The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 10:31:01   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Światła Nessyady 3
Część III: Sine ira et studio


Już ponad półtora roku Lais przebywał w zamku. Pierwsze miesiące były niekończącym się koszmarem. Shterr "przyuczał go do zawodu". Już tej nocy po tamtej wieści, która ostatecznie coś w nim zniszczyła... Shterr stwierdził, że za pierwszym razem był dla niego łagodny, ale od teraz nauczy go prawidłowej służby, starą, dobrą metodą "kija i marchewki". Długo musiał czekać na swoją "marchewkę". Przez pierwszy miesiąc dostawały mu się tylko kije. Każdy nieodpowiedni ruch, niewłaściwy dźwięk były powodem do surowej kary. To właśnie był pierwszy "sprzęt" w jego ciasnym pokoju. Musiał trzymać w porządku najrozmaitsze rózgi, pasy i baty, którymi Shterr karał go za każdy element nocy, który nie przypadł mu do gustu. Miał je czyścić, segregować, robić nowe, gdy któryś ostatecznie się już zużył, przynosić je do pokoju Shterra. Pojedynczo. Kazał mu przed sobą klękać i brać go w usta, przerywać, kiedy coś mu się nie spodobało i nago iść przez korytarz do swojej "budy" po wymienione narzędzie kary. I lepiej było się nie pomylić, bo za to czekała go następna kara. Często spotykał na korytarzu kogoś ze służby albo straży i czuł na sobie lekceważąco-natarczywe spojrzenie.
Czasem klęczał przed nim, a Shterr razami bata mówił mu co robi dobrze a co źle. Zdawało mu się, że nie można już upaść niżej, ale metoda Shterra naprawdę była skuteczna. Od połowy trzeciego miesiąca ani razu nie było potrzeby stosowania "kija". Za to dużo wcześniej pojawiły się już pierwsze "marchewki". Im lepiej zaspokajał swego pana, im łatwiej wczuwał się w jego aktualne chęci i im dokładniej im folgował tym większe czekały go nagrody. Szybko nauczył się walczyć o znośniejszy byt. Naprawdę jak szczur zapatrzony w marchewkę. Umiał unikać kija. Ale wkrótce zaczął jak czujny pies badać jaka jest wola jego pana i pilnie zważać na jego zachcianki. Nie po to, by walczyć o życie, by nie doznawać bólu, co było jego najwyższym celem w początkach służenia. Po to, by dostać lepsze jedzenie, więcej wody, a wkrótce i lepszych napojów. Jak dobrze nauczył się wczuwać w nastrój Shterra... z jaką łatwością umiał doprowadzać go na szczyt rozkoszy... w te miejsca orgazmu, gdzie nie zaprowadził go nikt inny...
Miał teraz wyjątkową pozycję na dworze. Od dawna już nie mieszkał w pierwszej ciasnej norze. Miał teraz duży, jasny pokój z ogromnymi oknami. Dorobił się miękkiego łóżka, stołu, krzeseł, fotela, nawet dywanu! O tak, umiał na siebie zarobić. Nie miał nic na co w pełni by nie zasłużył. Oczywiście nie był jedynym, z którym sypiał Shterr. Przez jego łóżko każdego miesiąca przewijało się kilkunastu chłopców. Niektórzy nawet pomieszkiwali w pałacu dłużej, choć żaden nie tak długo jak on. Przypominał pierwszą żonę sułtana, mógł na tym dworze wszystko... i nie mógł nic.
Znał niektórych z pozostałych chłopców. Oni zawsze traktowali go z pełną najniższej służalczości pokorą. Dla niektórych był pewnie niedościgłym wzorem. Byli też i tacy, którzy otwarcie nim gardzili, zdarzyło mu się nawet dostać śliną w twarz. To byli ci, których Shterr trzymał siłą, których gwałcił tylko i którzy snuli się po pałacu w ciężkich kajdanach, zazwyczaj w towarzystwie straży, czasem zwykłej służby lub "pomniejszych nałożnic Shterra."
Gdyby wiedzieli tylko jak bardzo Lais zazdrościł im czasem tych kajdanów...
Służba i straż odnosiła się do niego z fałszywą uniżonością. Tak fałszywą, że doskonale to było widać i oni chcieli żeby było to widać. Ta niema wzgarda wciąż go bolała... zastanawiał się, jak to możliwe skoro upadł już tak nisko, że naprawdę nie powinno być dla niego teraz nic upokarzającego w klękaniu przed taką kanalią jak Shterr. A jednak i to wciąż jednakowo boleśnie raniło jego dumę. Tak dumę, bo on ją jeszcze miał. Shterr precyzyjnie zrealizował swoje pragnienie i każdej nocy mógł od nowa łamać go i niszczyć. Wciąż w ten sam sposób.
Widział jak fascynuje Shterra, że on po tak długim okresie bycia dziwką wciąż rumieni się, gdy wchodzi do jego pokoju. Wciąż z tą samą czystością, która przetrwała gdzieś w jego sercu. Którą nadal oblewał gorącymi, wciąż czystymi łzami, każdej nocy od nowa. I nie było dnia, żeby nie myślał o swojej zniszczonej miłości, która ciągle trwała w jego sercu, lecz którą sam oblał brudem, jakiego nie mógł zmyć nawet tymi palącymi jak kwas łzami. Bez przerwy myślał o tym, że wszystko mogło być zupełnie inaczej. Że mógł mieć swoją prawdziwą, najczystszą, najświętszą z możliwych miłość. Pamiętał wszystkie pocałunki i pierwsze nieśmiałe pieszczoty. I tęsknił za jasnym, dobrym, kochającym spojrzeniem zielonych oczu Navana, takim innym od tego, które musiał znosić. Pamiętał tak dobrze jego twarz, głos i to co mówił o przyszłości, ich wspólnej przyszłości. Pamiętał o nim. A i Shterr nie pozwalał mu zapomnieć. Za każdym razem dręczył go tą najcięższą ze wszystkich torturą. I za każdym razem bolało bardziej. Tak bardzo za nim tęsknił... zrobiłby wszystko, żeby móc się znaleźć razem z nim.
Wszystko? Doprawdy wszystko? Och jakby chciał, żeby to była prawda! Ale on miał już wiele okazji by stąd uciec, Shterr chyba umyślnie mu je stwarzał, bo wiedział, że i tak się na to nie zdobędzie, a dzięki temu osiągnie dno znajdujące się niżej najczarniejszych czeluści piekła.
BAŁ SIĘ. Zwyczajnie się bał. Wiecznie tego samego. Śmierci. Ciemności. Walki z nią. Przecież nawet nie był pewien, czy jeszcze ma dokąd uciec... Czy Navan był w stanie mu wybaczyć? Czy taką rzecz w ogóle MOŻNA wybaczyć? Ale mógł przynajmniej spróbować. Gdyby przyszedł do niego, gdyby błagał o przebaczenie, czy on nie darowałby mu wszystkich win? Był przecież taki dobry... przecież zawsze umiał wybaczać... tak wielu ludziom darował ich dawne grzechy... I on miałby nie darować jemu? Przecież go kochał!... Ale może właśnie dlatego nie zdołałby mu przebaczyć...
Ale mógł choćby spróbować.... tylko tyle... gdyby nie bał się tak bardzo, że schwytają go i zabiją.... gdyby tylko nie był takim nędznym tchórzem...



***


- Hiroo... - ze zniecierpliwieniem mruknął Kemi - Przestań mi tu w tej chwili zrzędzić. Ja wiem, że nie absorbuję twoich myśli....
- Kemi!
- ... na tyle, żebyś raczył zauważyć moje siedemnaste urodziny, więc do twojej wiadomości: były równo miesiąc temu.
- A skąd ty możesz być tego pewien?
- Wiesz co, wielkie dzięki. Dawno mi nie przypominałeś kim jestem. - obrócił się do niego plecami
- Kemi... - Hiroo objął go czule ramionami - No przepraszam... no nie wściekaj się, Kemi...
- Nie wściekam się, świetnie wiem, jaki z ciebie nieokrzesany grubianin. Skoro znam swoje imię, to mogę też znać swoją datę urodzenia prawda? Jak mi nie wierzysz, to idź do Harer i sprawdź w dokumentach świątyni.
- Kemi, daj spokój.
- Wróćmy może do tematu głównego. Śmiem uważać, że nie ma najmniejszych podstaw do kwestionowania mojego udziału w tej akcji. I nie widzę powodów, żeby ci ustąpić.
- Navan! - Hiroo krzyknął do wchodzącego brata - Przemów mu do rozumu! Przecież on nie może iść z nami!
- Wcale nie zamierzam "przemawiać mu do rozumu". Właśnie przed chwilą ustaliłem z Gsexem, że w tym ataku weźmie udział również armia pomocnicza. Więc na jakiej podstawie mam zakazywać udziału siedemnastolatkowi?
- Te szczeniaki?! Przecież oni nie mają pojęcia o walce!
- Owszem, mają. W każdym razie wystarczające na pomocnicze skrzydło. Zresztą nie mam wyjścia - jego głos stwardniał - Od czasu bitwy na Wschodzie wciąż nie zdołaliśmy uzupełnić strat.
Hiroo patrzył na niego badawczo. Odezwał się po dłuższej chwili milczenia.
- Ale dlaczego on ma być akurat w oddziałach szturmowych?
- Ponieważ, o ile wiem, Arree NIE MA własnej armii.
- Nie mógłby przynajmniej być u mnie?
- Z tego co wiem Kemi nie ma wiele wspólnego z Nuoro?
- Ale...
- Mowy nie ma. Zamiast skoncentrować się na walce koncentrowalibyście się na sobie, a to nie wyszłoby na dobre ani dla bitwy ani dla was. Niepotrzebnie się martwisz. Cassiar jest świetnym dowódcą i na pewno nie będzie pchał się w zbędne ryzyko. Zresztą Kemi brał już udział w niejednej akcji i jak do tej pory nic mu się nie stało, prawda?
- A ja bym bardzo chciał żeby tak zostało.... - powiedział cicho Hiroo. Navan wzruszył ramionami i wyszedł, Hiroo przygryzł wargę. Kemi spojrzał na niego ze smutkiem, nienawidził tego, co się tu działo. Kochał go, naprawdę, z każdym dniem był tego coraz bardziej pewny. Usiadł mu na kolanach i objął ramionami za szyję.
- Ja nie zginę Hiroo. Ty też nie. Będziemy razem. To już ostatni raz. Wygramy, ja to wiem.
- Właśnie dlatego, że to ten "ostatni raz" boję się tak bardzo. Rzucamy się w paszczę lwa. I mamy tylko jedną szansę. Dlaczego nie mógłbyś tym razem zostać?
- A dlaczego ty nie mógłbyś zostać? Daj spokój. Zresztą słyszałeś, co powiedział Nav... - urwał. Nie chciał go teraz wspominać.
Hiroo zacisnął zęby i spojrzał w bok.
- Jak on może... jak on może zachowywać się w ten sposób...
- Hiroo zrozum... nie można mieć do niego żalu po tym wszystkim... On czuje do mnie niechęć, bo przypominam mu o Laisie, zresztą.... jemu wszystko przypomina o Laisie...
- Chciałeś powiedzieć, że ja też przypominam mu o Laisie. - uśmiechnął się kwaśno
- Hiroo... ale...
- On już nie jest taki jak dawniej. Jest bardziej cyniczny niż sam Minna. Znienawidził jednego chłopaka i przez to znienawidził cały świat.
- Nie mów tak...
- Przecież to prawda.
- Nie wiem... nie wiem, ale wiem jak jego... jak jego bardzo by to zabolało...
- Kemi.... - pokręcił głową Hiroo - Przecież Lais...
- Ja wciąż nie wierzę, że Lais zdradził. Nie, Hiroo.... Ja WIEM, że on tego nie zrobił. Znam go. Wiem jak bardzo obawiał się śmierci. Tak bardzo, że pewnie sam, byłby gotów posądzić się o zdolność do zdrady. Ale nie zrobiłby tego.
- Więc gdzie on jest? Gdzie, jeśli nie tam?
- Nie wiem. Nie twierdzę, że go tam nie ma... sam nie wiem... ale w tym wszystkim jest coś więcej... tak bardzo chciałbym wiedzieć co.... On go bardzo kocha, bardziej niż cokolwiek innego. Nie zrezygnowałby z tego, gdyby nie musiał. Nie wiem. Nie wiem nic...
Przytulił się do mężczyzny, który delikatnie zaczął głaskać jasne włosy. Tak wiele się tu zmieniło... wszystko się zmieniło... Mag był ostatni z rodu Qilian Shan, więc Hiroo objął po nim dowództwo Nuoro, zresztą na wyraźne życzenie żołnierzy. Wciąż był z Kemim i czasem wciąż miał wrażenie, że to co powiedział mu tamtej strasznej nocy, wcale nie przestało być aktualne... Miał tylko jego. Bo Navan nie był żywym człowiekiem. Był tylko sprawną maszyną wydającą rozkazy. Zupełnie jakby zniknęły z niego wszystkie uczucia...
Navan nie wiedział, co właściwie czuje. Czy jeszcze w ogóle coś czuje. Nie chciał wierzyć, że cała ta miłość, którą zawsze widział w oczach chłopca była fałszywa. Lub tak słaba, że nie zdołała przetrwać pierwszej próby, jaka stanęła jej na drodze. Ale taka właśnie była prawda. Czyż nie przekonywał się o tym każdego dnia? Obawiał się tej ostatniej bitwy. Obawiał się, że w pałacu znajdzie jedną, drobną istotę. Nie chciał pamiętać jej imienia, choć czuł, że wyryte jest na nim jakąś wciąż krwawiącą raną. Nie wiedział, co zrobi, kiedy to nastąpi. I za nic w świecie nie chciał wiedzieć.
Cały ten świat był straszny. I ludzie. Cassiar również wciąż był ponury. Risti, Sala, Brass... wszyscy od tamtego czasu zmienili się w tęskniące za zemstą strzygi. Walczyli, ale tak jakby nie byli już ludźmi wierzącymi w to, co robią. Taki ślad wypala zdrada tego, komu ufamy.
Co działo się z Leteą nikt nie wiedział. Był teraz wiecznie milczący, nie rumienił się z powodu głupstw i nie śmiał z byle powodu tak jak dawniej. Jakby ktoś trzymał pieczęć na jego duszy.
I tylko Minna był taki sam, jaki był zawsze.
Chyba.

***


- Po co mnie tu przyprowadziłeś? - cicho odezwał się Lais.
- Chciałem ci coś pokazać... - roześmiał się Shterr. Wciąż tak samo bawiła go ta pokorna rezygnacja, z jaką chłopiec reagował na słowo "Chodź." To jak szedł przy nim ze spuszczoną głową jakby już samo to, że słuchał nawet takiego polecenia poniżało go tak, że nie miał już nawet sił do żadnego buntu. Ciągle ta sama pełna bólu i męki uległość. W każdej najprostszej sprawie. - Widzisz tę machinę? Budowaliśmy ją pół roku....
- Nie wiedziałem, że masz talent konstruktorski. - w cichym głosie zabrzmiała nuta ironii. Shterr spojrzał na chłopaka badawczo. Tak, w nim wciąż tliła się ta iskra buntu przeciwko temu kim był i przeciwko tej narzuconej pokorze. Żaden z jego dowódców, nikt z doradców, nikt, zupełnie nikt, nie odważyłby się nawet na taką dawkę drwiny. On robił to odruchowo, służalczość nie leżała w jego naturze. Ale tak było ciekawiej. Nie ma żadnej przyjemności z tłamszenia ludzi już stłamszonych.
- Co to miało znaczyć?
- Nadużywasz pierwszej osoby.
- Spójrz na mnie.
Lais podniósł głowę i wtedy mężczyzna z całej siły uderzył go w twarz.
- Masz rację... - Shterr uśmiechnął się z fałszywą czułością - Zrobili to moi konstruktorzy - uderzył go jeszcze raz - Zadowolony?
- Tak... - wykrztusił cicho chłopak, w którego głowie huczało nadal od uderzeń.
- Nie słyszę. - Shterr chwycił w dłoń jego drobną twarz, wbijając niemal palce w kości.
- Tak.
- To dobrze. - pogłaskał go po policzku i pocałował mocno - To prezent dla twoich przyjaciół... - spojrzał na niego powoli. Tak jak przypuszczał, w oczach chłopca błysnęła ciekawość, potem niepokój, potem wszystko zgasło. - Szykują się do ostatecznego ataku. Dotarli już niemal pod zamek. - Przypuszczenia znów słuszne. Błysk radości, potem przerażenie i ból. Znów pustka. - Ale ja mam dla nich niespodziankę... Kiedy tylko podejdą na długość muru, ta maszyna wysadzi cały pas w powietrze. Nie przeżyje ich więcej niż stu, a i tak pewnie będą ranni.
Strach i rozpacz. Ale mała pomyłka. Nic nie zgasło. Był jeszcze bardziej "za murami" niż Shterr mógł przypuszczać. On chyba wciąż cały był tam.
- A... a twoi ludzie? - wyjąkał z drżeniem w głosie
Shterr roześmiał się
- Znasz mnie chyba na tyle dobrze, żebyś wiedział, że niewiele mnie to obchodzi.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - wyszeptał Lais
- Chcę, żebyś wiedział, co czeka twoich niedawnych przyjaciół... - uśmiechnął się zimno. Chłopak spojrzał mu w twarz.
- Nie boisz się, że teraz mógłbym to zniszczyć?
Shterr patrzył na niego przez chwilę, a później wybuchnął głośnym śmiechem.
- TY?! Doprawdy, cieszę się, że wciąż zachowałeś poczucie humoru. Zapewniam cię, że jesteś ostatnią osobą, która mogłaby się na to odważyć.
Lais schylił głowę. Twarz paliła go żywym ogniem. Jakie to było upokarzające, jakie to było obrzydliwie upokarzające, ale sam też doskonale wiedział, że nigdy się na to nie odważy... nigdy...
Niech otworzą się otchłanie poniżej ostatnich piekieł, tam właśnie w niedługim czasie spadnie. I gorszy od zgniecionego robaka będzie tam sam, bo nikt nie upadł tak nisko. Jeszcze nigdy.


***


- Nie martw się o niego. - Cassiar uśmiechnął się do Hiroo i potarmosił włosy Kemiego, który żachnął się tylko i odszedł w kierunku reszty swojego oddziału. - To zdolna bestia, wie jak unikać ran. Nie będę go pchać w pierwszy szereg, za bardzo jest na to brawurowy. Nic mu nie będzie. Wiesz, że najchętniej wszystkich bym ich zostawił w obozie. Ale kto by wtedy walczył? - roześmiał się - Będzie dobrze, idź już do swoich ludzi, co?
Hiroo kiwnął głową i poszedł. Cassiar mówił to, co musiał mówić, ale przecież nikt mu nie mógł dać żadnej pewności, że i tym razem nic się nie stanie. To było niemożliwe. Ale nie mógł go tu zatrzymać. Jeszcze tylko ten jeden raz, tylko ten ostatni raz, niech to oślepiające szczęście trzyma się tej złotej głowy. Niech ta niewidzialna tarcza, która zawsze go chroniła, wytrzyma jeszcze tę jedną bitwę...
Zauważył brata. Stał z kamiennym wyrazem twarzy i obserwował przygotowania oddziałów.
- Navan...
Nie odpowiedział mu. Hiroo przygryzł wargę. Teraz, przynajmniej na chwilę chciał usłyszeć swojego dawnego brata. Może dlatego, że wciąż trzymało go jakieś zimne, przerażające przeczucie czegoś strasznego, co miało się zdarzyć. Jakim cudem zamienił się w taki głaz?
- Mam nadzieję wygrać tę bitwę i paść od ostatniej strzały.
- Navan!
- Tak będzie lepiej Hiroo. I dla mnie i dla... wszystkich.
- Nie możesz zwyczajnie zapomnieć? Zapomnieć i spróbować zbudować swojego życia od nowa?
- Nie mogę. Więc albo dzisiaj zginę albo... - odwrócił się i uśmiechnął smutno - Mam nadzieję, że twoje życie lepiej się ułoży. Zresztą na pewno tak. Choć pewnie nie będzie lekkie z tą chodzącą kulą energii. Wiem, że nie byłoby ci łatwo pogodzić się z moją śmiercią, ale z czasem stałaby się tylko starą raną, rzadko przypominającą o sobie. Taką jak śmierć naszych rodziców, jak każda śmierć. Jeśli będę żył takim, jakim się stałem to będę niszczyć też twoje życie.
- Navan, to nieprawda.
- Prawda. Mam tylko nadzieję, że dane mi będzie umrzeć. I to zanim....
Urwał. Ale patrzyli sobie w oczy i dobrze wiedzieli zanim co.
Oddziały były już niemal gotowe. Dowódcy poszczególnych armii byli już przy nich. Risti i Sala ustalali ostatnie dojścia kontaktowe. Letea minął armię Vahar. W jego twarzy było coś twardego, coś tysiąc razy bardziej twardego niż do tej pory. Minna odprowadził go wzrokiem. Zastanawiał się, czy pamiętał to, co się stało ostatniej nocy... Nie, nie pamiętał. Może kto inny zdołałby dzięki temu zyskać przewagę i odnaleźć pewność siebie, ale nie Letea. Gdyby to pamiętał stałby się jeszcze słabszy i bardziej bezbronny, bardziej podatny na kontrolę. Coś innego musiało się stać. Nie, gdyby się stało, to on by o tym wiedział. Pewnie po prostu boi się tej ostatecznej bitwy i usiłuje pokryć strach twardością. Jak on się wszystkiego boi... Wzgardliwy półuśmiech wykrzywił wargi Minny i w tym samym momencie sam poczuł ukłucie strachu, które natychmiast zdławił. To, co je wywołało, było po prostu śmieszne.
Navan rozejrzał się. Wszystko było gotowe i nie było powodu, by dłużej zwlekać.
- Ruszamy.

***


Lais siedział w swoim pokoju z nogami podkulonymi pod brodę. To dzisiaj. Widział szykującą się armię. Od świtu minęło już kilka godzin. Już za chwilę... Setki razy myślał, by zniszczyć tę przeklętą machinę. Wychodził na korytarz, ale nigdy nie zdołał ujść dalej niż sto metrów. Nie zdołał nawet dojść do schodów prowadzących na tę przeklętą wieżę. Zawracał. Bał się. W żaden sposób nie mógł się przemóc. Nie mógł się nawet zasłaniać tym, że nie wie jak to zrobić. Wiedział natychmiast po tym jak na nią spojrzał. Jeden klin. Złamać jeden, cienki klin. Nie na darmo był z Arree, inteligencji mu nie brakowało. Zastanawiał się tylko, gdzie się podziała szaleńcza odwaga ludzi Rven. Zresztą Arreeńczycy też nie należeli do tchórzy. Tylko on jeden, on jeden był tak przerażająco tchórzliwy, że nie mógł się zdobyć nawet na ten ostatni gest odwagi. Dla ochrony własnego życia zgadzał się nawet na śmierć najbliższych sobie ludzi. Z drugiej strony nie mógł być przecież pewien, czy oni w ogóle jeszcze żyli... Przez niego ta ostateczna bitwa odsunęła się o ponad dziewiętnaście długich, pełnych przelewu krwi miesięcy. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z jego przyjaciół przeżył aż do tej chwili... Może nawet Navan... Może już zupełnie kto inny dowodzi tą armią...
Ale co z tego, że nie był pewien? A jeśli? Jeśli wciąż żyją? Zresztą nawet jeżeli nie żyją, to czy ma prawo skazywać nawet obcych sobie ludzi na śmierć, wiedząc, że może ich ocalić? Tak niewiele trzeba... A jednak staje się to niewykonalne, gdy zaraz potem ma się przed oczami zimną twarz Shterra i własną śmierć...
- Witaj, ślicznotko. - usłyszał kpiący głos. Do pokoju wszedł Shterr, trzymał w dłoniach klepsydrę. - Wczorajszej nocy byłeś tak czarujący, że postanowiłem dać ci mały prezent. Będziesz mógł sobie odmierzać czas. Akurat na dziś to bardzo odpowiedni prezent. - postawił klepsydrę na stole, piasek powoli zaczął się przesypywać. Shterr podszedł do chłopaka i szarpnął go w górę, zmuszając do spojrzenia sobie w twarz - Kiedy spadnie ostatnie ziarnko nastąpi wybuch...
Oczy Laisa rozszerzyły się
- Dla...dlaczego to robisz...
- Chcę, żebyś dokładnie znał porę śmierci tych buntowników... - patrzył na niego z zimnym uśmiechem
- Potwór. - wykrztusił chłopiec. Shterr roześmiał się nieprzyjemnie.
- Tak, potwór. A teraz uklęknij i zrób, co do ciebie należy. Chcę mieć dobry humor przed tą bitwą. Nie tak, w tę stronę. Będziesz mógł sobie zerkać na piasek. - dodał drwiącym tonem i szarpnął Laisa za włosy. Chłopak wziął go w usta. - Postaraj się, to może zarobisz na coś ładnego. Wiesz, w tej chwili pewnie zaczynają się już pierwsze walki. To na razie nic poważnego. Jak myślisz jest tam jeszcze gdzieś ten twój kochaś? Bije się gdzieś tam, kto wie, może biedaczyna jeszcze wierzy, że jesteś mu wierny i marzy, żeby odbić cię z rąk niegodziwego wroga. - roześmiał się - Gdyby wiedział, jak dobrze się tu bawisz, pewnie nie zasłaniałby się specjalnie od strzał. Właściwie powinieneś się cieszyć, że zginie, bo nie wiem, co by ci zrobił, gdyby wpadł do tego pałacu. Więc patrz uważnie na piasek, ostatnie ziarno, to jego śmierć, a twoje ocalenie. Zresztą kto wie? Może akurat on przeżyje? To by było nawet zabawniejsze. Zabrałbym cię ze sobą do lochu i od razu bym poznał, który to. Twoje oczy są takie słodkie, nie umieją kłamać... Tam, właśnie tam, gdzie on tkwiłby przykuty do ściany, kazałbym ci robić mi to, co teraz. To byłoby naprawdę zabawne. Aż zaczynam marzyć, żeby tak się stało. - roześmiał się, ale śmiech rozmył się w długi jęk i spuścił się w usta chłopca. Po chwili poderwał go z ziemi i rzucił brzuchem na łóżko. Szarpnął go za włosy, unosząc mu twarz w stronę stołu.
- Patrz na nią. Cały czas patrz....
Wszedł w niego gwałtownie i ostrymi, brutalnymi pchnięciami wbijał rozdygotane ciało w łóżko. Lais nie odrywał wzroku od dużej klepsydry. Piasek sypał się tak przeraźliwie wolno, wolniej nawet niż jego półsenne łzy spływały po napiętej z bólu twarzy. Zawsze bolało. Niemal tak jak za pierwszym razem. Teraz Shterr robił to długo, naprawdę długo, wyszedł z niego dopiero, kiedy słońce stanęło już w zenicie, ale w klepsydrze przesypała się tylko trzecia część piasku. Odszedł bez słowa, ale Lais nadal nie odrywał wzroku od powoli sypiącego się piasku. Tysiące myśli kotłowało się w jego głowie. Piasek sypał się i sypał. Była już tylko połowa. Czas biegł za wolno i biegł za szybko. Przed jego oczami przelatywały wszystkie te lata, które spędził z przyjaciółmi. To, jak był jeszcze całkiem mały i pozwalał wszystkim żołnierzom się potwornie rozpuszczać. Jak wydostawał od Hiroo wszystkie smakołyki, które on gdzieś zwędził. Jak Cassiar usiłował uczyć go historii, co zawsze kończyło się wyjątkowo pożytecznym noszeniem na barana i oprowadzaniem po obozie. Jak razem z Kemim biegał po całej okolicy. Jak Letea ze śmiechem opowiadał o swojej młodszej siostrze i uczył go nazw ptaków. Jak przylatywał w czasie nocnych burz do Navana. I jak później nie mógł tego robić, bo na samą myśl o znalezieniu się w pobliżu jego łóżka oblewał się rumieńcem. Jak zastanawiał się, czy powinien mu powiedzieć o tym co czuje... i jak tamtej nocy poczuł jego usta na swoich...
A teraz oni wszyscy zginą. Przez niego. Przesypało się już dwie trzecie piasku. Wstał z trudem. Ból nie pozwalał na zrobienie kroku bez jęku. Doszedł do stołu i niemal na niego upadł. Dotknął klepsydry, zacisnął na niej dłoń jakby chciał powstrzymać cienką, nieubłaganą szarą nitkę. Oparł czoło o stół i rozpłakał się. Jak ma tam iść? Nie da rady... nie odważy się przecież... ból jest tak potworny... a przecież jeśli nawet zdoła tam dojść, nie starczy mu odwagi, żeby zniszczyć machinę. Nie da rady, zwyczajnie nie da rady...
Upadł przy schodach. Nie był w stanie zrobić już ani jednego kroku, przeszywający ból wyrywał mu z gardła jakieś nieludzkie jęki. Jak ścigane zwierzę... I nie chciał umierać... widział niemal te lodowate oczy... oni i tak go nienawidzą i nigdy mu nie przebaczą tego, że został tu, kiedy oni walczyli. Oni już nie są jego przyjaciółmi i nigdy nimi nie będą... Przestał zasługiwać na ich przyjaźń już dawno temu. I nie ma już czego u nich szukać. Zresztą nie dożyłby nawet tego, żeby błagać ich.... jego.... o przebaczenie... Shterr zabije go, zabije z zimną krwią.
Zdarł sobie skórę z rąk, czołgając się po tych schodach jak przerażone, zdesperowane, małe zwierzątko. Skulił się w rogu sali, krew oblała mu dłonie, łzy piekły coraz bardziej. Widział ją, już ją widział. Ale... nie, nie zrobi tego. Nic go nie obchodzi jak zupełnie nic nie warte jest jego życie, on chce je zachować. Żył przecież, a kto raz otrzymał życie ma prawo o nie walczyć, ma prawo je zatrzymać bez względu na wszystko. Dlaczego ma umierać? Kto zdecydował, ze jego życie jest akurat mniej ważne niż życie tysięcy innych ludzi? Kto decyduje o tym, co jest ważniejsze i niby z jakiej racji jednego człowieka można poświęcić dla ratowania innych ludzi? Czy on nie ma prawa do strachu? Nie obchodzi go czy ma... Boi się... jeśli to zbrodnia trudno, boi się... nie chce umierać, a przecież umrze jeśli to zrobi... Walkę słychać już tu... Moi przyjaciele... Navan... to już za chwilę... za chwilę wszystko wybuchnie...
Dlaczego on jest takim tchórzem? Dlaczego nie może im pomóc? To tak blisko... tylko kilka kroków... wystarczy wyciągnąć rękę... Czy to możliwe, ze strach paraliżuje go aż tak bardzo? Nie, może wyciągnąć dłoń, ale nie jest w stanie tego zrobić.... lodowate oczy... nóż... ten, który pokazał mu wczoraj... zimny, lśniący jak jego oczy... bezlitosny... śmierć... i ciemność...Słychać ich tak wyraźnie, już niemal są przy murze... to tylko chwila, jedna, krótka chwila, i wszystko wyleci w powietrze... zginą... Navan.... i oni... tylko ten strach, ten przeklęty strach... nie... niemal słyszał wybuch, widział płomienie i krew... strach niszczy, niszczy wszystko...za nic w świecie... nie w tę potworną ciemność, nie chce umierać, jeszcze nie teraz.... skoro ten strach jest jego przekleństwem, to niech i tak będzie... może z nim żyć... byleby żyć... daleko od tej potwornej ciemności... Wszystko jedno, do diabła! Wszystko jedno jaką zapłaci cenę! Już dawno sprzedał swoją duszę.... Ból szarpnął jego ciałem...
To koniec....

***


Hiroo przeprowadził atak przez górę. Szarpnął za sobą wojsko i gwałtownym atakiem spychał wroga na mur. Zauważył wyrwę i ostrą kontrą utorował drogę południowym kontyngentom. Dotarli na mur...


***


Navan wrócił z objazdu i zdjął ze swego zastępcy komendę nad armią Rven. Sytuacja była dobra, więcej niż dobra, nie pozostało nic innego tylko rzucić główny atak. Wydał ostry rozkaz i nawał armii zwalił się na osłabione oddziały wroga, widział jak inni przypuszczają szturm na krańcowych flankach i kazał przygotowywać się do rozwalenia cieńszej części muru.


***


Cassiar rzucał ostatnie szeregi, ale niewiele już zostało, za murem nie będzie niebezpieczeństwa, a jak do tej pory nie miał strat w ludziach, tylko dwóch lekko rannych, z których jeden nie dał się nawet sprowadzić z pola. Oczywiście był to Kemi, który oberwał lekko obok prawego kolana jakąś przypadkową strzałą. Stwierdził, że zadrapanym naskórkiem to on się nigdy nie przejmował i został. Nie był to tak do końca zadrapany naskórek i Cassiar wolałby ściągnąć go z pola, ale nie było to łatwe, bo co moment był gdzie indziej. Pewnie zresztą nie poszłoby tak łatwo, gdyby ta mała burza nie przetaczała się po całej okolicy, wycofując i popychając oddziały z jakimś kocim zmysłem omijając wszelkie zasadzki. Wylądował zadyszany obok Cassiara.
- Ju... ju... już prawie... jes...teśmy... na... tym draństwie...a... ale... spychają nas...bo...rzucają... płonące szmaty... może byś...tak rzucił tych od wody... do przodu?
- W porządku. - Cassiar kiwnął głową ostatniemu oddziałowi i przytrzymał Kemiego za kołnierz - Ty zostajesz, popatrz, od kolana w dół ociekasz krwią.
- Cassiar, nie panikuj, to tylko powierzchowna rana, trochę krwawi, no i co, już nawet nie czuję bólu.
- Hiroo mi głowę ukręci.
- Nie zdąży, bo ja mu pierwszy ukręcę, traktuje mnie jak małe dziecko.
- Kemi, Fath ma trzydzieści lat i też go zdjąłem z pola.
- E tam, Fath to arystokrata... bez urazy... - obciął się Kemi i uśmiechnął przymilnie - Dla takich jak ja, taka ranka to nic. Pa! - obrócił się i zwiał
- Kemi! - krzyknął za nim Cassiar
Nagle płomienie wybuchły tuż przed chłopcem.


***


Minna skończył swój manewr i miał się wycofać. Mógł spróbować przeforsować się na bok i zamknąć drogę innym oddziałom Shterra, ale to było ryzykowne posunięcie i nie był pewien, czy konieczne. Chciał krzyknąć hasło do odwrotu i nagle coś mignęło mu przed oczami.
- NAPRZÓD!!!


***


Lais siedział zupełnie odrętwiały. Pustym wzrokiem wpatrywał się w swoją dłoń. Rozdarła się jeszcze boleśniej i krew kapała z niej dużymi, ciemnymi kroplami. Jak w tej przeklętej klepsydrze. Na pewno już jest zupełnie pusta... Shterr naprawdę jest potworem... jaką sadystyczną przyjemność sprawiało mu zmuszenie go do wpatrywania się w przesypujący się piasek. Piasek odmierzający ostatnie chwile życia najdroższych mu ludzi... Taki był pewny siebie. W ogóle nie bał się pokazywać mu tej machiny. Doskonale wiedział jak przerażającą, ogromną zdobył nad nim władzę... kiedyś powiedział, że nie interesuje go jego dusza, więc dlaczego ją również mu odebrał? To tylko słowa, Lais był pewien, że ta zimna satysfakcja przynajmniej w połowie bierze się ze zupełnego zniewolenia, zupełnego upodlenia jego duszy. Zamienił go w niewolnika. Nie potrzebował się obawiać, że Lais odważy mu się przeciwstawić, nawet po to, by ocalić przyjaciół i swojego ukochanego. Wiedział, że lęk przed śmiercią jest najpotężniejszą siłą w jego życiu. Stąd jego pewność siebie. Lais roześmiał się gorzko. No cóż, tym razem, pewnie po raz pierwszy w życiu, Shterr się przeliczył... ale to on za to zapłaci...znów spojrzał na swoją dłoń, zupełnie rozpaprał ranę. Przez te ostatnie chwile pełne bolesnego strachu płakał rozpaczliwie i kurczowo zaciskał dłoń na tym niewielkim kawałku drewna, który leżał teraz zlany krwią tuż obok jego dłoni. Szarpnął w końcu tak gwałtownie, że uderzył dłonią w odłamany kikut drewna, kilka drzazg do tej pory tkwiło w jego ciele. Wyjął je delikatnie. Parsknął, rozbawiony idiotyzmem tej czynności. Za chwilę i tak już nie będzie żyć. Shterr za chwilę tu przyjdzie, wiedział o tym. Nie miał sił by uciec, zresztą nie miał dokąd. Nawet na chwilę nie przestał się panicznie bać. Gdyby tylko Navan tu był, gdyby tylko mógł mu pomóc, uratować go.... ale nie było go, zresztą pewnie nawet nie chciałby tego robić... Jak on go musi nienawidzić... na pewno się domyśla w jakim charakterze został na dworze Shterra. Taki był szczęśliwy, gdy dowiedział się, że Navan też go kocha... tak szaleńczo, nieprzytomnie, głupio szczęśliwy... pewien, że nikt i nic mu tego nie odbierze. Gdyby tylko mógł go teraz zobaczyć... ostatni raz... nie chciał umierać... ale jeśli musiał, to niech przynajmniej...
Poczuł uderzenie w twarz. Shterr.
- Ty szmatława dziwko... - wycharczał unosząc go w górę. Lais płakał. Zwyczajnie płakał. Nie umiał zachować dumy i godności, po prostu nie umiał, nawet w tej ostatniej chwili. Płakał jak małe dziecko i pragnął tylko, żeby ktoś wziął go na kolana i przytulił, całując i zabierając cały ten strach. I tak umrze, dlaczego nie może być silny choć teraz, gdy i tak już wszystko przepadło? - Mały popis odwagi tak? No to proszę... przekonamy się ile w tobie odwagi... - rzucił nim o ziemię. Lais skulił się i szlochał rozpaczliwie. - Nie dotrą tu wcześniej niż za pół godziny. Dam ci jeszcze szansę, szmato. Możesz jeszcze popisać się swoją psią lojalnością. Za piętnaście minut ta wieża wyleci w powietrze. Jestem przygotowany, wiem którędy uciec... i tak... i tak was kiedyś jeszcze dopadnę, wielcy powstańcy... Więc co mam zrobić, moja mała dziwko? - szarpnął go i zmusił do stanięcia na nogach - Nawet się do ciebie przywiązałem... mogę zabrać cię ze sobą... kara cię nie minie, na to nie licz... tę karę zapamiętasz sobie do końca życia... nigdy jeszcze nie zaznałeś tyle bólu, zapewniam, ale zasłużyłeś na to... ale mogę też cię zabić. I co wybierasz, mój skamlący arystokrato? - spytał drwiącym tonem. Lais wpatrywał się w niego z przerażeniem. Iść z nim... znów? Dalej żyć w ten sposób? Ale nie chciał umierać, tak bardzo nie chciał umierać... i ma się sprzedać jeszcze raz? Shterr przesunął palcem po jego twarzy - Chcesz, żebym zabrał cię ze sobą?
- Ch...chcę... - wykrztusił
- Poproś ładnie. - uśmiechnął się zimno. Wargi chłopca zadrżały.
- Proszę.
- Ślicznie... - Shterr pocałował go boleśnie. To było takie obrzydliwe... chyba jeszcze straszniejsze niż do tej pory... nie chciał z nim iść... ale bał się, bał się tego zimnego noża, który Shterr trzymał w dłoni. - Mamy jeszcze czas.... zobaczymy... klękaj. Jeśli się dobrze spiszesz, zabiorę cię ze sobą... jeśli nie... - przytknął nóż do jego gardła. Lais klęknął. Znowu, znowu musiał to robić... jeśli z nim pójdzie, zawsze już tak będzie... nigdy się nie uwolni... ale Shterr przesuwał ostrzem noża po jego szyi. W kilku miejscach naciął lekko skórę, na którą wystąpiły drobne kropelki krwi. Lais czuł pieczenie skóry i zimny dotyk noża i bezgłośnie płacząc, ssał członka mężczyzny. Nawet ta rozbita machina nie wyzwoliła go od lęku. Bał się wciąż tak samo. Na zawsze już zostanie śmieciem. - Staraj się bardziej, nędzna dziwko, nie czuję się przekonany tą argumentacją... - zadrwił Shterr. Chłopak wziął go głębiej do ust, czuł go głęboko w gardle, dławił się, ale nie mógł przerwać, nóż naciskał coraz mocniej. Przyspieszył, wsłuchując się w oddech Shterra, modląc się, żeby wreszcie doszedł, nie mógł już tego znieść... Nagle poczuł jak w jego gardle rozlewa się ciepło i powoli wypuścił go ust, połykając nasienie.
- Wstań.
Shterr patrzył na niego zimno. Uderzył go w twarz.
- Kłamałem złotko. Kłamałem ty tania zdziro. Chciałem, żebyś sam się przekonał jaka z ciebie skończona szmata. Nędzna dziwka. Tylko tyle. - Przysunął nóż do jego gardła. - A teraz cię zabiję...
Lais przymknął załzawione oczy. Czy on naprawdę musiał mu zrobić jeszcze i to? Zupełnie jakby cały ten ból, który musiał znieść do tej pory, to jeszcze było za mało... Dwie wielkie łzy wymknęły mu się spod powiek. Więc on go zabije. A ta wieża zaraz wyleci w powietrze. I nikt nawet nie znajdzie jego ciała. Gdyby tylko Navan mógł mu wybaczyć... gdyby tylko mógł go jeszcze kochać, wszystko inne przestałoby mieć znaczenie...
Dlaczego on jeszcze mnie nie zabił? Podniósł wolno powieki. Shterr stał nad nim z rozszerzonymi z przerażenia oczami. Nie mógł wykonać żadnego ruchu.
- Pamiętasz? Powiedziałem, że sam wybieram tych, którym udzielam pomocy. - Lais usłyszał za sobą pozbawiony emocji głos i czyjaś ręka delikatnie odsunęła go w tył.
- Cza...rny Kapłan... - wyjąkał chłopiec. Kapłan patrzył surowo na Shterra.
- Ukradłeś plany machiny. Użyłeś jej do swych celów. Giń. - powiedział to cichym, bezbarwnym tonem, lecz gdy wymawiał ostatnie słowo, Shterr padł na ziemię z wykrzywioną paniką twarzą. Lais patrzył rozszerzonymi źrenicami na leżącego mężczyznę i swojego nieoczekiwanego wybawcę.
- Nie dopuściłeś, by ten człowiek, wykorzystał nie swoją wiedzę do nie naszych celów. Czarni Kapłani są ci wdzięczni. - spokojnie odezwał się mężczyzna - Do nowiu daleko, nie wiem co cię czeka... - z zamyśleniem spojrzał na chłopaka - Nie mogę tu już zostać, są cele wyższe od was, ludzi. Nie wiem, czy kiedyś tu powrócę. Uciekaj dziecko. Odejdź stąd. To nie jest już twój świat. I nie wiem, czy los twój tutaj może być jeszcze dobry. Może być dobry, może być i zły. Nie wiadomo... Nie wiem, a gdy Czarny Kapłan, nie wie co go czeka, odchodzi. Oczywiście, to tylko moja rada. Żegnaj.
Odszedł powoli. Lais patrzył za nim przez chwilę, a potem ruszył przed siebie. Jego ciało nadal koszmarnie bolało... zresztą nie chciał iść... chciał wiedzieć, co dzieje się z jego przyjaciółmi i z Navanem. Ale oni nie chcą go przecież widzieć, nienawidzą go. I mają rację.
Upadł już kilkakrotnie, szedł tak powoli... czy on w ogóle zdoła uciec? Navan... Tak by chciał, żeby....
Wieża wybuchła nagle, odrzucając go o kilkadziesiąt metrów do przodu. Podniósł się, łzy znów płynęły mu z oczu, spojrzał na dymiące szczątki budowli, był już na tylnym podwórzu, cofał się, stawiając kroki jak pijany. Nagle usłyszał głos.
- Dokąd się tak śpieszysz, Lais? - czyjeś ręce obróciły go w swoją stronę.
- Sala... - wyszeptał chłopiec i stracił przytomność.


***


Zwycięstwo. Tak, to było to. To nad czym pracował prawie dwanaście lat. Ale czuł pustkę. Tylko pustkę.
Oddziały Cassiara, Hiroo i Minny dokonały prawdziwych cudów. Zwłaszcza Minna go zaskoczył. Nie przypuszczał, że stać go na taki genialny, ale jednak ryzykowny manewr. W gruncie rzeczy uratował wszystkie zachodnie kontyngenty, które nagle znalazły się w przypadkowym potrzasku.
Nawet on jednak jakoś dziwnie nie zachwycał się swoim zwycięstwem, zupełnie jakby udzieliła mu się atmosfera pozostałych.
Cassiar i Hiroo w ogóle nie cieszyli się wygraną. Żaden z nich nie stracił ani jednego człowieka. Na razie. Tuż przed końcem ataku wybuchła kula prochu poważnie raniąc Kemiego. Jego stan był naprawdę ciężki i żaden z lekarzy nie dawał mu wielkich szans.
Shterr zginął. Wysadził się w swojej wieży. Tak przynajmniej ustalono na podstawie tego, co mówiła służba. Możliwe, że on mógłby to potwierdzić. Minna zażądał przesłuchania dzisiaj.
Nawet go jeszcze nie widział... nie miał ochoty tam iść i słuchać tego wszystkiego... ale raczej musiał.
Wszyscy tam byli. Cała rada prowincji. Nie przybył tylko Runn Min Shan scedowując swój głos na syna. Władcy i dziedzice. Nie wiedział właściwie, po co im jest potrzebny, jego rola już się skończyła.
To właśnie on powiedział mu kiedyś, że jego rola nigdy się nie skończy. Za wiele zrobił dla tego kraju. Ale odmówił przystąpienia do rady. Nigdy nie zamierzał pchać się w szeregi arystokracji. Poza tym za żadne skarby nie chciał brać udziału w tej pierwszej decyzji. To Minna chciał rozpatrzyć tę sprawę jako pierwszą. Wybór nowego władcy przełożono na przyszłe posiedzenie. Z resztą Minna nie potrzebował się śpieszyć. Autorytet rodu, sławnego ojca, ten ostatni wyczyn... chyba właśnie on miał największe szanse na wybór.
Sala powiedział wczoraj, że to nie skończyłoby się dobrze. Pewnie miał rację. Ale z prawowitym władcą się nie walczy. Czas pokaże, czy Minna może w ogóle być dobrym władcą.
Ta jego zaciekłość...
Nie chciał tu przychodzić. Loch Shterra... w tej sali byli więzieni. I tu chłopak... A teraz znalazł się tu z powrotem. Los okrutnie sobie z niego zadrwił. Znalazł się tu w końcu dlatego, że kiedyś się stąd wydostał... Nie tak jak powinien po prostu.
Ogromna, ciemna sala. Nie miał ochoty iść dalej. Stanął przy drzwiach. Chcieli, żeby przyszedł również Hiroo, ale jego nic nie mogło oderwać od łóżka Kemiego. Młodsi mężczyźni stali pod ścianami. Starcy, często ich ojcowie czy dziadkowie, a także Cassiar, Letea i Risti, którzy byli ranni, siedzieli. Wszystkie twarze, poza Cassiara i Letei, ziały nienawiścią i wzgardą. Słowa Minny zrobiły swoje. Choć on sam zdawał się teraz być zupełnie obojętny. Takie opanowanie bardzo pasuje do władcy. A oni wszyscy widzą.... Większość obecnych uznawała pewnie to przesłuchanie za niepotrzebne i wolałaby nie tracić czasu, tylko od razu zacząć radę i wydać wyrok. Wina zresztą była zupełnie oczywista. To Minna żądał dokładnego śledztwa, by "ustalić szczegóły i wydać słuszny wyrok". Chyba już wczuwał się w rolę władcy. Ta postawa, rozwagi, obiektywizmu i praworządności, przysporzyła mu zresztą następnych zwolenników.
Co prawda ów obiektywizm był mocno wątpliwy, skoro przesłuchanie miał prowadzić Bahias. Trzeba jednak przyznać, że to nie Minna go wybrał, lecz najstarsi członkowie rady. Zapewne ze względu na jego ojca, który za starego władcy zawsze prowadził przesłuchania.
Navan mocno powątpiewał w to, by Bahias miał odziedziczyć rozsądek i sprawiedliwość swego sławnego ojca, ale nie było powodu do sprzeciwu. Ostatecznie chodziło tylko o formalność. Sam już dawno przestał wątpić w winę chłopaka.
Siedział tam, na samym końcu sali, na tej samej żelaznej belce, przy której kiedyś oni... Navan nie zdołał opanować bolesnego skurczu serca na jego widok. Miał nadzieję, że to nie będzie w stanie go poruszyć, ale najwyraźniej się mylił...
Bahias odwrócił się w stronę chłopaka ze sztuczną afektacją, która w jego pojęciu miała zapewne wskazywać na jego przenikliwość.
- Więc TWIERDZISZ... że Shterr zginął podczas ataku?
- Tak.
Jaki on jest spokojny... jak on może być taki spokojny?
- A może TY gdzieś go ukryłeś?
- A jak twoim zdaniem miałem to zrobić?
Bahias zaczerwienił się z wściekłości i uderzył go w twarz. Navan drgnął, ale chłopak wyglądał jakby nie zrobiło to na nim większego wrażenia.
- Nie proszę o twoje pokazy elokwencji!
- Nie, nie zrobiłem tego.
- A JAKI my możemy mieć na to dowód?
- Byłem ranny. Nie mogłem szybko chodzić. Zresztą wkrótce spotkałem Salę, a potem straciłem przytomność.
- Czy to... - Bahias wykonał kolejny efektowny zwrot i wymierzył palcem w Salę - PRAWDA?
- Tak. - Sala z pewnością nie był po stronie chłopaka, ale i jego irytowała egzaltacja Bahiasa.
- Czyli więc... - oskarżyciel znów zawisł nad przesłuchiwanym - Shterr zginął?
- Tak.
- Chcesz powiedzieć, że TCHÓRZLIWIE się zabił?
- Nie.
- Śmiesz twierdzić może, że zginął jak bohater?
- Nie.
- Więc CO nam powiesz?
- Że się nie zabił.
- Och DOPRAWDY? A więc KTO pozbawił go życia? Powiesz zapewne, że ty i że to właśnie był cel, dla którego pozostałeś w zamku? - Bahias roześmiał się szyderczo.
- Nie.
- Więc KTÓŻ to zrobił?
- Czarny Kapłan.
Na chwilę zapadła cisza. Potem odezwał się Brass.
- Rzeczywiście, w tylnej części zamku było coś, co wyglądało na siedzibę Czarnego Kapłana, ale nie było go tam.
- I CO ty na to? - Bahias zwrócił się do chłopaka - GDZIEŻ zniknął ten twój tajemniczy zabójca Shterra?
- Nie wiem. Widziałem, jak odchodził, ale nie powiedział dokąd.
- PRZYJMIJMY.... Przejdźmy do TWOJEJ sprawy. Czy to TY powiedziałeś Shterrowi przed ponad półtora rokiem, że armia przegrupowała się na Wschód?
Chłopak drgnął
- Tak, ale...
Bahias uderzył go w twarz.
- Odpowiadaj tylko i bezpośrednio na moje pytania!
- Ale...
Bahias znów go uderzył i jeszcze raz, zanim chłopiec zdążył się ponownie odezwać
- Powiedziałem TYLKO na moje pytania! Nikt nie ma ochoty słuchać twoich MĘTNYCH tłumaczeń!!!
Starsi w radzie z aprobatą pokiwali głowami, Bahias zauważył to kątem oka i niemal urósł z radości.
- Więc TY mu to powiedziałeś?
- Tak... - cicho odezwał się chłopak. Navan przełknął ślinę. To zaczynało być ponad jego siły.
- Czy PRZYZNAJESZ, że hańbiąc cześć swego rodu, pośrednio nas WSZYSTKICH, byłeś DZIWKĄ najgorszego wroga swego kraju?
Niektórzy starcy drgnęli na dźwięk tego mocnego wyrazu, ale Bahiasowi sprawił on wyraźną przyjemność. Tak, to był ten sam chłopak, który kiedyś tak dobitnie wyraził co myśli o jego zalotach. Chłopakiem najwidoczniej wcale nie wstrząsnęło to określenie, za to Navan poczuł się jakby teraz on oberwał policzek.
- Tak.
- I mówisz to TAK spokojnie? - zapiał Bahias, ale nie dostał odpowiedzi - Może byś się PRZYNAJMNIEJ odezwał?
- To prawda. W jaki sposób miałem to powiedzieć?
Bahias znów uderzył go w twarz.
- Hańba! - zakrzyknął - DLACZEGO nie wykorzystałeś pierwszej szansy by uciec? Może powiesz, że takiej NIE BYŁO?
- Nie.
- Zatem BYŁA?
- Tak.
- A może zdarzało się tak i CZĘŚCIEJ?
- Owszem.
- A ILEŻ to razy?
- Trzydzieści siedem.
Na chwilę zapadła cisza.
- Aż TAK dokładnie pamiętasz?
- Tak.
- I z ŻADNEJ okazji nie skorzystałeś?
- Nie.
- Dlaczego?
Chłopiec milczał przez chwilę
- Bałem się.
- A CZEGÓŻ?
- Śmierci.
Powiedział to zupełnie spokojnie. Mimo tego zabrzmiało to tak jakoś zwyczajnie, prosto, szczerze, smutno, dziecinnie, że na moment znów zapadła cisza. Cassiar wykonał ruch jakby nagle zabrakło mu powietrza, Letea zerwał się i wyszedł, Navan zauważył w jego oczach łzy.
- To już nam chyba wystarczy. - stwierdził po chwili Bahias. Wszyscy zaczęli wychodzić. Navan został przy drzwiach. Cassiar wsunął mu do ręki klucze i wyszedł cicho. Chłopak siedział ze wzrokiem wbitym w ścianę. Nie dali mu nawet najmniejszej szansy, żeby się wytłumaczyć... Ale co tu było do tłumaczenia? Sam dobrze wiedział, jak bardzo był winny... Nie słyszał, żeby zamykali drzwi, spojrzał w ich kierunku.
Jego oczy, tak olbrzymie w tej ciemnej sali, zogromniały jeszcze. Zadrżały mu wargi... On tu był, był przez cały czas, widział i słyszał to wszystko... Właściwie dlaczego miałoby go nie być? Jak chłodno, jak strasznie on patrzy...
- Navan... - szepnął cicho. Mężczyzna nie odpowiedział. Patrzył na niego bez najmniejszego śladu emocji. Chłopiec schylił głowę - Navan... jesteś pewien, że nie zdołasz mi wybaczyć? Nigdy? - podniósł nieśmiało wzrok. On nadal patrzył tak zimno... Odwrócił się i wyszedł zamykając drzwi na klucz. Chłopak zerwał się i zrobił kilka kroków. Chwycił się za szyję, zdawało mu się, że się dusi. Pociemniało mu przed oczami i klęknął na ziemi. Wciąż nie mógł złapać oddechu. Upadł zupełnie i skulił się na podłodze. Czuł gorące łzy na swojej twarzy. Nie płakał, nie płakał przez cały ten czas, nie płakał nawet podczas tego potwornego przesłuchania, choć czuł jak ból i wstyd rozrywają go od środka.
Ale teraz... To było najgorsze, najgorsze ze wszystkiego co musiał znieść do tej pory. Zawsze gdzieś w sercu tliła mu się nadzieja, że on jednak mu wybaczy, że nie przestanie go kochać, w końcu mimo tego wszystkiego, co zrobił, mimo zdrady, mimo tego spodlenia, on cały czas go kochał... cały czas za nim tęsknił...
Ale niby dlaczego on miałby mu wybaczyć? W końcu nie miał żadnego powodu... Miał za to wszystkie możliwe powody, żeby go nienawidzić.
A jednak to bolało... potwornie bolało...


***


Rada prowincji zbliżała się do końca. Minna kątem oka obserwował Leteę. Niepokoił go, miał wrażenie, że wymyka mu się spod kontroli. Gdzie on poleciał podczas tego przesłuchania? Wiedział dokąd, na pewno był u Hiroo. Zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to. Mullingar to właśnie ktoś, kto jest w stanie wyrwać z Letei ich wspólną tajemnicę. Teraz naprawdę mogłoby mu to zaszkodzić.
- Zgodnie z najdawniejszym prawem... - odezwał się najstarszy członek rady, Aiyion Bei Shan - Widzę tylko jedną możliwą karę. Nahr Wasil dopuścił się pohańbienia swego rodu... dopuścił się zdrady... żądam salih.
Cassiar podniósł głowę. Dlaczego właśnie to? To prawda... to była kara za najcięższe zbrodnie, ale... przecież miał dopiero siedemnaście lat... był dorosły, tak był dorosły, ale... Zamurować tego delikatnego chłopca w lochu? Nie udusi się, sala jest duża, wcześniej skona z głodu lub pragnienia... prędzej z pragnienia... przecież to potworne, nie pamiętał, kiedy ostatnio zastosowano tę karę...
Zasłużył na najcięższą karę, Popełnił najgorsze przestępstwa jakich może się dopuścić człowiek jego rodu. Prędzej darowaliby mu morderstwo niż to. Więc to koniec. Umrze.
- To nieludzkie... - od drzwi dobiegł cichy głos
- Hiroo Mullingar nie masz wstępu na radę. - odezwał się Minna
- Dlaczego to robicie... nie widzicie ile w tym potwornego, ironicznego okrucieństwa? Karać kogoś śmiercią za to, że się jej bał?
- Mullingar, wyjdź.
- To takie proste-zabijać, sam to robiłem tyle razy... więc zabijecie go... tak po prostu... ale to do was wróci... zrozumiecie, czym jest śmierć, kiedy stracicie kogoś bliskiego...
- Hiroo.
- Zresztą kto wie... może już wtedy, kiedy on tam będzie konał... może wtedy obudzicie się w nocy... zlani potem... bo śnił wam się krzyk... chcecie tego? Już wychodzę, Minna. Nie zabijaj mnie wzrokiem. Nie dokładaj na swoją głowę nawet takiej śmierci. I tak zrobiłeś już w życiu tyle złego, że niemożliwe, żebyś wkrótce tego nie żałował. - Hiroo wyszedł z sali
Minna drgnął. Powiedział mu? Nie, wtedy nie mówiłby tego z takim zrezygnowanym smutkiem tylko rzuciłby się na niego z najprawdziwszą furią. Rozejrzał się teraz, żeby sprawdzić, czy ktoś zauważył jego błysk niepokoju, ale wszyscy byli zbyt skonsternowani.
Ale Letea zauważył. I ten chwilowy niepokój i to rozglądanie. Ale jego twarz pozostała nieporuszona. Zbyt dawno zabił w nim duszę.
- Wybaczcie mu panowie. - odezwał się po chwili Risti - Jest w szoku, martwi się o swojego przyjaciela. Został poważnie ranny podczas ostatniej bitwy...
- Tak... zrozumiałe... - wymamrotał Aiyion - Przejdźmy do głosowania. Minna?
- Za.
Już teraz zwraca się do niego najpierw. Dopiero teraz pyta pozostałych starszych. To dużo znaczy. Zwłaszcza, że dalej idzie już według wieku. Za, za, za... to też dużo znaczy... popierają w pewnym sensie jego, bo to on wystąpił z żądaniem rozprawy. Wszyscy za... Uśmiechnął się pod nosem i patrzył w stół. Dokładnie po jego myśli.
- Risti?
- Za.
- Bahias?
- Za.
- Sala?
- Za.
- Cassiar?
Co ma powiedzieć? Ten kochany mały chłopiec... to najsłodsze dziecko, które tak łatwo okręcało go sobie wokół palca... Które znał tak dobrze... Ten blady chłopak z lochu... "Śmierci." Hiroo powiedział... tak, to jest jakoś obrzydliwie cyniczne... Ale co ma zrobić? Sam zagłosować przeciw? Co to zmieni? Zresztą przecież on to zrobił. Był winny. Nie można kierować się osobistymi uczuciami.
- Cassiar?
- Za.
- Brass?
- Za.
- Naya?
- Za
- Dash?
- Za.
- Neiva?
- Za.
- Rishon?
- Za.
- Letea?
- Przeciw.
Minna poderwał głowę, nie wierzył w to, co usłyszał. Aiyion otworzył usta i zamrugał oczami. Wszyscy wpatrywali się w Leteę, on nadal siedział z tym samym, nieporuszonym wyrazem twarzy.
- No cóż... tak... - zamamrotał Aiyion - 28 głosów za, jeden przeciw. Wniosek uważam za przyjęty. Rada skończona.
Letea wyszedł pierwszy, Minna siedział jeszcze chwilę zupełnie zszokowany, a później poderwał się i pobiegł za nim. Oczywiście jego głos nic nie zmienił. Ale jak on, właśnie on ośmielił mu się sprzeciwić? I jakim cudem nagle okazał się do tego zdolny?
- Letea! - krzyknął ostro i szarpnął go za ramię, odwracając w swoją stronę - Co to miało znaczyć?
- Powiedziałem to, co myślę. - odpowiedział spokojnie
- Przecież...
- Powinienem myśleć to co ty? Bo jesteś moim panem? - przerwał mu beznamiętnym tonem - Nie Minna, nie jesteś. Już nie. Odchodzę. Wracam do domu. Nie obchodzi mnie, czy wybiorą cię na władcę, czy nie. Ja nie będę głosować, wyjeżdżam już teraz.
- Nie...
- "Nie odejdziesz, aż ja ci pozwolę" To chciałeś powiedzieć? Pamiętam to dobrze. I masz rację, że nigdy tego nie zapomnę. Takich rzeczy się nie zapomina. Ale pomyliłeś się, odejdę, bez względu na to, co ty o tym myślisz. Jeśli cię wybiorą... pewnie tak... nie próbuj zmuszać mnie do przyjazdu. Jeśli przyślesz po mnie żołnierzy, zabiję się. Zabiję się, ale tu nie wrócę. Już nie masz nade mną władzy Minna. Nie udało ci się, bo posunąłeś się o jeden krok za daleko. Chciałeś nie tylko zrobić ze mnie swojego niewolnika, zażądałeś, żebym był jak ty... okrutny, cyniczny... fałszywy. Tak, fałszywy. Bo gdybym powiedział za, to czy nie skazałbym też siebie? Byłem taki sam jak Lais, nie walczyłem z tobą, bałem się ciebie. Może nawet upadłem jeszcze niżej niż on. Ale żaden z nas nie zasłużył na śmierć. Jego zniszczył Shterr, ty zniszczyłeś mnie. To ty powinieneś... - przygryzł wargę i odwrócił wzrok - On wcale nie zasługuje na taką karę, nikt na nią nie zasługuje, a już na pewno nie on. To tylko dzieciak, tak, ciągle dzieciak, bezbronny i przerażony.... Żegnaj Minna. - odszedł szybko. Minna patrzył za nim. Powinien się tego domyślić, domyślić już wtedy, kiedy mówił "przeciw". Nie, powinien wiedzieć już wcześniej. Tego ranka przed bitwą. Bo to wcale nie było to, co mówił przed chwilą. Także to, czara się przelała... Ale tamtej nocy była już gotowa się przepełnić. Nie pamiętał... ale pamiętał to, co stało się przedtem...
No cóż, Minna. Ten jeden raz przegrałeś. Nikt nie może wygrywać całe życie. Ważne, żeby nie ponieść takiej klęski jak Shterr.
Choć czasem i takiej klęski można nie zauważyć.


***


Navan patrzył na klucz w swojej dłoni. Wciąż go miał. Wiedział już jaki zapadł wyrok. Była noc, prawie wszyscy już spali. Chyba tylko Hiroo wciąż siedział przy Kemim...
On już wiedział. Minna powiedział mu jaki jest wyrok. Twierdzi, ze w ogóle nie zareagował.
Czuł, że musi z nim porozmawiać. Jutro... jutro zamkną go tam... już na zawsze... i nigdy już...
Stanął przed drzwiami lochu i otworzył je cicho. Chłopiec spał skulony w rogu. Podszedł do niego i przyklęknął, dotykając lekko jego twarzy...
- Lais... - tak...Lais... tak bardzo starał się wymazać z pamięci to imię... Myślał o nim "on", "chłopiec", nawet "ten chłopak". Ale nie zdołał pozbyć się tego imienia.
- Navan... - oczy chłopca otworzyły się pomału, rozświetlił je krótki błysk radości, zarzucił mu ramiona na szyję i przytulił się do niego - Navan... najdroższy... mój kochany... przyszedłeś do mnie... naprawdę przyszedłeś... tak się cieszę... tak bardzo się cieszę...
Navan zesztywniał, kiedy oplotły go te smukłe ramiona. Lais cofnął się trochę, uśmiechnął do niego z zakłopotaniem, łzy płynęły po jego twarzy coraz szybciej i szybciej, ale on wciąż się uśmiechał. Navan patrzył w bok. Wstał i odsunął się kilka kroków, spojrzał powoli na chłopca.
Lais drgnął. Ten sam zimny dystans w spojrzeniu i... wzgarda... Znów zabrakło mu powietrza, łzy nie przestawały płynąć, ale uśmiech zgasł zupełnie, umarł bez śladu. W jego oczach był już tylko ból....
- Navan... - szepnął cichutko - Nie rób mi tego... nie ty... błagam... nie rób mi tego...
Patrzył na niego. Nie wiedział po co tu przyszedł. Bez sensu. Przecież nie chciał znów go widzieć. Słuchać tych jego słów. Jakie one miały znaczenie po tym wszystkim? Czy w ogóle były szczere? Czego dowodzą słowa, bo na pewno nie miłości... Sam przekreślił wszystko, co było między nimi. I co teraz chciał osiągnąć mówiąc to wszystko? Na co liczy? Że ocali go od śmierci?
Chciał zawrócić i wyjść, ale delikatne dłonie chwyciły jego rękę i przyciągnęły ją do siebie.
- Navan... proszę cię nie idź... przecież przyszedłeś tu prawda? Nie odchodź patrząc na mnie w ten sposób... Navan, ja... - chłopiec wstał z trudem i wciąż trzymając go za rękę, starał się zajrzeć mu w twarz, którą mężczyzna odwrócił od niego - Ja tak bardzo cię kocham... cały ten czas cię kochałem... wiem, że to wszystko jest takie podłe... ale nie było dnia, żebym nie myślał o tobie... godzinami... tak bardzo chciałem cię zobaczyć... i on... on też mówił o tobie.... za każdym razem... domyślił się, że kogoś kocham... to było takie straszne... tak bolało... wiem, że nie zasługuję na to, żebyś mi wybaczył... wiem... ale powiedz przynajmniej... powiedz, że mimo wszystko... nie nienawidzisz mnie... nie mogę wymagać, żebyś wciąż mnie kochał... nie ma prawa, wiem... ale... Navan... - rozszlochał się nagle rozpaczliwie i upadł na podłogę, zanosząc się płaczem.
Navan nie wiedział, co właściwie czuje. Po tym wszystkim, co się zdarzyło, słowa chłopaka wydały mu się jakoś obrzydliwie puste. Miłość... już dawno zapomniał o tym, że mógłby go kochać... wstręt i pogarda... i ból... to mu pozostało...
Ale kiedy Lais upadł i leżał taki bezbronny, trzęsąc się od płaczu, wiedziony jakimś dawnym impulsem, przyklęknął obok niego i powoli dotknął jego ramienia. Chłopiec ścisnął w dłoniach słomę i przyciągnął je do swojej twarzy. Z tą delikatną, śliczną twarzyczką, nawet wciśniętą w to nędzne klepisko... tak zupełnie nie pasowało do siebie to wszystko...
- Navan... zostań ze mną, tak często o tobie marzyłem... tak tęskniłem za twoim dotykiem... zostań choć na chwilę... przecież to ostatnia noc, kiedy możemy być razem... ty zawsze byłeś taki dobry... taki bardzo dobry.... nie możesz mnie kochać... więc przynajmniej zlituj się nade mną... zapomnij na chwilę.... zapomnij o tym co się stało... przecież mogło być zupełnie inaczej... aż tak bardzo się mną brzydzisz?
Nie. To nie było to. Klęcząc tuż, obok, dotykając go, wciąż czuł to dawne pragnienie... ciągle tak bardzo go pragnął... Mimo wszystko czuł jednak tę litość... jakiś przejmujący żal... pochylił się nad nim... chciał pocałować delikatnie jego włosy... ale nie umiał się na to zdobyć...
Ale położył się przy nim... wściekły na siebie, że nie umie opanować tej siły przyciągania, która sprawiała, że musiał, po prostu musiał... pragnął go tak jak kiedyś... ale to przecież było puste, złe... bo przecież już go nie kochał... nie umiał...
Lais zastygł nieruchomo, kiedy poczuł jego ciało obok swojego. Tyle razy marzył o jego bliskości... dotyku... o tym, by się z nim kochać... bo przecież on nigdy tego nie robił... to... w zamku... można to było nazwać wszystkim, ale na pewno nie tym... zresztą nie chciał tego nawet... chciał tylko jego... tak samo, jak przed tym wszystkim... czy to możliwe, że i on... że mimo tego wszystkiego... że...
Navan przysunął się do delikatnego ciała... co do cholery sprawiało, że po tym wszystkim... że wciąż... nie tak dawno to ON dotykał tego ciała... to było wstrętne... i tak raniło... nie umiał dotknąć go i objąć z miłością... tak jak zawsze o tym marzył... Ale to co ciągnęło go do tego ciała... to było jakieś niskie, zwierzęce, pozbawione uczuć... nie sądził, że go na to stać... czuł i jego pragnienie... tego drobnego chłopca... czuł je i...
Przesunął dłonią po jego pośladkach... skoro i on tego chciał.... zrobi to szybko i odejdzie... może w ten sposób zdoła wymazać go z pamięci... dostanie to, czego zawsze chciał i zapomni... jakie to cyniczne... kiedyś nigdy nie przyszłoby mu to do głowy... ale on sam jest sobie winien... to on stworzył go takim jakim jest teraz. Zsunął spodnie chłopca i zbliżył się do niego... nie mógł go nawet pocałować... nie zdołał się do tego zmusić...
- Navan... - Lais odezwał się cichym, pełnym łez głosem - Nie... nie tak... wiem, że nie mam prawa cię o nic prosić... wiem o tym... Navan proszę... ja nie chcę... nie chcę w taki sposób... błagam... tak cię kocham, proszę... nie tak... jak on...
Navan zesztywniał i podniósł się z powrotem.
- Wybacz mi... Navan, ja... - chłopiec znów się rozpłakał - błagam zapomnij... tylko na chwilę... zapomnij o tym, co się wydarzyło... bądź ze mną... ale tak... tak jakby to wszystko... jakby tego nie było... jakby tej nocy... wtedy... gdybyśmy nie musieli wyjechać... bądź ze mną tak, jakby to była tamta noc... niech będzie tak, jak by było wtedy... o nic więcej cię nie proszę... tylko o to... nie możesz dać mi nawet tego? Przecież nigdy więcej... Navan...
Mężczyzna podniósł płaczącego chłopca i przyciągnął go do siebie. Odgarnął włosy, odsłaniając oczy i otarł łzy z policzków, choć na ich miejsce natychmiast napłynęły nowe. Te oczy... te śliczne, złociste oczy.... nigdy dotąd nie widział ich takimi... ból, wina, wstyd... nie, tego nie powinno tu być... nie w tych pięknych, cudownych oczach... Kiedyś widział w nich rozświetloną szczęściem, zachwytem i radością miłość... Ale widział ją wciąż... inną... pełną cierpienia i męki, rozpaczy... ale to była ta sama miłość... w tych samych kochających oczach... jak? Skąd? W tych najdroższych oczach... łzy? Głaskał delikatnie jego policzek. Nienawidzić? Jego? Nie, nie mógł go nienawidzić, nigdy nie byłby do tego zdolny... gdzieś zniknęła cała ta wzgarda... nie było jej, rozbudził ją sztucznie... żeby zagłuszyć swój ból. Ale jak można gardzić takim bólem?
Przecież kiedyś tak bardzo go kochał... czy to możliwe, że wszystko rozpłynęło się tak po prostu? Te kochane, dobre, czułe oczy... takie smutne...
Pocałował go. Delikatnie, z czułością, jakby chciał obudzić to całe piękno, które było między nimi... jak w tamtą noc... ten upragniony, najczystszy chłopiec... pieścił go lekko, całował, osuszał łzy palące tę cudną twarz... zsunął jego ubranie, potem swoje...
Leżeli nadzy, wtuleni w siebie... jak tamtej nocy... jakby czas przesunął się wymazując wszystko inne...
Całował jego szyję, pozwalając pieścić się delikatnym palcom, które przesuwały się w jego włosach, dotykały pieszczotliwie, ale jakoś tak nieśmiało i niewprawnie jego pleców... jakby naprawdę był to pierwszy raz... i to był pierwszy raz... widział to, gdy znów spojrzał w oczy chłopca. Znów lśniące i szczęśliwe... pełne tej jasnej miłości. Jego rozchylone wargi tak niepewnie prosiły o pocałunek. Całował go już po chwili, zachłanniej, pożądliwiej, a wargi i język chłopca odpowiadały lękliwie, z wahaniem, jakby dopiero uczył się pocałunku.... on sobie przypominał... przypominał sobie ich pocałunki... z zachwytem... jakby na nowo odkrywał urok pięknej, zapomnianej dawno baśni.
Przesuwał dłonie po jego wrażliwym, delikatnym ciele, pieścił jego ramiona, plecy, pierś, brzuch, biodra... Patrzył na zarumienioną, trochę zawstydzoną, onieśmieloną twarz, chłopiec przerwał swój dotyk, patrzył na niego zupełnie spłoniony, przymykając powieki, gdy spotykały się ich spojrzenia i podnosząc je lękliwie, z ciemniejącym rumieńcem, gdy wciąż napotykał jego spojrzenie. Oddychał tak szybko, płytko, niespokojnie, jego oczy rozszerzały się co chwilę, gdy dotyk mężczyzny sprawiał coraz większą rozkosz. Jęknął cicho i przygryzł wargę, odrzucając głowę w tył. Najsłabszy dotyk przyprawiał go o drżenie.
Pocałował delikatnie jego brzuch i zsunął się niżej. Chłopiec zadrżał i jęknął, jęczał już bez przerwy, znów się rozszlochał, tak zupełnie nieprzyzwyczajony do pieszczoty, rozkoszy, miłości...
To wszystko było tak niezwykłe, obezwładniające... jego usta... i to były jego usta... właśnie jego... tak go kochał, tak tęsknił za jego bliskością... ale stracił nadzieję, że odzyska go w jakikolwiek sposób... A on... pieścił go z taką delikatnością i czułością, jakby było mu dane dotknąć najcenniejszego skarbu na ziemi... dotykał go i całował... sprawiał, że bliski już był tego, by oszaleć z rozkoszy... i wtedy dał mu spełnienie... taki oszałamiający poryw ekstazy, jakiego istnienia nie był nawet świadomy... ta burza intensywnych doznań przewaliła się przez niego tak gwałtownie, że niemal stracił przytomność...
Już po chwili Navan tulił do siebie jego rozdygotane ciało i całował zmęczoną, ale promieniejącą szczęściem i wzruszeniem twarz. Patrzył z miłością w twarz mężczyzny, nie spodziewał się zaznać jeszcze kiedyś czegoś takiego... Znów całowali się tak jakby chcieli przelać w ten pocałunek wszystkie swoje emocje.
Navan wyczuł drżenie chłopaka, gdy uniósł go i zbliżył się do niego... spojrzał w jego pełną lęku twarz, Lais uśmiechnął się do niego. Nie chciał sprawić mu bólu, ale pragnął go tak bardzo i czuł, że on też tego chce... nie miał nic... zwilżył go tylko i rozciągnął delikatnie, a potem całując drżące usta wsunął się w niego ostrożnym, ale stanowczym ruchem. Chłopiec spiął się na chwilę i zacisnął mocno powieki, ale szybko otworzył oczy i spojrzał z niedowierzaniem na mężczyznę, który całował łagodnie jego twarz. Jego ruchy były tak uważne i spokojne, że nie czuł najmniejszego bólu... przyzwyczajał go stopniowo do swojej obecności w jego ciele i dopiero, gdy poczuł coraz silniejsze dreszcze rozkoszy wstrząsające chłopcem, przyspieszył i zaczął wchodzić w niego głębiej i szybciej. W coraz gwałtowniejszym i bardziej namiętnym tempie. Ich oddechy plątały się w powietrzu, czuli je na swoich twarzach, gdy chwilami nie mieli już nawet sił się całować. Lais z trudem chwytał powietrze, znów szaleńczo wpił się w wargi mężczyzny, jakby od niego chciał wziąć oddech....
Szaleńcza fala znów przetoczyła się przez jego ciało, spotęgowana jeszcze tą, którą czuł jego kochanek. Ich rozkosz splotła się i przelewała między ich ciałami, wzmagając się jeszcze i łącząc ich w strumieniu namiętności.
Gdy wszystko minęło, leżeli obok siebie, Lais wtulił twarz w mężczyznę, starając się uspokoić swój oddech.
Navan objął delikatne, przytulone do niego ciało. Jak tamtej nocy... tak, to naprawdę była tamta noc... on pierwszy go dotykał, widział to, widział przecież wyraźnie... nie mógł tu zrobić nic, by zmniejszyć ból, ale on nie czuł bólu... w ogóle... nawet na początku przestraszył się raczej oczekiwanym, niż poczuł jakiś ból...
Przecież... on musiał... to był okrutny człowiek, słynął z tego swojego okrucieństwa... jak on musiał się nad nim znęcać, ile bólu mu zadawać... wiedział, że Lais był szczęśliwy, gdy to on pierwszy mógł dać mu rozkosz, widział w jego oczach zachwyt i miłość... nie skłamał, oczywiście, że nie skłamał... kochał go cały czas... tylko był taki słaby... taki słaby, że nie umiał się uwolnić od swego prześladowcy...
Nie chciał tracić tego kochającego chłopca, nie chciał jego śmierci... ale nie może podważać wyroków rady, były przecież słuszne, a on nie może go chronić, dlatego, że... kocha go, tak, wciąż go kocha... to przecież Lais mu to kiedyś powiedział... tuż przed ich pierwszym pocałunkiem...
I ci wszyscy ludzie, którzy zginęli z powodu jego strachu... sam przecież powiedział... zresztą było to pewne. Śmierć tych wszystkich ludzi na nowo ostudziła jego serce. Cofnął się i odsunął. Wstał. Chłopiec zabrał bezradnie ręce. Nie podniósł wzroku, skulił się i ukrył twarz.
- Już idziesz? - chyba chciał spytać spokojnie, ale głos mu się załamał, w ostatnich nutach słychać już było łzy.
- Muszę. - odpowiedział sucho i podszedł do drzwi, obejrzał się jeszcze. Lais leżał skulony, za wszelką cenę starając się nie wydać żadnego dźwięku, ale trząsł się od płaczu.
Navan przygryzł wargę i chwycił za klamkę, oddychał ciężko.
- Lais, nie płacz... - wyszeptał w końcu błagalnie
- Przepraszam. - chłopiec rozszlochał się zupełnie - Przepraszam.... ale ja...
Navan wrócił do niego i przytulił do siebie.
- Proszę... proszę zostań... nie zostawiaj mnie jeszcze... tylko do świtu... Navan, przecież my już nigdy... nigdy nie będziemy razem... przytul mnie tylko proszę... bądź ze mną jeszcze.... to ostatni raz... tak cię kocham... tak bardzo cię kocham...
Navan objął chłopca i przytulił go do siebie, uspokajając go łagodnie. Ubrał go ostrożnie, a potem pozwolił usnąć w swoich ramionach.
Gdy pierwsze promienie świtu padły na posadzkę za drzwiami celi, wstał i wyszedł, nie oglądając się za siebie.


***
Została godzina do wykonania wyroku. Hiroo odszedł na chwilę od łóżka Kemiego. Chciał pójść tam na chwilę, teraz, nie podczas tej obrzydliwej ceremonii. Przecież cały ten czas, odkąd mały się tu zjawił, zawsze byli przyjaciółmi. I Kemi... to Lais był pierwszą osobą, która okazała mu serce, to dzięki niemu przestał się wszystkiego bać, to dzięki niemu znów nauczył się żyć. Skoro nie może nic zrobić, to przynajmniej się z nim pożegna.
Wsunął się cicho do ciemnej sali i dostrzegł chłopca siedzącego w rogu z otępiałym wzrokiem. Usiadł obok niego i objął go ramieniem.
- Hiroo...
- Cześć mały. - uśmiechnął się lekko
- Cieszę się, że przyszedłeś. Nie wiedziałem, co się z tobą stało, a bałem się zapytać. Nie miałeś wielkiej ochoty mnie widzieć, co? Nie dziwię ci się nawet...
- Nie gadaj głupstw. - pocałował go w czoło, uśmiechnął się niezdarnie - Ja... byłem... Kemi...
- Gdzie on jest?
- Jest ranny... - urwał, widząc przerażenie w oczach chłopca - Nie martw, się to nic poważnego, ale na razie nie może wstać. Zresztą... nie wie, że ty...
- To dobrze.... - szepnął Lais i uśmiechnął się - Zeszliście się w końcu? Krążyliście wokół siebie jak niemądre dzieci.
- Yhm.... - kiwnął głową Hiroo - Udało mi się w końcu...
- Cieszę się... - wyszeptał Lais
- Nie przyjdę... potem... Chciałem... nie wiem jak... Lais... - po jego twarzy spłynęły łzy
- Nie płacz. Ja wiem, że... wszystko wiem, naprawdę... po prostu... posiedź tak ze mną trochę, dobrze?


***

Kiedy Navan znów schodził do lochu, na schodach minął go Hiroo. Spojrzał na niego. Nie wiedział, co spodziewał się ujrzeć w tym spojrzeniu. Ale zobaczył jedno "Nie rozumiem cię..."
Sam też się nie rozumiał. Oni wszyscy tam byli. Tylko Letea wyjechał już wczoraj, nie czekając nawet na wybór władcy, a Cassiar aż dotąd nie wyszedł ze swojego pokoju. Spojrzał na Minnę, spodziewał się znaleźć na jego twarzy tryumf, ale była tam tylko ponura zaciętość. Stado wilków...
Lais nie patrzył na nich. Spojrzał tylko na niego, gdy wszedł i patrzył na niego przez chwilę i znów spojrzał gdzieś w bok. Ale mignęła w tym wzroku ledwo dostrzegalna, czuła iskierka miłości.
Spojrzał tak na człowieka, który z takim spokojem zgadzał się na jego śmierć...
On też był spokojny, zupełnie, zupełnie spokojny, jak podczas tego przesłuchania... Ale, całkiem jakby ostatniej nocy zlali się w jedno, Navan wyczuwał jego strach, paniczny strach małego, dzikiego zwierzątka, które po wszystkich szaleńczych próbach ratunku, zrezygnowane pozwala prześladowcom rozstrzygać swój los.
Oddychał spokojnie, wolno, ale Navan niemal słyszał nieprzytomnie tłukące się serce, gdy dwóch żołnierzy wolno składało obok siebie trzy rzędy cegieł, wznosząc gruby, morderczy mur.
Ci wszyscy ludzie. Spokojni, niektórzy z zadowoleniem, najprawdziwszą satysfakcją na twarzach. Czy oni nie widzieli tego delikatnego, drobnego chłopca, którego skazywali na powolne konanie? Czy do nich dociera tylko kara wymierzona hańbie ich szlachectwa?
Jeden z żołnierzy podniósł na chwilę wzrok i spojrzał na pobladłego chłopca, on wyczuł to spojrzenie i zwrócił ku niemu twarz, patrząc na niego ogromnymi, smutnymi oczami.
Żołnierz zastygł w bezruchu, a potem wbił wzrok w ziemię. Wziął do ręki cegłę, ale nie zdołał dołożyć jej do muru, wypadła mu z ręki.
Kilka osób drgnęło, gdy nagły hałas przerwał przeraźliwą ciszę.
- Idź na górę, Hayla. - spokojnie odezwał się Minna. - Gan, zastąp go.
Mur wznosił się coraz wolniej, jakby cegły stawały się coraz cięższe.

Lais milczał. Musiał być spokojny. Oni i tak nie darują mu życia, choćby błagał na klęczkach i płakał, krzyczał, rozpaczał... To chciał właśnie robić, to właśnie działo się gdzieś w jego duszy. Ale to nic nie da... nic... Kiedy ostatnim razem próbował się ratować, spodlił się tak bardzo, że nigdy by tego już nie zmazał. Tak bardzo sam sobą gardził, nie powinny go dziwić te pełne obrzydzenia i wzgardy spojrzenia. Navan patrzył na niego takim kamiennym wzrokiem... ale tak samo patrzył dawniej, kiedy nie chciał mu wyznać miłości. Kocha go... kocha, na pewno.... tak dobrze czuł to ostatniej nocy....
Ale przecież on ginie, każda cegła odcina go od życia, a on chce żyć, ciągle chce żyć, dlaczego on nic nie robi? Dlaczego mu nie pomoże? Czy ta miłość to jedynie złudzenie? Nie, przecież był jej taki pewny... Ale... za chwile będzie za późno.... będzie umierać.. powoli... w męce... jeśli uważa, że nie zasłużył, by żyć, to czemu chociaż nie poprosi o zwykłą, szybką śmierć, posłuchaliby go, na pewno by mu ustąpili, czy jego cierpienia w ogóle go nie poruszają?
On nigdy by nie zniósł jego śmierci, nie umiałby tak patrzeć, spokojnie, zwyczajnie, oszalałby, krzyczał, błagał, by darowano mu życie, dla niego spodliłby się tysiąc razy bardziej niż dla siebie...
Mur jest już tak wysoko... nie widzi już ich... łzy w końcu zalśniły mu w oczach.... podciągnął kolana pod brodę... Navan... mój najdroższy, najmilszy... dlaczego?
Łzy płynęły mu po twarzy.
Tak cię kocham...
Czy to możliwe, że nic już dla ciebie nie znaczę?

Skończyli. Odsunęli się od muru. Wszyscy wychodzili powoli. Minna jeszcze został. Patrzył mu w twarz. Długo.
- Zadowolony w końcu? - cicho spytał Navan
- Nie wiem.


***

Dwa dni, minęły już dwa dni... jest tam sam... głodny, spragniony, przerażony... zupełnie sam... teraz musi go już nienawidzić... nie... ta cicha, pokorna miłość w jego oczach... biedne, kochane maleństwo...
Navan ukrył twarz w dłoniach, spod palców wypłynęły mu łzy.
- Navan... - usłyszał głos Hiroo - Spójrz na mnie...
Podniósł twarz. Jego brat stał na środku pokoju i patrzył w niego tym samym, nierozumiejącym wzrokiem.
- Dlaczego nic nie zrobisz? Jeszcze nie jest za późno... Pomóż mu...
- Nie mogę. Rada wydała wyrok. Nie będę się wtrącać. Ciekaw jestem, co ty byś zrobił na moim miejscu.
- Ja? BŁAGAŁBYM. Klęczałbym, gdybym musiał. Zresztą już przed tym wyrokiem, prosiłem ich wszystkich, każdego z osobna, potem poszedłem na radę i nawet dziś... Tyle razy prosiłem... poszedłem nawet do Minny... Ale oni nie będą mnie słuchać... ciebie tak...
- On jest winny. O co tu błagać?
- Wcale nie jestem pewien, czy on jest winny, a nawet jeżeli jest, to podobno go kochasz...
- Właśnie dlatego nic nie zrobię. Ty też nic byś nie zrobił w takiej sytuacji.
- Jak śmiesz... - Hiroo wydusił z trudem - Jak śmiesz w ogóle mówić coś takiego? Myślisz, że gdyby był najmniejszy, choćby najmniejszy sposób, żeby pomóc Kemiemu, to ja bym tego nie zrobił? I miałbym gdzieś czy on byłby zdrajcą, złodziejem, kłamcą, dziwką, kimkolwiek! Bo ja go kocham, kocham, rozumiesz? Nie ma takiej rzeczy której bym nie zrobił, żeby mu pomóc! Ale ja nie mogę, zwyczajnie nie mogę mu pomóc i modlę się tylko, żeby się obudził, żeby mógł żyć, żeby nie umierał, bo ja nie chcę go stracić! A ty tak po prostu pozwalasz mu odejść... Na czym polega ta twoja miłość? No na czym?! - krzyknął i wyszedł
Navan wstał powoli.

Głód... taki palący... chyba nigdy nie był głodny w ten sposób... Kemi... mówił kiedyś, że zdarzało mu się nie jeść przez kilka dni... ale przynajmniej mógł pić wodę... A on... tak paliło... zupełnie nie miał już śliny... tak sucho... boleśnie... i oczy... oczy zupełnie miał suche... piekły, bolały tak bardzo... usta spękały mu do krwi... chociaż tych kilka kropel... dlaczego tu jest tak sucho? Nawet kropli... nigdzie...
Navan.... mój dobry... pomóż mi... ja nawet nie mogę płakać... nie mam łez... nawet kropli... żadnej kropli... dlaczego nie chcesz mi pomóc? Aż tak mnie nienawidzisz? Przez cały ten czas... cały czas, tak cię kochałem... i kocham... nie mogę przestać, choć czuję, że ta miłość sprawia mi tylko gorszy ból... nie mogę krzyczeć... nie mogę mówić... tak boli... Pomóż mi błagam... nie chcę umierać..... tak bardzo cierpię, ale nie chcę umierać... życie... kiedy ono stało się takie ważne? Tam jest tak ciemno... a ja nie chcę tam iść... widziałem to już... mam tę ciemność w oczach... pomóż...

Klęczał przed tą ścianą. Łzy znów płynęły mu po twarzy. Dotknął dłonią muru. Tam, za nim, w ciemności... ten mały chłopiec, którego zawsze tak kochał... Lais... to szczęście w jego oczach, kiedy go dotykał.... ta niema rozpacz... strach i ból...
Co to za siła, która wciąż krzyczy w jego głowie? Co nie pozwala mu rozbić tej ściany?
Zazdrość. Zazdrość o wszystkie te miesiące. Dlaczego on nie wytrzymał wtedy? Dlaczego poszedł do tamtego potwora i zgodził się zostać... dziwką... tak, to słowo boli, ale przecież jest prawdziwe, tym właśnie był przez cały ten czas. I zdradził, nie jego, pięć tysięcy ludzi, którzy zginęli tamtego dnia... i tych, którzy zginęli podczas przedłużającej się wojny...
Nie umie mu przebaczyć...
Ale Hiroo nie ma racji, kocha go i jego życie nigdy nie przestanie być potworne, całe lata będzie się czuł jakby sam był zamknięty w tym lochu...
Wszyscy przegrali.
Chyba do tego prowadzi wojna? Tak powiedział Aozou.

Kocham cię...
Tylko robi się tak strasznie ciemno...

***

- Hiroo... - odezwał się cichy, słaby głos. Mężczyzna podniósł gwałtownie głowę
- Kemi... Kemi, kochanie... obudziłeś się w końcu... maleńki...
- Nie becz. - uśmiechnął się lekko - Długo spałem?
- Osiem dni.
- I cały czas tu siedzisz?
- Prawie.
- Niedobry... zostawiałeś mnie?
- Maleńki...
- Dobra, nie czaruj... Wygraliśmy?
- Tak.
- Dzięki mnie...
- Pewnie, że dzięki tobie...
- Kto zginął?
- Nikt, kogo znasz, maleńki.
- A... a Lais?
Hiroo patrzył na niego w milczeniu. Co ma mu powiedzieć? Jeśli powie, co się z nim dzieje, zaraz zerwie się z łóżka... Lais jest tam już piąty dzień... jeśli jeszcze w ogóle żyje... to nie potrwa to już długo... Chyba... powinien mu powiedzieć. On nie żyje. Albo prawie nie żyje.
- Lais... Lais nie żyje, Kemi... - wyszeptał ze łzami w oczach. Chłopiec patrzył na niego z niedowierzaniem, kilka kropli zawisło mu na rzęsach.
- Nie... nieprawda.... dlaczego? Co się stało? Hiroo...
- S...skazali go...
- Jak to? To niemożliwe... Przecież on nic nie zrobił, za co?
- Kemi... przecież...
- Hiroo, to nieprawda. Mówiłem ci... on tego nie zrobił. Nie mogli go przecież za to zabić... Hiroo... Hiroo pomóż mi...
Przytulił go do siebie i trzymał tak delikatnie, dopóki chłopiec nie zasnął zmęczony płaczem. Położył go i spojrzał na zastygłą w rozpaczy twarzyczkę. On był taki delikatny... obaj byli...
Powiedział lekarzowi i wybiegł.

Jest tak ciemno... coraz ciemniej....

Poszedł prosto do sali narad. Navan był tam, Cassiar, Sala i Minna także. Niedługo miało się odbyć głosowanie w sprawie wyboru nowego władcy. Navan rozmawiał z Cassiarem i Salą, Minna opierał się o ścianę, patrząc przed siebie nieruchomym wzrokiem.
- On nic nie zrobił... - wykrztusił, stając w drzwiach. Spojrzeli na niego z zaskoczeniem - Nic nie zrobił.... a wy... zabiliście go...
- Hiroo, uspokój się. - po chwili milczenia odezwał się Cassiar - To była sprawiedliwa decyzja. Nie ma żadnego uzasadnienia...
- Nie obchodzi mnie, czy jest jakieś uzasadnienie czy nie. On nic nie zrobił.
- Hiroo, ja tam byłem - zaczął Sala - Zrobił to.
- Nie, nie zrobił.
- Hiroo, skąd możesz wiedzieć... - pokręcił głową Cassiar
- A wy skąd wiedzieliście? Uznaliście tak, bo było wam w ten sposób wygodniej. Ja wiem.... Kemi mi powiedział.
- Obudził się? - spytał Minna
- Tak obudził się i...
- Hiroo, akurat Kemi najwięcej może wiedzieć o tej sprawie! - zirytował się Cassiar
- Wie więcej niż wy, bo zna go lepiej. Wy... to nie ma sensu... - spojrzał na brata - Navan... to prawie niemożliwe, ale... ale może... może on jeszcze żyje.. zrób coś... on tak ci ufał... tak bardzo zawsze ci ufał...
Navan patrzył na niego nieprzerwanie odkąd wszedł. Jego oczy wyglądały jak trawione gorączką. Hiroo oparł się o ścianę i wbił wzrok w podłogę.

Ciemność ogarnia wszystko... pochłania... to niemożliwe... niemożliwe... bo tam nie ma nic... jak to...


Do sali weszli pozostali mężczyźni. Byli już wszyscy członkowie rady i obaj Mullingar powinni właściwie wyjść, ale oni nadal tkwili w bezruchu.
- No, a tutaj co się wyprawia? - spytał rozbawionym tonem Bahias
- Cały czas coś się nie zgadza... cały czas... - Minna patrzył na niego intensywnie
- Stało się coś? - mężczyzna spojrzał na niego z niepokojem
- Nie wiem.
- Ostatnio wielu rzeczy nie wiesz, Minna... - odezwał się nagle Navan
- Ostatnio moje myśli nie mogą wyrwać się z jednego kręgu. To dlatego. Ale to minie... Wszystko mija.
- I życie również Minna Min Shan? Tak, wasze tak. Ale to dziwne, że i wy, ludzie, cenicie je tak nisko, jak my, Czarni Kapłani.
Zebrani zwrócili oczy ku drzwiom. Czarno ubrany mężczyzna patrzył na nich bez śladu emocji.
- Myślałem, że już tu nie wrócę, ale ścieżki losów plotły się inaczej. Może i byłoby lepiej gdybym tu nie wracał, bo was, ludzi, zawsze tak pali własny błąd... nie mam jednak wpływu na własną drogę. Wróciłem. Więc jednak zrobiliście to, wy, ludzie, tak się spieszycie w swoim gniewie, nigdy nie zważacie na to, że błąd wyrasta nawet tam, gdzie zdają się leżeć tylko kamienie.
Hiroo podniósł głowę. Kapłan. Mówił jak ludzie z Arree. Jak Kemi. I mówił że...
Zerwał się i wybiegł.
- Ty, jesteś tym, który zabił Shterra? - spytał niepewnie Sala
- Ja? Nie. Shterra zabiła jego własna pycha. Ja tylko obróciłem koło losu, przeznaczając śmierć temu, który zabijał i zwracając je temu, który umierał. Taka jest kara za pychę, a pychą jest kradzież wiedzy Czarnych Kapłanów, by użyć jej do celów, które nie są ich celami. Taka jest nagroda za przywrócenie harmonii, a przywróceniem harmonii jest zwrócenie wiedzy Czarnym Kapłanom, by nie służyła celom, które nie są ich celami.
- Mówże jaśniej do diabła! - krzyknął Bahias
- Nas, Czarnych Kapłanów, nigdy nie ogarnia złość, a jednak, gdy widzę ciebie, żałuję, iż nie wolno mi obracać koła losu, gdy nie mieści się to w naszych celach. Twoja śmierć za jego śmierć. Co byś wybrał? Bo on wybrał własną. Nie martw się, powiem wam wszystko, tego chcą ścieżki losów.

I już tylko ciemność...


Hiroo roztrzaskał mur w kawałki. Przypadł do skręconego w rogu ciała i wziął je delikatnie na swoje okrwawione ręce.

- Wy, śmiertelne, słabe istoty, wy którzy powinniście mieć we czci każde życie... jak łatwo przychodzi wam karać i zabijać... Wasze życie nie należało już do was... zginąłeś w dniu ostatniej bitwy... - wskazał palcem na Bahiasa - I ty.... i ty... i ty... wy wszyscy... wy i wasi żołnierze. Nie ma was wśród żywych, bo koło harmonii zostało zakłócone. A ten kto przywraca harmonię, dostaje życie tych, którzy je ocalili. Lecz wy chcieliście odzyskać siebie, bo wy, ludzie, nie możecie znieść żadnej władzy, nawet takiej, która jest tylko władzą wdzięczności. I zrobiliście to. Mówiąc śmierć, śmierć, śmierć. Czemuż więc on nie znienawidził mnie, gdy zyskałem większą jeszcze nad nim władzę, zwracając mu życie obrotem koła losu?
- Czarny Kapłanie. - odezwał się Minna - Przyszedłeś tu, by powiedzieć prawdę. Więc powiedz ją zimno, tak jak my, ludzie. Biedny Bahias już dyszy z niecierpliwości, a jak do tej pory nic nie rozumie.
- Dobrze Min Shan. Mogę mówić jak wy. Choć nie wiem, czy to lepiej dla was. Byłem w zamku przez cały ten czas. I z ramienia ścieżek losów, przybywam tu, by bronić przed sądem śmiertelnych śmiertelnika, którego imię brzmi Lais Nahr Wasil.
- Nieco po czasie. - burknął Bahias - Proces już się odbył.
- Ani mnie ani tym bardziej wam, rozkazywać ścieżkom losu, kiedy i gdzie mnie posyłają. Pierwszy zarzut. Zdrada. Fałszem jest, że Lais Nahr Wasil poszedł do Shterra z zamiarem zdrady. Prawdą jest, że to pytanie mu zadano. Prawdą jest, że do ostatniej chwili zamierzał zdradzić. Fałszem jest, że zdradził.
- Jak to!? - poderwał się Sala
- Słowa, które wypowiedział Lais Nahr Wasil były kłamstwem, choć były prawdą. Były kłamstwem według jego wiedzy, choć były prawdą według waszej wiedzy, nie jest to jednak jego winą, choć według jego sądu pozostało nią nadal. Ja jednak uważam pierwszy zarzut za odparty.
- Chcesz powiedzieć... - łamiącym się głosem odezwał się Cassiar - Że... on nie wiedział...
- Drugi zarzut. - beznamiętnym tonem ciągnął Czarny Kapłan - Sprzedanie swego ciała. Prawdą jest, że Lais Nahr Wasil sprzedał swoje ciało. Fałszem jest, że zrobił to po to, by ratować swoje życie.
- A więc po co to zrobił? - zadrwił Sala - Z nudów?
- Wy, ludzie, nigdy nie zdołacie poznać prawdy, bo łatwiej wierzycie słowom wrogów niż sercom przyjaciół. W ową noc odebrałem przysięgę od Shterra, a treścią tej przysięgi było to, że jeśli Lais Nahr Wasil odda mu siebie, on daruje życie i wolność ludziom, którzy wraz z nim dostali się do niewoli.
Sala zbladł śmiertelnie i nagle zapadła zupełna cisza.
- A już na pewno nie on... - uśmiechnął się lekko Minna
- Lais Nahr Wasil nie chronił własnego życia, bo ceną za jego życie, była zagłada armii, a on w ostatniej chwili wybrał własną śmierć. Prawdą jest, że gdy przekonał się o skutku swoich słów, pozostał na dworze Shterra broniąc własnego życia i prawdą jest, że wiele razy nie odważył się go zaryzykować, choć ceną była hańba i niewola. Ale prawdą jest również, że choć życie stało się dla niego najcenniejszą rzeczą, jedyną cenną oprócz kilku wciąż żywych uczuć, to znów, choć sprzeciwiając się temu całym sobą, poświęcił je dla was.
- I to, jak sądzę, jest związane z tą wiedzą i harmonią, o której mówiłeś wcześniej? - twarze Minny i Czarnego Kapłana mogły równorzędnie konkurować w braku jakichkolwiek emocji.
- Owszem, Min Shan. Shterr wykradł mi plan i zbudował machinę, która miała zniszczyć was wszystkich i stałoby się tak. Ale Lais Nahr Wasil zniszczył ją ratując wasze życie, choć ceną było jego własne.
- A wtedy ty, jak dobry czarnoksiężnik, zjawiłeś się i wymieniłeś żywego i umarłego. - odezwał się znów Minna - Ale chyba nie miało to wielkiego sensu, skoro zostawiłeś go dalej na śmierć.
- Nie wiedziałem wtedy jaki będzie jego los, choć radziłem mu, by do was nie wracał. I tak powiedziałem wtedy więcej, niż mówimy zwykle.
- I widzisz Bahias, wiem już co się nie zgadza. Nie pozwoliłeś mu skończyć przy tym jednym "ale"... I to go uciszyło. Można powiedzieć na wieki. - wargi Minny wykrzywiły się w ledwo dostrzegalnej wzgardzie.
- Prawdą jest, że w tym momencie Lais Nahr Wasil ostatecznie uznał wszystkie winy za swoje i nigdy więcej nie przyszło mu na myśl jakiekolwiek usprawiedliwienie. Prawdą jest, że i z tego powodu zapadł wyrok.
- Popatrz Bahias jak płynnie przeszliśmy od bronienia Laisa, do oskarżania ciebie. - z półuśmiechem spojrzał na niego Minna - Ale wina najwyraźniej leży po stronie wszystkich. Może najbardziej mojej. Wyczułem błąd, ale pewne rozpraszające mnie sprawy nie pozwoliły mi dojść prawdy... zresztą może przeszkodą była i pewna niechęć z mojej strony w stosunku do oskarżonego... tak, są to rzeczy, których należy się wystrzegać...
Cassiar spojrzał na niego z wściekłością. To wszystko niemal go pogrążyło, ale i to obrócił na swoją korzyść. Z jakim zachwytem starcy obserwują tę jego sprawiedliwość i pełne rozwagi nuty ubolewania, subtelną samokrytykę... nawet z tego robi przedstawienie...
Czarny Kapłan odwrócił się i chciał wyjść, ale Cassiar zagrodził mu drogę.
- Po co tu przyszedłeś? Po co mówisz nam o tym wszystkim? Przecież i tak już jest za późno!
- Nie sądzisz, że to nieszczęśliwe dziecko zasługuje przynajmniej na uwolnienie go od piętna, którym je obłożyliście, nawet jeśli ceną jest zachwiany spokój twego sumienia? - wyszedł powoli, mijając go.
- No i za późno... - Minna spojrzał na Navana, który cały ten czas siedział bez ruchu, z zupełnie pustym wzrokiem - Teraz już nic nie zrobimy...
- On żyje. - o drzwi oparł się Hiroo. Brat spojrzał na niego. - Nie wiem, czy go odratują, ale jeszcze żyje... Zaniosłem go do ciebie.
Navan poderwał się z krzesła i wyszedł szybko.
- Widzisz Minna... - Hiroo odwrócił się jeszcze w drzwiach - Jak ładnie ci się wszystko układa...
- Pora rozpocząć radę. - oznajmił Aiyion.
Tak... jak ładnie...


***
Lekarz przesuwał wilgotną szmatką po spieczonych wargach Laisa. Zwilżył jego skronie i zaczerwienione okolice oczu. Wstał.
- Jeśli się obudzi, spróbujcie zmusić go do picia. I do jedzenia. Ale naprawdę odrobinę. I przyciemnijcie światło, bo odzwyczaił się od niego.
- Będzie żyć? - zduszonym głosem odezwał się Navan.
- Żyć? On jest zupełnie wycieńczony... zagłodzony... odwodniony... To prawie niemożliwe żeby zdołał jeszcze odzyskać przytomność przed śmiercią. A to żeby przeżył... nie widzę takiej możliwości.
- I nie ma już żadnych szans? - przymknął oczy Navan
- Szansa jest zawsze, nazywa się cud. Ale ja jestem lekarzem od trzydziestu lat i jeszcze ani razu cudu nie widziałem. - lekarz postał chwilę, a później wyszedł
Navan klęknął przy łóżku chłopca. Oddech Laisa był bardzo płytki, słaby, nierówny... co chwilę wydawało się, że już ustał. Wychudzona, blada twarzyczka nieprzyjemnie odbijała się od granatowej pościeli, w której leżał. Cienie pod oczami wyglądały niemal jak siniaki. Usta chłopca znów wyschły i Navan zwilżył je delikatnie.
On wyglądał jakby już był martwy...


***

Tak, tak gładko mu się wszystko ułożyło. Tuż przed radą wiadomość o życiu chłopaka ostatecznie uspokoiła nastroje. Oczywiście, żadnego znaczenia nie ma, że on i tak nie ma szans na przeżycie. Nie po tylu dniach.
Tak ładnie, po kolei upewniali się, że powinni wybrać jego. Początek to niewątpliwa zasługa Navana, który z absolutną szczerością przyznał, że Minna ocalił co najmniej jedną trzecią armii decydując się na tamten atak.
Ależ byli zachwyceni. Taki geniusz, jak inteligentnie i odważnie... jak przemyślnie to wszystko przewidział...
Oczywiście, nie ma żadnego znaczenia, że to wcale nie było tak.
Och, jak cholernie zapiekła go ta jedna, mała porażka z Leteą. On zawsze był idealnym niewolnikiem. Taki przerażony... nieszczęśliwy...
I z czasem naprawdę się do niego przyzwyczaił.
Trzasnął go już wtedy. Na pierwszej radzie. Mierzył w Hiroo i wtedy zauważył drugi cel. Nieśmiały, delikatny, z wielkimi, niebieskimi oczami...
Cholernie się do niego przyzwyczaił.
Nigdy nie zdołał mu się przeciwstawić. Taki był przestraszony i zrozpaczony, za każdym razem. I każdego ranka znikał z jego łóżka, nigdy nie odważając się go zabić za to, co zrobił mu w nocy.
Aż do tego wieczora przed bitwą.
Możliwe, że wybiorą go właśnie za tamten atak. Zjednał mu tylu zwolenników.... A przecież wcale nie był przebłyskiem geniuszu. Miał szczery zamiar się wycofać. I nagle, w jednej krótkiej chwili wszystko inne przestało mieć znaczenie. Zobaczył ten upadek i głupi, irracjonalny lęk, który przeszył go już tamtego ranka, zupełnie wziął nad nim górę.
Oho, Aiyion przechodzi do wychwalania zalet, proponowanych przez starszych, kandydatów. Jego oczywiście zostawia na koniec, by przyćmić wszystko inne.
Zgwałcił go tamtej nocy. Bo on zawsze go gwałcił. Wbrew jego błaganiom, czasem rozpaczliwej walce. Zawsze brutalnie, sprawiając mu ból i upokarzając go. W końcu zawsze tak robił i z każdym. Nie znosił być czuły w łóżku. Zresztą przecież chodziło mu tylko o chwilową rozkosz i utrwalenie swojej dominacji, swojego panowania... więc po co kiedykolwiek miałby traktować go inaczej.
Tamtej nocy Letea trochę wypił. Niedużo, ale nie miał szczególnie mocnej głowy. Nie był bardzo pijany, wpadł tylko w jakieś przygnębienie.
Ale walczył z nim. Jak zawsze. I kiedy znowu przegrał, leżał rozdygotany w łóżku, a jego kat położył się obok niego, przyglądając się po raz kolejny zdobytemu ciału.
I wtedy nagle w Letei coś pękło. Zupełnie się załamał. Rozpłakał. I jakby to miało jakikolwiek sens przytulił się do swego oprawcy, który przecież był przyczyną tej rozpaczy. Płakał cicho w jego ramię.
A on przez chwilę nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. A potem delikatnie pogłaskał szmaragdowo-złote, miękkie, delikatne włosy.
Tak bardzo... kiedy aż tak się do niego przyzwyczaił?
Te błękitne oczy... jak dwa szafiry... jak najcenniejszy klejnot: złoto, szmaragdy i dwa królewskie, najpiękniejsze w świecie szafiry...
Ależ to idiotyczne....
Właściwie po co go wtedy pocałował? I dlaczego... skąd nagle strzeliło mu do głowy... wtedy za wszelką cenę chciał się pozbyć tego bólu i strachu z tych pełnych głupiej, słonej wody oczu.
Bez sensu, przecież tego nie znosił, strata czasu, idiotyzm, naiwne wariactwo....
Ale całował go i dotykał tak delikatnie... delikatnie, co za słowo, co on kiedykolwiek w życiu zrobił delikatnie? Kochali się jeszcze raz, nie, pierwszy raz, bo przecież do tej pory to zawsze był tylko gwałt. Ale jakim cudem... mimo że przecież nie lubił robić tego w ten sposób... że zawsze największą przyjemność sprawiało mu brutalne pomiatanie tym, kto leżał z nim w łóżku...
Dlaczego było tak cholernie dobrze?
Nie pamiętał tego, rano spał przy nim po raz pierwszy, ale on zabrał go i zaniósł do jego pokoju. Nie pamiętał tego, co się stało. Biedny, głupi Letea... Gdyby pamiętał zniewoliłby się na zawsze, bo on był taki absurdalnie naiwny i głupi. Tak niedorzecznie wrażliwy....
On za... zakochałby się w nim... Co za dureń, skończony dureń, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Ale zapomniał. I pamiętał tylko ten krytyczny moment, w którym się załamał. I wtedy pękła nić... nić? Żelazny łańcuch, który pętał ich ze sobą na zawsze. Stracił nad nim kontrolę. I pomyśleć, że gdyby pamiętał, już nigdy by się od niego nie uwolnił...
Doszli już do niego i Aiyion rozpoczyna laudację.
Wszystko bez sensu. Żaden z nich nie zasługiwał na wybór. Wszyscy dali się zaślepić własnej głupocie albo gniewowi.
Tylko ten głupiutki, wrażliwy, naiwny Letea. Tylko on miał dosyć odwagi, żeby przeciwstawić się całej radzie i tylko on jeden miał rację. Ale przecież Letea nie kierował się rozsądkiem tylko tym, co czuł. Może to wcale nie jest takie głupie...
Nigdy nie miał równie idiotycznych myśli.
I pomyśleć, że nawet na tamtej radzie szarpnął nim moment wątpliwości. Gdy Hiroo mówił o stracie kogoś bliskiego... Taki sam błysk jak tamtego ranka przed bitwą...
Ale przecież nie miał nikogo bliskiego, bo kim właściwie był dla niego jego ojciec? A przecież był jedyną jego rodziną. Dopuszczenie do siebie kogoś "bliskiego" to tylko głupia słabostka, tchórzliwy lęk przed samotnością, którego on nigdy nie odczuwał.
Ale jakie to miało znaczenie, kiedy widział wtedy jak Letea padł na ziemię tak bezradnie trzymając strzałę wbitą tuż obok szyi?
Idiotyzm, impuls i... zwycięstwo. Bo gdyby wtedy nie ruszył, nie dokonałby tego wszystkiego.
Niemądre, błękitne, dobre oczy. On sam jest chyba jedyną istotą na świecie, której ten sentymentalny, ufny wariat nienawidzi. Co ten kretyn Hiroo powiedział? Że wkrótce będzie żałować? Akurat.
Siła przyzwyczajenia, za dużo o nim myśli. Jak on go musi nienawidzić... Ale wtedy, przy tym "pożegnaniu" nawet jemu nie zdołał życzyć śmierci. Jakie to było rozpaczliwe, to urwane, udręczone zdanie i nieprzytomny wzrok.
Takie błękitne...
To zupełnie idiotyczne, żeby aż tak się do kogoś przyzwyczaić, zwłaszcza do takiego płaczliwego mięczaka.
Wybiorą go, to widać. Może sprowadziłby go sobie i nadal mógł w nocy zgłaszać się po swoją własność. Powiedział, że się zabije... Ale można przecież wysłać kogoś podstępem, uśpić go, a potem uwięzić i.... no proszę, ile zachodu wobec jednego smarka.
Śmieszne, ma prawie dwadzieścia lat, a dalej nie wygląda na te osiemnaście, na które nie wyglądał ich pierwszej nocy. Z wyjątkiem tej jednej krótkiej chwili. "Już nie". Mały głuptas. Łatwo mógłby znów zdobyć nad nim władzę. Wystarczy zrealizować plan i zgwałcić go raz jeszcze. Znał go, to by wystarczyło, żeby stracił znowu siebie.
Ale wtedy te błękitne oczy już zawsze byłyby takie nieszczęśliwe...
Robi się obrzydliwie miękki. Te wszystkie głupie uczucia, to on je jakoś nieświadomie rozbudził. Współczucie, smutek, melancholia, ulga, gorycz, wstyd, nie znał tego do tej pory... One wcale nie ułatwiały życia, przeciwnie, chwilami czyniły je nieznośnym. Czy to możliwe, że się zmienił? Bez sensu.
No i zaczynają potwierdzać kandydatury, biedni ludzie... nie mają ze mną szans, więc mogą to sobie właściwie darować.
Błękitne jak niebo...
Bezsensowne przyzwyczajenie.
- Minna?
- Rezygnuję.
Dwadzieścia siedem par oczu patrzyło na niego jakby nagle oszalał. Chyba rzeczywiście oszalał.
- C...co? - wykrztusił w końcu Aiyion
- Jeszcze nie jestem pewien... ale zaczynam mieć wrażenie, że są ważniejsze rzeczy...


***
Hiroo siedział na murze i starał się oddychać. Rany na jego rękach już przestały krwawić. Lekarz poszedł jeszcze do Kemiego, ale najwyraźniej wszystko skończy się dobrze. Tylko dużo czasu minie zanim mały pogodzi się ze śmiercią Laisa. Dlaczego do diabła nie zrobił tego wcześniej? Choćby wczoraj, może mógłby przeżyć... Może przynajmniej się obudzi... może przynajmniej wyjaśnią sobie wszystko, Navan wygląda jakby sam konał... on też nieprędko się z tym pogodzi... o ile w ogóle się z tym pogodzi... chyba że... może to by i było najlepsze... może...
Dostrzegł Minnę wychodzącego z budynku.
- Czy już mam padać na kolana, władco?
- To raczej nie będzie konieczne. Będziesz się musiał zadowolić innym władcą.
- Niemożliwe, przegrałeś?
- Tego jeszcze nie wiem. Ja już wyjeżdżam.... Przeżyje?
- Raczej nie. - jaka głupia nadzieja skłoniła go do tego raczej? Nie, po prostu nie... jakie to bez sensu...
Minna milczał chwilę.
- Właściwie oczywiste. No cóż, na mnie pora. - odszedł kawałek i zatrzymał się, nie odwracając głowy - Hiroo Mullingar, czy warto walczyć, kiedy nie ma się żadnych szans?
- Dwanaście lat temu nie mieliśmy żadnych szans w walce ze Shterrem.
- Dwanaście lat. Trochę długo. Naprawdę nie jestem normalny...


***
Minęło już kilka godzin. Lekarz znów przyszedł. Lais stracił już ten trupi wygląd. Odzyskał na chwilę przytomność, przytomność, ale nie świadomość, to była tylko króciutka chwila, ale Navan zdołał zmusić go, by wypił kilka łyków wody i nawet przełknął odrobinę jedzenia, choć z wielkim trudem, bo jego przełyk był zupełnie ściśnięty. Nawet go nie poznał, nie rozumiał co się dzieje i znowu zemdlał.
Ale nie był już tak potwornie blady, nie miał tak sino podkrążonych oczu, a wciąż nawilżane usta nie były już tak spieczone. Siedział tak przy nim cały czas, rozczesał splątane włosy, które opadły teraz na umęczoną twarzyczkę, sprawiając, że zapadnięte policzki, nie wyglądały tak nieprzyjemnie. Przyciemnione światło w pokoju w dziwny sposób dodawało mu słodyczy. Wyglądał teraz tak delikatnie i ślicznie, jakby zasnął tylko na chwilkę i zaraz miał się obudzić ze swoimi światełkami w roześmianych oczach. Ale był taki niesamowicie szczupły... sprawiał wrażenie jeszcze drobniejszego i tak kruchego, że mógłby się rozsypać od dotknięcia dłoni. Jednak jego policzki zaróżowiły się lekko, a oddech się wyrównał.
- Wygląda lepiej... może... - wyszeptał w końcu niemal błagalnym tonem.
- Jest takie powiedzenie, że świeca najjaśniej płonie przed zgaśnięciem. - lekarz wstał i patrzył na łóżko - Myślę, że się obudzi jeszcze na chwilę... zresztą może jeszcze konać długo... ale... - wzruszył ramionami i wyszedł
Navan znów przyklęknął obok łóżka. Biedna, mała, niewinna istotka... Z jaką ufnością on zawsze patrzył w jego oczy. Jakby święcie wierzył, że zawsze może na niego liczyć, że on nigdy go nie opuści, że będzie go kochać... jaki był szczęśliwy, wtedy po tym pierwszym pocałunku, jakby ziściło się nagle jego największe marzenie, zresztą to pewnie było jego największe marzenie, tyle radości, miłości, nadziei było w tym jego uśmiechu...
I jaka najczarniejsza rozpacz odbiła się na jego twarzy, gdy w końcu został odrzucony. Biedny, dobry chłopiec, przecież niczym sobie na to nie zasłużył... jak to maleństwo musiało się poczuć, kiedy spojrzał na nie z taką zimną wzgardą... jak w ogóle mógł? Nie powinien tego robić, nawet gdyby on był winny...
Dlaczego nawet nie próbował z nim porozmawiać, wyjaśnić tego wszystkiego, jak to możliwe, że tak po prostu uwierzył w to, że ten chłopiec, którego znał tak dobrze, w którego oczach widział miłość, jak mógł uwierzyć w jego winę? Biedactwo, tak bardzo musiał się bać, a przecież dwa razy przedłożył ich życie nad własne. Ocalił ich. I wtedy w lochu... Jak mógł uwierzyć w tamte słowa strażnika? Biedny chłopiec. To z jego powodu stracił wszystko. I musiał...
- Jak jasno... jak bardzo jasno... - usłyszał słaby, nieprzytomny głos
- Lais, kochanie... - podniósł wzrok na ogromne zdziwione oczy - Razi cię? Zgasić zupełnie lampę?
- Nie... nie... tam... tak ciemno...
- Lais... - wyszeptał głaszcząc łagodnie jego policzek
- Navan... jesteś tu? I... i ja... żyję? I jesteś tu? - oczy chłopca oprzytomniały, wyciągnął drżące, wychudzone ręce i dotknął twarzy mężczyzny, który chwycił ostrożnie jedną z drobnych dłoni i przycisnął ją do ust.
- Jesteś... chodź... chodź tu, proszę... mój kochany... mój dobry...
Navan przysunął się do niego i pocałował delikatnie. W oczach chłopca zalśniły łzy.
- Jesteś ze mną... tak się bałem, jesteś taki dobry... przytul mnie... tak cię kocham...
- Zaraz, maleństwo.... - wyszeptał i trzymając go ostrożnie uniósł go trochę do góry - Tylko się napij, chociaż odrobinkę...
Przytrzymał go obejmując ramieniem i drugą ręką wlewając pomału wodę do jego ust.
- I zjedz coś. Tylko troszkę, no proszę...
Całował delikatnie jego włosy, karmiąc go powoli, niemal na siłę wsuwając jedzenie między ledwo rozchylone wargi. Nie jadł od tak dawna, że nawet nie czuł już głodu. Ale przecież je, może jednak nie jest jeszcze za późno... choć lekarz powiedział, że jeśli nawet uda się dać mu trochę wody i pokarmu, niewiele to pomoże...
Jak on mógł się zgodzić, żeby skazali go na coś takiego? Na takie powolne, pełne udręki konanie? Gdzie się podziały jego uczucia, gdy patrzył na tę delikatną istotę zamykaną na zawsze w tym lochu? Jaki może mieć żal do innych, przecież on go kochał i nic, zupełnie nic nie zrobił! Czym ten dzieciak sobie na to zasłużył? Tą swoją miłością, lękiem i poczuciem winy? Przecież to oskarżenie w ogóle do niego nie pasowało, przecież było jasne, że ten najlepszy w świecie chłopiec nigdy nie zrobiłby czegoś takiego... tak bardzo czuł się winny za to, że z powodu jego słów zginęli ludzie, że nie dostrzegał usprawiedliwienia nawet w tym, że mówił to w zupełnie innym celu. Nie próbował się bronić, stłamsili go zupełnie i nawet sam całkowicie uwierzył w swoją winę. Dlaczego nie zaprotestował, kiedy Bahias go uderzył, kiedy nie pozwolił mu się wytłumaczyć? Przecież to wszystko by zmieniło... Na pewno? A gdyby mu nie uwierzył, tak ślepy był na wszystko... biedna dziecinka... i te niemal oszalałe z bólu oczy, kiedy spojrzał w nie z taką wzgardą... jak śmiał zrobić coś takiego? Tak skrzywdzić kogoś, kto tak bardzo go kochał? Bardziej niż swoje życie, niż szacunek do samego siebie, niż własne szczęście...
Jak mógł pozwolić, by tak go błagał o odrobinę uczucia, o najdrobniejszy dotyk, by z taką rozpaczą prosił tylko o to, żeby nie okazywać mu takiej nienawiści i pogardy... błagał o to, jakby to była największa łaska i litość.
Ten jeden delikatny dzieciak był wart milion razy więcej niż on, niż oni wszyscy razem wzięci. Wydali na niego wyrok, tak po prostu. Zabili to drobne dziecko.
Tam, w lochu... zapłacił własnym szczęściem, godnością, wszystkim co miał, tylko po to, żeby ocalić im życie, jego życie, wcale niewarte takiego poświęcenia... Dlaczego nie wykrzyczał mu tego w twarz? Tych wszystkich upokorzeń, bólu, rozpaczy, życia w poniżeniu, nędzniej niż ktokolwiek, dlaczego czuł się tylko winny, czemu widział wyłącznie swoją zdradę, jakim cudem czuł się niegodny jego miłości, skoro to właśnie przez niego stał się tym kim był w tym ponurym zamku?
- Przytul mnie... - taki cichy, błagalny szept. Położył się obok niego i przycisnął wymizerowane ciało do swojego. Poczuł szczupłe ramiona otaczające jego szyję i drobne palce wślizgujące się w jego włosy. Ciepły, gładki policzek przytulił się do jego twarzy.
- Mój najdroższy... taki jestem szczęśliwy... taki bardzo szczęśliwy... nie sądziłem, że kiedyś jeszcze... że ty...
Bolesny skurcz ścisnął mu serce. Tak niewiele potrzeba, żeby uszczęśliwić tę czystą, dobrą duszyczkę... i nawet tego nie zdołał mu dać... dopiero teraz, gdy kona, gdy nie można mu już pomóc...
- Kochasz mnie?
- Kocham Lais, kocham cię bardziej niż kiedykolwiek zdołam to wyrazić... - wyszeptał ochrypłym głosem
- Ja umrę, prawda?
Gardło ścisnęło mu się tak bardzo, że nie zdołał nawet odpowiedzieć.
- Nie jest tak strasznie, kiedy mnie obejmujesz... nie boję się wtedy aż tak bardzo... zostaniesz, prawda? Ty jesteś taki dobry...
Nie zdołał już powstrzymać łez, które spłynęły wolno po jego policzkach
- Nie płacz... - Lais poniósł na niego patrzące błagalnie oczy - Przepraszam, że naopowiadałem ci tyle o tym moim głupim strachu... naprawdę, nie... nie boję się... aż tak... nie płacz, proszę...
- Lais, przestań... - wyszeptał i pocałował drżące usta chłopca - Pozwól mi pomóc sobie chociaż teraz...
- Mnie już jest lżej, naprawdę... wystarczy, że jesteś ze mną... że kochasz mnie mimo tego wszystkiego co zrobiłem...
- Nigdy nie zrobiłeś niczego co w jakikolwiek sposób, poza tym, że skrzywdziło ciebie, byłoby złe. Niepotrzebnie przyjąłeś na siebie winę za wszystko co się zdarzyło. Jesteś najlepszą i najczystszą istotą jaka kiedykolwiek zjawiła się na ziemi. Jakie prawo mam, żeby obwiniać cię o zdradę, skoro ocaliłeś w ten sposób moje życie? Nikt nie był wart takiego poświęcenia, a ja? Ja najmniej, skrzywdziłem cię tak bardzo... - całował drobną twarz, łącząc własne łzy z łzami chłopca.
- Wiesz?... Ja... Navan, tak bardzo cię kocham... a on... to było takie podłe... a ja... czułem się tak...
- Kocham cię. - szepnął mężczyzna, czując jakoś, że to jedyne co może uśmierzyć płacz Laisa
- Tak mi było wstyd... za cały ten strach, tchórzostwo... za to, że chciałem was zdradzić... za to, że byłem z nim...że pozwalałem mu na to wszystko... tak się go bałem... tak bardzo, że nawet gdy chodziło o wasze życie... bałem się, zniszczyłem ten mechanizm, myśląc, że nie chcę umierać, nawet, jeśli wy... ty... miałbyś zginąć... rozumiesz? To przecież potworne... - znów się rozszlochał
- Niemądry mały chłopczyk... - Navan pocałował delikatny policzek. - Kiedyś ci już mówiłem, że wcale nie jesteś tchórzem. Gdybyś się nie bał, to nie byłaby żadna odwaga. Odwaga, niemądre dziecko, polega na tym, że przełamuje się lęk. - pocałował go w nos i uśmiechnął się, przywołując słaby uśmiech również na twarz chłopca - Zrobiłeś to przecież prawda? Im większy jest strach, tym większa jest odwaga, która go przełamuje. A ty, głuptasku, jesteś najodważniejszym i najwspanialszym człowiekiem tego świata. Zrozumiano? A może mam ci to oficjalnie potwierdzić osobnym rozkazem, najdzielniejszy z mych żołnierzy, co?
Chłopiec roześmiał się już naprawdę szczęśliwie, a w jego oczach pojawiło się znów tysiące radosnych, wesołych, złotych iskier, których nie było w nich już od bardzo dawna. Navan z czułością spojrzał na tę piękną, promienną twarz. Zupełnie jakby cały ból, wycieńczenie, wszystko, co go dręczyło znikło tak po prostu, w jednej chwili przywracając szczęście. Nie chciał go teraz tracić...
- Kochasz mnie, ja cię kocham... - szepnął Lais i przesunął pieszczotliwie dłoń po twarzy mężczyzny - Jest tak dobrze... ale... co teraz będzie?
Objął go i ukrył zupełnie w swoich ramionach.
- Zostanę tu z tobą i będę modlić się o cud. A jeśli cud się nie zdarzy... Nie pozwolę, żebyś sam musiał szukać świateł Nessyady.












 


Komentarze
mordeczka dnia padziernika 17 2011 13:26:44
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

STOKROTKA (Brak e-maila) 12:23 23-08-2004
BOSKIE!!!!!!!!!!
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 22:00 04-09-2004
Jak zwykle - piękna historia, ale ze wszystkich twoich opowiadań najmniej mnie wciągneła...
Emi (Emi_Yume@interia.pl) 01:00 12-09-2004
Ja tak na szybko, krótko i treściwie. Mnie ta historia porwała, ryczałam jak bobrzyca.. Gdyby nie to, że jest tak sadystyczna, przeczytałabym raz jeszcze, ale się boję smileyNiesamowite dzieło. Jak zwykle zresztą.
Roza (Brak e-maila) 21:22 09-10-2004
Świetny tekst. Czy będzie jakiś ciąg dalszy?
lollop (Brak e-maila) 20:38 20-11-2004
kolejnie twoje świetne opcio smiley kurczę, jak masz tyle tego talentu to się podziel, co?
Rahead (Brak e-maila) 00:54 21-11-2004
W sumie sprawę Minny i Letei zostawilas tak eee niedokonczoną...

Ja rozumiem ze takie było zamierzenia ale... *mruga znacząco*
An-Nah (Brak e-maila) 14:12 01-12-2004
heh, do konca myslalam, ze dasz plame i Lais przezyje... jestem mile zaskoczona (choc w sumie nic nie jest do konca powiedziane...)

Dobra, rpzejdzmy do konkretow. Ładne. Piekne wrecz. Przeczytalam jednym tchem. zaraz sie zabiore za inne twoje dziela ^^
(Brak e-maila) 13:34 20-08-2005
Wspaniałe opowiadanie.
andrea (lubiezelkii@wp.pl) 13:37 22-10-2006
Boże.. naprawdę, nie wiem co powiedzieć. maltretujesz mnie swoimi pięknymi opowiadaniami, tragicznie zakończonymi.
Muszę także stwierdzić, jak już ktoś powyżej zdażył, że mnie również to opowiadanie wciągnęło najmniej. Avae jestv w czołówce^^ moze dlatego, że Luxy czytałam jako pierwsze? ale są naprawdę niesamowicie wybitnie cudowne. Nie podejrzewałam, że można ze mną zrobić to, co Ty właśnie robisz. Pozdrawiam, i mam nadzieję, że się doczekamy czegoś nowego smiley)
Agg (daihnee@o2.pl) 02:09 02-02-2008
Otwarte zakończenie mnie urzekło tak samo jak cała reszta. Te kilka niedopowiedzeń działa na wyobraźnię... więc może i dobrze, że jest, jak jest. Pozdrawiam smiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum