. - zamachał ręką i podszedł do łóżka. - To będzie się długo goić, a ja...
- Powiedziałem, że nie chcę. - odpowiedział zimno; z całych sił się do tego zmuszając. Tak przyjemnie było patrzeć, kiedy jego oczy stawały się takie ostrożne i łagodne...
- Ale... dlaczego?
- Bo nie mam ochoty. Nie chcę, żebyś to robił. - zacisnął zęby. Mówienie prawdy nie miało sensu. Tylko bardziej by się uparł... Co za dzieciak.
- To nie jest normalne, żeby ktoś... żeby ktoś chciał znosić coś takiego. Nie rozumiem. O co ci właściwie chodzi?
- O nic.
- O nic? - wybuchnął Karin. - Czy tobie kiedykolwiek chodziło o nic? Stało się to wszystko, a ty chcesz, żebym tak po prostu uwierzył, że to twoja dobra wola? Od kiedy się tak zmieniłeś, co? Nie wiem czego ty chcesz... Chcesz tymi przedstawieniami zupełnie opętać Ardee? Przecież ja cię znam! Znam cię, Avae! Ty miałbyś robić coś takiego, żeby... Od kiedy tobie zależy na tych ludziach? Od kiedy tobie zależy na kimkolwiek? Nie wiem o co ci chodzi, ale... Daj już temu spokój. Masz, co chciałeś, Ardee i tak ma cię już za bohatera. Wiem, że ciebie nie obchodzi jego cierpienie, ale mnie tak. Nie chcę, żeby czuł się winny, nie chcę, żeby się o ciebie martwił! Nie powinno obchodzić mnie, co się z tobą stanie, zresztą nie ma chyba takiej rzeczy, na którą byś sobie nie zasłużył. Ale... ale moim obowiązkiem jest ci pomóc i...
- Nie chcę. - przerwał mu, unosząc się z trudem. - Nie dotarło? Nie chcę!
Karin zagryzł wargę, obrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Avae opadł na łóżko z cichym jękiem. Przez chwilę milcząco wpatrywał się we wzory sufitu, walcząc z napływającymi łzami, ale i tak po jakimś czasie jedna, a potem i następne łzy, wolno spłynęły mu po twarzy.
Wystarczyłoby... wystarczyłoby, żebyś usiadł tu na chwilę... Nie musiałbyś nic mówić, wiem przecież, że... Gdybyś tylko był przy mnie przez chwilę to byłoby o tyle lżej... Nie chcę tylko... żebyś cierpiał... Tyle już cierpiałeś przeze mnie... Ty zawsze już będziesz widzieć we mnie tylko zło, moje kochane biedactwo. Sam jestem sobie winien... Ale ja tak bym chciał choć trochę... troszeczkę cię obchodzić... Nie możesz mi ufać, wiem... nie możesz... ale nie mów tak... nie mów nigdy więcej, bo nie wiesz.... jak to pali...
- Nie zamierzasz nic zrobić?
Karin podniósł głowę i spojrzał na Yeowil. Nie patrzyła na niego. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy bawiła się kieliszkiem.
- A co twoim zdaniem miałbym zrobić? - zapytał spokojnie. Przez jej twarz przebiegł nieprzyjemny grymas; odstawiła kieliszek z głośnym stukiem.
- Jesteś w końcu tym całym Uzdrowicielem, nie?
- Kiedy się denerwujesz, używasz wellandzkich struktur w zdaniach.
- Jak na "ucieleśnienie dobroci" jak tu cię określają reprezentujesz zadziwiająco wysoki poziom obojętności.
- Nie jestem obojętny. - szepnął. - On się nie zgodził, żebym go wyleczył.
- Myślisz, że teraz to jest nadal aktualne?
- Nie wiem... ale....
- Jesteś większym tchórzem niż myślałam. - stwierdziła pogardliwie. Karin podkulił kolana i wcisnął się głębiej w fotel. Po schodach wolno zszedł Ardee, Yeowil wstała i podeszła do niego, z troską zaglądając mu w oczy i łagodnie ujmując zaciśnięte dłonie. - Jak? - szepnęła.
- Nie wiem. Dalej jest nieprzytomny. - wzruszył ramionami i przymknął powieki. - Ale... Nigdy nie widziałem, żeby ktoś miał taką wysoką gorączkę.... Cholera, powinienem był przynajmniej zatrzymać tu lekarza. Nie wiem co robić... co jeśli... jeśli...
- Ardabil i Van pojechali już dawno... Na pewno już niedługo będą...
- Yeowil, to nie jest Welland! - zaśmiał się gorzko. - Wiesz co to znaczy szukać lekarza w tym kraju? I to jeszcze tu... w tych górach... W najlepszym razie znajdą jakąś znachorkę... Jeśli w ogóle kogoś znajdą...
- Skąd wiesz, że tamten lekarz już wyjechał? Może...
- Yeowil, to byłby cud gdyby tu został tak długo... Zresztą wtedy już byliby z powrotem. - usiadł i ukrył twarz w dłoniach. - To moja wina... - odezwał się cicho.
- TWOJA na pewno nie. - zacisnęła wargi kobieta.
- Ardee... - szepnął Karin. - Czy ty chcesz... Czy ja mam...
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na niego z troską.
- Karin, ja... wiem, że to może być dla ciebie... nie chcę cię do tego zmuszać...
- Ale ja...
- Ostatecznie nie umrzesz od tego, prawda? Akurat tak to nie działa. - ostro odezwała się Yeowil. - Weź się w garść, nie jesteś już dzieckiem, jak sam wciąż powtarzasz! Bądź raz mężczyzną i zrób coś! Nie jesteś w stanie wytrzymać kilku chwil?!
- Ale... zabronił mi... - szepnął bezradnie i pytająco spojrzał na Ardee.
- Ardee do cholery powiedz mu, żeby tam poszedł, bo widzisz przecież, że on sam nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji. - z tłumioną wściekłością odezwała się Yeowil.
- Idź... - po krótkiej chwili milczenia odezwał się Ardee, konwulsyjnie zaciskając dłonie. Karin przełknął ślinę i wstał, niepewnie patrząc w stronę schodów.
- Chodź. - Yeowil chwyciła go nagle mocno za rękę i poprowadziła za sobą aż do pokoju Avae. - Mam nadzieję, że chociaż to umiesz. - stwierdziła chłodno. Karin przygryzł wargę i wszedł do pokoju. Przymknął oczy i na wyczucie zbliżył się do łóżka, starając się opanować drżenie rąk. Klęknął obok i otworzył oczy, powoli wyciągając dłoń. Odrzucił przykrycie i ostrożnie zdjął z jego ciała opatrunki. Znów przymknął oczy, starając się instynktownie wyczuć, czym powinien zająć się najpierw.
To trwało tylko chwilę, bo ręce same szybko, kolejno mijały rany.
Dawno tego nie robił; w jednej chwili pociemniało mu przed oczami... A potem to wszystko; ogień, stal, trzask kości, przeszywający ból, miliony rodzajów bólu, ogień, stal, coś obcego, lęk, paniczny strach... Strach... Chciał się zerwać i uciec, ale teraz, skoro już... Nie, teraz musiał zostać, to tylko kilka chwil... kilka... krótkich... chwil... Szum w uszach, krew, ból, ogień...
- Karin!
Krzyk przebił się jak zza grubej ściany; próbował odnaleźć coś wzrokiem, ale nie widział nic... Dopiero po chwili dostrzegł zamazaną twarz Ardee, który trzymał go mocno w ramionach.
- Puść... puść, puść! - wyszarpnął mu się i skulił na podłodze, próbując opanować drżenie.
- Karin... Karin, co się stało? - zapytał go z rozpaczą, dotykając delikatnie.
- Zostaw mnie! - krzyknął ze łzami i zerwał się, nie pozwalając się zatrzymać. - Daj mi spokój! - rozpłakał się zupełnie i uciekł.
- Mówiłem ci... Mówiłem, że nie powinien tego robić. - Avae oparł czoło o ramę okna i przymknął oczy.
- Bałem się... Bałem się, że tego nie przeżyjesz.
- Przeżyłbym... - uśmiechnął się zjadliwie. - Nie takie rzeczy przeżywałem..... Krzyczał?
Ardee zagryzł wargę i zacisnął palce na ramionach; skinął powoli głową.
- Kiedy przybiegłem... Nie wiem, co mu się stało... To było... Od wczoraj nawet nie wyszedł ze swojego pokoju.
- Głupi smarkacz... - zacisnął powieki Avae. - Po jaką cholerę wytrzymywał do samego końca? Jeśli już musiał coś robić to...Do diabła, wystarczyłoby lekkie zaleczenie, po co on... Ja wiedziałem, że czegoś takiego nie wytrzyma... Wiedziałem... Tylko dlaczego... dlaczego on uparł się to przejść, dlaczego nie przerwał wcześniej? On nie powinien.... on jest za delikatny na takie rzeczy.
- To mu przejdzie... - szepnął Ardee.
- Przejdzie... - żachnął się Avae. - A potem znowu coś się wydarzy, ktoś będzie ranny, ktoś złamie nogę, a on pobiegnie go leczyć, zupełnie się nie przejmując tym, że... Tak nie może dłużej być. On się do tego nie nadaje. Zwariuje kiedyś. Dlaczego on ma być Uzdrowicielem? Są inni... Nie tak delikatni... Nie wystarczy, że oni to robią?
Ardee wzruszył ramionami i w milczeniu wpatrzył się w okno.
- Nie rozumiem tego... - szepnął po chwili. - Dlaczego to jest tak? To ma być dar? Dlaczego za swoją dobroć muszą płacić bólem?
- To nie tak.... - smutno uśmiechnął się Avae. - Wiedząc jak powstała rana... To "coś" wie jak leczyć... To dlatego... - urwał. - Ale on nie powinien tego znosić. I tak już dość wycierpiał.
Ardee roześmiał się gorzko.
- Ciekaw jestem, jak zamierzasz zmusić Karina, żeby więcej nie leczył.
- Przekonasz się... - powiedział przez ściśnięte gardło.
- Avae?
- On jest.... wciąż u siebie?
- Tak...
- Idę...
- To chyba nie jest dobry moment, on przecież...
- Właśnie dlatego to tym lepszy moment. - odezwał się matowym głosem. - Idę... - przygryzł wargę i ruszył do drzwi.
- Wolałbym wiedzieć, co chcesz zrobić.
- I tak mi nie pomożesz. - zamknął za sobą drzwi. Stał przez chwilę, ale odetchnął głęboko i wszedł do pokoju Karina.
- Zostawcie mnie... - szepnął chłopiec. Avae zacisnął zęby i nerwowo ścisnął w dłoni materiał spodni.
- Wstawaj. - powiedział ostro.
- A...vae? - niepewnie szepnął Karin.
- Chyba powiedziałem, żebyś wstawał, prawda? - wycedził zimno.
- Czego ty chcesz.... - bezbarwnym tonem odezwał się Karin, siadając na łóżku. - Ja chcę... mieć tylko spokój....
- Mam gdzieś twój spokój. Podejdź tu.
Karin spojrzał na niego z bolesnym wyrzutem.
- Czego ty chcesz ode mnie, ja...
- Chodź tu.
Karin westchnął cicho i wstał, podchodząc powoli. Avae patrzył na niego, zachowując kamienną twarz, dopóki chłopiec nie stanął tuż przed nim i nie spojrzał mu w oczy swoim rozżalonym wzrokiem; wtedy z całej siły uderzył go w twarz. Karin zastygł w bezruchu, jego usta zadrżały tylko lekko; bał się z powrotem podnieść wzrok, zresztą był zbyt zaszokowany, by jakkolwiek zareagować.
- Popatrz na mnie. - usłyszał zimny głos. Posłuchał machinalnie; Avae patrzył na niego spod przymrużonych nieco powiek. - Powiedziałem ci chyba, żebyś nie ważył się mnie tknąć z tymi twoimi sztuczkami.
- Całkiem zwariowałeś, przecież... - umilkł, kiedy Avae chwycił go za brodę i pchnął na podłogę. - Czego ty... chcesz... - wyszeptał zmartwiałymi wargami.
- Powiedz mi, skarbie, co czułeś, kiedy to robiłeś?
Karin spojrzał na niego zaskoczony.
- Ja...
- Przyjemnie było?
- Avae...
- Myślisz, że chciałbym znosić takie rany dla kaprysu?
- A...vae...
- Myślisz, że odrzuciłbym tę twoją "pomoc", gdybym nie musiał?
- O czym ty mówisz, ja przecież....
- Nikt ci nie powiedział na czym polega ten twój cały "dar"?!
- ... jak to
- Zastanów się chwilę! Ten świat ma jakiś porządek, prawda? Ludzie umierają! Muszą umierać. Na tym to polega. Dzięki temu to wszystko może trwać.
- Ale...
- A tu nagle zjawiają się "cudowni Uzdrowiciele"... Zbawcy ludzkości! - krzyknął drwiącym tonem. - Coś za coś... coś za coś, skarbie... Myślisz, że można bezkarnie bawić się takimi "mocami"? Jesteś człowiekiem, Karin! Nikt nie ma praw do burzenia porządku świata. Jeśli ktoś ma żyć to przeżyje... Takie zabawy jak twoja...
- Gdyby nie to już byś nie żył! - krzyknął w rozżaleniu. - Jak śmiesz...
- Co? - przerwał mu. - Chyba nikt lepiej od ciebie nie wie, że bym przeżył! Wiesz to. Czułeś to, prawda? No powiedz!
- Tak... - szepnął po chwili.
- Zabrałeś mi... zabrałeś mi całkiem sporo lat życia...
- C...co? O czym ty mówisz, przecież...
- Siła, którą leczysz nie pochodzi od ciebie. Pochodzi od tego kogo leczysz. Sam pomyśl, czy zawsze jest tak samo? Zawsze leczysz równie łatwo? Czy czasem drobne rany nie są bardzo trudne do wyleczenia, a bardzo poważne całkiem łatwe? Nie zdarzało ci się to?
- Zda... rzało... ale... - wykrztusił z trudem.
- To nie jest twoja siła, Karin. Ty tylko wydostajesz ją od tego, przy kim jesteś... To od niego zależy czas... łatwość... wyleczenia... Ale wydobywając tę siłę, każąc jej działać kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset razy szybciej niż przedtem... Zabierasz jej za dużo. Zabijasz, Karin. - spojrzał na niego chłodno.
- Kłamiesz... - szepnął.
- Kłamię? Więc dlaczego u diabła za nic nie chciałem, żebyś mnie tknął?! Czułeś to! Do diabła, czułeś jak cholernie to boli! Tyle że ja nie miałem chęci rezygnować z życia, żeby wyzdrowieć parę miesięcy szybciej! Rozumiesz?!
- Ja... ja w to nie wierzę...
- Dlaczego? - uśmiechnął się chłodno. - Bo okazało się, że poskracałeś życie paru setkom osób?
- Ja... - wyszeptał i nagle rozpłakał się.
- No płacz... Dobry, mały morderco... - wyszeptał mu do ucha. Karin skulił się i wybiegł z pokoju.
Avae westchnął cicho i oparł się o ścianę, przymykając oczy. Bicie serca nie chciało się uspokoić.
- Coś ty mu powiedział? - w drzwiach stanął przerażony Ardee.
- Wyszedłem... trochę z wprawy... - uśmiechnął się szyderczo.
- Co?!
- Nic... Nie martw się. To dopiero pierwszy akt mojego przedstawienia.
- Czasem.... - spojrzał na niego z wahaniem. - Mnie trochę przerażasz....
- Przerażam, co?... - roześmiał się gorzko. - Nie bój się, twojemu maleństwu nic nie będzie. Mistrz marionetek po raz kolejny wraca do gry.
- Patrzcie, patrzcie... - Avae z kpiącym uśmieszkiem wszedł do salonu. - Nasz nieszczęsny bohater tragiczny powrócił...
Karin skulił się na fotelu, chowając twarz w ramionach, a Yeowil spojrzała na Avae z wysoko uniesionymi ze zdumienia brwiami.
- Nie odzywasz się do mnie, skarbie?
Usiadł obok skulonego chłopca, patrząc na niego intensywnie.
- Nie chcę... z tobą rozmawiać... - wyszeptał Karin.
- Ładna mi wdzięczność. To ja cię uprzedzam o takich rzeczach, a ty masz jeszcze do mnie pretensje? Od dwóch dni zgrywasz wielkiego cierpiętnika, a ostatecznie to raczej ja tu jestem poszkodowany. - westchnął beztrosko.
- Daj mi spokój! - zerwał się chłopak. - Ja nie wiedziałem przecież, że... Nie... nie rozumiem.... Skoro wiedziałeś o tym to czemu... czemu nigdy wcześniej o tym nie mówiłeś?
- Widziałaś? - Avae uśmiechnął się lekko, nie patrząc na Yeowil. - Słoneczko próbuje przyłapać mnie na kłamstwie. Kiepska taktyka, maleństwo. Nie zasłaniaj się tak prymitywnie przed odpowiedzialnością, lepiej już było pozostać przy "ja nic nie wiedziałem".
- Ale...
- A co mnie mogło obchodzić, co wyczyniasz z tymi prostakami? Dopóki nie czepiałeś się mnie, mogłeś sobie robić co chcesz.
- No i dobrze, stało się! - krzyknął, zrywając się z fotela. - Czemu wciąż mnie dręczysz? Czego ty ode mnie wymagasz, teraz przecież nie mogę nic zrobić.
Avae milczał przez chwilę, zanim odezwał się lekko ochrypłym głosem.
- Owszem... Możesz...
Karin spojrzał na niego zdziwiony.
- Możesz. - powtórzył już spokojnym i chłodnym tonem. Spojrzał na niego ostro. - I zrobisz to.
- Ale... - szepnął.
- Zrobisz, Karin. - stwierdził lodowatym tonem. - Nie mam w zwyczaju wyrzekać się swoich interesów.
- Ale... jak miałbym...
- Całkiem prosto... Pociesz się, że pomożesz nie tylko mnie, ale wszystkim, których "leczyłeś" - uśmiechnął się drwiąco. - Nie wiem... na czym to polega.... Ale tak to właśnie działa. - skończył spokojnie.
- Co? - spojrzał na niego zdziwiony.
- Musisz... zrzec się swojego daru... - patrzył na niego spod lekko przymkniętych powiek.
- Zrzec... się.... Ale przecież mi nie wolno tego zrobić!
- Niby dlaczego? - spytał ostro.
- Ja... - Karin spuścił głowę i przygryzł lekko wargę. - Nie powinienem... To jest po to... żeby... dobrze, przesadzałem z używaniem tego, ale... Co jeśli... jeśli ktoś naprawdę będzie potrzebował mojej pomocy? Jeśli nie będzie innego wyjścia?
- Wiesz jak rzadko to się zdarza Karin? - odwrócił się nerwowo. - A ty nie wytrzymasz. Znam cię. Zobaczysz, jak ktoś cierpi i zapomnisz o wszystkim, za wszelką cenę będziesz chciał mu.... - urwał i spojrzał na Karina, który patrzył na niego niepewnie. Zmrużył lekko powieki i z drwiącym uśmieszkiem zmierzył go spojrzeniem. - Zresztą jak chcesz... Żyj ze świadomością ilu ludziom poodbierałeś życie.... - odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć na zmartwiałą twarz chłopca.
- Cudne... - Yeowil roześmiała się nagle. - To jak, pięknotko? Będziesz mieć odwagę, żeby ponieść dalej swoje brzemię? A może się ugniesz? To takie wygodne, prawda?
- Siedź cicho, Yeowil. - spokojnie odezwał się Avae. Uśmiechnęła się kpiąco i spojrzała w okno.
- Avae, ale ja... Mi nie wolno.... - szepnął błagalnie. Mięśnie chłopaka spięły się na chwilę, ale podszedł do Karina, mierząc go pozbawionym wyrazu wzrokiem.
- Nie obchodzi mnie co tobie wolno. - wycedził zimno. - Pojedziesz tam ze mną. Dzisiaj.
Wargi chłopca poruszyły się bezradnie, ale zacisnął je lekko i przymykając oczy, skinął nieznacznie głową.
- Weź swoje rzeczy, czekam na dole. - powiedział trochę ciszej. Chłopiec znów skinął głową i ruszył po schodach do siebie. Avae patrzył za nim, dopóki mógł go widzieć, a potem, machinalnie przesuwając kilka razy dłonią wzdłuż klamki, nacisnął ją w końcu i zamierzał wyjść.
- Avae... - usłyszał za sobą głos Yeowil.
Zatrzymał się w drzwiach, mocno zaciskając dłoń na klamce; nie odwrócił się.
- To jedna wielka bujda, co? - przyjrzała mu się arogancko.
- Dlaczego tak myślisz? - spytał spokojnie.
- Nigdy go tak nie traktujesz. Może tę naiwną owieczkę udaje ci się przekonać, ale ja nie jestem ślepa. Masz średnie zdolności aktorskie. W każdym razie dla kogoś kto cię zna, bo muszę przyznać, że ani mrugniesz, łżąc w żywe oczy. Ale nigdy się tak nie zachowujesz... To taki mały błąd w sztuce... skarbie...
- Naiwna owieczka tak właśnie o mnie myśli. Sądzi, że gram właśnie to wszystko, co jest od tego odmienne. Sztuka polega na tym, żeby przekonać go, że akurat teraz nie gram.... skarbie...
- To było takie... dziwne... - szepnął Karin, przytulając się mocniej do brata. Ardee objął go, delikatnie całując we włosy i kołysząc lekko. - Ja... kiedy to powiedziałem, ona nic nie mówiła.... nic.... patrzyła na mnie tak bez wyrazu... Ale ja poczułem się, jakbym robił coś strasznie złego.... Podeszła do mnie.... a ja.... ja zamknąłem oczy, bo... byłem pewien... że mnie uderzy...... Ale nie zrobiła tego. Wzięła moją twarz i tak zupełnie... zupełnie delikatnie pocałowała mnie w czoło. Spojrzałem na nią zaskoczony, a ona.... ona patrzyła tak łagodnie... tak zupełnie łagodnie... "Możesz iść" powiedziała.... I to było wszystko.... wszystko, rozumiesz? Ja już... nie mam tego. Nie mam.
- Karin ja myślę, że... Myślę, że dobrze zrobiłeś. - powiedział spokojnie.
- Ale...
- Nie myśl już o tym. Zresztą... nie przydałoby ci się to....
- A jeśli...
- Na pewno nie. Nie martw się już tym... - podniósł głowę, słuchając głosów dobiegających z korytarza. Karin wstał i w milczeniu podszedł do okna.
- Dobrze, dobrze, Ardabil, nie tłumacz się. - Yeowil ze śmiechem weszła do salonu. - Cokolwiek powiesz i tak nie uwierzę. Spędziłeś ten tydzień w objęciach jakiejś uroczej istotki - oczywiście tylko i wyłącznie z powodu tęsknoty za twoim aktua.... O.... wróciliście...... A Avae?
- Jest u siebie. - cicho odezwał się Ardee. - Nie wiem, czy dziś zejdzie, źle się czuł. Chyba był zmęczony.
- Taki bohater i weteran zmęczył się do tego stopnia paroma dniami w drodze? - drwiąco uśmiechnął się Van.
- No, no, Van, nie zgrywaj się. I tak wszyscy o czymś dobrze wiemy. - machnęła ręką Yeowil.
- Niby o czym? - zirytował się.
- Nie prowokuj mnie, bo jeszcze powiem. - roześmiała się.
- Świetnie się beze mnie bawicie, co? - o balustradę na piętrze oparł się Avae, przyglądając im się kpiąco. - No cóż, przykro mi, ale trochę mi się znudziło. - przeskoczył balustradę i wylądował na kanapie między Yeowil a Vanem.
- Zawsze musisz się pojawiać tak widowiskowo? To nie drzewo, trochę dalej były schody. - uszczypliwie zauważyła Yeowil.
- Takie niepozorne stworzenie jak ja musi jakoś zwracać na siebie uwagę. - stwierdził beztrosko. - Jak sobie poradziłeś z Izalco? - zwrócił się do Ardee.
- Wcale sobie nie poradziłem. - uśmiechnął się szeroko. - Powiedziałem im, że przyjedziesz do nich za tydzień.
- W sensie, że jutro? - spojrzał na niego smętnie. - Czy ty chwilami nie przesadzasz w tym wymigiwaniu się od wszystkiego?
- Musiałem dotrzymywać towarzystwa Yeowil... - uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Pewnie, zwalaj na mnie. - mruknęła.
- Oni są tacy... problemowi... - westchnął Avae. - No nie, dlaczego moja jest zawsze ta gorsza część roboty?
- Czyjaś być musi. - niefrasobliwie stwierdził Ardee. - No chyba, że wolisz się zająć tymi papierami, które zostawiłem sobie na ten tydzień...
Avae spojrzał na niego wilkiem.
- Ty jesteś podstępny, wiesz?
- Wiem. - stwierdził z zadowoleniem.
- Całuj się gdzieś, jadę do Izalco. Może mnie nie zjedzą... - dodał z lekkim powątpiewaniem w głosie.
- Weźmiesz sobie żołnierzy.
- Mają wolne.
- Przesuń.
- Cztery razy już przesuwaŁEŚ.
Ardee mruknął coś niewyraźnie.
- Tak, Ardee, mój ty geniuszu, trzeba to było załatwić tydzień temu. Wojny nie ma, ja im nie powiem, że mi potrzebne niańki.
- Wcale by się tak nie zmartwili.
- To akurat nie ma nic do rzeczy. Mają wolne. Koniec. A teraz coś wymyśl.
Ardee mruknął coś jeszcze niewyraźniej z bardzo obraźliwym odcieniem.
- Tak, Ardee, ostatecznie ty tu jesteś mózgiem. Ja jestem od czarnej roboty, zawsze to powtarzasz. No to myśl. Nie patrz tak na mnie, bo mi powoli zaczyna brakować śliny do nerwowego przełykania.
- Uroczo się kłócicie chłopcy, ale to chyba ani miejsce ani pora. - zauważyła Yeowil. - Salon to miejsce na niezobowiązujące, beztroskie, błyskotliwe i zupełnie pozbawione treści rozmowy, nie na roztrząsanie kwestii politycznych. Pokłóćcie się w gabinecie.
- Kiedy właśnie wymyśliłem. - radośnie stwierdził Ardee.
- Ał. - jęknęli Yeowil i Avae.
- Wyjątkowo śmieszne, doprawdy. - obruszył się Ardee. - A Langwedoca i Orleanais? Możesz ich zabrać ze sobą. Zawsze to bezpieczniej niż wybierać się tam w pojedynkę.
- O nie, mowy nie ma, ty znowu się zaszyjesz w tych swoich papierzyskach, Avae pojedzie gasić kolejny pożar, Piękność będzie przeżywać przez najbliższe dwa tygodnie, a ty mi chcesz jeszcze pozabierać moje ostatnie instancje rozrywki. Zanudzę się na śmierć. - zaprotestowała Yeowil.
- Możesz sobie haftować. - promiennie uśmiechnął się Ardee.
- Ja ci pohaftuję... - wycedziła. - Nie zgadzam się, możecie sobie najwyżej wykorzystać Vana, przez ostatni tydzień z powodu waszej zbiorowej dezercji musiałam z nim non stop rozmawiać i już mi się trochę znudził, ale Ardabil dopiero wrócił i muszę go teraz podręczyć.
- A mogę wiedzieć do czego on mi się przyda? - chmurnie spytał Avae.
- Jesteś bardziej bezczelny niż... - uniósł się Van.
- Nie denerwuj się skarbie, zabierze cię, zabierze. - przerwała mu Yeowil, klepiąc go lekko po policzku.
- Wcale nie mam ochoty dotrzymywać towarzystwa temu młokosowi. - zirytował się Langwedoca.
- Tam nie jest za niebezpiecznie, żeby zabierać cywilów? - sceptycznie zerknął na Ardee Avae, całkowicie ignorując rozdrażnionego Vana.
- Nie jestem cywilem!
- Fakt, nie jest. - zauważyła Yeowil.
- Sama mówiłaś, że nic nie umie. - mruknął Avae, tym samym doprowadzając Vana na granicę furii.
- Avae, bez dyskusji, sam nie pojedziesz, a pojechać musisz. - kategorycznie orzekł Ardee. - Chodź ze mną, powiem ci o co dokładnie idzie. - skinął na Vana. - Będę spokojniejszy, jeśli ktoś przypilnuje tego narwańca.
Avae posłał za nim spojrzenie mówiące "Teraz to już przesadziłeś", ale ponieważ został zignorowany, wzruszył ramionami i odwrócił się do Yeowil.
- Zupełnie jakbyś nie mogła powiedzieć, że są ci potrzebni obaj.
- Ja czasem lubię robić dobre uczynki. - zachichotała.
- Jakie znowu dobre uczynki?
- Takie tam. - machnęła ręką. - O, Piękność wyszła. Poszukaj jej Ardabil, bo jeszcze się zgubi w tym ogrodzie. - uśmiechnęła się kpiąco.
Avae milczał chwilę; odezwał się dopiero, gdy zostali tylko we dwoje.
- Czemu go tak nie lubisz?
- Nie lubię?
- Czemu traktujesz go tak... pogardliwie.
- Nie traktuję go pogardliwie.
- On tak to odbiera.
- Maleństwo pobiegło do ciebie na skargę?
- Yeowil...
- Taka już jestem, lubię sobie kpić. Wszyscy o tym wiedzą i nikt się tym nie przejmuje... Z wyjątkiem oczywiście Piękności.
- Yeowil... ja po prostu... Po prostu nie chcę, żeby mu było przykro... A tak właśnie on się czuje, kiedy ktoś się do niego tak odnosi.
- Ty się tak do niego odnosisz. Za każdym razem, kiedy... - uśmiechnęła się kpiąco. - "robisz coś dla jego dobra".
- To mu nie sprawia aż takiej przykrości. Mnie już dawno spisał na straty. - wzruszył ramionami Avae.
- Aż tak bardzo cię obchodzą jego uczucia?
- Tak. Aż tak bardzo.
Yeowil wstała i podeszła do okna, patrząc w stronę ogrodu. Avae westchnął i położył się na kanapie, wpatrując się w sufit. Kobieta bawiła się przez chwilę zasłoną.
- Zabawne, macie tyle samo lat, a do niego odruchowo wszyscy się odnoszą jak do dziecka. - powiedziała nagle.
- Kiedyś dawno mi powiedział, że to przez jego włosy... - uśmiechnął się łagodnie. Yeowil spojrzała na niego uważnie i podeszła, siadając przy nim.
- Może kiedyś....
- Już nie?
- Nie... Coś w nim sprawia, że nie można uwierzyć, że z czymkolwiek poradziłby sobie sam. To słodkie u dzieci, ale denerwujące u kogoś w tym wieku. Nie wytrzymałabym, musząc ciągle przebywać z nim sam na sam... Dlatego koniecznie był mi potrzebny Ardabil, pomijając już wszelkie inne powody dla których lepiej, żeby tu został...
- Nie zmieniaj tematu, co? Powiedz mi, co u diabła tak ci przeszkadza w Karinie, że nie możesz tego znieść? Przecież masz...
- Hm... on jest nudny.... - przerwała mu leniwie.
- ...nudny? - Avae spojrzał na nią niepewnie.
- Całkiem bez wyrazu.... nie lubię niebożątek.
- Nie znasz go. - pokręcił głową z uśmiechem.
- Nie? Może i nie.... Ale mnie się wydaje, że to straszna ciamajda. Nie lubię takich bezradnych, słabowitych chłopczyków. Nie, Avae, nie rób takiej miny, nie chodzi mi o wygląd... Chodzi mi o charakter. Pierzchliwy, wciąż się cofający, ugrzeczniony, bezwolny... Zawsze wszystko trzeba robić za nich. Jesteście w jednym wieku, a co on robił w czasie wojny? Nie obchodzi mnie po której był stronie. Powinien robić COŚ. Jest mężczyzną do cholery. Co by się stało, gdyby teraz wybuchła jakaś wojna? Jak myślisz? On nawet nie umiałby się sam obronić!
- Wartościujesz ludzi według umiejętności posługiwania się bronią? Siła nie na tym polega, Yeowil. On jest silny, bardzo silny. Widziałem jak decydował się na ból i męczarnie, żeby pomagać ludziom, którzy wcześniej go krzywdzili. Bardzo niesprawiedliwie. A on miał siłę, żeby znieść ból konieczny dla ich ulgi. On miał siłę, żeby darować im swoje poniżenie i krew, miał siłę, żeby ich kochać. Zresztą, skoro tak żądasz wojny, widziałem jak trzymał w dłoni miecz, którego nienawidził i którym nie umiał się posłużyć; wiedział o tym i wiedział, że skazuje się przez to na śmierć, ale osłonił tym mieczem i swoją bezradnością dziewczynę i małe dziecko. Wiem, że jest delikatny, czerwieni się z byle powodu, łatwo go zranić. Ale jest silny, silny tą swoją dobrocią ponad wszystko, wbrew przeciwnościom, wbrew cierpieniu i nienawiści innych... Tą dobrocią do której ja nigdy nie miałem dość siły. Gdybyś wiedziała... ile razy on mnie pokonał... Zupełnie, nieodwołalnie, tak, że nie miałem już sił do żadnej walki... To tylko los tak zawsze jakoś wszystko ustawiał, że mogłem walczyć od nowa. Proszę cię... ja tak niewiele mogę dla niego zrobić... Proszę cię, zrób to dla mnie i nie sprawiaj mu bólu.... - szepnął. Yeowil poprawiła mu włosy i uśmiechnęła się dziwnie.
- Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś się tak troszczył o kogoś, kto traktuje go jak zawadzający mebel.
Oczy Avae powiększyły się na chwilę; przymknął je szybko, niespokojnie przesuwając dłonią przez włosy.
- On...
- Co?
- On ma powody, żeby mnie nienawidzić. Sam zresztą nie wiem, dlaczego pozwolił, żebym tu został... Mógł bardzo łatwo sprawić, że straciłbym wszystko.... Sama widzisz, on jest tak dobry, że nie można tego zrozumieć....
- A ty jesteś zły?
- A wyglądam na dobrego? - spytał sarkastycznie.
- Trochę... - z uśmiechem spojrzała w sufit, a potem z powrotem na jego zaskoczoną minę. - A może nawet bardzo.
- O mnie też nic nie wiesz.
- Może sądzę według większości? Jedyna znana mi osoba, która ma na twój temat złe zdanie, to słodki Karin.
- Tylko Karin coś tutaj o mnie wie. - uśmiechnął się chłodno. - Pojedź do Helmand, tam znają mnie lepiej.
- Avae, dam ci dobrą radę, nigdy nie próbuj udowadniać kobiecie, że nie ma racji.
- Czemu?
- Z wielu istotnych względów. Poza tym żyję na tym świecie nie od wczoraj i nigdy w życiu nie widziałam, żeby ludzie ze skłonnością do zamartwiania się losem każdej napotkanej istoty byli ludźmi złymi. Irytującymi tak, ale nie złymi.
- Jestem irytujący? - uśmiechnął się.
- A! Mam cię. Przyznałeś się do zamartwiania. To całkiem proste. Wystarczy potraktować ją jak wadę i przyznasz się do każdej zalety. Do zamartwiania, trzeba widać dodać umartwianie. Jeszcze trochę i dojdziemy do tego, że sam będziesz musiał przyznać, iż jesteś najzupełniej altruistycznym męczennikiem za świętą sprawę... To właśnie jeden z tych powodów, dla których nigdy nie należy próbować udowadniania kobiecie, że nie ma racji.
- Przestań. - roześmiał się.
- Nie obchodzi mnie za jakiego masz się drania. Lubię cię, masz charakter.
- Ja jestem tchórzem Yeowil...
- Ty?
- Ja. Całe życie się boję. Nawet Karina... zwłaszcza Karina, którego masz za tak niegroźnego. Bałem się do niego choć odezwać, próbować mu coś wytłumaczyć, zrobić cokolwiek... Bałem się go jak nikogo na ziemi. Bałem się ludzi, którymi próbowałem dyrygować i którzy potem wymykali mi się spod kontroli. Bałem się walki. Podziwiasz to, prawda? Wspaniali mężczyźni i ich waleczne wojny. - zaśmiał się gorzko. - Zlałem się w łóżko jak pięciolatek po mojej pierwszej małej bitewce. I co, dalej sądzisz, że to takie wspaniałe? Cholera, co ty za wyznania ze mnie wyduszasz? - mruknął. - Jesteś jakąś wiedźmą, czy co?
- W Wellandzie nazywają to psychologiem. - uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od łagodnie ruszających się zasłon.
- Jeden czart.....
- Wiesz..... nie wyglądasz na kogoś, kto nienawidzi walki. - zauważyła z lekkim uśmiechem.
- Nienawidzę smrodu krwi... Wąchałem go od małego dziecka i nigdy się do niego nie przyzwyczaiłem. Ale to jednak inaczej, kiedy... kiedy się wbija w kogoś miecz. Czuje się ten... trzask skóry... czuć to w ręce... w żołądku... Czasem nie można się powstrzymać, żeby nie spojrzeć w oczy... Nie ma nic obrzydliwszego od oczu konających. Wolę już patrzeć na flaki, choć to do dziś przyprawia mnie o mdłości. Nie jestem bohaterem, Yeowil. Nie ma we mnie tego czegoś co jest w najniezdarniejszym z moich żołnierzy, żebym w czymkolwiek mógł być bohaterem. Choć tak, w jednym jestem. Ardee przekazał mi 500 żołnierzy i 437 z nich do dzisiaj żyje. Straciłem ich najmniej ze wszystkich... i to dopiero w tej ostatniej bitwie.... Choć to też gówno warte.... - prychnął. - Po... tamtej bitwie... Musiałem chodzić do rodzin moich żołnierzy. Moich poległych żołnierzy. Do małych dzieci, żon, narzeczonych, sióstr, braci, ojców, matek... Matek... Zazwyczaj płakały. Ale jedna... jedna była tak zrozpaczona... nie słuchała, nie obchodziło jej co powiem, bo ona cierpiała, jej syn nie żył, a ja żyłem i ja poprowadziłem go na śmierć. Obrzuciła mnie najobrzydliwszymi obelgami jakie słyszałem w życiu, a ja patrzyłem w jej udręczone oczy i czułem, że zasługuję na każde z jej słów. Musiałem tam stać, przy tych wszystkich ludziach, którzy patrzyli na to jak skamieniali i nie miałem prawa nic powiedzieć, nie umiałem nic powiedzieć, więc ona była bezsilna i z tej rozpaczy i nienawiści uderzyła mnie w twarz. Ale nie to było najgorsze, wcale nie to... Bo kiedy ona to zrobiła, ktoś ją odciągnął, a dwaj bracia tego poległego, też moi żołnierze, padli przede mną na kolana i zaczęli mnie błagać, żebym darował jej życie... Chyba nigdy nie czułem się tak poniżony.... Nie, Yeowil, ja jestem nikim. Karina nikt by tak nie potraktował. On ma tę swoją potęgę dobroci w oczach. Przeszedł piekło i przez to wydaje ci się słaby, ale to samo piekło... może raczej to że je przetrwał... że je przetrwał w taki sposób.... to sprawiło, że nikt nie posądziłby go o to co mnie... o pustkę... głupotę, pychę, nikczemność i pustkę... Ja tej jego siły nie mam.
- Ale masz swoją własną. Ludzie nie mogą być jednakowi... Ty przywykłeś uważać za ideał tę swoją Piękność i nie uznajesz niczego co jest odmienne. Gdyby świat składał się tylko z takich słodkich, milutkich i dobrych pięknotek, nie dałoby się tu wytrzymać.
- Jesteś okropna. - roześmiał się.
- Ty też, a ci nie wypominam. - zrobiła obrażoną minę. - Chyba dobrze zrobiłam, wracając... Tęskniłam za mrokami ojczyzny w moim beztroskim, urokliwym Wellandzie.
- To czemu tak długo tam zostałaś?
- Tam łatwiej żyć... Ale ten kraj jest mądrzejszy.
- Mądrzejszy?
- Ma swoje mroki... swoje krwawe smugi i cienie, okrutną przeszłość, niepewną przyszłość. Każdy kraj powinien być taki jak Welland, ale... nie od razu. Tam nigdy nic się nie działo. Oni nie mają historii. Najmniejszego problemu. Nic. To puste....
- Daj spokój, toczyli wojny, mają armię...
- Tak, wojny w koloniach na drugim końcu świata albo na niezamieszkanych przygranicznych rubieżach. - prychnęła. - Trzy wygrane po dwóch, trzech dniach, jedna przegrana po pół roku. Jedyna klęska jaka z tego wynikła to kontrybucja.... Nie Avae, to kraj bez przeszłości. Chciałabym, żeby tu kiedyś było podobnie do Wellandu, ale... ale dobrze, że jest z czego to tworzyć. Tutejsi ludzie nie są tak beztroscy i szczęśliwi, ale za to są fascynujący.
- Na przykład ja? - skrzywił się złośliwie.
- Na przykład ty. - pstryknęła go lekko w brodę.
- No to może zasługuję, żebyś spełniła moją prośbę?
- No to może zasługujesz. - uśmiechnęła się. - W każdym razie ją przemyślę.
- On naprawdę powinien...
- Avae, przyrzekam, będę miła, grzeczna i słodka dla twojego bóstwa, ale nie rozmawiajmy już o nim, co?
- Jesteś niepoprawna. - westchnął.
- A ty niezwykły. Zresztą to chyba wychodzi na to samo. - zachichotała i spojrzała na niego odrobinę impertynencko; pochyliła się lekko nad nim, zbliżając swoją twarz do jego i uśmiechnęła się perfidnie.
- Jesteś jeszcze straszny gówniarz, ale przespałabym się z tobą, gdyby nie to, że tak uwielbiasz tę swoją blond ślicznotkę. Nie zniosłabym roli substytutu. Mój kochanek musi ubóstwiać tylko i wyłącznie mnie.
- A Ardee? - uniósł lekko brwi.
- Ardee... - parsknęła. - Ardee i tak się ze mną nie ożeni.
- Dlaczego?
- Nie jestem blondynką. - mrugnęła. Roześmiał się cicho w odpowiedzi. - A teraz lepiej idź i ocal Piękność.
- Co? - spojrzał zaniepokojony.
- Ponieważ w swej błogiej niewinności nie dostrzegasz żądz targających nienasyconymi lędźwiami Ardabila - do twojej wiadomości: On ma ogromny apetyt na tę twoją pięknotkę, a znając czas jaki zazwyczaj użytkuje na podchody, właśnie zaczyna przechodzić do sedna, a znając z kolei nieskończoną grzeczność Piękności, może opacznie zinterpretować jej słowa.
- Ty go tam posłałaś...
- No co, daję ci szansę na bronienie twojego bożyszcza. Może się poczuje wdzięczne.
- Wielkie dzięki za tego rodzaju pomoc.
- Nie ma za co, skarbie.
- Jak to miło, że tak szybko wróciliście.
- Działo się coś pod moją nieobecność?
- WASZĄ nieobecność, egocentryku.
- Nie łap mnie za słówka Yeowil. Jakbyś nie zauważyła, Vana tu nie ma.
- Co nie mienia faktu, że nieobecni byliście obaj. Siadaj, nudzę się jak mops. Herbaty? - melancholijnie wskazała imbryk.
- Jeszcze jak. Nie piłem nic od rana. - westchnął, napełniając filiżankę.
- Tak na marginesie, to gdzie znikł Van?
- Poszedł już do swojego pokoju.
- Nadmiar wrażeń czy bolesny zawód?
- Co? - zdziwił się.
- Nic takiego..... Ty oczywiście zdajesz sobie sprawę, że Van jest w tobie zadurzony po uszy? - spytała mimochodem. Avae zakrztusił się herbatą.
- ŻE NIBY CO?!
- Dokładnie to, co usłyszałeś. - roześmiała się. - Hm, że wcześniej nie zauważyłeś, to jeszcze ostatecznie mogę zrozumieć... Ale na tym wyjeździe... Prawie cały czas byliście sami... Naprawdę ani razu się o tym nie zająknął?... To do niego niepodobne... Biedny Van, peszysz go bardziej, niż myślałam.... - zachichotała.
- Zwariowałaś chyba, on mnie nie znosi.
- Ech, nieświadome dziecko. - westchnęła. - Ja go jeszcze aż tak rozkochanym nie widziałam.
- A niby czym to się objawia, wzgardą, ubliżaniem, okazywaniem wyższości czy ignorowaniem?
- No chyba akurat TY powinieneś dobrze wiedzieć... - zerknęła na niego kątem okna.
- Ja... jakoś nie widzę, żeby...
- Daj spokój, daj... - machnęła ręką. - Zawracasz mojemu biednemu Vanowi w głowie, a potem się jeszcze wypierasz. Mój biedny, rozwydrzony Van jest przyzwyczajony, że to inni się za nim uganiają. A ty nic, bezczelny młokosie, ani nie zbladłeś, ani nie zemdlałeś, ani nawet nie wzdychasz i nie szlochasz, ani nie rzucasz tęsknych spojrzeń, ani w ogóle nic, a na dodatek ośmielasz się być kpiący, impertynencki i arogancki - ja naprawdę nie wiem, co on w tobie widzi. Zawsze łaskawie udzielał swoich uczuć - na jakiś dzień, dwa - kiedy ktoś już za nim usychał z miłości, wspaniałomyślnie wyrażał nawet czasem zgodę na krótki romansik. Weź z łaski swojej pod uwagę, że on nie jest przyzwyczajony do roli nieszczęśliwego zakochanego, a już potulny, błagalny wielbiciel... Avae, to już zakrawa na nieprzyzwoitość. Ty się nie dziw, że się chłopak złości i za nic nie chce przyznać. Choć myślałam, że jak będziecie tyle czasu sami, to się wygada.... Żal mi go...
- Przestań. - żachnął się. - Rola twojego pieska pokojowego jakoś mu nie przeszkadza.
- Ale to całkiem co innego, on nigdy nie był we mnie zakochany. To takie tam zwykłe salonowe adoracje. Między nami z żadnej strony nigdy nie było to nic poza przyjaźnią, więc mogę się z nim droczyć do woli. A w tobie się kocha, biedactwo moje. Nie dowierzasz, nie dowierzasz, widzę.... No to ci powiem, że on nigdy się tak nie zachowuje...
- Jak... - mruknął.
- Tak paskudnie. - roześmiała się. - Owszem, zawsze miał o sobie wysokie mniemanie, zawsze był nieco zarozumiały, często zdarzało mu się być złośliwym, nawet opryskliwym, ale to co wyprawia teraz przechodzi wszelkie pojęcie. Jak cię nie ma, mówi o tobie nieledwie z pogardą, jak się pojawiasz, milknie z wrażenia i nie jest w stanie nic wykrztusić, aż tobie strzeli do głowy mu dociąć - o, to wtedy już rzeczywiście się wścieka.... Ale i tak ciągle obsesyjnie chce być tam gdzie ty.... no naprawdę tego nie zauważyłeś? Miałam lepsze zdanie o twoim talencie do obserwacji.... No to kilka bardziej konwencjonalnych symptomów. Ciągle się zamyśla, wzdycha, Van WZDYCHA, wodzi za tobą oczami i od czasu jak przyjechaliśmy jeszcze ani razu się nie zaśmiał... a on się wbrew pozorom bardzo często śmieje. No co, jeszcze ci go nie żal? Kiedy nam powiedzieli co ci się stało w Tretten zrobił się blady jak kreda. A jak pojechali potem szukać dla ciebie lekarza, to on ci tego lekarza znalazł... Wiesz gdzie? W Dinan. W Dinan, Avae. I co ciekawsze wcale się nie wściekł, jak się okazało, że to już niepotrzebne... w przeciwieństwie do lekarza... - mruknęła. - Kazał sobie zapłacić i to potrójnie, altruista od siedmiu boleści. A mój biedny Van cały dzień odsypiał tę szaleńczą jazdę, a i tak był szczęśliwy. A ty mu nawet nie podziękowałeś, paskudo.
- A powiedział mi ktoś? - mruknął. - I ty sądzisz, że niby co ja powinienem zrobić?
- Co? Pewnie nic. Wyjedziemy i za jakiś czas mu przejdzie, jak sądzę. Przynajmniej mam taka nadzieję.
- Ale ja mam ostatnio powodzenie. - westchnął. - Najpierw ty mi składasz niemoralne propozycje, potem Van się we mnie zakochuje...
- Nie, nie, nie, nie, nie... - przerwała mu, stanowczo kręcąc głową. - Najpierw Van się w tobie zakochuje, a potem ja ci składam niemoralne propozycje. A właśnie, przemyślałeś kwestię zostawienia ślicznotki na lodzie? - uśmiechnęła się promiennie. - Bo wracając do kwestii tego, co się działo pod waszą nieobecność, to ja już jestem wolna.
- CO?!
- Ardee i ja uznaliśmy, że z tego ślubu nic nie będzie.
- No to klęska. - westchnął. - Skoro nie chce się żenić nawet z tobą to już na zawsze zostanie starym kawalerem.
- Kolejny oryginalny komplement. - roześmiała się.
- Tu nie ma się z czego śmiać. Najstarszy i najpotężniejszy ród w tym kraju właśnie znalazł się na krawędzi wymarcia. Po Ardee i Karinie nie ma co się przedłużenia spodziewać. No to wygląda na to, że znowu wszystko spada na mnie i muszę załatwić jakiegoś dzieciaka.
- Nie ma sprawy, wpadnij kiedyś.
- Tak, tak, tak, legalnego dziedzica to ja mogę spłodzić za prawie trzy lata.
- Kotku, do tego czasu to ja już mogę mieć trzeciego męża.
- No chyba żeby zmienić prawo, od czegoś się ostatecznie ma tę władzę.
- To się pośpiesz, słońce, bo za tydzień wyjeżdżam, a tobie jeszcze Van do pocieszania zostaje.
- Czy ja wyglądam na instytucję charytatywną?
- Jesteś niedobry, chłopak jeszcze wpadnie przez ciebie w depresję. Ja dla Piękności jestem teraz uprzejma, mógłbyś w zamian okazać trochę serca mojemu biednemu Vanowi.
- Co dokładnie rozumiesz przez "okazać trochę serca"?
- A to już możesz sobie interpretować dowolnie. - uśmiechnęła się promiennie.
- Wiesz co... - pokręcił głową.
- Przecież ty wcale nie żądasz od Karina, żeby się w tobie zakochał, ale jednak byłoby ci lżej, gdyby zaczął cię traktować inaczej niż teraz, prawda? Nie nachmurzaj się i nie zacinaj tak, rybeńko, bo my za tydzień wyjedziemy, a tobie będzie potem przykro, że tak to zostało. Akurat na tyle dobrze cię znam.
- Wcale mnie nie znasz. - mruknął.
- Chwilami to mam wrażenie, że jestem jedyną osobą, która cię choć trochę zna. - pacnęła go w nos. Zagryzła lekko wargę i przymknęła oczy. - Boję się wyjechać...
- Dlaczego?... - uśmiechnął się trochę gorzko. Właściwie znał odpowiedź i nie oczekiwał jej, ale Yeowil spojrzała na niego zasmucona.
- Boję się ciebie zostawić... z tym wszystkim...Nie podoba mi się ta droga, którą uparłeś się iść. To... nie skończy się dobrze. Doskonale wiesz, że to nie musi tak być. Jeszcze... możesz się z tego wyrwać. Ale kilka kroków dalej może już być za późno.
- Mówiłem ci... Jestem za słaby. - powiedział z goryczą. - I coraz słabszy... i jakby tego było mało... to każdy... każdy uważa, że ja mam w sobie nie wiadomo ile sił.
- Gdybyś tylko choć raz się cofnął to byś miał. - gniewnie machnęła dłonią. - Ja nie mogę tu zostać niezależnie od tego jak bardzo cię lubię. Zresztą.... pilnowanie nic nie zmieni. Ty musisz coś zrobić sam. Jeszcze masz czas Avae.... ja nie wiem kiedy minie... nie wiem dlaczego.... ale wiem, że w końcu zabrniesz tak daleko, że już nie będziesz miał odwrotu, a wtedy....
- Cicho... - szepnął. - To... może będzie kiedyś, a na razie.... na razie zapomnijmy o tym, dobrze?
- Dobrze...
Chwilami, w tym świeżym, nierozedrganym powietrzu gór, czas zdawał się stać w miejscu. Jasne promienie wschodów i zachodów przenikały się, spajały, łączyły w jedno jakimś nadrzędnym, cichym a bezwzględnym prawem. Dzień za dniem, godzina za godziną, miesiąc za miesiącem... Czas, długość chwil zdawały się nie mieć znaczenia. Sennie, cicho, niezmiennie... mgła zjawiała się co rano i znikała wraz ze zwycięskim pochodem słońca. Dzień, godzina może, może miesiąc... mijał od bladych jasności do ciemnych ogni gaśnięcia. Tak wiele dni już minęło, tak, na pewno wiele, to wyraźnie mówiły kalendarze, wyraźnie pory roku..... a jednak i to zlewało się w jedno, wiosna mieszała się z latem, jesień była równoczesna z zimą, czas zanikał, gasł, umierał... Tu wszystko było obce, było obce, choć mogło być domem, było dalekie, tak złudnie bliskie...
Nic się nie zmieniało, może dlatego nawet zmienność przyrody zdawała się niknąć, na wszystko padał ten sam cień, ta sama mgła, która rodziła się w nim i odbierała jakiekolwiek prawo indywidualności tym zastygłym w rozpaczliwym geście żądania swoistego bytu czasom. Wszystko było tym samym, bo nie umiał, bo nie mógł patrzeć inaczej. Nie miało znaczenia, że minęły już niemal dwa lata od czasu, jak znaleźli się tutaj. Było tak samo, wciąż tak samo... po tych dwóch, trzech miesiącach narodzin, gdy wszystko się zmieniało, kształtowało na nowo, tworzyło odmienny od pamiętanego świat.... wszystko zamarło, poddało się, ucichło w martwo bolesnym zrezygnowaniu.
Karin był teraz jak kwiat, który ktoś posadził w nieodpowiednim dla niego klimacie. Nie tak wspaniale jak mógł, nie tak pięknie, ale rósł, stawał się, rozkwitał; płatki były drobniejsze i mniej barwne niż być miały, ale jednak zjawiały się, wolno, spokojnie, bez wzlotów szczęścia i jasności, ale i bez wpadania w mrok i zapiekłe rozpacze. Zastygł teraz, jakby to był kres rozkwitu, jakby miało tak zostać na zawsze. Wraz z jego pięknem zamarło to co było między nimi. Czasem.... w tych krótkich przebłyskach, gdy Karin zdawał się zapominać o przeszłości, zdarzało mu się chwytać jakąś złudną nadzieję, że uda mu się odzyskać przynajmniej jego życzliwość. Ale Karin nie ufał żadnemu miłemu słowu i choćby najdrobniejszym przyjaznym gestom. Chyba uważał, że próbuje się do niego zbliżyć, by Ardee nie zaczął czegoś podejrzewać. Żeby nie wydało mu się dziwne, że panuje między nimi aż taka nieprzyjaźń... w każdym razie z jednej strony.
Ale Ardee chyba od dawna o tym wiedział, nie pytał jakoś o przyczyny, nie próbował nic zrozumieć... Jakoś tak instynktownie ciążył ku swemu prawdziwemu bratu... ku jego odczuciom. I chyba przejmował je jakoś, bo z każdym dniem coraz mniej obchodziło go to, co dzieje się z tym przyszywanym.
Zamiast dzięki Ardee zbliżyć się do Karina, z powodu Karina coraz bardziej tracił kontakt z Ardee. On chyba już dawno przestał myśleć o nim jak o bracie i traktował go tylko jak zaufanego współpracownika.
Wiedział o tym, wiedział, że stracił obu na zawsze i nigdy żadnego z nich nie odzyska; wciąż to sobie powtarzał.... Ale to coś głupiego, naiwnego co zawsze w nim tkwiło wciąż uparcie trzymało się strzępów nadziei, głupich okruchów ciepła.
Każde spojrzenie Karina, w którym nie było wrogości, każde słowo powiedziane normalnym tonem, każda krótka rozmowa pozbawiona niechęci.... to wszystko było w stanie wznieść go na takie szczyty złudzeń i szczęścia, że gdy wszystko nagle legało w gruzach od jednego okrutnego słowa czy wzgardliwego gestu, jednego zimnego spojrzenia, przyjmował to w tak bolesnym szoku, że nie dało się z niego wyzwolić inaczej niż łzami i tamtymi dziecinnymi ucieczkami od wszystkiego i wszystkich.
Za każdym razem, gdy Ardee po dawnemu zaśmiał się do niego tamtym beztroskim, przyjaznym śmiechem, gdy zdawał się okazywać choćby drobny pozór troski z powodów, które dawniej wpędzały go w szczery, opiekuńczy niepokój... pozwalał sobie ulec złudzeniu, że jednak wszystko jest jak dawniej.
Ale nie było. Inaczej.... inaczej nie byłoby tych wszystkich chwil, gdy nagle odpychali go od siebie obaj, próbując pozbyć się ze swego życia tego obcego, zawadzającego elementu, który burzył im własną harmonię.
Nie byłoby tych cichych i pustych momentów, gdy znów odtrącony mógł tylko milczeć i gdzieś daleko w swojej głowie, powtarzać swoje odwieczne szlochy. Chciałem tylko, żebyś był przy mnie.... tylko tyle...
To nie stało się od razu, miał czas, by się nauczyć, że znów musi radzić sobie ze wszystkim zupełnie sam. Ale wyciąganie wniosków z takiego odpychania zawsze przychodziło mu trudno. W tym jednym zakresie z pewnością był zbyt tępy; za trudno przychodziło mu rozumienie, dlaczego najbliżsi, najbardziej ukochani ludzie nie zechcą przy nim być. Nawet przez te rzadkie, krótkie chwile, te najboleśniejsze aż do głębokiej czerni, odbierające oddech i puls, same już zatapiające się w śmierci.
W końcu zawsze tak było. Sam nie miał nic. Nigdy. Więc zawsze, kiedy choć przez chwilę czuł od kogoś ciepło, zatapiał się to z całym szaleństwem i gorączką uczuć. Nie było sensu się oszukiwać, nigdy nie był dla nikogo ważny. Najlepsza rola jaką wypadło mu kiedykolwiek pełnić, to zastępstwo tej ukochanej osoby. Ardee zastępował Karina, kiedyś Karinowi Ardee. Ale nie miał nic, więc nawet w zamian za tę tymczasową namiastkę uczuć, musiał dawać miłość. Nie kochany nigdy, w zamian kochał jak szaleniec, nie oglądając się na nic.
Najgorsze w tym było chyba to, że kiedy to chwilowe uczucie gasło bez śladu w tej drugiej osobie, on sam w żaden sposób nie mógł się go pozbyć. Nie umiał przestać kochać, skoro już raz zaczął, tylko dlatego, że nagle przestawał się liczyć. Nie miały sensu próby ucieczki, wmawianie sobie czegokolwiek, te wszystkie szalone i głupie sposoby na niszczenie w sobie uczuć.
Budował sobie świat z widziadeł rozpływających się w swojej pustce, robił to świadomie i świadomie w to nie wierzył. Wszystko zawsze przejmowało go takim samym zaskoczeniem. Jak wtedy, gdy Karin miał mieć swoje pierwsze urodziny w Cascavel i jego obecność w pobliżu napełniała go aż takim wstrętem, że poprosił Ardee, żeby go gdzieś wysłał.
Miał zaległą sprawę do załatwienia, ale Ardee z właściwym sobie talentem i tak w końcu zdradził prawdziwy powód... Zresztą nie wyglądało na to, żeby się tym jakoś szczególnie przejmował. Może po prostu zapomniał, że ich urodziny wypadają tego samego dnia, może uważał, że jest już "za dużym chłopcem", żeby przejmować się takimi drobiazgami. Tak jakoś właśnie przywykł go traktować: zapominał, traktował jakby był od Karina jakieś dziesięć lat starszy, jakby we wszystkim powinien ustępować tamtemu kochanemu, małemu dziecku.
- Dobrze... - wyszeptał przez ściśnięte gardło. - Wyjadę.
- Nie bierz tego do siebie, ja tylko nie chcę mu sprawiać przykrości...
- W porządku...
- Nie rozumiem o co mu chodzi, ale...
- Przecież powiedziałem, że jest w porządku...
Zawsze tak mówił; w porządku, w porządku.... Zawsze wtedy, kiedy w ogóle nic nie było w porządku.
Może rzeczywiście nie powinien się tak tym przejmować, ale ostatecznie każdy już mógł mieć dosyć takich urodzin; kiedy był dzieckiem musiał znosić zupełną obojętność rodziców i słodkie, fałszywe uśmieszki obcych sobie ludzi, odkąd zjawił się Karin jego własne urodziny jakoś znikły w obliczu tych "lepiej urodzonego" towarzysza, przynajmniej do chwili, gdy własną zjadliwością nie nauczył się ich zamieniać w obopólne piekło.
Więc może rzeczywiście miał prawo nie chcieć spędzać całego dnia zamknięty w najlepszym pokoju najlepszego zajazdu w Bardu, gapiąc się na ścianę i zagłuszając natrętnymi myślami natrętniejszą ochotę do łez.
Pamiętał jak ten jeden jedyny raz w życiu miał takie urodziny o jakich od dziecka marzył i to wśród ponurego biegu wojny tylko dlatego, że ten przyszywany, nieprawdziwy brat zechciał o tym pamiętać i zechciał być taką osobą jaką zawsze przy sobie chciał mieć.
Pamiętał, jak którejś z tych pierwszych nocy po walce nie mogąc zasnąć, zerwał się w końcu z łóżka i pobiegł za teren obozu, chowając twarz w ramionach i szlochając jak małe dziecko; on wtedy poszedł za nim i przytulił po prostu, pozwalając się wypłakać, nie mówiąc nic, będąc po prostu...
Pamiętał jak zasypiał na sąsiednim posłaniu, jak budził go rano, jak pocieszał, kiedy było naprawdę źle, jak kpił, podrwiwał i żartował sobie z niego, wtedy kiedy można albo i trzeba było kpić, jak załamany patrzył na jego pierwsze próby, jak śmiał się do utraty tchu z jakiegoś zupełnie idiotycznego pytania, a potem po szybkim odkaszlnięciu objaśniał wszystko od początku tym swoim spokojnym, rzeczowym tonem, jak słuchał ze stoickim spokojem jego narzekań i długich list zażaleń, jak uśmiechał się, kiedy wszystko było dobrze, jak był dokładnie taki jaki powinien być starszy brat.
Ale to już nie miało żadnego znaczenia. Zapomniał o nim. Tak samo jak przedtem zrobił to Karin.
Teraz wszystko był inaczej. Może... dlatego, że nie był już tamtym gówniarzem, który o niczym nie miał pojęcia i wymagał nieustannej kurateli w nowych dla siebie sprawach. Był doświadczonym żołnierzem, dowódcą, politykiem; w wieku dwudziestu lat miał za sobą więcej najróżniejszych misji niż jakakolwiek osoba w tym kraju. Ostatecznie przez ubiegłe dwa lata praktycznie wszystko robił sam.
On już chyba zupełnie zapomniał, że nie jest jakimś jego prefektem. Teraz nie dawał mu nawet prawa do najmniejszych potknięć, z powodu byle drobiazgu, który szedł nie po jego myśli, irytował się na niego zupełnie bez śladu dawnej wyrozumiałości; czasem nawet niesprawiedliwie.
Kiedy przed pół rokiem niespodziewanie zaostrzyły się stosunki z Tonnerre, to na jego głowę spadło załagodzenie tego. I to jemu Ardee nie mógł darować tej krwawej rozprawy z ich oddziałem, który przekradł się na teren kraju. Wciąż pamiętał tamtą rozmowę, jego wściekłe oczy, zaciśnięte w gniewie dłonie, ostry, zirytowany ton. Pamiętał jak sam stał, bojąc się patrzeć mu w oczy; nie dlatego, że czuł się winny, dlatego, że nie mógł znieść ich wyrazu. Próbował mu wyjaśnić, że nie można im było na to pozwolić, że dobrze wie, co można teraz zrobić, że król Devrez...
Na nic, był głuchy na wszystko, nie obchodziło go nic...
- Ale Ardee...
- Co?! Miałeś załatwić to pokojowo, a nie rozpętywać wojnę! Masz wykonywać moje polecenia! I tyle! Nie potrzeba mi do szczęścia twojej inwencji!
- Ja nie miałem innego wyjścia...
- Zawsze jest inne wyjście! Przynajmniej nie tłumacz się w tak głupi sposób!
Wyszedł w końcu, po prostu wyszedł, wrócił do zdezorientowanego oddziału, który poinformował, że pojadą za jakiś tydzień i ruszył od razu, bez słowa, mijając Hillę i ignorując jego niepewny, pytający wzrok. Po prostu pojechał bez słowa, a oni ruszyli za nim. Nigdy wcześniej chyba nikt nie czuł się tak niewyraźnie, jak podczas tamtej nagłej, niewyjaśnionej przez niego podróży.
Chciał zostać, bo wiedział, że arogancki, ale w gruncie rzeczy tchórzliwy król Tonnerre z miejsca straci rezon, gdy zorientuje się, jak bardzo jego wojsko nie dorasta do pięt ich. Chciał zostać, bo wiedział, że nawet lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas pożyje w strachu i niepewności co do tego, jakie konsekwencje wynikną z tego słabo zorganizowanego przedsięwzięcia. Chciał zostać, bo wiedział, że nie powinien nawet myśleć o takiej podróży z tą raną, którą oberwał podczas walki i że naraża się tylko na niepotrzebne ryzyko poważnej choroby, a przynajmniej gorączki z ran w słynnym pałacu trucicieli i skrytobójców, nie mówiąc już o ciężkich, poważnych, pełnych cichej nagany spojrzeniach milczącego karnie Hilli, które towarzyszyły mu przez całą drogę i które irytowały go i wytrącały z równowagi tym bardziej, że dobrze wiedział, że on ma rację. Jakoś dotrwał; podpisał bez trudu układ z solidnie zastrachanym Devrezem, przetrzymał aż do granicznych gór. Ale w końcu stało się, zgubił gdzieś cały tydzień, który spędził na zmianę tracąc przytomność i bredząc w malignie. Pamiętał wszystko niewyraźne, zamglone; wtedy zdawało mu się, że ma przy sobie Ardee, który wysłuchuje spokojnie jego bezustannych, bezsensownych przeprosin, powtarza, że wszystko jest dobrze, że ten ból niedługo zniknie, że cały czas będzie tu siedział, ale wkrótce po dojściu do siebie zdał sobie sprawę, że ani wtedy podczas powrotu z gór, ani tutaj, to nie Ardee był przy nim, tylko Hilla.
Wiedział, że on po swojemu kochał go nawet jakąś czołobitną, wiernopoddańczą miłością, tak samo jak większość tych ludzi, ale to właśnie w jakiś okrutny sposób i do niego nie pozwalało mu się zbliżyć, za wielka była ta cześć, za wielka pokora, zbyt wielki respekt i posłuch. To bezkrytyczne uwielbienie w za wielkiej trzymało odległości, by pozwolić na jakieś naprawdę łączące uczucia. Zresztą wkrótce odszedł ze służby, bo to ślepe przywiązanie do niego sprawiło, że po tamtych nocach jego choroby i majaczeń znienawidził Ardee, a swoiste poczucie godności nie pozwalało mu pozostawać pod choćby pośrednimi rozkazami nielubianego człowieka. Nigdy nie zamienili ze sobą słowa na temat tego wszystkiego, ale wiedział, że tak właśnie było.
Sam nie umiał mieć do Ardee żalu, nie umiał zwyczajnie w tym trwać. Każdy przebłysk bólu dławił sobie tą myślą, że to nic, to nic nie znaczy.
Uciekał, znał milion sposobów, by uciekać. Kiedy zbliżały się ich kolejne urodziny za wszelką cenę chciał uniknąć ponownego oberwania tego samego ciosu, więc spróbował zniknąć sam, wcześniej, tak by zagłuszyć w sobie do uczucie odrzucenia. Ale gdy obojętnie powiedział Ardee, że wyjeżdża na jakieś dwa tygodnie, ból szarpnął i tak. Chyba podświadomie czekał na to, że on go jednak zatrzyma, że nie będzie chciał znów pozbywać się go z tego ich poskładanego świata.
Wrócił stamtąd i nie zastał już go; wyjechał wraz z odjeżdżającym królewiczem Tonnerre. Mały Ovan to był kolejny spadek po granicznej aferze, coś w rodzaju zakładnika. No, może nie aż tak. Przyjechał się "kształcić". Z kraju na samym dnie cywilizacji, do kraju odrobinę wyżej na szczebelkach. Z daleka pachniało to polityką - z zasady jeśli już się kogoś wysyłało na "kształcenie" to tylko do Wellandu, najbogatszego i najlepiej rozwiniętego z okolicznych państw. Była to kolejna wielka pomyłka Devreza, który w ten sposób uzyskał następcę tronu rozkochanego w kraju odwiecznego wroga. Rozkapryszone królewiątko od razu dostało się pod skrzydła Karina, co z góry przekreślało wszelkie próby kręcenia nosem. Mimo całego swego rozwydrzenia chłopak szybko uległ wychowawczym perswazjom z miejsca wydoroślałego Karina i żadne pojedyncze próby buntu nie miały tu wielkiego znaczenia, toteż Ovan wkrótce doszedł do takiego poziomu uwielbienia wszystkiego co wiązało się z jego tradycyjnymi przeciwnikami, że wieczny sojusz z Tonnerre stanowił niemal pewnik.
Karin był teraz w domu sam, a że z zasady do niczego się nie mieszał, przez te kilka dni od wyjazdu Ardee nazbierało się trochę interesantów z mniej lub bardziej istotnymi sprawami. Był trochę zmęczony całodziennym przyjmowaniem petentów, więc z tłumionym jękiem zareagował na informację sekretarza o jeszcze jednej osobie, która chce się z nim widzieć, ale z rezygnacją machnął przyzwalająco ręką rozpromienionemu sekretarzowi, który czerpał zapewne pewien rodzaj sadystycznej przyjemności z pełnionej przez siebie funkcji.
Sięgnął po papiery, które Ardee beztrosko pozostawiał bez ostatecznych poprawek; kiedy skończy z tymi natrętami, wypadałoby zająć się i tym, zwłaszcza, że ich terminy w większości wypadały na najbliższe dni.
Skrzypnęły drzwi, więc skończył szybko poprawiać wzięty dokument i podniósł wzrok. Poruszył zaschłymi wargami, wpatrując się w twarz mężczyzny, na którego twarzy zamajaczył przykry uśmieszek.
- Mówiłem przecież.... że się jeszcze spotkamy....
Leżał już tak od kilku godzin; z gardłem suchym, boleśnie pozbawionym śliny. Serce ciążyło, opadło jakoś w głąb, nie boląc, ale jakby już nie bijąc.
W pierwszym odruchu uciekł... do Karina. Tak jak wtedy... Ale to nie miało sensu, bo wiedział przecież, że jedyne co może dostać to zniecierpliwienie.
Jak wtedy....
Więc musiał uciec dalej, gdzieś dalej.... Dokąd?
Nie, przecież nie musiał tam iść... nie musiał..... Nie, nie musiał.
Więc czemu....
Co ty na to... że znam twoją małą tajemnicę....
Co ty na to.... że byłem w Helmand....
Helmand, przeklęte Helmand. Chyba żadne miejsce na ziemi nie budziło w nim równie obrzydliwych skojarzeń. Czy to widmo nigdy już nie zniknie z jego wspomnień?
Przecież to była paranoja.... Wyobrażał sobie, że nikt się nigdy nie dowie? Co z tego, że mieszkańcom Helmand nie wolno było wyjeżdżać? Nie można było przecież wydać zakazu przejeżdżania przez nie.... Tak, to było mało prawdopodobne, że ktoś w ogóle pokojarzy ze sobą takie fakty... Zresztą nawet że przyjedzie potem tutaj.... że usłyszy od kogoś, że tu Sheat uchodzi za zmarłego.... że w końcu przyjdzie mu do głowy wyprowadzać z błędu Karina, nie przypuszczając przecież nawet, że oni kiedyś ze sobą byli... To wszystko było nawet bezpieczniejsze, niż ta gra, którą prowadził kiedyś. A jednak... a jednak tym razem zanosiło się na klęskę...
Chcę tylko.... porozmawiać....
Ten uśmiech, znów ten obrzydliwy, obmierzły uśmiech.... Czego on może chcieć?... Czego, bo chyba nie....
Skąd do cholery ten głupi, irracjonalny lęk?
Tylko takiemu dzieciakowi jakim był... wtedy... on mógł się wydawać kimś groźnym. Taki tam.... przeciętny, suchotniczy fornal. Tyle że bezczelniejszy, bardziej cwany... Czy kiedykolwiek i gdziekolwiek w tym kraju ktoś się odważył na ucieczkę? Dokąd? W te dzikie góry? Jak to możliwe, że ktoś taki poradził sobie z takim życiem? Lekceważył go już wtedy, nigdy nie przemknęło mu przez myśl, że on odważyłby się go tknąć... A zrobił to... I teraz.... wracał, pewny siebie, z tym obrzydliwym uśmiechem.... Czy on się nie bał, że...
Teraz miał w ręku taką potęgę, mógł z nim zrobić wszystko... Skoro był tak pewny siebie.... to musiał się jakoś zabezpieczyć, musiał.... i wiedział, że on się tego domyśli....
To takie głupie, głupie, głupie.... Nie mógł mu już nic zrobić, nic, zupełnie nic.... a tak się go bał, wciąż bał... Bez sensu.... przecież nie było sensu tak tego przeżywać... w gruncie rzeczy... nic się wtedy nie stało, wygrał przecież... Nic? Więc czemu niemal przez to nie zwariował? Czemu potem zdarzyło się to wszystko, czemu pozwolił mu zniszczyć swoje życie? Czemu osłaniał to tak, że pozwolił się nawet znienawidzić najbliższej osobie?
Przez cały czas potem.... odsunął to od siebie tak, że nawet całą nienawiść zrzucił na innych...
To nie Karin był winny temu, że się wtedy pokłócili, to nie Sheat był winny temu, że stał się przyczyną tej kłótni... A już na pewno żaden z nich nie był winny temu co się stało... Tak jak wtedy przepłakał całą tamtą noc tak przepłakałby ją i gdyby Karin go nie odtrącił; może tylko mniej samotnie i trochę mniej boleśnie...
Ale to on był winien temu wszystkiemu... on i tylko on...
I teraz zjawia się tutaj...
Zerwał się z łóżka i prawie pobiegł do drzwi, gorączkowo chwytając za klamkę. Zawahał się, zawieszając na niej dłoń. Czy to na pewno miało sens? Co on chciał osiągnąć? Nie powiedział nic, tyle tylko że zna tę tajemnicę... i że chce... rozmawiać? Gdyby tylko Ardee tu był... On wiedziałby co z nim zrobić... jak go... uciszyć... uciszyć? Czy... to o tym myślał?... A jeśli? A jeśli to... to co z tego? Jeśli czyjejś śmierci miał prawo chcieć... to jego.... na pewno jego.... I przecież.... on nie żył. Uznany za zmarłego nie miał prawa powracać od żywych. Karin nawet go jeszcze nie widział....
Więc... dlaczego nie? Dlaczego nie? Tylko.... najpierw musiał, po prostu musiał się dowiedzieć czego on chciał... i... i przede wszystkim, czy jednak nie zabezpieczył się czymś, czymś co mogłoby zdradzić Karinowi prawdę....
Dotarł pod tamte drzwi tak szybko, że aż stracił oddech. Zatrzymał się, stał z dłonią na klamce, boleśnie zagryzając wargę. Nie ma się czego bać... Nie ma przecież...
Czuł jak spięły się wszystkie jego mięśnie; zastygł, jakby gotował się zerwać do ucieczki... Cofnął dłoń w rozpaczliwym geście odwrotu, ale drzwi uchyliły się nagle.
- Wiedziałem, że będziesz rozsądny. - mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Zapraszam.
Strach... nie można okazywać strachu... pozwolić mu to poczuć, dać się upokorzyć raz jeszcze... Nie, to koniec z twoimi zwycięstwami. Zginiesz.
Avae ściągnął lekko wargi, ironicznie przyglądając się mężczyźnie.
- Naprawdę nie podejrzewałem cię o takie ryzykanctwo... Właściwie przyszedłem sprawdzić, czy już nie uciekłeś... Nie wiedziałeś, że tu mnie zastaniesz i to z taką władzą, co? Musisz mieć niezłego stracha.... - beztroskim krokiem wszedł do pokoju i odwrócił się, mierząc go aroganckim spojrzeniem. Sol roześmiał się i zamknął za sobą drzwi.
- Rozczaruję cię... Jak tylko znalazłem się w Cascavel jakiś żołnierzyk o tobie wspomniał... Przyznam: zastanawiałem się JAK zorganizować nasze spotkanie. Ale wycofać nie zamierzałem się nawet przez chwilę. Co to to nie. Ja dotrzymuję obietnic.... paniczu.... - uśmiechnął się zimno.
- Skończ już z tymi gierkami, Sol. - Avae lekceważąco uniósł brwi. - Dobrze wiesz co mogę z tobą zrobić.
- Wiem. A ty wiesz, że tego nie zrobisz, prawda?... Ależ byłem zaskoczony, gdy jedna z pokojówek wspomniała o tym.... jak prawie dwa lata temu przyjechaliście tu wraz ze zrozpaczonym Karinkiem... Dawno go nie widziałem... to też było urocze dziecko, prawie tak... jak ty... - spojrzał na niego szyderczo. - A Karinek był taki zrozpaczony, bo podobno bardzo cierpiał po śmierci kogoś... kogo widziałem całkiem niedawno... Zabawne, prawda? Chyba się ucieszy jak mu powiem o tej.... pomyłce?
- Jesteś pewien, że będziesz miał szansę? - spytał obojętnie.
- A co zrobisz, żeby tego uniknąć? - roześmiał się nieprzyjemnie. - Zabijesz mnie? Tak? Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić...
- A niby dlaczego miałbym cię nie zabijać?
- Nie żartuj.... - uśmiechnął się i podszedł dla niego. - Liczysz, że skoro wracam z Helmand to teraz będę się ciebie bał? - skrzywił się drwiąco. - Różnych rzeczy się o tobie nasłuchałem... Zresztą nie tylko tam. Ale nie jestem ślepy.... Wciąż jesteś takim samym nieszkodliwym małolatem, jakim byłeś siedem lat temu. Nawet kiedy tylko mówisz o zabijaniu masz takie same przerażone oczy, jak wtedy... z tamtym nożem... - zniżył głos do syczącego szeptu.
- Jesteś głupi, ja już zabijałem i to nie raz. - cofnął się nerwowo, odwracając wzrok.
- Tak, wiem, wiem... - lekceważąco machnął dłonią. - Ale to nie to samo, prawda? Zresztą.... ty tak bardzo tego nie lubisz... biedactwo... - szepnął z chłodnym uśmieszkiem.
- Ciebie mógłbym zabić... - z trudem wydobył z siebie zduszony głos.
- Tak? Już miałeś parę razy okazję...
- Jeśli nie dasz mi wyboru... - powiedział bezbarwnym tonem.
- No dobrze... powiedzmy, że przygotowałem się na każdą ewentualność... - uśmiechnął się szerzej. - Dajmy na to, że jestem tu z przyjacielem...Bardzo możliwe, że ma pewien list i ma go komuś dać.... jutro rano.... Nie można wykluczyć, że powiedziałem, że jeśli będziesz chciał zażądać od niego tego listu... to on ma ci go dać.... - zawiesił głos. Avae spojrzał na niego nieufnie, wywołując zadowolenie mężczyzny. - Oczywiście... o ile będziesz coś mieć... Pozwolisz, że NA RAZIE nie zdradzę ci co....
- Mogę kazać aresztować i choćby zabić wszystkich obcych i nikt się nawet nie zająknie mówiąc: Tak jest. - wycedził.
- Wszystkich, doprawdy? Zastanawiałeś się ilu tu ich jest? Naprawdę każesz wszystkich zabić? - roześmiał się. - Nie sądzę... A może będziesz pilnować Karina, żeby przejąć list? A jak? On cię podobno jakoś przestał lubić.... Ciekawe, czy będzie miał ochotę cię słuchać... A nawet gdybyś wyrwał ten list, nawet gdybyś go zniszczył, to przekonałem mojego przyjaciela, że są dwa słowa, które mu zawsze uratują skórę, a które on nie bardzo rozumie, bo nie ma pojęcia o kogo chodzi.... Ale wie, że blond paniczyk ocali go i BARDZO hojnie nagrodzi, jeśli tylko usłyszy magiczną formułkę: "Sheat żyje"... - Sol uśmiechnął się chłodno. - Przypuśćmy nawet, że nasz śliczny panicz poczuje się urażony tego rodzaju "kpinami" i nie obejdzie go co ty wtedy zrobisz z moim przyjacielem. Pal go licho, skoro już wtedy będę martwy, nie będę się przecież przejmował umieraniem przyjaciół. Ale obaj wiemy, że ziarno rzucone na odpowiednią glebę wykiełkuje w końcu... A wtedy nie będzie takiej siły, która powstrzyma go przed sprawdzeniem prawdy....
- Bardzo ładnie. A można wiedzieć po co ci ten genialny plan? - spytał, zachowując spokojny ton.
- No cóż, pewnie chcę coś w zamian...
- Świetnie. Co?
- Daj spokój, przecież doskonale wiesz. - niemiły uśmiech wykrzywił wargi mężczyzny. Mierzyli się wzrokiem tak długo, aż Avae musiał w końcu zagryźć zaczynającą lekko drżeć wargę.
- Jesteś nienormalny...
- Dlaczego? Jestem honorowy. Nie zamierzam wyciągać od was waszych milionów, nie jestem interesowny. Zamierzam po prostu wziąć mały odwet, dotrzymać swojej obietnicy i odnieść w końcu zwycięstwo po długiej przerwie w walce.... Już dawno przysiągłem sobie, że wezmę odwet za twoje wyniosłe minki i że dostanę cię bez względu na to, jak bardzo nie możesz sobie tego wyobrazić.
- Ty jesteś więcej niż nienormalny, ty jesteś zwyczajnie zboczony! - cofnął się gwałtownie. - Czy do twojego zakompleksionego mózgu nie dociera, że nie chciałbym cię bez względu na to, czy byłeś naszym lokajem, czy choćby królem Wellandu?! Miałem umierać z zachwytu, że ciągle się do mnie dobierasz, nie bardzo się przejmując tym, że to mi raczej nie sprawia wielkiej przyjemności? Nie włażę do łóżka każdemu, kto ma na mnie ochotę! Nie wiem, co ty sobie ubzdurałeś w tej swojej popierdolonej głowie, ale to ty mi ciągle nie dawałeś spokoju, ty bez przerwy pchałeś się do mnie z łapami, a ja ci nic nie zrobiłem, choć bez trudu mogłem kazać zabić, a ty w zamian za to robiłeś się coraz bardziej nachalny i ty... ty... - urwał, oddychając z trudem. Co teraz? Co teraz będzie?
- Więc co? - cicho spytał Sol, kpiąco wpatrując się w jego oczy. - Pozwolisz mi zdradzić waszą małą tajemnicę, żeby zachować pozory cnotki? Nie jest ci wszystko jedno? Podobno i tak już nieźle się w ostatnich latach puszczałeś... - roześmiał się wzgardliwie.
- Nie... nie jest mi wszystko jedno... - wyszeptał. Próbował oderwać od niego wzrok. Pozwolić mu... na to, to jakby... jakby to wszystko było jakoś na marne... Cała ta walka wtedy, milczenie, kłamstwa, nienawiść Karina, wszystkie te przeklęte zdarzenia, intrygi, słowa...
A jeśli Karin się dowie... to czy wtedy nie będzie podobnie? Nie, on nie może się dowiedzieć... Nie może...
- Rozsądnie. - Sol uśmiechnął się zimno, wpatrując się w jego oczy. - Bardzo rozsądnie...
Pochylił się nad nim i obrócił plecami do siebie, przesuwając dłonią po jego szyi. Zaśmiał się gardłowo.
- Zabawne... wtedy byłeś bezbronnym chłopczykiem, a udało ci się mi wymknąć... A teraz.... - przesunął dłonią po jego ramieniu, przyciskając drugą ręką do siebie. - Teraz pewnie nie dałbym sobie z tobą rady... A ty przychodzisz do mnie sam.... z własnej woli.... Koło się zamyka.
- Nie nazwałbym tego własną wolą. - wykrztusił z siebie przez ściśnięte gardło.
- Nazwy to puste dźwięki... - wsunął powoli dłoń za jego spodnie. - Nie ma co dopisywać poezji do zwykłego szmacenia się.
- Przynajmniej się zamknij. - szepnął.
- Dlaczego? Płacę, to robię, co chcę.
- Skąd... skąd ja mam wiedzieć... że ty.... dotrzymasz słowa...
- Lokaje też mają swój honor, paniczu. - warknął, rzucając nim na łóżko. Avae przymknął oczy, zagryzając wargi. Mimo wszystko chciało mu się śmiać. To niesprawiedliwe, żeby on jeszcze był w tym wszystkim tak absurdalnie, groteskowo śmieszny... Z tą swoją obsesją, żałosnymi kompleksami, przewrażliwieniem, afektacją... Przegrać z kimś takim... tak przegrać... Czy to nie jest zbyt obrzydliwe nawet dla jego przyzwyczajonej do obskurnych sytuacji wrażliwości? To nie powinno być śmieszne, kiedy tak boli, to już jest zbyt wiele... Po prostu zbyt wiele....
- Znów płaczesz.... - wzdrygnął się od tego szeptu w swoim uchu; dłoń mężczyzny przesunęła się po jego policzku i wsunęła we włosy. - Mówiłem, wciąż ten sam nieszkodliwy małolat... Co za naiwni głupcy dali się nabrać na te wszystkie legendy o tobie? - parsknął śmiechem i jednym silnym ruchem zszarpnął koszulę z jego ramion.
Przymknął oczy, bezskutecznie próbując powstrzymać coraz bardziej natarczywe łzy. Nie chciał dawać mu jeszcze tej satysfakcji... znów okazać tego lęku, poniżenia i bólu... W żaden sposób nie umiał zatrzymać łez, nagły szloch wyrwał mu się, gdy on przyciągnął do siebie jego ręce, z drwiącym uśmieszkiem zmuszając do objęcia.
- Oczekiwałem trochę większej aktywności, kochanie.... Przecież się na tym znasz, to prawie twój fach...
- Za... mknij się... w końcu... - wycedził zza zaciśniętych zębów, pozwalając rozsunąć sobie nogi.
- Nie bądź niegrzeczny, przed nami cała noc i nie takie rzeczy będziesz musiał słuchać... i robić... Jeśli już mam się mścić... To tak.... żebyś to poczuł... - wydyszał mu w twarz, wdzierając się w jego spięte ciało. Ugryzł go boleśnie w szyję i zacisnął dłonie na jego biodrach. - A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie chcesz, żeby to zostało w tajemnicy.... prawda?... - roześmiał się. - Żal ci go... Jaki ty jesteś żałosny...
Nie było sensu już tego zatrzymywać; tych łez, poniżenia i rozpaczy... Niech będzie i tak... Niech będzie i tak.... Czemu nie? Czemu nie, u diabła? Niech widzi, niech napawa się swoim brudnym triumfem; i tak nic już nie ma znaczenia...
Miękko przymknął powieki, ostatnim konwulsyjnym wysiłkiem przywołując na twarz swój odwieczny szyderczy uśmieszek. Niech będzie i tak.... Łzy nie gasiły płomienia palącego mu policzki, ale płynęły, płynęły, płynęły.... Nie zwracał uwagi na mijające godziny, nawet na jaśniejący w końcu blady świt. Posłusznie, do końca posłusznie... Spełniał jego polecenia zabijając wstyd i obrzydzenie; pokrywając drwiącym uśmiechem coraz rozpaczliwsze drżenie warg. Odciął się od jego twarzy, zatopił się w ból i w jakiś transie zapamiętał się w jak najbardziej intensywnym cierpieniu i strachu, żeby jakoś odsunąć się, zapomnieć, oderwać, nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć... Lepszy już ból i rozpacz niż świadomość.
Po wszystkich tych nocach z przeszłości... tych z ludźmi, których nienawidził... tych kilku z ludźmi, których tak lubił, a jednak nie mógł, w żaden sposób nie mógł kochać spętany myślą o Karinie, choć przecież taką tkliwość, wzruszenie, czystą czułość budziła w nim myśl, że ktoś może pragnąć jego; całując go, myśleć o nim i nie traktować go jak rzeczy, jak zabawki mającej zaspokoić puste pożądanie... I tak się to miało znów kończyć? Koniec z zapomnieniem o pustce, upokorzeniu i bólu; znów to samo, znów to uczucie jakiejś poniżającej śmierci....
On ma rację, koło się zamyka... Czy to już?
Zawsze jest taki punkt, z którego można już tylko spadać.....
To chyba musiało się stać.... chyba tak.... bo czy inaczej by się stało, czy by na to pozwolił? Kiedy ten wściekły, zapiekły upór w kłamstwie stał się ważniejszy niż cokolwiek innego? Kiedyś... na początku.... miał tylko przed tym chronić, a teraz sam do tego pchał... Śmieszne.
- Już rano.... - szepnął.
- Tak, już rano. - obojętnie rzucił mężczyzna. - Ubieraj się, pójdziemy do niego.
W pierwszym odruchu przemknęło mu przez myśl, żeby się umyć, ale zaraz uśmiechnął się wzgardliwie. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, jakby to jakoś dało się zmyć... Jakiekolwiek poczucie czystości byłoby teraz wręcz nieprzyzwoite.
Poszedł za nim, nie mówili już do siebie nawet słowa. Odebrał list i zniszczył go od razu; był przy nich z poniżającym uporem, dopóki nie wyjechali. Czuł się jak w transie, nie zareagował nawet na widok Karina, który siedząc w fotelu, przyglądał mu się spod oka. Drętwo wpatrywał się w okno, nie mogąc się zdobyć na żadne myśli.
- Avae?... - usłyszał po jakimś czasie trochę wahający się głos.
- Tak? - spytał bezbarwnie.
- Widziałem... - urwał. - To... to był Sol?
Zesztywniał, na nowo próbując opanować drżenie warg.
- Tak.
- Ja... ja myślałem... Przecież wtedy powiedziałeś, że go... że nie żyje.
- Wcale tego nie powiedziałem. - odwrócił się od okna, patrząc na niego bez wyrazu.
- On.... uciekł? - oczy Karina zrobiły się ogromne.
- Czy to ma teraz jakieś większe znaczenie? - odwrócił wzrok, znów wpatrując się w okno.
- Co właściwie było między wami?
- Jak to? - w zasadzie już go nie słuchał, tępo przesuwał dłonią po fałdzie zasłony, do góry, w dół, do góry, w dół, do góry, w dół....
- Wtedy ciągle twierdziłeś, że ci przeszkadza, kiedy on.... A przecież mu pomogłeś.... bo nie szukali go... Dlatego tak mi dogryzałeś? - uśmiechnął się złośliwie. - Bo sam się durzyłeś w "sługusie", a twoja duma nie mogła tego znieść? To trochę.... - urwał i odruchowo zacisnął dłonie. Avae patrzył mu prosto w oczy. Był wściekły. Po prostu wściekły.
Nagle uświadomił sobie, że nigdy nie widział go takim. Był złośliwy, kpiący, okrutny... Ale nie wściekły. Nigdy. Ta furia w jego oczach była bardziej przerażająca niż cokolwiek do tej pory.
- Nigdy.... nie waż się tak mówić.... Nie waż się! - krzyknął ze złością i wyszedł szybko, trzaskając drzwiami. Prawie wbiegł do swojego pokoju i upadł przy łóżku na kolana, zanosząc się gwałtownym, dziecinnym, histerycznym szlochem. - Bez sensu.... Bez sensu, bez sensu, bez sensu!
Chwycił poduszkę i cisnął nią w stół, strącając szklane przedmioty, które z brzękiem spadły na ziemię. Zerwał się i chwycił krzesło z całej siły uderzając nim w oszkloną szafę; szkło rozsypało się po całej podłodze, chwytał na oślep przedmioty, rozbijając je o podłogę. W końcu wparł się plecami w ścianę, osuwając się bezsilnie na ziemię.
- Głupi gówniarz. - zaśmiał się nienaturalnie, zaciskając dłonie na ramionach, by opanować drżenie. Oparł głowę na kolanach, zagryzając wargę. Trwał tak chwilę, zanim bicie serce uspokoiło się na tyle, że mógł wstać. Rozejrzał się po pokoju z krzywym uśmiechem i podszedł do łóżka, kładąc się na wznak i lekko bawiąc się brzegiem narzuty. Nie chciało mu się nawet myśleć; leżał, tępo wpatrując się w sufit. Westchnął cicho i zacisnął nieco dłoń.
- Teraz chyba powinienem się zabić. To by było pewnie na miejscu. - uśmiechnął się z wzgardliwą goryczą. - Ale nawet do tego nie mam sił.
Przygryzł wargę, gdy trzasnęły drzwi. Odsunął powoli ramię od twarzy i otarł rzęsy ze śladów łez. Wstał i podszedł do okna, odetchnął głęboko i wrócił do sofy, siadając na niej. Siedem ostatnich lat w jednej sekundzie, w jednym błysku przeleciało mu przez pamięć. To koniec.... To chyba nawet powinien być koniec. Drzwi znów trzasnęły i Ardee wrócił do pokoju.
Spojrzał na niego; był strasznie blady.
- Ardee... Nie martw się, to się jeszcze ułoży... Pozwól mi tylko...
Spojrzał na niego nieprzytomnie i wzdrygnął się, jakby odpędzał jakąś myśl. Odwrócił wzrok.
- Ty już dość się nadziałałeś. - warknął.
- Ardee... - westchnął. - Chyba... Na pewno nie ma sensu dłużej tego ciągnąć....
- No raczej! - prawie krzyknął. - Wątpię, żeby tym razem nawet tobie udało się go przekonać, że to jedna wielka iluzja.
- Mówiłem... - urwał i zacisnął lekko dłonie, uspokajając drżenie. - Miałem na myśli to, że powinieneś mu... pozwolić.... z nim zostać.....
- Zwariowałeś chyba!
- Nie kłóć się z nim.... Bo on cię i tak nie posłucha.... Nie możesz przecież całe życie podejmować decyzji za niego. - westchnął.
- Ma dopiero dwadzieścia lat.
- Ardee, ty jesteś państwowym szefem dyplomacji od osiemnastego roku życia. Twój argument wygląda w tym kontekście nieco śmiesznie.
- Zgodnie z testamentem ojca, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat, mam nad nim władzę rodzicielską... I nie pozwolę...
- Genialne, a jak zamierzasz to zrobić? Związać go i trzymać pod kluczem?
- Ożenić go. - westchnął.
- Jeszcze bardziej genialne. - mruknął Avae. - Stare, dobre czasy ci się marzą i swatanie za plecami narzeczonych? On i tak się nie zgodzi.
- Może nie będzie miał wyboru.
Avae z westchnieniem zerknął na jego zacięty wyraz twarzy.
- Ja cię proszę.... Ty się tylko nie baw w żadne szantaże, intrygi i tym podobne. Nie jesteś w tym najlepszy. A w dodatku Karin ci tego nie daruje.
- Kiedyś mi będzie za to wdzięczny.
- Już to widzę... - mruknął.
- Nawet.... miesiąc temu już mi kogoś dla niego proponowano....
- W tajemnicy spiskujesz? A kogo konkretnie? - zamrugał oczami Avae.
- Delię Cern Cascavel z Norden.
- Sam się żeń z Delią! - wrzasnął. - Czyś ty zwariował? Ten babsztyl się dla Karina nie nadaje!
- Przynajmniej...
- Co przynajmniej? Nic ci z tego nie przyjdzie, nawet Karin ma jakieś granice tolerancji. Otruje tę babę po miesiącu.
- Avae....
- No dobra, może i sam tego nie zrobi, ale choćby ja mu chętnie tę drobną przysługę wyświadczę. Nie znoszę tej małpy.
- Posłuchaj Avae, mnie nie obchodzi co za miłość Karin sobie ubzdurał. Wybiję mu to z głowy. Za nic w świecie nie pozwolę mu związać się z tym...
- Tylko tak dalej Ardee. - cicho przerwał mu Avae. - Jedyne co możesz w ten sposób zyskać to nienawiść brata. I nic poza tym. Ręczę.
- Co z tobą jest, u diabła? - krzyknął nerwowo. - Nie rozumiem, co cię napadło. To ty sam mówiłeś mi o tym wszystkim, jak sobie wyobrażasz, że pozwolę Karinowi być z kimś takim?!
Avae zacisnął zęby i pochylił lekko głowę, walcząc z napływającymi łzami. To trochę przesada.... ponieść klęskę do tego stopnia.... A może.... tak też powinno być...
- Powiesz coś w końcu?!
- Więc dobrze - powiedzmy, że trochę nagiąłem rzeczywistość.
- Jak to: Nagiąłeś rzeczywistość? - zmarszczył brwi Ardee.
- Powiedzmy, że to nie Karin się puszczał. Powiedzmy nawet, że to ja.
- Co? - spojrzał na niego zaskoczony. Avae położył się z powrotem i przymknął oczy.
- Powiedzmy, że jeśli nawet traktowali go podle to mieli powody. Powiedzmy, że to ja ich im dostarczyłem. Powiedzmy, że ta para głupców kochała się od zawsze. Powiedzmy, że to ja nie pozwoliłem, żeby się o tym nawzajem dowiedzieli.... Powiedzmy... że najwidoczniej wraz z moją ucieczką w końcu udało im się porozumieć...
Umilkł i zwalczając opór spojrzał na twarz Ardee, zmuszając się do zniesienia jeszcze tego ciosu. Patrzył jak przez jego twarz przenika wolno zrozumienie i wiara, jak wraz z nimi pojawia się wolno ta wzgarda, ta odraza, niechęć, to o czym dobrze wiedział i czego się tak bał. Tak, chyba już tylko jedno zostało mu na świecie, to złudzenie, wmawianie sobie, że jednak ciągle coś dla niego znaczy, że nie przestał istnieć z chwilą gdy prawdziwy brat mógł zastąpić tego przybranego z tęsknoty. Miał jeszcze tę swoją resztkę, ale i ją musiał stracić, chyba już dawno o tym wiedział. W każdym razie powinien był wiedzieć.
- Ardee, ja... - spróbował jeszcze, rozpaczliwie chwytając się tej ostatniej ludzkiej nici.
- I po co to wszystko? - wycedził on zimno.
- Ja tylko chciałem...
- Nie, ja nie mogę uwierzyć... - odwrócił się z krótkim, gorzkim śmiechem. - To bezsensowne, dałem się wplątać w jakieś... Co ty sobie w ogóle wyobrażałeś?!
- To już nie ma znaczenia... - wyszeptał. - Proszę cię tylko... żebyś pozwolił mu...
- Ja i tak się nie zgodzę. - wycedził z zimnym uporem. - Nawet jeśli to wszystko to nieprawda.... Cern Cascavel nie może się wiązać z kimś... takim...
- Ardee, daj spokój... - zaśmiał się prawie rozpaczliwie. - Ja już miałem w życiu dosyć scen tragikomicznych. Nie dokładaj mi zbyt wiele.
- Nie irytuj mnie. - rzucił chłodno, nerwowym ruchem odwracając się do okna.
- Ardee, przestań.... - przerwał mu smutno. - To nie ma sensu... Przestań zachwycać się tym naszym nazwiskiem... Jego już dawno nikt nie szanuje... Kiedyś się go bali. Teraz... Moi rodzice to dla nich odeszłe demony... Tylko ja im zostałem do nienawidzenia... Ale można powiedzieć, że straciłem zęby, więc nawet się już nie boją, nie mówiąc o szanowaniu...
- Nie mów...
- Bzdur? Nie, Ardee. Nie mówię bzdur. To nie zdarza mi się często, więc to doceń. - stwierdził sarkastycznie.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? Ja nie mogę pozwolić mu...
- Ardee, do cholery... - wykrztusił z trudem. - Pozwól mi raz w życiu doprowadzić do czegoś dobrego, idź do tego głupiego szczeniaka, pogódź się z nim i pozwól mu wreszcie być szczęśliwym. Kochasz go przecież, ciężki idioto, a to cholernie głupi moment na to, żeby o tym zapominać. Idź do niego, u diabła! - zerwał się i wybiegł z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami. Nie było już na co liczyć... Stracił ich obu... o ile choć przez chwilę mógł powiedzieć, że któregoś z nich miał. Jakiej kurczowej nadziei się jeszcze tak uparcie trzymał? Nie było przecież szans, żeby ktoś zdołał mu cokolwiek wybaczyć...
Śmieszne.... nie umiał już nawet uciekać....
- Nie rozumiem.... już nic nie rozumiem... - Karin szepnął żałośnie, kuląc się na łóżku.
- Niepotrzebnie tak się tym przejmujesz. - Sheat pocałował go lekko w kark i przytulił do siebie.
- Ale...
- Po pierwsze nie bardzo chce mi się wierzyć, żeby to była prawda. A po drugie... co to właściwie zmienia?
- Wszystko... - wyszeptał. - Czuję się... czuję się jakby to była moja wina....
- Nie pleć. - dmuchnął mu do ucha, kołysząc go delikatnie. - W tym nie ma żadnej twojej winy. Nawet jeśli... Bez względu na powody sam wybierał czego chce. Do niczego go nie zmuszałeś...
- Wiem, ale....
- Skoro wiesz, to przestań się zamartwiać. - uciął i delikatnie pocałował go w policzek. - Jesteś dobry do przesady. Nie masz powodu po tym wszystkim tak się nim przejmować.
- Nic nie rozumiesz.... On.... nie zawsze był taki.... Kiedyś się przyjaźniliśmy.
Westchnął i przesunął dłonią we włosach chłopca, wtulając w nie twarz.
- Już to kiedyś słyszałem.... - powiedział cicho, kryjąc gorzki uśmiech.
- Zrozum ja.... - gorączkowo zaczął Karin i urwał z cichym westchnieniem. - Nawet jeśli... był... niemiły.... odkąd cię pokochałem.... to... nie powinienem był zapominać... że jesteśmy przyjaciółmi... bo przecież byliśmy... w każdym razie on był moim... bo ja chyba... nie traktowałem go poważnie... jak kogoś prawdziwego... I dlatego.... dlatego myślę, że może.... to przez to stało się to wszystko....
- Wiesz co? - odwrócił go twarzą do siebie i spojrzał na niego melancholijnie. - Naprawdę byłoby dla ciebie lepiej gdybyś nie zadręczał się wszystkimi dookoła i nie uważał ciągle wszystkiego za swoją własną winę..... Będę musiał to z ciebie wykorzenić... - uśmiechnął się wesoło i pocałował lekko w usta, delikatnie skubiąc zębami jego dolną wargę. - Nawet stosując drastyczne środki..... - połaskotał go delikatnie w brzuch; Karin zawiercił się i zaśmiał cicho, zarzucając mu ręce na szyję i wtulając się w niego mocno.
- Jesteś mi potrzebny.... - wyszeptał. - Bez ciebie jest mi tak ciężko... A kiedy jesteś to wszystko jest takie proste.... Takie proste, że aż mam poczucie winy....
- No nie, znowu.... - jęknął i przewrócił się z nim szybko, przygniatając do łóżka. - Naprawdę będę musiał ci wybić z głowy to twoje pokutnictwo..... Zabrałbym się za to zaraz..... Gdyby nie to, że muszę już jechać.....
- Widzisz? - zamruczał z pretensją, muskając go ustami. - Znowu mnie zostawiasz....
- Ale po to, żeby cię więcej nie zostawiać, słoneczko. Muszę przecież wszystko załatwić....
- Dzisiaj? - szepnął nadąsanym tonem, delikatnie przesuwając dłonią po jego policzku.
- Tak, dzisiaj. - westchnął i otarł się o niego z lekka. - Nie chcę się narażać twojemu bratu i tak dotąd nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, że nie kazał mnie spalić na stosie....
- Nie mów tak.... jesteś niedobry.... - mruknął, zaplątując palce w jego włosy.
- Przestań.... nie myśl sobie, że ja nie wiem do czego to zmierza....
- A do czego? - uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie, pieszczotliwie przesuwając palcem po jego wardze.
- Ja naprawdę.... muszę iść....
- Aha.... - szepnął, przyciągając go do siebie i całując w usta.
- Muszę.... - oderwał się niechętnie i wstał gwałtowanie, zaplątując się w kołdrę. Karin parsknął śmiechem i przetoczył się po łóżku, przytulając się do poduszki.
- Jesteś wstrętny... - pokazał mu język i zrobił obrażoną minę. - Jeszcze będziesz żałować.
- Już żałuję, ale muszę jechać. - uśmiechnął się i pochylił nad nim, mierzwiąc mu włosy. - Jeszcze sobie odbiję, teraz już ci się nie pozwolę wymknąć.... - pocałował go w skroń. - Postaram się wrócić szybko.
Karin mruknął cicho, nie zamierzając rezygnować z protestu, ale musnął ustami jego policzek i zachowując obrażoną minę, odwrócił się tyłem. Sheat roześmiał się i wyszedł z pokoju.
Chłopak westchnął i podniósł się, siadając na łóżku. W zamyśleniu oparł brodę o kolana, przygryzając lekko wargę. Wydarzenia ostatnich dni następowały po sobie zdecydowanie zbyt szybko. Nie zdążył porządnie oswoić się z jedną sytuacją, a już tworzyła się następna.
Sam teraz nie wiedział co właściwie powinien zrobić.... Jakoś nie mógł sobie wyobrazić zapomnienia o tym wszystkim co się stało.... Chciał zapomnieć, bo serce zamierało mu z bólu, gdy przypominał sobie tamtą złamaną rozpaczą twarz Avae, tę zapiekłą udrękę w jego oczach.... Ale nie umiał, chyba nie umiał zapomnieć tego wszystkiego, wybaczyć tego, co mu zrobił... To było po prostu zbyt trudne...
Znów westchnął, wstając powoli. Zrobił kilka kroków, ale zatrzymał się, opierając o ścianę. Rozejrzał się po pokoju i wzruszył ramionami, kuląc się lekko w dziecinnym odruchu. Jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca. Chyba nikt nie lubi skomplikowanych sytuacji, ale on miał raczej do tego szczególne prawo. Po tylu zawirowaniach mógł chyba oczekiwać, że wszystko w końcu będzie jasne i proste...
Gdzie on w ogóle może być?
Już jest wieczór, a on do tej pory nie wrócił.... To chyba niemożliwe, żeby tak od razu wyjechał.... na zawsze....
Prosił go o to, ale... Przecież nie mógł tak po prostu nic nie zabrać, wsiąść na konia i zniknąć.
Nie chciał tak tego zostawiać... Tak właściwie to nie chciał nawet w to wierzyć. Wszystko w nim buntowało się przeciw temu co wtedy usłyszał, ale..... coś nie pozwalało mu uznać tego za jeszcze jedno kłamstwo.
Ktoś niepewnie zastukał do drzwi.
- Proszę.... - westchnął. Z pewną irytacją zauważył, że do pokoju typowym dla siebie uniżonym krokiem wślizguje się Wenne.
- Paniczu.... - powiedział z wahaniem.
- O co chodzi? - spojrzał na niego niechętnie.
- Nie przeszkadzałbym, ale... Pański brat... wyjechał.... w sprawie papierów, a ja... nikogo nie ma, nie jestem pewien....
- Powiedz w końcu, o co chodzi.
- Bo.... panicz...
- Avae wrócił? - spojrzał na niego szybko. Wenne uśmiechnął się głupio i wzruszył ramionami.
- Tak.... Nie... Ja nie mogę.... To ja już lepiej pójdę.
Karin z trudem powstrzymał się od ciśnięcia w niego jakimś przedmiotem. Jeśli na całym świecie ktoś był w stanie wyczerpać niezmierzony zasób jego cierpliwości, to był to właśnie Wenne.
- Jest u siebie? - spytał niecierpliwie i minął go, wychodząc na korytarz.
- Ale... paniczu.... - Wenne podreptał za nim, garbiąc się i uśmiechając nerwowo. Karin nie zwracał na niego uwagi i wszedł do pokoju.
- Avae?
Leżał na łóżku z przymkniętymi oczami; przez chwilę myślał, że śpi, ale podniósł powieki, nie patrząc na niego jednak. Przełknął ślinę i poruszył lekko wargami, zaciskając je na moment. Podniósł się tak, że prawie usiadł i spojrzał na podłogę, uśmiechając się cierpko.
- Mówiłem, durniu, żebyś nikomu nie mówił. - warknął, ostro patrząc na Wenne. - Czy ty.... - urwał, podnosząc dłoń do ust i krztusząc się kaszlem; spomiędzy palców wyciekła mu krew, ciężkimi strużkami ściekając po ręce.
- Avae! - krzyknął Karin i przerażony podbiegł do łóżka. - Co.... co się...
- No co ty.... - wyszeptał z trudem. - Zamierzasz się o mnie martwić? - odsunął dłoń od ust, uśmiechając się nikło, ale znów przerwał mu kaszel.
- Ja.... - wyjąkał naraz Wenne. - Ja nie mówiłem nic, ja tylko....
- Wynocha stąd. - ciężko wydyszał Avae, mierząc go wściekłym spojrzeniem. Mężczyzna przygarbił się i niezgrabnie wycofał z pomieszczenia. Avae z nieprzyjemnym śmiechem opadł na poduszki. - Widziałeś kiedyś podobnego kretyna?
- Avae... - szepnął. - Jak... Co ci się stało?
- Uwierzysz jak ci powiem, że spadłem z konia? - parsknął.
- Avae...
- Dzięki za wiarę w moje umiejętności... Ale spadłem. A właściwie to koń spadł razem ze mną. - uśmiechnął się szyderczo. - Powiedziałem Wenne, że każę go powiesić.... Zabezpieczanie osypujących się brzegów należy do jego kompetencji. Kona ze strachu. - roześmiał się niemiło. - Niech to szlag, leżałem tam chyba ze trzy godziny zanim ktoś raczył mnie znaleźć..... Moja biedna mała skręciła sobie kark... - szepnął nagle ze łzami w oczach. - Moje kochanie, to do niej niepodobne.... zawsze umiała omijać takie rzeczy.... Jak to się stało, że tam weszła? Musiała wyczuć, że i tak prędzej czy później z tego wszystkiego umrę i chciała zginąć razem ze mną...
- Nikt ci nie powiedział, że umrzesz. - przełknął ślinę Karin.
- Nie jestem naiwny. - uśmiechnął się kwaśno. - Chyba nic tam we mnie nie zostało na swoim miejscu. Od mniejszych ran się umiera.
- Ja.... ja ci nie pozwolę....
- Aż takiej władzy nade mną nie masz, kochanie. - spojrzał na niego z wątłym uśmiechem. Chciał dotknąć jego policzka, ale cofnął zakrwawioną dłoń.
- Ja... ja muszę... - Karin gorączkowo dotknął go dłońmi, próbując zmusić swoje ciało do przejęcia dawno zapomnianych fal. Avae patrzył na niego zamglonymi oczami, kiedy zagryzł lekko drżącą wargę.
- Karin, przestań. - przymknął powieki, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. - Nie dasz rady. Nie możesz przecież...
Karin potrząsnął głową, zaciskając usta.
- Przestań.... - szepnął, delikatnie biorąc jego dłonie i podnosząc je do ust, pocałował delikatnie. Chłopiec pochylił głowę, zaciskając zęby. - Pokrwawiłem cię.... - usłyszał cichy szept.
- To nic... - powiedział cicho i hamując łzy, oparł delikatnie głowę na jego piersi. - Wiedziałem... że nie powinienem.... nie wolno mi było....
- Przecież to nie twoja wina.....
Karin otworzył szeroko oczy, wpatrując się w niego. Nagle poderwał się gwałtownie.
- To.... to było kłamstwo, prawda? Okłamałeś mnie.... Okłamałeś mnie, a ja....
- Nie martw się... - szepnął łagodnie. - Ja im później powiedziałem.... że to przeze mnie....
- Nie tym się martwię! - krzyknął rozpaczliwie. - Avae, ja.... to było całkiem bez sensu..... Dlaczego? Avae, czemu ty mnie okłamałeś.... - jęknął cicho, kuląc się żałośnie. - Nawet.... nawet nie mogę ci pomóc....
- Sam widzisz.... nie masz się o co obwiniać, w zasadzie sam sobie zaklepałem śmierć. - roześmiał się nienaturalnie.
- Przestań.... Ja... nie zgadzam się... Są inni Uzdrowiciele.... kogoś znajdą.... na pewno kogoś znajdą.... tylko wytrzymaj, ja.... - szeptał gorączkowo. - Proszę cię, ja się nie zgadzam.... To.... to nie ma być tak. Zobaczysz, że..... że wszystko będzie dobrze.... na pewno..... tylko wytrzymaj, nic ci nie będzie, zobaczysz.... Na pewno kogoś znajdą.... i wszystko będzie dobrze, tylko się nie martw.... Zobaczysz, że nic ci nie będzie.... To tylko.... tak wygląda, na pewno nie jest aż tak źle.... przecież.... ty zawsze umiałeś sobie radzić z takimi rzeczami..... wytrzymaj, proszą cię, znajdą kogoś i.... i wszystko minie..... Zobaczysz.... Ja....
Avae patrzył na niego ze słabym uśmiechem, schwytał jego dłoń i ścisnął ją lekko.
- Przestań paplać... dzieciaku... - wyszeptał z czułością. Karin zagryzł wargę i odwrócił wzrok, zaciskając kurczowo dłonie. Zaszlochał nagle, opierając o niego czoło.
- Nie zostawiaj mnie....
- Karin.... - usłyszał głos drżący od łez i nie zdołał już zatrzymać własnych. Dłoń, która nieśmiało przesunęła się przez jego włosy, pogłębiła tylko to dziwne uczucie tonięcia.
- Zatrzymałbym się dla ciebie.... Zatrzymałbym, uwierz mi..... gdybym tylko wiedział jak....
Przygryzł wargę mocniej, aż poczuł smak krwi, za wszelką cenę próbując stłumić szloch. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że trudno byłoby mu się pogodzić z jego obecnością we własnym życiu, a teraz nie mógł znieść myśli, że mogłoby go w nim nie być... Tylko że wtedy był w jego pamięci wrogi, odpychający, zimny.... a teraz.... Nie chciał go tracić, gdy był taki, gdy przypominał tamtego chłopca, który kiedyś dawno, był przy nim zawsze, gdy było źle. Nie teraz.... Nagle poczuł jakby te wszystkie obawy o pamięć były głupie i bez sensu; teraz nic z tych złych cieni nie miało znaczenia, teraz liczył się tylko ten ból i strach, tylko to gorączkowe pragnienie, żeby to powstrzymać, żeby to minęło, znikło bez śladu, żeby nie było prawdą...
- Nie płacz.... nie płacz, kochanie..... - uśmiechnął się delikatnie, ostrożnie ocierając łzy z jego policzków. - Mój biedny, dobry chłopiec... Nic się nie zmieniłeś mimo tych lat i tego wszystkiego... Czemu ty się tak tym przejmujesz... gwiazdeczko moja śliczna.... Proszę cię przestań płakać... kochanie moje.... - coraz trudniej przychodziło mu panowanie nad własnym głosem, z wysiłkiem próbował się uśmiechnąć. - Cieszę się, że cię jeszcze trochę obchodzę, ale twoja zapłakana buzia nie sprawia mi przyjemności... No już..... przestań, nie trzeba.... Kim ty się tak przejmujesz, nie zapominaj, że mnie nie lubisz.... Jak tak się można mazać wobec konającego wroga.
- To wcale nie jest śmieszne.... - wyszeptał Karin, cofając się i opierając głowę o brzeg łóżka. - I ty wcale.... wcale nie umrzesz....
- Dobrze, wcale nie, tylko w połowie. - próbował się podnieść i pochylić nad jego głową, ale jęknął cicho z bólu i opadł na poduszki.
- Nie rób tak.... - Karin podniósł się i poprawił poduszki. Z nieruchomą twarzą przyniósł wodę i zmył ślady krwi, podał mu lekko mętny płyn. - Wypij to.... Będzie mniej boleć.... - szepnął, pomagając mu unieść głowę. Zacisnął wargi, ale łzy znów wymknęły mu się na policzki. Po jakimś czasie Avae odsunął jego rękę i wyciągając dłoń, delikatnie pogłaskał jego twarz.
- Nie płacz już, proszę.... Ja nie chcę teraz płakać.... A muszę..... kiedy ty.... - urwał, przygryzając wargę i hamując łzy w błyszczących od nich oczach. - Tak mi zawsze było ciężko.... boleśnie..... tyle razy już musiałem płakać..... A teraz.... przecież jesteś w końcu przy mnie..... chcę choć przez tę chwilę być szczęśliwy, niech ona jedna będzie.... tylko moja... Proszę cię....
- Avae... Powiedz mi.... to przeze mnie?
- Co?
- To co mówisz... To moja wina.... prawda?
Westchnął i wsunął palce w jego włosy, głaszcząc je lekko.
- Wcale nie, Karin.... Sam sobie spaprałem życie i byłbym gorszym sukinsynem niż jestem, gdybym próbował zrzucać winę na innych.
- Nie mów tak...
- Dlaczego, przecież to prawda....
- Nie... To wszystko... nie ma znaczenia.... jest jak kiedyś....nie musisz się smucić, bo wszystko będzie dobrze i ja przy tobie będę.... zostanę i wszystko będzie dobrze.... nie martw się... Zawsze kiedy jest źle....i kiedy nie ma się sił.... mamy siebie.... tak mi mówiłeś, ja pamiętam.... Nie zostawię cię tak, ale..... ty też mnie nie zostawiaj..... proszę cię... zostań ze mną, bo ja.... nie zniosę jeśli.....
- Zapomnisz Karin. - szepnął łagodnie i pocałował go we włosy. - Zapomnisz, wszystko minie.... nie musisz się bać.... Zawsze się zapomina... A ja i tak.... od dawna się tak nie czułem..... tak dobrze.... lekko... Wiem, że to chyba żałosne, ale ja naprawdę..... czuję się teraz szczęśliwy.... Nie musisz się martwić, moje śliczne kochanie. I nie płacz za długo.... nie trzeba. Ja chcę żebyś już przez resztę życia tylko się śmiał.... żeby już zawsze było dobrze.... Ale nie zapomnij o mnie całkiem... Nie płacz, ale... nie zapomnij. Wiem, że tak musi być, ale... pomyśl o mnie.... chociaż czasem.... - uśmiechnął się lekko. - Kiedy będzie zachodzić słońce. I...i zaśpiewaj mi to teraz.... zaśpiewaj mi to....
- Co? - wyszeptał, zaciskając powieki.
- To co wtedy, proszę.... to o zachodzie słońca i.... zaśpiewaj mi to....
- Nie dam..... rady.... - wyjąkał łamiącym się głosem.
- Proszę....
- Kie... dy ognie... - urwał, połykając łzy i oddychając z trudem. - Zachodu złocą.... mi głowę.... myślę o tobie.... kie....dy... - przytulił głowę do jego ramienia, pozwalając się głaskać wyczuwalnie słabnącej dłoni. Śpiewał cichym rwącym się głosem, co chwilę przerywał mu szloch, który próbował pokryć nerwowym śmiechem. Coraz trudniej mu to przychodziło; skończył ledwie słyszalnym szeptem. Zacisnął palce na jego dłoni. - To już.... tak długo.... na pewno zaraz kogoś znajdą.... tu przecież jest blisko do głównych dróg... znajdą kogoś..... zobaczysz, że znajdą.... - zerwał się nagle i podszedł do okna.
- Nie bój się..... Nie trzeba. To wszystko nic.... Chodź tu...
Zacisnął dłonie w pięści, słuchając gasnącego głosu; z całych sił zatrzymał łzy w piekących oczach. Odwrócił się z uśmiechem i podszedł do niego spokojnie, siadając obok.
- Wszystko... będzie dobrze.... Zobaczysz, że.... wyzdrowiejesz.
Avae pokręcił głową i wziął go za rękę.
- Nie. Ale... będzie dobrze. - uśmiechnął się, ale nagle przez jego oczy przemknął krótki błysk bólu. - Powiedz Ardee......... Nie, nic mu nie mów. Ty mu wystarczysz.... - pieszczotliwie przesunął dłonią po jego twarzy. - Ja mógłbym dać tylko smutek. Tak jak zawsze... - uśmiechnął się łagodnie i przymknął oczy.
- Nie mów już tak.... - poprosił łagodnie. - Nic ci nie będzie..... Tylko wytrzymaj jeszcze.... Na pewno kogoś znajdą...
- Moje dobre, małe kochanie.... - wyszeptał, patrząc na niego ciepło. - Tak bym chciał jeszcze przy tobie zostać.... Ale za późno, ja już nie mam sił do żadnej walki.... nawet do takiej dla ciebie... Tak żałuję, że nigdy wcześniej.... tyle razy miałem szansę.... wszystko byłoby inaczej.... Prawda? Nie pozwoliłbyś mi tego ze sobą zrobić... Nie straciłbym tak sił... Pomyśleć, że.... jeszcze tak niedawno... mogłem to wszystko zmienić.... Ale to dobrze, że... zanim to się stało.... Przynajmniej mam pewność, że będziesz szczęśliwy. To mi wystarczy.... Trochę za późno to zrozumiałem.... Ale to mi wystarczy Karin.... - przymknął oczy i cofnął ostrożnie dłoń. Karin dotknął delikatnie jego włosów, opanowując drżenie ręki. Pogłaskał go pieszczotliwie, tłumiąc w sobie cichy szloch. Zsunął dłoń na jego policzek i tkliwie wodząc po nim palcami, pochylił się i pocałował lekko jego usta.
Odsunął się po chwili odrobinę, nie umiejąc już zatrzymać łez i ukrył twarz na jego ramieniu, czując delikatny dotyk dłoni Avae w swoich włosach.
- Mieliście rację.... wy wszyscy.... - uśmiechnął się lekko. - Są rzeczy dla których warto umierać.............
- Avae?
Sheat wszedł wolno do ciemnego pokoju i podszedł do łóżka, siadając obok leżącej bez ruchu postaci. Pogłaskał delikatnie jasne włosy chłopca.
- Wróciłem... - szepnął cicho. - Wszystko w porządku? Karin?
Wargi chłopca poruszyły się bezgłośnie, żeby zacisnąć się na nieuchwytną chwilę.
- Avae.... nie żyje... - wyszeptał bezbarwnym głosem.
W ciszy podniósł dłoń do policzka, pocierając go bezradnie i skulił się w nagłym szlochu.
- To nie powinno być tak.... to niesprawiedliwe.... Ja chciałem.... Sam nie wiem.... to nie w porządku....nie mogę sobie poradzić, pomóż mi.... pomóż mi, proszę....
Westchnął i siadając obok, przytulił go bez słowa, wyczuwając jakoś, że tylko to powinien teraz zrobić.
- Ja chciałem.... żeby to wszystko dało się jeszcze jakoś zmienić.... Jak ja mam być szczęśliwy, skoro.... skoro wiem, że on był nieszczęśliwy przeze mnie.
- Nieprawda..... - wyszeptał mu do ucha łagodnym, kojącym tonem. - Nie myśl tak. Każdy sam jest odpowiedzialny za własne życie. Ja nie zrzucam na niego odpowiedzialności za własne cierpienia, za to, że tyle razy dałem się oszukać, że pozwoliłem cię skrzywdzić. W tym było bardzo dużo mojej własnej winy. Ale ty też nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za losy Avae, tylko dlatego, że twierdził, że się w tobie zakochał. To naprawdę niewiele zmienia. Ty przecież też myślałeś, że cię nie kocham.... a nawet gorzej. Przeszedłeś tyle, ile żaden inny znany mi człowiek... A jednak nigdy nie postępowałeś w taki sposób. Nigdy.
- Nie jest ci.... go ani trochę żal?...
Westchnął i ukrył twarz w jego jasnych włosach.
- Sam nie wiem....... Może. Wiem, co to znaczy kochać się w tobie bez żadnej nadziei, moja piękna, odległa gwiazdo...
- Ale ty już ze mną jesteś. - szepnął. - A on już nigdy nie będzie nikogo mieć. Chyba dlatego tak boli... Bo nic już nie można zrobić. Śmierć to taki... koniec. Brzmi strasznie głupio i nie bardzo odkrywczo. - uśmiechnął się gorzko. - Ale chyba dopiero teraz to do mnie dotarło. Kiedy myślałem, że ty nie żyjesz.... To miałem przynajmniej wspomnienia i tę świadomość, że byliśmy razem, że byłeś szczęśliwy.... A on nikogo nie miał i.... teraz to już się nie zmieni.... Nie umiem lepiej tego powiedzieć. - westchnął, wtulając się w niego mocniej.
- To z czasem minie.... - szepnął mu, całując delikatnie we włosy. - Zawsze kiedy boli z czasem mija.... zapomina się....
- Powiedział mi to samo... - uśmiechnął się smutno. - On zupełnie nie był wtedy taki jak.... przedtem.... Aż chwilami miałem wrażenie, że znowu mamy dwanaście lat.
- Karin.... co właściwie....
- Wpadł razem z Ninthel to tamtego wąwozu..... wiesz, przy skałach.... - wyszeptał lekko zachrypniętym głosem. - To długo trwało... dopiero już w nocy.... - urwał i przełknął ślinę. - Umarł... Ja wciąż nie umiem..... tak o nim myśleć........ Ja już nie umiem leczyć, wiesz? Wyrzekłem się tego.... Nie mogłem mu pomóc..... Nie mogłem, a tak bardzo chciałem.... z całych sił..... Nigdy nie byłem aż tak zupełnie bezsilny. Nie zasnąłem już wtedy.... aż do tej pory nie mogłem zasnąć nawet na chwilę... Prawie cały dzień byłem sam.... Inapan była u mnie przez chwilę, ale potem musiała wracać do pracy.... Wszyscy są tacy zajęci, że.... to wygląda tak jakby zupełnie nic się nie stało..... Nikogo to nie obchodzi.... Zresztą... przecież tu wszyscy go nienawidzili, czemu właściwie mieli by się tym przejmować.... a jednak..... jest mi jakoś tak.... - umilkł, chowając twarz w jego ramieniu.
- To naprawdę minie..... - pocałował go w ucho. - Przepraszam, że nic mądrzejszego nie umiem powiedzieć. Ale chyba.... jakoś nie bardzo się da.
- Tak, wiem, że tęsknisz tak jak tęsknisz za tym zanikającym światłem. - wyszeptał. - I myślisz o mnie. I wiem, tak wiem, że rano słońce wstanie tak jak zawsze, jak co dzień. Zapomnisz o mnie..... Druga zwrotka.
- Druga zwrotka? - spojrzał zdziwiony.
- Tak.... Nie lubię jej. Ja nie zapomnę tak całkiem, na pewno nie.... Zachody słońca zbyt często się zdarzają. - uśmiechnął się nikło.
- Można? - do pokoju zajrzała Inapan. - Karin nie mógłbyś... spróbować porozmawiać z Ardee? Nie odzywa się odkąd przyjechał.
- Powiedzieli mu? - podniósł na nią wzrok. Skinęła głową, zagryzając wargę.
- Pójdę do niego, dobrze? - szepnął, całując mężczyznę w skroń. Sheat ścisnął lekko jego rękę i podszedł do okna. Karin wyszedł cicho z pokoju i szybko poszedł do gabinetu brata. Wsunął się cicho do środka.
Ardee siedział na środku pokoju bez jakiegokolwiek wyrazu wpatrując się w okno. Spojrzał na niego przelotnie i znów zapatrzył się w okno. Karin przełknął ślinę i podszedł niepewnie. Ardee przymrużył lekko oczy, krzywiąc się trochę wzgardliwie.
- Wyrzuciłem Wenne. W zasadzie był tu tylko z powodu swojej głupoty i związanego z tym ślepego posłuszeństwa bez niewygodnych pytań. Teraz to już niepotrzebne...... I tak mało nie rozpłynął się z ulgi i szczęścia; był absolutnie pewien, że go każę powiesić...... Avae miał chwilami naprawdę nieprzyzwoicie makabryczne poczucie humoru. - uśmiechnął się kwaśno.
- Ardee? - szepnął lekko drżącym tonem głosu. Uśmiech zgasł na jego twarzy.
- Nic... - odchylił się na krześle i przymknął oczy. - Ja tylko zapomniałem.... zapomniałem, że go kocham. To cholernie niesprawiedliwe i głupie przypominać sobie jak bardzo się kogoś kocha akurat w takiej chwili.
Karin przełknął ślinę i po krótkim momencie zawahania usiadł mu na kolanach, obejmując za szyję i przytulając mocno.
- Co, mój dobry, mały braciszku.... Będziesz pocieszać głupiego, dużego brata? Nie zasłużył sobie.
- Ardee przestań i nie mów tak.
- Jeszcze jedna spieprzona sprawa. Nie obchodzi mnie ta cała pokręcona przeszłość... Nikt na świecie tyle dla mnie nie zrobił, a ja przy pierwszej okazji.... To głupie....... Tyle... tego wszystkiego było, że... Zwyczajnie zapomniałem, że zdążyłem tak smarkacza pokochać. I ja... Nigdy mu o tym nie powiedziałem. Nawet wtedy, kiedy jeszcze wszystko było między nami dobrze.
- Ja myślę... że on i tak.... jakoś to wiedział.... - wyszeptał Karin, ale Ardee uśmiechnął się tylko z jakąś bolesną ironią.
- Może nie.... wiedział, ale.... ale chyba wierzył. Tak myślę.
- Chciałbym ci kiedyś w to uwierzyć.
- Kiedyś uwierzysz. - uśmiechnął się i przymknął oczy, przytulając twarz do jego barku. - Może nawet rano.
- Kocham cię.
- Wiem. Posiedzę tu jeszcze z tobą. Już późno, zaczyna się ściemniać.
- Aha....
Nawet na najwyższym wzgórzu zgasły ostatnie promienie i wkrótce wszędzie w Helmand zapadła cicha, piękna noc; jedna z tych, które narodziły się niedawno. Bez krążącego strachu, ludzkich jęków, ciążącego widma nienawiści gniewu. Jedna z tych spokojnych, marzących o przyszłości bez lęku i smutku. Minęła wolno, niezmącenie ustępując miejsca dniowi i na nowo rodzącej się jasności; i było jeszcze wiele, wiele dni. I słońce zachodziło jeszcze wiele razy, ale światło zawsze potem wracało na ziemię, bo wśród miliona rzeczy, które dziać się nie muszą, istnieją jeszcze takie, które zawsze są nieuniknione.
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 17 2011 14:18:36
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
STOKROTKA (Brak e-maila) 12:22 23-08-2004
BOSKIE!!!!!!!!!!
Natiss (Brak e-maila) 17:14 24-08-2004
¦wietne, tylko pod koniec troche sie pogubiłam, ale postaram sie to poprawić i przeczytam jeszcze raz. ^^
kethry (kethry@interia.pl) 00:58 26-08-2004
no i cholera, siedze przed tym kompem i rycze... i nie wiem, Sachmet, ukochac cie, za to opo, czy przeklac...
Alexa (alexamalina@op.pl) 15:05 27-08-2004
Super! Bardzo mi się podobało^^
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 16:15 27-08-2004
Po raz pierwszy przy czytaniu opka yaoi byłam bliska płaczu... dlaczego zabiłaś mi Avae? Właśnie jego lubiłam najbardziej, chociaż przyznam, że nie od początku. Opowiadanie jest cudowne, tylko zakończenie bym zmieniła...
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 20:05 27-08-2004
Jestem potworem..... Sama siebie nienawidzę, ale Kethry, kochanie, nie płacz, to nie jest w zasadzie koniec..... chociaż w sumie jest...... ale tylko tego \"odbicia\".... przecież ci pisałam, że jest jeszcze Lux in tenebris^^
Ava, ja też kocham Avae, ja z nim jeszcze tak całkiem nie skończyłam, o nie.....To by było zbyt proste, uważam, że za mało się nad nim znęcałam
A póĽniej się zastanawiam, czemu mnie wyzywają od sadystek.....
kethry (kethry@interia.pl) 00:44 28-08-2004
Sachmet, no jeszcze zamrugaj niewinnie oczami... moze ktos uwierzy PP
Nache (Brak e-maila) 09:16 28-08-2004
Ja uwierzę... wierzyłam od początku. Brawo
Asou (aspu@o2.pl) 12:21 31-08-2004
Boooże to było piękne!!! Prawie się poryczałam, ale jest mi strasznie żal Avae, bo najbardziej go lubiłam. A skoro mają być kolejne części to jestsem dobrej myśli ^___^ Trzymaj tak dalej!!!
LOUKE (Brak e-maila) 19:54 01-09-2004
Nie mogłam powstrzymać łez!!
W 100% zgadzam się z Stokrotką TO BYŁO BOSKIE!!!
Tylko żal mi bidnego Avae, może przywrócisz go do życia w następnych częściach? Bo i on ,moim zdaniem, zasługuje na chwile szczęścia...
N. (Brak e-maila) 12:58 02-09-2004
no tak, wzbudzanie żalu to najlepsza broń... Teraz to Sheata nikt nie będzie lubieć, haha.
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 22:11 04-09-2004
Czy nikt nie będzie to nie wiem, ja w każdym razie już od samego początku za nim nie przepadam ;p
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 10:39 06-09-2004
Boże, a co wam Sheat zrobił? Za co go nie lubicie???
anybody ;-) (Brak e-maila) 19:29 06-09-2004
Haha, a jak myślisz słońce? nie lubią go bo w dużej części przez niego ich kochany Avae cierpiał tyle czasu >:] (znaczy to wszystko TWOJA wina, ale skąd im to może do głowy przyjść?).
Rahead (Brak e-maila) 09:59 07-09-2004
bo Sheat jest taki bezpłciowy i ma głupie imie XD
Pozatym naprawde nie jest typem bohatera który by powalał na kolana... Taki sobie przeciętniaczek...
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 18:38 07-09-2004
Zgadzam się z Rahead (ostatnio coś za często się z nią zgadzam @_@). Nie, że nie mam własnego zdania; po prostu ujeła to w świetny sposób ;-)
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 07:57 13-09-2004
Tak, tak, tak, a teraz doktor Sachmet powie wam o co chodzi Chciałam zauważyć, że dopóki Avae nie zrobił się postacią centralną, to Sheat nikomu nie przeszkadzał i nawet miał swój fanclub A teraz..... Cóż, moim zdaniem przy Avae to każdy blado wypada(choć to subiektywizm, bo mnie dla niego opętało - usidlona przez własną postać, co za upadek.....) A że ukochany Karina zrobił Avae konkurencję, to już sam wydał na siebie wyrok niestety(no może i ja miałam w tym udział)
Rahead (Brak e-maila) 08:31 14-09-2004
Był fanklub Sheata??
Jak może powsać fanklub kogoś o imieniu Sheat XDDD
Nie lubiłam go od początku... Przykro mi że cię zawiodę...
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 08:49 18-09-2004
No dobra, no dobra, akurat jego imię też mnie trochę denerwuje, ale nie dało się go nazwać inaczej, chociaż próbowałam Trzy razy.
lollop (Brak e-maila) 22:31 20-11-2004
no niby jest fajnie, ale inne bardziej mi sie podobaja
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 03:38 04-12-2004
Sheat nic nie zrobił???A to, jak postepował z Avae???!!!! No ja po prostu znienawidziłam po tym faceta!!!!
Asjana (Brak e-maila) 00:51 06-06-2005
to jest piękne az sie popłakałam jak czytałam ostatania cześc, ktoś kiedys powiedziął, ze prawdziwa histroia to ta w ktorej ktos umrze i Ty stworzyłąś historię która zaczeła życ. po prostu cudowne piszesz, wspaniale, potwafisz wszystko tak pieknie obrac w słowa, Ľe człoweik czyta i czuje, że jest cześcia tej opowieści.
K. (Brak e-maila) 00:51 12-08-2005
Boże... Popłakałam jak nigdy dotąd. Sachmet, Ty masz wspaniały talent! Twoje opowiadanie to arcydzieło! Jest cudowne... ale mi też jest żal Avae... T_T\".
Alistair (Brak e-maila) 21:47 11-05-2006
Zdecydowanie, jak większości z was żal mi Avae jak cholera...
Ale całe opowiadanie jest po prostu genialne. Super. Rewelacja. Cudo. Tylko siedzieć i pisać zachwyty do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej...
(Brak e-maila) 23:31 03-01-2007
a buuu...chlip,chlip...buuu...
jak ja uwielbiam smutne zakończenia...buu, a o jest takie smutne...i takie piękne, chlip
(Brak e-maila) 23:33 03-01-2007
sheat - to sie czyta szit?
Tio (Brak e-maila) 16:27 14-11-2007
chlip,chlip... aż się na końcu popłakałam chlip,chlip... to było po prostu piękne, tylko teraz mam problem czy się na ciebie nie wściec za to, co z tym biedakiem zrobiłaś... ale i tak to było cudne ^_^ |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|