The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 26 2024 07:50:25   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Fiat lux 9
Późniejszy wiersz : Opętanie



Więc chcesz walczyć. Dobrze. Zrobiłeś błąd, kochanie. Mnie nie pokonasz. Nie masz szans. Za wrażliwy jesteś, nie lubisz wojny... I akurat mnie wybrałeś na przeciwnika... Biedactwo, twój los jest z góry przesądzony. Pokażę ci, do czego jestem zdolny. Zlekceważyłeś mnie, bo byłem miękki. Ale z tym koniec. Przekonamy się, kto wygra. Albo raczej ty się przekonasz, bo ja doskonale wiem. Zobaczysz, jak niebezpiecznego wybrałeś sobie wroga.
- Tak, paniczu?
Naprawdę było w nim COŚ, ale dziwne, że Karin to pokochał, zamiast się tego przestraszyć. To jak wymawiał wyraz "panicz" nadawało temu słowu posmaku obelgi.
- Ja tylko... - szepnął cicho, zrywając się i patrząc na niego z lękiem. - Zresztą nieważne... - szepnął drżącym głosem i pochylił głowę. To wcale nie było takie trudne, łzy zjawiły się w zasadzie same. Czy to dlatego, że...
- Co się stało? - ton jego głosu zmienił się, złagodniał. Dotknął delikatnie jego ramienia, zmuszając do spojrzenia sobie w oczy.
- Nienawidzisz mnie, prawda?! - wybuchnął; łzy płynęły już jednym strumieniem.
- Co? - cofnął się zaskoczony.
- Nienawidzisz mnie, bo ja... jestem... z pałacu, tak?! - skulił się, zaciskając palce na ramionach i szlochając już tylko cicho.
- Paniczu, ja przecież...
- Ja wiem, że nie masz powodu mnie... lubić, ale ja... Tak się bałem tu przyjść... Ja wiem, że to... co oni robią, że to... jest takie okrutne i... i podłe... Ale przecież ja nie jestem taki!... Tak mi wstyd, tak zawsze było mi wstyd... Nikomu z was... nie mogłem spojrzeć w oczy... Tak się bałem, ja czułem, że wy też mnie nienawidzicie... A oni...przecież tam też nikt mnie... nie kocha... Nie jestem im potrzebny... Więc co ja mam zrobić, jak mam żyć? Pomyślałem, że... że przyjdę do ciebie, że powiem ci... ja tak bardzo.... Nigdy nie miałem odwagi się do ciebie odezwać... Ale ja... ja... kocham cię i... nic na to nie poradzę.... - skończył szeptem. Zacisnął powieki i otarł gorączkowo łzy z twarzy. On był zaskoczony, zupełnie zaskoczony, milczał...
- Ale przecież ja wiem, że i tak mi nigdy nie uwierzysz, więc... Przepraszam, że zawracam ci głowę... - próbował wyjść, ale jego dłonie przytrzymały go delikatnie.
- Poczekaj, ja... - umilkł. - Nie idź jeszcze...
Podniósł załzawione oczy.
- Wie... wierzysz mi?
Uśmiechnął się, rozczulony dziecinnością chłopca.
- Chodź tu... - szepnął i posadził go obok siebie na łóżku. Nie bardzo wiedział co powiedzieć. Ogromne, zielone oczy wpatrywały się w niego z wyczekiwaniem; na delikatnej twarzy chłopca pojawił się leciutki rumieniec.
- Ja wiem, że... - opuścił głowę. - Ty... Że tobie... nie zależy na mnie, ja tylko.... czy ja... czy bardzo byś się gniewał, gdybym czasem... przychodził do ciebie? Ja... nikogo nie mam... To takie straszne... być ciągle samemu.... Tak bym chciał, żebyś... Ja... Proszę cię, ja nie będę ci się narzucał... tak bardzo...
Omal się nie roześmiał, słysząc taką deklarację, ale zagryzł wargi, żeby nie wystraszyć chłopca.
- Posłuchaj... Nazywasz się Avae, tak?
Chłopiec pokiwał mocno głową, wciąż nie podnosząc wzroku. Znów mimowolnie się uśmiechnął i po chwili wahania pogłaskał trochę rozwichrzone, czarne włosy.
Drgnął i podniósł nieśmiało te duże, trochę teraz zdziwione i zawstydzone oczy, rumieniąc się mocniej.
- To, co powiedziałeś, jest miłe, ale... Ja...
Znów spuścił wzrok, odwracając głowę.
- Przecież ja wiem, że mnie nie kochasz... - wyszeptał drżącym głosem.
- Prawie cię nie znam.... - powiedział łagodnie.
- Wiem, ja tylko... Tak mi tam źle... Ja nie mogę... Nie dam rady być dłużej sam! Tak się bałem... tak bardzo się bałem tu przyjść, ale musiałem... musiałem, bo... ja cię tak bardzo kocham.... Przecież nie proszę cię o nic, tylko o to, żebym mógł... trochę z tobą pobyć... tylko czasem... Gdybym mógł przychodzić tu do ciebie, to... byłoby mi lżej... ja nie będę ci przeszkadzać, naprawdę! Tak bym chciał, żebyś...
- Przecież... możesz tu przychodzić, kiedy zechcesz... - szepnął miękko.
Avae zastygł w bezruchu, a potem spytał cichutko.
- Naprawdę?
- Oczywiście... - uśmiechnął się i drgnął zaskoczony, bo chłopiec zerwał się nagle i uwiesił mu na szyi, niemal natychmiast odskakując zlękniony i zarumieniony mocno. Rozchylił jeszcze na chwilę usta, ale odwrócił się tylko i uciekł szybko.
Sheat spojrzał za nim z rozbawionym uśmiechem, ale zagryzł po chwili wargę. Nie mógł nie myśleć o... To było takie ironiczne, pokochał panicza i nagle... panicz przybiega do niego i oznajmia mu miłość. Tylko że nie ten, którego chciał...



Avae przybiegał do niego często, niemal codziennie. Polubił nawet ten nieustanny świergot koło swojego ucha. Choćby był zupełnie wycieńczony po całym dniu pracy, paplanie chłopca nigdy go nie nużyło. Czasem mówił trochę za szybko, chaotycznie, czerwieniąc się przy każdym słówku, sugerującym nawet coś zupełnie niewinnego. Czasem mówił coś cicho i smutno, podnosząc tylko co jakiś czas swoje piękne, wielkie oczy, ślące zupełnie rozbrajające spojrzenie nieszczęśliwego dziecka. Rzadko, bardzo rzadko na jego ślicznej twarzy zjawiał się delikatny uśmiech, tak ujmujący, że czasem miał ochotę machnąć ręką na swoją nieszczęśliwą, nierealną miłość. Nie był z nikim od czasu, jak zakochał się w jasnowłosym bóstwie... Ale przecież nie mógł trwać w tym milczącym uwielbieniu całe życie! Idealnie piękny, miły i oszałamiający swoim wyjątkowym wdziękiem chłopak sam wpadał mu w ramiona, a on nawet na chwilę nie mógł zapomnieć o swoim nieuchwytnym dobrym duchu. Mógł tylko patrzeć na niego z daleka, ale nie umiał się wyrzec nadziei, że któregoś dnia dane mu będzie mieć tego chłopca, całować jego delikatne usta i słyszeć z jego ust cichy szept mówiący o miłości... Może to było głupie, odrzucać to, co los sam dawał mu do rąk i żyć marzeniami, ale nie umiał teraz inaczej... Tak bardzo by chciał, żeby tamte dobre oczy choć na chwilę zatrzymały się na jego twarzy.... Jak wtedy... to była chwilka, jedna chwilka i całym sobą musiał powstrzymać się, żeby nie klęknąć przy nim, przyznając się do swojej miłości... Te piękne, morskie oczy... Czemu odwrócił wzrok tak szybko?
Westchnął i znów pochylił się nad ziemią; podniósł się nagle, usłyszał głosy chłopców.
- Nie obchodzi mnie, co ty sobie myślisz, Avae; już ci to chyba kiedyś powiedziałem. - Karin odwrócił się z gniewem i niespodziewanie napotkał jego spojrzenie. Drgnął, odwrócił wzrok; odszedł szybko. Sheat dostrzegł teraz oczy Avae; smutne, bardzo smutne... Chłopiec pochylił głowę i ruszył śladem towarzysza.
Zagryzł wargę. Znów nie zyskał nic poza tym trwającym mgnienie połączeniem spojrzeń. Za to perfekcyjnie udało mu się zranić inne oczy, te, które zawsze patrzyły na niego ciepło. Wyprostował się nagle; skoro Avae zrozumiał, co mówiło jego spojrzenie, to... czy on.... także?
Znów pobiegł wzrokiem za chłopcami znikającymi już w drzwiach pałacu...
Omotał go. Niemal zupełnie go omotał. To wcale nie było trudne; łatwo było zgadnąć, że bez najmniejszych problemów przekona go, że jest słodkim, niewinnym chłopczykiem, rozkochanym w nim do szaleństwa. Ale... był tego coraz bardziej pewien. On kochał się w Karinie. To było niemal niewiarygodne. Jak to możliwe, by pokochały się jednocześnie dwie tak odległe osoby? A chyba jeszcze bardziej niezwykłe było to, że cały czas ścigając się wzrokiem, spojrzeli sobie prosto w oczy zaledwie dwa razy. I żaden nie domyślał się, że... Ale to była kwestia czasu. Prędzej czy później musieli się przecież zorientować. Nikt nie jest aż tak ślepy.
- Ty. - odezwał się chłodno, przekraczając próg domu. Sterczący pod ścianą żołnierz o tępym wyrazie twarzy spojrzał wyczekująco. - Znasz poddanego, który nazywa się Sheat? Dobrze. Każesz mu dać 500 batów.
On skinął głową i wyszedł.
Spojrzał wolno w tamte oczy. Chłopiec stał na schodach i patrzył na niego przerażony i blady.
- No co? Taki mam kaprys... mimozo...



Otworzył oczy.
Przez chwilę nie pamiętał nic poza tym bólem.
- Lepiej się już czujesz? - usłyszał cichy, zmartwiony głos. Podniósł wzrok, napotykając zatroskane oczy Rhode.
- Tak... chyba tak... - powiedział z trudem.
- Prawie tydzień byłeś albo nieprzytomny albo tylko majaczyłeś... Zaczynałem się już bać, że... - urwał i zagryzł wargę. - Co się właściwie stało?
- Nie wiem... Nic nie wiem...
- Mówił, że...
- Kto?
- Ten twój... chłopiec, który ciągle się przy tobie kręci...
- Avae?
- Tak. Mówił, że... - przygryzł z wściekłością wargę i odezwał się, patrząc w okno. - Drugiego panicza zirytowało twoje spojrzenie...
- Moje... spojrzenie?... Karin... Nie wierzę, on przecież... - przymknął oczy.
- Ten twój Avae ciągle tu przychodzi... Mam wpuścić go do ciebie?
- Tak... Nie... Nie wiem... Rhode, ja...
- Jak ty chcesz. Nie przepadam za nim, ale żal mi go, kiedy tak tam siedzi.
- Dobrze, wpuść go... Może powie mi... Wpuść go. - zacisnął mocniej powieki, po jakimś czasie usłyszał ciche kroki chłopca. Usiadł przy łóżku i delikatnie przesunął dłonią w jego włosach.
Otworzył oczy; on uśmiechnął się smutno i ujął go delikatnie za rękę, przytulając ją do swojej twarzy.
- Ty... masz żal do mnie... prawda? - wyszeptał. - Jakbym ja mógł cokolwiek... zrobić... - dwie drobne łzy spłynęły po jego policzkach.
Patrzył na jego twarz zupełnie wyprany z wszelkich emocji.
- Dlaczego powiedziałeś Rhode, że to Karin... kazał....
Przymknął powieki, całując delikatnie jego dłoń.
- A dlaczego ty w to nie wierzysz? - szepnął smutno.
- Powiedzieli mi... że to rozkaz panicza. Równie dobrze ty mógłbyś... - urwał i zrobiło się zbyt cicho.
- Jak możesz być taki okrutny?... - spytał lekko drżącym głosem.
- Nie wiem. - cofnął rękę i odezwał się bezbarwnym tonem. - Myślałem... że byłeś zły...
- Nie byłem zły. Zawsze wiedziałem, że.... Sheat, dlaczego ty... tak nic nie rozumiesz....
Wyciągnął machinalnie dłoń i poprawił czarne kosmyki opadające na udręczoną twarz chłopca.
- Nie patrz tak.... Ja... - poczuł, że i jemu zbiera się na płacz. Nie chciał wierzyć temu co od początku, od kiedy usłyszał rozkaz z ust tępego żołdaka, tłukło mu się gdzieś w głowie.
- Gdybyś ty tylko wiedział...
- Więc powiedz. - odezwał się nagle twardo, niespodziewanie dla samego siebie.
- Ja? Znienawidzisz mnie, jeśli ja ci to powiem... - uśmiechnął się smutno.
- I co z tego...
- Nic... Co może cię obchodzić, że ja będę cierpieć. Nic, prawda? Zupełnie nic...
Zamknął oczy. Owszem obchodziło. W tej chwili bardzo chciał go zranić. Marzył niemal, by chłopiec uciekł w końcu z płaczem, a nie siedział przy nim z tą troską i cichym bólem na drobnej, przybladłej twarzy, tak zmęczonej jakby nie spał od kilku dni.
On odezwał się dopiero po dłuższej chwili, opierając głowę o jego poduszkę i głaszcząc go pieszczotliwie po włosach.
- Chciałem ci o tym powiedzieć, ale... ja... bałem się, że mi nie uwierzysz... - wyszeptał drżącym głosem. - Przecież ja wiem, że... że tobie na nim zależy... nie na mnie....
Podniósł powieki, ale nie odnalazł jego spojrzenia; oczy chłopca były przymknięte, tylko na rzęsach lśniło trochę łez.
- Karin... wcale nie jest taki... jak ty myślisz... on... - urwał jakby przez dłuższą chwilę nie umiał znaleźć słów. Uśmiechnął się w końcu gorzko. - Są ludzie, którzy tylko wyglądają... jak niewinne dzieci... patrzysz na nich i wydają ci się być dobrzy... Jak może być zły ktoś, kto wygląda tak pięknie i nieskalanie? Jak ktoś, kto wydaje się nie mieć nawet pojęciu o istnieniu zła może być zdolny do najpotworniejszych rzeczy? Ale są tacy, co to potrafią... I właśnie dlatego są groźni. Nikt nie spodziewa się po nich zbrodni... więc tak im łatwo je popełniać... Niebezpiecznie jest żyć... gdy przy tobie jest... demon o wyglądzie najbardziej niewinnego z ludzi... I strzeż się go pokochać... Bo zniszczy cię szybciej, niż myślisz... - policzki chłopca były już zupełnie mokre.
- Avae...
- Nie umiem inaczej... Nie wiem, może jestem zbyt... mimozowaty... - roześmiał się niezręcznie, nie przestając płakać.
- Avae...
- Nie proś mnie, żebym... mówił o nim, bo.... - rozszlochał się na dobre.
- Pocałuj mnie.
- Co? - podniósł zdziwione oczy.
- Pocałuj mnie. - szepnął i ujął w dłonie twarz chłopca, całując go delikatnie. Gdy się od niego odsunął, Avae wpatrywał się w niego rozszerzonymi oczami z ciemnym rumieńcem na policzkach.
- Chodź.. - wyszeptał jeszcze ciszej i usiadł, biorąc chłopca na kolana. Musnął ustami jego policzek i przytulił do siebie. On znieruchomiał na chwilę w jego ramionach, ale po chwili znów się rozpłakał. - Cicho już... - szepnął z czułością. - Nie płacz... No nie płacz już.... - przytulił go mocniej, kołysząc delikatnie, choć szloch chłopca tylko coraz bardziej się nasilał.



Jęknął, gdy poczuł jego dłonie docierające w końcu tam....
- Wołają mnie... - usłyszał przy uchu.
- A... ha... - wyjąkał.
- Zaraz wracam... - szepnął całując jego szyję i wycofał się nagle.
Złapał z trudem oddech; było już chłodno, to niespodziewane powietrze zbyt gwałtownie zetknęło się z jego rozpaloną skórą. Obrócił się na brzuch i wtulił twarz w poduszkę. To było takie dziwne, kiedy dotykały go jego ręce...
Cholera, chyba nie... bał się...
Zdecydował już wcześniej, gdyby nie to, nie siadałby dzisiaj na jego kolanach z tą trochę inną niż zawsze miną, z zarumienionymi policzkami jakby... myślał o czymś... O tak, myślał i nawet były to te myśli, które on tak dokładnie odgadł... inaczej tylko sformułowane...
Unikał jego wzroku; błyszczące oczy i kilka gestów, urwanych zdań, rumieńców... Przyspieszony oddech, drżenie, gdy zbliżał się do niego... kilka "mimowolnych" westchnięć pod wpływem jego dotyku... Rozpalił go, rozpalił do granic, teraz on nie myślał już o niczym innym, jak tylko o tym, by w końcu go mieć... Całował go, dotykał, gorączkowo, bez tchu...
Nie minęła chwila i leżał na jego łóżku zupełnie nagi, ze swoimi rozszerzonymi, zdziwionymi oczami.... lekkim przestrachem na twarzy...
Nie bój się, będzie ci dobrze...
Cholera, kogo on chce oszukać? Za pierwszym razem na pewno nie będzie tak dobrze.
Nie był naiwnym chłopcem, żeby udało mu się go...
Czy to na pewno nie jest błąd? Czy to szaleństwo nie idzie w końcu... za daleko? Czy...
Karin nie wierzył; był bardziej ślepy niż ktokolwiek. Nie chciał wierzyć, że Sheat mógłby... być z kimś innym... z nim... zwłaszcza z nim.
Widział ich kilkakrotnie razem, ale przecież w dzień, przy wszystkich, nie mogło to wyglądać na... Nie wierzył, że są kochankami.
No cóż, nie byli.
Pozwalał mu się całować, dotykać... Zresztą on nigdy dotąd nie chciał więcej.
Nikt poza nim... Nikt... to właśnie on pocieszał go w chwilach największej rozpaczy; nie płakał już w samotności, płakał przy nim. Płakał, bo Karin kazał wymierzyć mu baty, płakał, bo Karin kazał powiesić jakiegoś człowieka, płakał, bo Karin...
Niemal wszystko co działo się w Helmand było winą Karina. Tak? Tak...
A jego tak bardzo to bolało, tak bardzo... zwłaszcza, gdy Karin...
Płakał, bo kazał wymierzyć mu baty, płakał, bo kazał powiesić jakiegoś człowieka, płakał, bo...
Płakał chyba nad wszystkim co zrobił.
Nienawidzę cię, Avae, nienawidzę!
Wciąż to powtarzał, jakby mogło to coś zmienić.
Dlaczego... Dlaczego zawsze skazywał tego człowieka na baty, gdy mógł to słyszeć Karin? Przecież.... Czemu te słowa, słowa z tych ust... czemu wciąż potrafiły ranić, skoro... Nienawidził go przecież. Czemu wciąż bolały jego łzy?
Karin z jakichś niejasnych przyczyn uważał go teraz za winnego całego zła tego świata. Może dlatego, że ośmielił się skrzywdzić najważniejszą dla niego osobę... Tak... Pewnie tak.
Cokolwiek by się nie wydarzyło, widział, jak jego oczy oskarżały o to jego, wyłącznie jego, choćby nawet rozkaz padał z cudzych ust.
Proszę bardzo. On w zamian robił dokładnie to samo.
Ale mnie wierzą Karin... Tobie nie...
Tylko dlaczego... dlaczego... dlaczego to wszystko wciąż tak bolało... Przecież zapomniał! Przysiągł sobie, że zapomni.
To... Sheat był tą jedyną osobą, którą znalazł sobie, przywracając możliwość ludzkiego dotyku. Wtulał się w ciało znienawidzonego wroga, żeby zapomnieć o bólu.
To było trochę paradoksalne, wypłakiwać się akurat na jego ramieniu, ale skoro innego nie miał... Nigdy nie pytał... prawie nigdy... tak było dobrze, nie musiał mówić, więc nie zawsze musiał..... Czasem pytał... kiedy ból był największy i łzy nie chciały tak szybko minąć... i właśnie wtedy musiał dopisywać do tych łez ideologię...
A jednak.... jednak było w tym wszystkim coś, co......
Stanął cicho w drzwiach i spojrzał na łóżko.
Chcę tego?
Chciał... Było coś w tym chłopcu co przyprawiało o utratę tchu. Był piękny, ale... To było coś więcej. Coś co...
Karin, myślał o Karinie... Wciąż go kochał... Właściwie... czuł się teraz trochę tak, jakby go zdradzał. Bez sensu... Ale tak czuł.
Obdarzył miłością piękne wcielenie zła.
Jak miał odtrącić teraz to drugie piękno, pozbawione zła, które... Od dawna go pragnął, ale opierał się swojej żądzy, bo... była żądzą... pozbawioną jakiejkolwiek miłości... Właściwie było mu obojętne, jakie inne piękne ciało miałby pod sobą w łóżku... A to było podłe, podłe i niesprawiedliwe, wobec tych dużych, ufnych oczu... Oszukiwał go? On musiał chyba czuć, że z jego strony to wciąż nie jest miłość... Ale on też go pragnął i to pragnienie w pociemniałych, omdlewających jakby oczach chłopca jeszcze bardziej podsycało jego własne pożądanie...
On siadł na jego łóżku, drżąc lekko, podniósł po chwili rozpalony wzrok...
Pocałował go w usta i zsunął z jego ramion przyjemne w dotyku okrycie chroniące go od jesiennego wiatru i deszczu. Miał jeszcze kilka jego kropel na włosach, których, w przeciwieństwie do innych ludzi z pałacu, nigdy nie osłaniał, jakby nawet na chwilę nie chciał skrywać w cieniu swoich oczu... Miał rację... ich niespokojny blask pozbawiał możliwości spokojnego oddychania.
Położył go na tym aksamitnym, miększym i delikatniejszym od czegokolwiek, co on miał tutaj, materiale przynależnym tylko panom. Wziąć go na tym to trochę tak, jakby... Nie, to teraz nieważne... Czarne włosy chłopca rozsypały się na jasnej tkaninie, rumieniec pociemniał jeszcze; oddech stał się niecierpliwy, gorączkowy... Nie umiał się już zatrzymać, całował go niemal nieprzytomnie, dotykał, pieszcząc i rozbierając go jednocześnie.
I teraz on leżał tu... czekał....
Przesunął wzrokiem po jego nagim ciele, delikatnym, bardzo jeszcze drobnym, ale już z lekkim zarysem idealnie harmonijnych mięśni pod bardzo gładką, wrażliwą na najlżejszy dotyk skórą, wyraźnie znaczącym piękną rzeźbę sylwetki. Spokojny oddech był jedynym ruchem zupełnie rozluźnionego ciała, czarne, zwichrzone już trochę podczas wcześniejszych pieszczot włosy opadały w nieładzie na prześliczną, chłopięcą twarz. Przymknięte oczy i lekki uśmiech nadawały tej twarzy wrażenie przyjemnego snu; cienie długich rzęs padały na jego policzki. Po chwili usta chłopca rozchyliły się kusząco, a powieki podniosły wolno.
Starał się patrzeć spokojnie na niego, choć chyba jeszcze nigdy nie wydawał mu się tak zachwycający jak w tej chwili.
- Przyjdziesz do mnie? - szepnął cicho, tym swoim zawstydzonym trochę głosem; uśmiechnął się lekko z wyraźnym onieśmieleniem.
Zapatrzył się w te zlęknione odrobinę oczy... Podszedł... Klęknął na łóżku i już po chwili całował usta drżącego pod jego ciałem chłopca. Pragnął go już tak bardzo, że nie myślał o niczym; nie chciał myśleć nawet o coraz bardziej niespokojnie tłukącym się sercu swojego kochanka.
- Nie bój się.... - szepnął mu tylko, oddychając ciężko. Odpowiedział mu nagły zupełnie niekontrolowany jęk, prawie szloch. - Nie bój się... - powtórzył i wpił się boleśnie w jego wargi głównie po to, by zatrzymać krzyk, który w kilka chwil potem wyrwał się z ust chłopca.



On mnie... nienawidzi....
Co z tego... ja przecież... też...
Tylko....
Niedawno bał się tak bardzo, że marzył o tym, by móc go kochać. I nienawidził go. Nienawidził chyba bardziej niż kiedykolwiek.
Leżał otoczony jego ramionami, zachłannie chwytając pocałunki, za wszelką cenę próbując zapomnieć, że to co się dzieje... że...
A potem... Nie pamiętał już niemal nic, za bardzo bolało....
Teraz... Teraz leżał obok niego, tuż obok, zupełnie sam... On utkwił wzrok gdzieś daleko, poza wszystkim... Położył się obok, odsunięty tylko trochę, odrobinę... Dość jednak, by....
Czuł się teraz zupełnie tak, jakby poniósł jakąś zupełną klęskę. To było takie upokarzające widzieć w jego oczach tęsknotę za kim innym, kiedy... Wiedział, co robi. Jak będzie... Ale... Przez tych kilka chwil coś w nim chciało jednak, by... A teraz naprawdę, pierwszy raz tak bardzo, miał ochotę wtulić się w jego ciało, bez względu na to, kim jest... Nie chciał teraz pamiętać, że są wrogami. Ale pierwszy raz naprawdę bał się do niego zbliżyć. Zbyt wyraźnie czuł teraz jego... niechęć... Tak bardzo chciał teraz, żeby on w końcu przestał być taki milczący, żeby spojrzał z powrotem na niego, żeby przez chwilę, choć jedną chwilę myślał... o nim.... Teraz, właśnie teraz, kiedy to wszystko się stało... Czemu on właśnie teraz musiał być taki zimny? W tej jednej jedynej chwili, kiedy chyba naprawdę go potrzebował...
Był jego wrogiem, tak, był jego wrogiem, i na pewno za kilka dni, patrząc w tamte morskie, zbolałe oczy rzuci jakiemuś żołnierzowi rozkaz wymierzenia chłosty temu człowiekowi, który, na tę jedną chwilę teraz, miał nad nim władzę i wykorzystywał ją tak bezwzględnie, mszcząc się za wszystko zupełnie nieświadomie.
Za kilka dni jak zwykle rozkaże by z jego pleców polała się krew. Bo nienawidził go. Znienawidził go na zawsze.
A jednocześnie.... nienawidził go, ale.... jakie to szydercze.... nie miał nikogo innego.... odkąd Karin obudził w nim tęsknotę za czułością, nie mógł znieść takiej pustki.... tego wszystkiego co jednak MUSIAŁ znieść.... a jedyna osoba.... jedyna osoba od której mógł to mieć.... jest przyczyną tego wszystkiego, znienawidzonym wrogiem i nieświadomą ofiarą.
Ale... to takie poniżające.... leżeć tu i wiedzieć, że... jest się tylko zastępstwem.... Widział jego wzrok przed chwilą. Tak, Sheat z pewnością też nie miał tu najchlubniejszej roli.... Widział to w jego oczach. On... Nienawidził go. Nienawidził, bo to nie jego chciał. Nienawidził, bo nie był tym kogo kochał. A mimo to nie cofnął się i to zrobił.
Dokładnie tak, jak on sam....
Usiadł na łóżku i narzucił koszulę, zagryzając lekko wargę. W milczeniu skończył się ubierać; spojrzał na swoje leżące teraz na ziemi okrycie, na którym jeszcze przed chwilą...
Zacisnął powieki i szepnął z trudem.
- Idę już...
Nie odpowiedział mu... Schylił się, podnosząc z ziemi miękki materiał; wolno przesunął po nim dłonią.
- Dobranoc... - wyszedł powoli, zamykając cicho drzwi. Jeszcze jedno... To w końcu tylko o to chodzi...



Karin siedział samotnie w swoim pokoju. Nie lubił teraz nocy, choć kiedyś uwielbiał tę porę...
Teraz w nocy nigdy nie był w stanie zapanować nad swoim dziwnym lękiem... Nie znosił samotności, a w nocy było tak... tak....
Bez sensu, zupełnie jakby w dzień nie był sam. Teraz żył już tylko listami, które co jakiś czas przychodziły od Ardee i tym, że... mógł patrzeć... na niego... Ale... Teraz do szczęścia patrzenia na niego doszło mu zmartwienie... Bał się, bo wtedy... Wtedy Avae zawsze rozkazywał.... Jak... jak on mógł być taki podły, okrutny.... Dlaczego robił coś takiego?
I dlaczego... dlaczego Sheat wciąż... chciał z nim rozmawiać? Przecież widział, rozmawiali ze sobą! On... uśmiechał się do niego! Jak to możliwe? Po tym co... Przecież to, co opowiadał Avae, było zupełnie... nieprawdopodobne... Jak on mógłby kochać kogoś tak... złego... tak pogardliwego i okrutnego jak Avae? To niemożliwe... Zresztą... Przecież on ciągle... ciągle kazał go... Nie mógł go po tym wszystkim kochać, nie mógł, to było... zbyt bezsensowne, żeby mogło być prawdziwe...
Więc po co Avae... mówił mu o tym? Chciał zranić go jeszcze bardziej, byle tylko... Czemu taką przyjemność sprawiało mu znęcanie się nad nim?
- Cześć, skarbie...
- Czego znowu chcesz?! - prawie krzyknął. Miał dość, po prostu dość miał już tych ciągłych tortur...
- Spokojnie... - ze śmiechem zasłonił się rękami. - Chyba nie zamierzasz mnie pobić... kruszynko....
- Avae, idź sobie... - wyszeptał ze łzami w oczach.
- Nie no, Karin... Jeszcze sobie nawet nie porozmawialiśmy, słoneczko ty moje....
- Przestaniesz w końcu? - jęknął.
- Wpadłem tylko powiedzieć, że zaczynam cię rozumieć... - uśmiechnął się niewinnie.
- C...co? - zamrugał ze zdziwieniem oczami. Avae roześmiał się głośno i spojrzał na niego kpiąco.
- Twój ukochany jest całkiem niezły w łóżku...
Chłopiec zacisnął wargi i odwrócił głowę.
- Genialny to on nie jest, ale na chwilę rozrywki, to owszem, dość się przydaje.
- Wiesz co... - zaczął Karin, ale urwał i pokręcił tylko głową.
- Wiem. Owszem, wiem, skarbie. Teraz dużo więcej od ciebie....
Drobne dłonie zacisnęły się w pięści; spojrzał na niego z niemym wyrzutem.
- Nie wierzysz? - uśmiechnął się podle, wpatrując się w ogromne, rozżalone oczy. Taki lęk.... Zacisnął usta, ale kąciki jego warg zadrgały w wyrazie szydzącej drwiny.
Karin drgnął i skulił się lekko. Avae cisnął w niego płatem materiału zabarwionym szkarłatną plamą.
- Mam ci wyjaśnić co to, czy może sam się domyślisz? - patrzył na niego przez chwilę, ale odwrócił się szybko i szarpnął gwałtownie na klamkę, wychodząc z pokoju. Wszedł do siebie i zaciskając zęby, położył się na łóżku. Dłużej chyba nie dałby rady udawać. Ledwo udało mu się dojść do pałacu, a Karin... Karin nie mógł, nie miał prawa zobaczyć, że......
Jak to dziwnie... wszystko... Czy jeszcze przed miesiącem mógł przewidzieć, że to wszystko tak się potoczy?...
Znów czuł się jak bezradny dzieciak.... znów marzył tylko o tym, żeby go w końcu ktoś pocieszył, zatrzymał te łzy, które znów zaczęły płynąć po policzkach.... Karin... do Karina sam przed chwilą zamknął sobie drogę... tego już nigdy mu nie wybaczy, może mógłby przebaczyć krew ukochanego, ale nie zdoła przebaczyć, że mu go odebrał, nawet na jedną chwilę... gdyby wiedział.... gdyby wiedział, że nie stracił go wcale, że jeśli ktoś tu poniósł klęskę, to tylko...
Za bardzo bolało... Nie miało boleć tak bardzo.... I to było takie.... upokarzające.... nie powinno się robić takich rzeczy z kimś.... głupio nawet powiedzieć, kogo się nie kocha, bo przecież go nienawidzi.... Jaki ma sens robienie czegoś takiego w imię jakiejś zemsty? Na kim? Na sobie? Ale już za późno. Nie ma co tego roztrząsać. Stało się.
Tylko teraz... Sam właściwie nie wiedział do czego to zmierza. Co tak naprawdę chce osiągnąć. Trzymał ich z dala od siebie, próbował sprawić, by się znienawidzili... Ale przy Karinie nie miało to szans, a Sheat... nawet jeśli go znienawidzi to... i tak nie przestanie go kochać... To nie jest metoda na wyleczenie się z miłości do kogoś takiego jak Karin...
Chyba sam wiedział o tym najlepiej.



Na całym świecie trudno byłoby znaleźć kogoś tak pięknego i pełnego zupełnie mimowolnego wdzięku jak Karin. Przerastał we wszystkim każdego, kto mógł się tu zjawić... No i był zdecydowanie inteligentniejszy od tutejszych obywateli przesiąkniętych obyczajowością prowincji... Nie mówiąc już o tym, że był lepiej wykształcony... W końcu był synem bejlera. Jego ojciec, a potem brat byli szefami dyplomacji, w Cascavel zawsze pełno było cudzoziemców... Karin znał doskonale języki wszystkich sąsiednich krain, nawet niektórych odległych, znał ich kulturę, zwyczaje, historię... Miał w dzieciństwie za nauczycieli uznanych wszędzie mistrzów różnych nauk, sztuki, muzyki.... Był dzieckiem wielkiego świata. A tu... Na tej zapadłej prowincji wykształcenie przeciętnego obywatela ograniczało się do znajomości czytania i pisania. W ich domu matka przynajmniej pochodziła z trochę innych środowisk i Avae miał nawet kiedyś kilku nauczycieli... Ale Karinowi nie sięgał go pięt...
Kręcąc się teraz wśród poddanych dostrzegł, że z powodu jakichś dawnych tradycji wśród nich zawsze krąży jakiś utrzymywany przez wszystkich nauczyciel do którego wysyłają dzieci. Z pewnym rozbawieniem odkrył, że niektórzy z poddanych są lepiej wykształceni od tutejszych obywateli, którzy przez całe życie nie przeczytali żadnej książki. W domu jasnowłosej Althi, jedynej z poddanych przed którą, z niejasnych dla siebie samego powodów, czuł pewien respekt, na starych, dębowych półkach stały opasłe tomy dawnych mistrzów słowa o których większość jego "godnych towarzyszy" nawet nie słyszała.
I jak Karin, oczytany, kulturalny, wyrobiony wśród elit, mógł znieść towarzystwo tutejszej arystokracji? Karin, ze swoją skromnością i taktem, mógł bez uśmiechu pobłażania słuchać ich domorosłych teorii. Karin mógł dać sobie radę wszędzie, oczarowując wszystkich swoim niezwykłym urokiem. Gdyby tylko.... Gdyby tylko nie był zmuszany do intryg.
Karin nie umiał grać.
Karin był śliczny, mądry i zdolny. Ale Karin był dobry. Karin był łagodny. Karin z łatwością dawał sobą pomiatać. Nie umiał się bronić. Nie był dobry w salonowej grze. Nie był dobry w niczym co wymagało agresji, okrucieństwa i cynizmu. W niczym co mogłoby utrzymać uwagę przy nim. Z łatwością odsunął go w cień. Znów był niepodzielnym władcą ludzkich oczu.
Nie było to zresztą takie trudne. Ardee trzymał się z daleka. Odebrano sygnał jednoznacznie. Nie interesuje się bratem. Karin nic nie znaczy. Karin nic nie może. To jasne.
Karin kiedyś tak bez trudu, tak łatwo, bez najmniejszego wysiłku skupiał na sobie uwagę wszystkich. Nie potrzebował nic robić, nie musiał o nic walczyć. Nie było tam dla niego godnego rywala, nikogo, kto mógłby odwrócić od niego spojrzenia. Kto miałby to zrobić? Jeden z tych tępych nieuków znających się tylko na polowaniu i jedyną inwencją wykazujących się przy wymyślaniu kar dla poddanych? Jak ktokolwiek z nich mógłby wygrać z tym żywym błyskiem wielkiego świata?
Ale Karin nie miał szans na wygraną zmuszony do walki. Brakowało mu słów, nie umiał rzucać zawoalowanych obelg, drobnych, ośmieszających złośliwości pod przykrywką kilku nic pozornie nie znaczących zdań. Mógł panować tak długo, dopóki nie spotkał ostrego i bezwzględnego przeciwnika. Nie miał go. Bardzo długo go nie miał.
Nigdy nie powiedział mu słowa, zawsze pozwalał mu zbierać zachwyty świata, nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby z nim walczyć. Sam go podziwiał. Sam go kochał. Ale teraz...
Zadziwiające jak łatwo zdołał go pokonać. Karin zupełnie nie umiał znaleźć riposty na najprostszy nawet docinek, zamierał z tymi dużymi, przestraszonymi oczami, bo jego wychowanie zabraniało mu przy ludziach unieść się gniewem, a złośliwość nie leżała w jego naturze i zupełnie nie był zdolny do jakiejkolwiek nieszczerej, ale kłującej boleśnie odpowiedzi. Nikł zupełnie wraz z całą swą wartością przerastającą o tyle ich wszystkich.
Avae świetnie wiedział, że nie dorównuje mu na żadnym polu poza tym jednym. Ale umiał walczyć. I umiał go pokonać. Dobry, łagodny Karin zyskał opinię nudziarza i niezdary nie umiejącego rozsądnie wykrztusić słowa; uważali go za naiwnego, bezbarwnego ofermę, którym nie warto się zajmować.
Karin był sam. Już zawsze sam. Bywały całe tygodnie, kiedy nikt nie odezwał się do niego nawet słowem. Nikt... Poza nim...
Ale to było tylko dla wszystkich gorzej.



Wciągnął go na swoje kolana i musnął przelotnie ustami jego policzek. Chłopiec przymknął oczy i oparł ufnie głowę na jego ramieniu; bez słowa przyzwalając na wszystko. Błądził przez chwilę ustami wzdłuż delikatnej linii jego twarzy i zsunął pocałunki na szyję, jednocześnie wsuwając z przyjemnością ręce pod jego ubranie i pieszcząc dłońmi wyjątkowo czułą na dotyk skórę. Uwielbiał tę dziwną uległość, z jaką on zawsze poddawał się jego pieszczotom, choć jednocześnie się o nią obwiniał. Wiedział, że to co robi z tym chłopcem nie jest w porządku. Po tamtym.... chyba nawet jest czymś złym. Ale było mu wszystko jedno. Potrzebował rozkoszy, a od niego mógł ją mieć. Wystarczał jeden gest, by oddał mu się bez najmniejszego sprzeciwu, zupełnie tak, jak gdyby nie uznawał tego, co sam czuje, jakby liczył się tylko z jego pragnieniami. Zawsze tak samo potulnie ulegał pożądliwie rozbierającym go dłoniom, pozwalając, by chciwie całowane usta niezmiennie przyjmowały zachłanne pocałunki, a smukłe nogi ustępowały posłusznie drugiemu ciału. Lubił patrzeć wtedy na jego twarz, zawsze lubił na nią patrzeć. W jej delikatnych rysach było tyle piękna, że... bardzo długo był w stanie pamiętać o chłopcu, którego trzymał w ramionach. Ale i tak zapominał. Jak zawsze...
Jak wtedy...
Pamiętał jego szaleńczo tłukące się serce, strach w oczach, kurczowo trzymające go ramiona. Wtedy już niezupełnie myślał o nim, bardziej o swojej rozkoszy, którą miało mu dać to piękne, drżące w lęku ciało. Pamiętał jak całował jego usta, by nie pozwolić mu na krzyk; pamiętał jego krzyk... Pamiętał ile bólu było w pełnych łez oczach, gdy zagłębiał się coraz mocniej w wstrząsanego szlochem chłopca. Wiedział, skąd był ten ból... bo z pewnością nie pochodził jedynie z ciała tak bezwzględnie branego w posiadanie... Teraz, gdy to minęło, pamiętał jego twarz, jego oczy... To jak opętany rozkoszą i żądzą wyrywał mu stokroć więcej bólu niż jakiejkolwiek przyjemności i myślał o tym drugim chłopcu, którego kochał, którego pragnął naprawdę i którego nigdy nie wziąłby w taki sposób... Nienawidził tego, który z jękiem bólu ulegał mu na tym łóżku, nienawidził i chyba chciał mu zadać jak najwięcej cierpienia, gardził nim w tamtej chwili tylko dlatego, że nie był tamtym, ukochanym. Pamiętał teraz jego oczy, które wtedy widział, nie widząc; pamiętał i nie umiał zapomnieć.
Kiedy skończył, nie spojrzał na niego nawet. I tak wiedział, co znajdzie na jego twarzy, nie chciał na niego patrzeć.
Odsunął się od niego bez jednego słowa, bez jednego czułego gestu.
Przespał się tak po prostu z piętnastoletnim dzieciakiem, który nikogo przed nim nie miał i nie potrafił mu powiedzieć choćby kilku miłych słów, nie umiał go nawet objąć, przytulić, choć czuł, czuł aż za dobrze, jak bardzo on tego teraz pragnie, jak bardzo tego potrzebuje.
Nie chciał mu wtedy pomóc, myślał o nim tylko z okrutną mściwością, nienawidził go, bo chciał, by był kim innym, nienawidził go, bo czuł, że go skrzywdził, bo widział jego łzy, ból, mękę i nie umiał mu ich wynagrodzić miłością, nie był zdolny nawet do najdrobniejszej czułości wobec niego.
On leżał obok; jak okropnie musiał się czuć, wzgardzony, odtrącony, po tym co właśnie się stało. Nie mógł go bardziej skrzywdzić niż odpychając wtedy; tak bardzo wstydził się teraz, gdy przypominał sobie, jak czuł wtedy lęk i smutek tego chłopca, któremu jeszcze niedawno przysięgał pocałunkami czułość, by tylko zapewnić sobie tę zgodę, którą powstrzymywał tylko lęk... przed bólem, przed tym, czy to nie błąd...
To był błąd, nie powinien był mu ulegać, nie powinien był wierzyć jego pocałunkom i czułości, które trwały tylko tak długo, jak długo nie były niezbędne, których zabrakło właśnie wtedy, gdy niezbędne być zaczęły.
Pamiętał go, pamiętał bijącą od drugiego ciała niemą rozpacz, żal, samotność... Nie wolno mu było, bez względu na wszystko, nie wolno mu było zostawiać go wtedy samego, nie wolno mu było milczeć, gdy słyszał jego przejmująco smutny głos, tak bardzo wtedy dziecinny jak chyba nigdy dotąd... I nie wolno mu było pozwolić mu odejść, pozwolić, by płakał przez resztę tej nocy.
Kiedy przyszedł do niego potem.... Bez słowa wyrzutu, bez słowa skargi.... Ale nie patrzył mu oczy, w jego oczach było tyle bólu i upokorzenia, ile nie powinno być w żadnych, na pewno nie w tak wciąż dziecinnych.
Taki oschły był dla niego wtedy... tak opryskliwy.... Zamiast wynagrodzić mu tamtą poniżającą, krzywdzącą noc, traktował go jak zbędną rzecz. Bo wtedy... wtedy nienawidził go za to, że przy nim okazał się łajdakiem, za to właśnie, że potraktował go tak podle, za to, że on mu nie powiedział słowa, za to, że cierpiał przez niego, za to, że zawiódł się na nim.
A potem... kiedy patrząc na tego smutnego chłopca obok siebie, któregoś dnia znów odczuł tamtą żądzę, położył go na łóżku i wziął raz jeszcze. Nie spotykając słowa sprzeciwu.
Nie dość, że tamtej nocy sam potraktował go jak dziwkę, kazał samemu mu ją z siebie zrobić... Nie miał prawa korzystać tak z uległości i tego dziwnego bólu, jaki tkwił w tym chłopcu, nie miał prawa brukać tego, co było w nim tak czyste.... w jakiś niejasny sposób czystsze chyba nawet od czegokolwiek innego.
Uległ mu, uległ mu po tym, jak go potraktował, uległ, nie żądając nic w zamian, uległ, nie zmuszając nawet do przeprosin.... Taką rzecz mogłaby usprawiedliwiać tylko miłość...
A on go nie kochał. Był tego teraz pewien. To, co czuł do niego ten chłopiec, nie dawało się bliżej określić... Ale był sam... naprawdę był zupełnie sam, tę jego samotność wyczuwało się bez trudu... Potrzebował kogoś, potrzebował tego uczucia, które chyba sobie wmawiał...
On mu ufał... Chyba naprawdę mu ufał... A wtedy...
Ale przecież nie chciał tego... nie chciał tak skrzywdzić tego chłopca... Lubił go przecież. Lubił ten jego milutki szczebiot, te tysiące iskierek w zielonych, trochę kocich oczach, lubił to jego dziwne piękno w uśmiechach i we łzach. Żal mu było tego przepełnionego łzami cichego głosu, dobrego serca czułego na każdą krzywdę, tego wszystkiego w nim, co zasługiwało na miłość i co może nigdy nie miało jej dostać...
Nie, dlaczego nigdy? Przecież on nie będzie wiecznie przy nim... kiedyś te dobre oczy na pewno będą miały kogoś, kto będzie patrzył na nie z miłością... tak po prostu musiało być...
Przewrócił ich i wtulił twarz w ramię leżącego pod nim chłopca.
- Mogę? - wyszeptał mu do ucha, z trudem chwytając już oddech.
- Czemu pytasz.... chodź...



Zamknął za sobą drzwi i zrobił krok, ale zatrzymał się i oparł bezmyślnie o ścianę.
On był taki otępiały, zupełnie otępiały.... Jakby już w ogóle wszystko, zupełnie wszystko było mu obojętne...
Ból nie zniknął, nie... wciąż tam był... W tych pięknych, z każdym dniem piękniejszych morskich oczach.... Co jeśli... jeśli on w końcu oszaleje od tej męki... On? Nie... jest zbyt silny... chyba... silniejszy od niego...
Tak ciężko było od tak dawna prowadzić tę dziwną grę, choć przecież wszystko przychodziło mu bez trudu, z zupełną łatwością.... Mógł bawić się swoimi lalkami niczym wszechwładny bóg.
Karin był coraz cichszym, coraz smutniejszym bezbronnym dzieckiem, najprawdziwszą zabawką w jego rękach. Przezywał go braciszkiem, żeby zapomnieć o swym powodzie, który demona, jakim się stawał, mógłby tylko osłabiać i by Karina ranić drwiną z jego lęku i tego co.....
Mógł bez najmniejszego wysiłku wmówić mu, cokolwiek zechciał. Karin miał zresztą chyba o nim wyolbrzymione pojęcie; miał go za jakiegoś władcę demonów, najgroźniejszego i najbardziej okrutnego z ludzi. Sam miał o sobie skromniejsze zdanie; wiedział, że wielu nie dorasta do pięt, jakkolwiek bardzo się starał dorównać najkrwawszym z prawdziwych demonów choć w dostępnych mu i odpowiednich do jego zbyt marnych jeszcze sił drobiazgach. Te krzyki, które nawet teraz słychać gdzieś przed pałacem, są śladami prawdziwych, potężnych demonów, w których ślady szedł powoli... patrząc... Tymczasem musiał zadowalać się swoją własną, utkaną na potrzebę swych słabych zabawek siłą, nie sięgając tam, gdzie nie był w stanie sięgać. Każdemu naznaczone są granice.... co nie znaczy, że nie wolno próbować ich przekraczać... Kto wie.... może kiedyś naprawdę zapomni o krępujących go słabościach, znanych tylko jemu, lecz i tak przeszkadzających w tym życiu, jakie zdecydował... bądźmy skromni, jakie nakazano mu pędzić.
Na razie... perfekcyjnie usuwał drobne przeszkody w swojej grze i bawił się władzą nad swoimi marionetkami.
Nie był już smutnym, zawsze trochę zamyślonym chłopcem; nie ulegał z tamtym pokornym cierpieniem i czułością w oczach. Jego uczucie trwało długo, przestał obawiać się samotności. Teraz częściej się śmiał, łzy rezerwując dla okrucieństw Karina, którymi mógł torturować swą pierwszą zabawkę o wiele skuteczniej niż razami bata. Nie używał ich teraz tak wiele, tak często...
Odkąd sam przestawał się bać, odkąd jego rozpacz przestała być tak gorączkowa i coraz częściej dawała się zamienić na chłodną grę... Nie potrzebował już, by poić ją krwią.
Nie przyjmował już jego pocałunków z tamtym lękiem, z tą nieśmiałością, lepiej i bezpieczniej było kochać się z nim namiętnie, lecz bez uczuć; nie dając mu cienia podejrzeń, że to może być miłość, że to może być coś głębszego poza zabawą pozwalającą im obu zapomnieć o własnych smutkach.
On chyba wolał tak. To pozwalało mu się uwolnić od dręczącego poczucia winy, od tych dawnych wyrzutów sumienia, iż krzywdzi go dlatego, że biorąc go, nigdy nie myśli o nim.
Teraz uśmiechał się do niego prowokująco, zaczepnie, teraz wkładał w to raczej żar, nie ciepło; i będąc wciąż odległym i prowokacyjnym, bardziej przypominającym dzikiego kota niż tamto "niedopieszczone kocię" jak kiedyś dawno przezywał go Karin, mógł o wiele skuteczniej panować nad jego umysłem, który nie błądził już po ścieżkach zbyt niebezpiecznych, gdy tuż obok kryje się ta prawda, do której nie wolno mu było dotrzeć.
W tym wszystkim było trochę gry, trochę jego coraz większej siły, którą jakby wysysał od swojej drugiej, ulubionej, marionetki... A która wciąż miała tak wiele tej siły.... Jednak... na jak długo może starczyć sił, gdy...
Spojrzał na te drzwi, na tę delikatnie, pięknie rzeźbioną klamkę, która tak łatwo ustępowała pod palcami.... Wystarczyłoby ją lekko nacisnąć.... Tylko tyle...
Był taki delikatny... tak teraz blady, coraz słabszy.... Dokąd właściwie prowadzi ta gra? Do... śmierci? Nie, nie chciał przecież jego śmierci... Chciał... by byli od siebie daleko, chciał by nigdy nie byli szczęśliwi, by mogli tylko do siebie tęsknić... Ale jak długo miał prowadzić tę grę? Za... cztery lata Karin wyjedzie. Skończy dwadzieścia jeden lat, będzie pełnoletni... Wyjedzie do Cascavel... Zrozpaczony z tęsknoty za swym ukochanym, nienawidząc tych murów, jego mieszkańców... jego... jego najbardziej ze wszystkich...
Co wtedy? Zabić się, czy ścigać go? Tylko po co?
Nie lepiej... poddać się i przestać być demonem? Powiedzieć mu, że... Przyznać się do tej całej gry, pozwolić mu... być szczęśliwym... Nie odzyska tej jego czułości, jego serca, nie, tego nie odzyska już nigdy... już raz przecież próbował odzyskać je dobrocią, więc jak miałoby mu się udać to teraz, gdy on ma milion powodów, by go nienawidzić? Ale przynajmniej... on byłby szczęśliwy, ten wieczny ból zniknąłby w końcu z jego pięknej twarzy, po takim czasie znów pojawiłby się na niej uśmiech...
Położył dłoń na tej klamce, delikatnej, pięknie rzeźbionej, która tak łatwo ustępowała pod pacami.... Wystarczyłoby ją lekko nacisnąć.... Tylko tyle...
A on już zawsze byłby szczęśliwy.... Jakie znaczenie ma cokolwiek innego?
Jego palce mocniej ścisnęły klamkę.... Był zbyt silny... lub zbyt słaby.
Nie umiał przestać być demonem.



To było szaleństwo wymagać, by Karin tam poszedł. On nie mógł tam iść, nie zniesie tego, to zbyt pewne. Ale nie zamierzał im mówić, by go do tego nie zmuszali. Skoro potężniejsze demony wyznaczyły tę zbyt wymyślną jeszcze dla niego torturę, niech dzieje się ich wola. To może być zabawne, patrzeć jak Karin męczy się widokiem takiej kaźni. Pozostawało i coś dla jego podrzędnie demonicznych planów. Nowe zadanie.... jak sprawić, by nikt nie dostrzegł jak bolesne wrażenie robi na krwiożerczym, znienawidzonym demonie widok ludzkiej krwi i męki? Sprawić, by ujrzeli jakim dla niego samego bólem jest patrzenie na to, nie było żadnym problemem. Ale jak sprawić, by Karin, dobry, wrażliwy, nieodporny nawet na czyjeś jęki, a co dopiero na taką masakrę, Karin, ze spokojem zniósł tę dzisiejszą rzeź? To przecież niemożliwe.... Co będzie, jeśli oni zobaczą, jak ten groźny kat mdleje na widok ludzkich flaków? Zdoła im się to przedstawić we właściwym świetle, to oczywiste... Niejeden okrutnik zniesie wszystko etycznie, ale nie wszystko estetycznie. Są tacy, którzy na wykonanie własnego rozkazu nie mogą patrzeć bez obrzydzenia i wstrętu, tylko dlatego, że ciało człowieka bywa w męczarniach tak... nieestetyczne...
Ale cóż wtedy z niego będzie za demon? Będzie miał słabość, jakąś zwykłą ludzką słabość, która przy całym jego okrucieństwie, uczyni go w ich oczach bliższym człowiekowi. A to niebezpieczne. Na to nie mógł pozwolić.
Spojrzał na niego. Już wystraszony, blady... Jeszcze nikogo nie było, ale jeśli zobaczą go tak....
- Chodź tutaj, Karin... Tam w głębi nie będziesz dobrze widzieć.... - powiedział, przyglądając mu się z uśmiechem. Spojrzał na niego rozżalony, nieszczęśliwy.... cofnął się uparcie w głąb podestu, kuląc się tam, w cieniu...
Odwrócił głowę, by ukryć triumfalny uśmiech. On tak zupełnie nie miał pojęcia o tym, co z nim robi....
Przyszli, już przyszli... Oni nie wiedzą, nie wiedzą jeszcze, co za chwilę będą mieli zaszczyt oglądać... wspaniałą zabawę swoich państwa....
Odszukał go wzrokiem, posłał mu wystraszone, zbolałe spojrzenie... On drgnął, zmarszczył brwi, jakby próbował zgadnąć, co on mu próbował powiedzieć...
O nie, kochanie... Nie dowiesz się tak łatwo... Chcę zobaczyć twoją minę, gdy to się zacznie....
Wystarczy, żebyś wiedział, jak bardzo cierpię. To ci wystarczy moja marionetko.
Głos żołnierza z patosem unosił się nad placem....
Wasita... Lina.... Dwa dni temu śmiały się, kiedy przedrzeźniał przed nimi przemowy pięknej, głupiej, zawsze nadętej Luton.
Anthe... Jak on i Lahr śmiali się niedawno, kiedy Sheat uczył go tej ich jakiejś poddańczej gry... saale...
Znał ich śmiech, oni go znali i traktowali go jak niegroźnego, miłego dzieciaka.... A teraz był tu, dzieliło go od nich tak niewiele przestrzeni i tak wiele siły.... był bezpieczny i będzie dalej mógł się śmiać, im zostało tylko nieludzkie wycie.... Bo będą wyć, choćby ze wszystkich sił pragnęli milczeć....
Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy, mała.... inicjacja demona....
Karin tego nie przetrzyma, on już jest ledwie żywy...
Do tego dążył, prawda? By przekroczyć swoją granicę, nauczyć się być takim jak oni i zyskać siłę, konieczną do życia w tym świecie...
Oni wciąż nie rozumieją... Patrzą....
Jeszcze chwila i stanie się jak oni.... Był już dość silny.... Dawno oduczył się bać.
Zaczęło się, to jeszcze nic, zupełnie nic, a policzki Karina już są mokre....
Moje też powinny być.... Ich spojrzenia ślizgają się po nas, muszą widzieć, że cierpię jak oni.... Nie mogę.... nie mogę płakać... za bardzo chce mi się... śmiać....
One się śmieją, matka, Luton, Sandia, Peene, Matam, wszystkie.... Oni też, ci obok.... Mnie nie wolno się śmiać, muszą wiedzieć, że cierpię jak oni....
Nie wolno mi się śmiać, czemu to trwa tak długo?
Zemdlała, myślałem, że to Karin nie wytrzyma pierwszy.... Jest silniejszy niż sądziłem.... Kim ona jest? Nie pamiętam jej imienia....
Wyją, wyją jak zwierzęta; swąd spalonego ciała wżera się w płuca...
Jeszcze jedna i następna i znowu.... Jakie te poddane są słabe... Karin przymknął oczy, zacisnął powieki i dłonie, ale nie mdleje, skąd w nim zostało tyle siły, trwa tak bez ruchu, co, jeśli nie wytrzyma i ucieknie?
Cofnęły się, ukryli je, schowali, jakie te ich kobiety i dzieci słabe, patrzcie, moja matka wciąż się śmieje, jest prawdziwym demonem, a przecież ona też jest piękna... Piękniejsza od waszych kobiet, spójrzcie, piękno niczym nie różni się od zła....
Zła? Czym jest zło?
Ich twarze patrzą, są bladzi, tacy bladzi, jak Karin, on jest jednym z nich, nie pasuje tu, tak, on jeden nie powinien tu siedzieć, ale już dziś w nocy powiem im, że cała ta kaźń to właśnie jego pomysł.
Płomienie odchodzącego słońca igrają na twarzach, tych bladych, tam, i tych rozognionych, podnieconych, tutaj, to takie zabawne, w tym świetle wyglądają tak samo....
Piękny koń, silny, on pierwszy poniesie, widzę to już teraz, patrząc na siłę i harmonijne spięcia jego mięśni; on pierwszy pokona ludzkie ciało, wiem to, umiem ocenić wartość konia....
Stało się, poniósł, wlokąc za sobą krwawy strzęp....
Karin zemdlał, to dobrze, teraz nie zerwie się, nie ucieknie, nie pokaże im, że jest jak oni....
Jaki krzyk, ona teraz skona... skonała, ile miała lat? Wygląda, jakby była całkiem stara, a jeszcze wczoraj myślałem, że jest w wieku mojej matki...
Taką mam smutną twarz, na pewno smutną, ale nie umiem nic więcej, mogę trwać tylko w tej nieruchomej masce... z żalem, trochę rozpaczą, trochę strachem, trochę niepewnością... nie mogę, nie mogę nic więcej, bo nie wytrzymam.... bo naprawdę zacznę się śmiać....
Też skonała....dwadzieścia trzy lata, pamiętam, miała urodziny wczoraj, tak jak ja, uśmiechała się, gdy mówiła o tym...
Nie słyszę co krzyczą.... Co ze mną? Stoję tuż obok... Nie wytrzymam, roześmieję się, muszę wytrzymać...
Krwi jest coraz więcej... Jak oni patrzą.... to śmieszne, co chcą zrobić, przestraszyć nas?
Nie wytrzymałem, uśmiechnąłem się.... na pewno widzieli... co? Mam dłoń przy ustach.... Dobrze, moje ciało staje się demonem jeszcze szybciej od umysłu...
Głupcy, patrzcie, cierpię jak wy, widzicie? Któregoś dnia to mój rozkaz niejednego z was rzuci tu na ziemię, wasza krew będzie wsiąkać w grunt nasączony krwią tego chłopaka....
Śmiech dławi mnie od środka, ale sądzicie, że to łzy... Dobrze, to dobrze...
Ale ja nie wytrzymam, roześmieję się zaraz na głos, to wszystko jest zbyt... głupie...
Ojciec.... nie, nie mogę na niego patrzeć, on jest w tym zbyt groteskowy, zbyt zabawny, z tą swoją poważną miną, dumą, majestatem odpowiednim na bale, a nie do słuchania tego wycia zwierząt, które kiedyś były ludźmi... Roześmieję się, naprawdę chce mi się śmiać, jeszcze nigdy nie chciało mi się śmiać, kiedy patrzyłem na coś takiego.... Oni się śmieją, zawsze, czy to znaczy, że już stałem się jednym z nich, demonem?
A może ja tylko muszę, muszę się śmiać... Ratując się śmiechem przed.... przed...
Nie wytrzymam już, roześmieję się, roześmieję się, ale niech osuną mi się kolana, muszę zejść szybko, skulony, niech sądzą, że mdleję, że zesłabnę gdzieś zaraz za sceną, ci tutaj i tak mnie nie widzą..........
Wycofał się, odszedł, znikł za osłoną podestu napełnionego podnieceniem i śmiechem, teraz sam mógł się śmiać, śmiał się, w końcu się śmiał, tam z tyłu dalej dobiegał ten teraz już ciągły, tępy krzyk, on zaraz skona, za chwilę, i tak wytrzymał to długo............
Było tak głośno, nie mogli tam słyszeć jego śmiechu, mógł się śmiać do woli, ile chciał; mógł się śmiać jak jeden z tych szalonych, okrutnych demonów, przecież pokonał siebie, był jednym z nich, to koniec drogi.......
Zawirowało mu przed oczami i oparł się o drzewo. Osunął się powoli na kolana, zaciskając dłonie na trawie, podniósł jedną i dotknął twarzy.
Kiedy zacząłem płakać?
Jęknął i płakał ze złości, z wściekłości, bo przecież....
Wstrząsnął nim silny dreszcz. Podniósł powoli dłoń i przesunął nią po swojej szyi. Jego ciało znów się szarpnęło, więc zacisnął boleśnie dwa palce na skórze, skupiając się na bólu. Tym razem nie pomogło, opadł na ziemię, opierając się o nią jedną ręką i przycisnął drugą do ust tłumiąc oddech wymiotny.
Można mieć duszę demona, lecz ciało zostaje ciałem.... Nie umiem być jak oni... A może... do tego trzeba się przyzwyczaić? Ale przecież oni... Niektórzy są sporo młodsi ode mnie, więc jak...
Zacisnął z całych sił powieki, naprawdę.... było mu słabo.... ta ciemność, która zjawia się znikąd...
Śmieszne; dreszcz znów przeszył jego ciało, łzy płynęły dalej, już bez przerwy.... Skąd ten przeklęty ból? Czy to dlatego.... dlatego, że....
- Cholerny.... mięczak.... - wycedził ze złością. Przeliczył się z sobą. Nie nadawał się na bestię.
Zbyt często w ciągu tych lat orientował się, że jego udawanie wrażliwości, miękkości i lęków, wcale nie jest udawaniem. Był tak samo słaby jak... oni... tak samo beznadziejnie słaby....
Za późno zaczął się uczyć...
Kiedy otępiał już prawie całkowicie, zapomniał, że kiedyś nie wiedział jak tak żyć, kiedy stawał się takim samym demonem jak inni tu, zjawił się.... Karin, Karin, który nie pozwolił mu iść tam, gdzie oni szli.... Więc to jego wina, wszystko jego wina.... Na pewno? A może taki po prostu był? Za słaby? Za miękki? Zbyt inny od potężnych demonów wśród których wypadło mu żyć?
Inaczej nie byłoby we mnie tego lęku i bólu... Jestem nikim. Jestem podły, choć nie mam do tego praw.... bo jestem słaby... I to dlatego... przegram...
Skończyło się....
Wstał i wrócił tam, nie było już nikogo na placu, obywatele także odeszli.... Jakiś żołnierz pochylał się tylko nad zemdlonym chłopcem, siedzącym w głębokim cieniu.
- Łapy precz. - warknął. - Sam go zaniosę.
Żołnierz skłonił się i odszedł szybko.
Pochylił się nad nim; twarz Karina była zupełnie wycieńczona, kredowo biała, wciąż jeszcze wilgotna od łez.
Otarł delikatnie jego policzki i poprawił jasne włosy okalające tę zupełnie dziecięcą teraz buzię.
Wziął go ostrożnie na ręce; dziwne, był taki lekki, niemal nie czuł jego ciężaru. Naprawdę wyglądał teraz jak dziecko, w jego ramionach wydawał się taki drobny i kruchy, choć przecież....
Uśmiechnął się smutno i zaniósł go do niego, cały czas patrząc na tę tak ładną i tak zmęczoną teraz twarz.
Tym razem to nie jest moja wina... Chociaż... kto wie, ile zmęczenia z tej twarzy jest efektem moich czynów... Przecież to ja odebrałem ci wszystko.... Ale Karin, moje kochane biedactwo.... Czy ty nie zrobiłeś tego wcześniej mnie?
Wniósł go do jego pokoju i położył troskliwie na łóżku. Nie miał sił odejść; usiadł obok niego, przypatrując się z czułością jego drobnej twarzyczce. Pogłaskał nieśmiało te miękkie, jasne włosy i po chwili wahania pochylił się i delikatnie pocałował rozchylone lekko usta.
Pierwszy raz... po czterech latach i dwóch dniach....
Uśmiechnął się słabo, nie umiejąc już zatrzymać łez. Kiedy był taki... cichy... bezbronny... nie umiał patrzeć na niego inaczej niż z miłością... Gdyby on wiedział, jak wielką ma władzę nad swym znienawidzonym wrogiem... Jak łatwo mógłby go zwyciężyć, okazując choćby odrobinę ciepła...
Dotknął leciutko jego policzka, gładząc go pieszczotliwe.
Karin...
Zmieniłeś mnie. Sprawiłeś, że stałem się za słaby. Za miękki dla tego świata. A potem zostawiłeś mnie samego. Bez ciebie. Bez kogokolwiek, kto mógłby pomóc mi żyć. Zabrałeś mi wszystko. Już nie umiem się bronić.
Zapomniałeś o mnie. Zapomniałeś, że przyrzekłeś zawsze być ze mną. Zapomniałeś, że jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Zapomniałeś, że ja tak naprawdę nie mam nikogo poza tobą. Zapomniałeś, że kiedyś, przez kilka nieistotnych chwil, ja też byłem dla ciebie ważny. Zapomniałeś, że mogłeś na mnie zawsze liczyć. Zapomniałeś, że tak łatwo ci wywołać u mnie i uśmiech, i łzy.
Po co uczyłeś mnie czuć? Żeby zamienić moje życie w piekło?
Pokonałeś mnie, jeszcze raz przegrałem... Nie mam takich sił, jakie chciałbym mieć... Niewiele czasu zostało memu panowaniu... jeszcze trochę, tylko trochę... i ulegnę... znów stanę się twoim niewolnikiem, znów dla ciebie będę w stanie poświęcić wszystko i znieść najgorszy ból... A ty jak zawsze nie będziesz widzieć mojej męki, a ty jak zawsze będziesz tylko wzmagać moje cierpienie, nienawidząc mnie, choćbym właśnie oddawał za ciebie życie...
Ale zanim to się stanie... Będę jeszcze tym nędznym demonem, zdolnym co najwyżej do kłamstw i drobnych, niegroźnych okrucieństw. Jeszcze mogę wzmóc tę nienawiść, która cię otacza... Jeszcze to jedno mogę zrobić. Nic mi to nie da, wiem, mój ukochany, niewinny dręczycielu... Pokonasz mnie. Jeśli jestem Cern Cascavel i jeśli mogę czasem przeczuć przyszłość, to widzę niemal jak twoje dobre oczy strącą mnie wreszcie w mój z dawna zasłużony wieczny ból.
Ale zanim to się stanie... Jeszcze przez chwilę potrwa nasza walka.... jeszcze zdołam wymierzyć ci ostatni cios...... A potem wszystko się dokona i poniosę klęskę.

Ale zanim to się stało, wybuchła rewolucja.













Komentarze
mordeczka dnia padziernika 17 2011 14:14:49
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

STOKROTKA (Brak e-maila) 12:22 23-08-2004
BOSKIE!!!!!!!!!!
Natiss (Brak e-maila) 17:14 24-08-2004
¦wietne, tylko pod koniec troche sie pogubiłam, ale postaram sie to poprawić i przeczytam jeszcze raz. ^^
kethry (kethry@interia.pl) 00:58 26-08-2004
no i cholera, siedze przed tym kompem i rycze... i nie wiem, Sachmet, ukochac cie, za to opo, czy przeklac...
Alexa (alexamalina@op.pl) 15:05 27-08-2004
Super! Bardzo mi się podobało^^
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 16:15 27-08-2004
Po raz pierwszy przy czytaniu opka yaoi byłam bliska płaczu... dlaczego zabiłaś mi Avae? Właśnie jego lubiłam najbardziej, chociaż przyznam, że nie od początku. Opowiadanie jest cudowne, tylko zakończenie bym zmieniła...
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 20:05 27-08-2004
Jestem potworem..... Sama siebie nienawidzę, ale Kethry, kochanie, nie płacz, to nie jest w zasadzie koniec..... chociaż w sumie jest...... ale tylko tego \"odbicia\".... przecież ci pisałam, że jest jeszcze Lux in tenebris^^
Ava, ja też kocham Avae, ja z nim jeszcze tak całkiem nie skończyłam, o nie.....To by było zbyt proste, uważam, że za mało się nad nim znęcałamsmiley
A póĽniej się zastanawiam, czemu mnie wyzywają od sadystek.....
kethry (kethry@interia.pl) 00:44 28-08-2004
Sachmet, no jeszcze zamrugaj niewinnie oczami... moze ktos uwierzy smileyPP
Nache (Brak e-maila) 09:16 28-08-2004
Ja uwierzę... wierzyłam od początku. Brawo smiley
Asou (aspu@o2.pl) 12:21 31-08-2004
Boooże to było piękne!!! Prawie się poryczałam, ale jest mi strasznie żal Avae, bo najbardziej go lubiłam. A skoro mają być kolejne części to jestsem dobrej myśli ^___^ Trzymaj tak dalej!!!
LOUKE (Brak e-maila) 19:54 01-09-2004
Nie mogłam powstrzymać łez!!
W 100% zgadzam się z Stokrotką TO BYŁO BOSKIE!!!
Tylko żal mi bidnego Avae, może przywrócisz go do życia w następnych częściach? Bo i on ,moim zdaniem, zasługuje na chwile szczęścia...
N. (Brak e-maila) 12:58 02-09-2004
no tak, wzbudzanie żalu to najlepsza broń... Teraz to Sheata nikt nie będzie lubieć, haha.
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 22:11 04-09-2004
Czy nikt nie będzie to nie wiem, ja w każdym razie już od samego początku za nim nie przepadam ;p
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 10:39 06-09-2004
Boże, a co wam Sheat zrobił? Za co go nie lubicie???
anybody ;-) (Brak e-maila) 19:29 06-09-2004
Haha, a jak myślisz słońce? nie lubią go bo w dużej części przez niego ich kochany Avae cierpiał tyle czasu >:] (znaczy to wszystko TWOJA wina, ale skąd im to może do głowy przyjść?).
Rahead (Brak e-maila) 09:59 07-09-2004
bo Sheat jest taki bezpłciowy i ma głupie imie XD
Pozatym naprawde nie jest typem bohatera który by powalał na kolana... Taki sobie przeciętniaczek...
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 18:38 07-09-2004
Zgadzam się z Rahead (ostatnio coś za często się z nią zgadzam @_@). Nie, że nie mam własnego zdania; po prostu ujeła to w świetny sposób ;-)
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 07:57 13-09-2004
Tak, tak, tak, a teraz doktor Sachmet powie wam o co chodzismiley Chciałam zauważyć, że dopóki Avae nie zrobił się postacią centralną, to Sheat nikomu nie przeszkadzał i nawet miał swój fanclubsmiley A teraz..... Cóż, moim zdaniem przy Avae to każdy blado wypada(choć to subiektywizm, bo mnie dla niego opętało - usidlona przez własną postać, co za upadek.....) A że ukochany Karina zrobił Avae konkurencję, to już sam wydał na siebie wyrok niestetysmiley(no może i ja miałam w tym udziałsmiley)
Rahead (Brak e-maila) 08:31 14-09-2004
Był fanklub Sheata??

Jak może powsać fanklub kogoś o imieniu Sheat XDDD

Nie lubiłam go od początku... Przykro mi że cię zawiodę...
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 08:49 18-09-2004
No dobra, no dobra, akurat jego imię też mnie trochę denerwuje, ale nie dało się go nazwać inaczej, chociaż próbowałamsmiley Trzy razy.smiley
lollop (Brak e-maila) 22:31 20-11-2004
no niby jest fajnie, ale inne bardziej mi sie podobaja
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 03:38 04-12-2004
Sheat nic nie zrobił???A to, jak postepował z Avae???!!!! No ja po prostu znienawidziłam po tym faceta!!!!
Asjana (Brak e-maila) 00:51 06-06-2005
to jest piękne az sie popłakałam jak czytałam ostatania cześc, ktoś kiedys powiedziął, ze prawdziwa histroia to ta w ktorej ktos umrze i Ty stworzyłąś historię która zaczeła życ. po prostu cudowne piszesz, wspaniale, potwafisz wszystko tak pieknie obrac w słowa, Ľe człoweik czyta i czuje, że jest cześcia tej opowieści.
K. (Brak e-maila) 00:51 12-08-2005
Boże... Popłakałam jak nigdy dotąd. Sachmet, Ty masz wspaniały talent! Twoje opowiadanie to arcydzieło! Jest cudowne... ale mi też jest żal Avae... T_T\".
Alistair (Brak e-maila) 21:47 11-05-2006
Zdecydowanie, jak większości z was żal mi Avae jak cholera...
Ale całe opowiadanie jest po prostu genialne. Super. Rewelacja. Cudo. Tylko siedzieć i pisać zachwyty do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej...
(Brak e-maila) 23:31 03-01-2007
a buuu...chlip,chlip...buuu...
jak ja uwielbiam smutne zakończenia...buu, a o jest takie smutne...i takie piękne, chlip
(Brak e-maila) 23:33 03-01-2007
sheat - to sie czyta szit?
Tio (Brak e-maila) 16:27 14-11-2007
chlip,chlip... aż się na końcu popłakałam chlip,chlip... to było po prostu piękne, tylko teraz mam problem czy się na ciebie nie wściec za to, co z tym biedakiem zrobiłaś... ale i tak to było cudne ^_^
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum