The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Stycznia 07 2025 23:31:15   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Takie są zasady 1
Dedykacja:
Dla cierpliwych
A wasz los się odmieni
Dla ufnych
Przeciw opętaniu
Dla wytrwałych
A zyskacie siłę.


Motto pierwsze
"Co twoje oczy spostrzegły
nie podawaj szybko do sądu"
(Drugi zbiór przysłów Salomona)

Motto drugie
"Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę
gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam,
twój naród będzie moim narodem,
a twój Bóg będzie moim Bogiem."
(Księga Rut)

Motto trzecie
"Szczęście to produkt uboczny starań uczynienia kogoś szczęśliwym"
(???)


Prolog pierwszy




Znów to samo... hmm... widziałeś kiedyś tryptyk... no matko, taki ołtarz... trzyskrzydłowy... jedno duże i dwa małe po bokach. Nie, co mnie to, tylko posłuchaj. Dlaczego środek jest większy? Mnie się wydaje, że największy powinien być ten po mojej lewej. Bo to początek, prawda? A początek to najdłuższa część. Czasem jedyna. Zauważyłeś jak często filmy i książki kończą się na przykład ślubem? Ale to przecież kłamstwo... Nie tak... Właściwie to ten ostatni fragment powinien być największy, bo po nim przecież wszystko dopiero się zacznie. Ale może to właśnie dlatego powinien być najkrótszy.... A może nie powinno się ustalać wielkości, może to los powinien ją ustalać... Tak, wiem, że ze mnie domorosły filozof, już mi to mówiłeś.
Ołtarz z trzech części... W religii dużo jest potrójnych rzeczy... piekło-czyściec-raj, Święta Trójca, trzy listy Jana, "Biada" z jego Apokalipsy, najważniejsze dobre uczynki, no i trzy cnoty boskie, one są chyba ważne, nie? Co znaczy, nie pchaj się w teologię, właśnie, że będę się pchać w teologię, kto mi zabroni, może ty? No. A i jeszcze niedawno były trzy części różańca, ale już nie... jakby się bali tej trójki, bo ona jest taka niepewna... Nie wznoś ocząt do nieba, pioruny nie spadają od tak sobie... tak, też cię kocham i też paskudo. Bo wiesz ksiądz powiedział... I dokąd idziesz? Nie wyobraź sobie, że nie. Za kogo ty mnie masz? No dobra, racja. No, powiedział coś w stylu, że siedem to pełnia i boskość, bo wiesz, Julia jak zwykle wciągnęła go w symbolikę, jej się nigdy nie znudzi. CO?! Na mózg ci padło, skąd ci przyszło do tej głowiny, że ja z nią kręcę? TY chyba chory jesteś kotku... No i że sześć to niepełna doskonałość i dlatego jest symbolem szatana, a później coś bąknął o tym, że trzy do jeszcze gorsze stadium szóstki. A wiesz, bo mnie się zawsze zdawało, że trzy to właśnie liczba doskonała, to chyba z antyku, Pitagoras, nieśmiertelność, te rzeczy... No ale popatrz ludzie tak kochają trójki, a ludzie nie są ani dobrzy jak aniołowie, ani źli jak szatan, i w tym antyku też trzy jedności, trzech tragików, no i trylogia! Przecież! Trzech filozofów Aten, trzech poetów Augusta, a właśnie - triumwirat! Trzy Kolory... co mnie obchodzi, że nie lubisz Kieślowskiego, nikt ci nie każe, ty za głupi jesteś na to... Swój wystawiony język to sobie możesz wsadzić wiesz gdzie. Niekoniecznie tu... Lecz się... Trójca kapitolińska! No i tu wracamy do świętej trójcy czyli tych good i do trójcy piekieł czyli tych bad. Jak to jakiej, tyś Boskiej Komedii nie czytał?! Dante się w grobie, bidula przewraca. Ty, ale by był bajer, jakby go pochowali z Beatrycze! CO?! Ja z nekrofilią nie mam nic wspólnego, odszczekaj to! Mówię odszczekaj, a nie odliż zboczeńcu, jakby mnie pies polizał po twarzy, to by z buta dostał. CO mnie obchodzi, że nie wierzysz. No dobra, pies by może nie dostał, ale ty dostaniesz. CO znaczy policzymy się w nocy, będziesz mi tu grozić, niecny sadysto?! I NIE PRZERYWAJ MI ! No. Więc Dante machnął tam szatana w trzech osobach jako negatywny odpowiednik tej trójki z góry. I każdemu dał do ziapki po jednym niecnym zdrajcy czyli najgorszych ze wszystkich grzeszników. Można by polemizować, bo machnął tam Judasza, Brutusa i Kasjusza. Ci po bokach mi zwisają, ale względem Brutiego nie obcy był mi zawsze pewien sentyment.
Mniejsza o to, chodzi o to... Jaka Częstochowa?! Do Częstochowy to tyś powinien iść na piechotę, co ja mówię na klęczkach! Z Timbuktu! Jak to dlaczego z Timbuktu, bo się fajnie nazywa... Nie czepiaj się fonetyzmów, bo nici będą z tego łóżka jak mi skończyć nie dasz, już prawie dziewiąta. Odwal się od moich spodni, niecny deprawatorze i obrazo moralności chodząca. Na czym to ja...Aha. Czyli trzy jest złe i dobre, nie wiadomo. Czasem nie jesteś pewien, czy to co jest dla ciebie ważne, jest też dobre... bo może jest złe... Dlatego uważam, że trójka powinna być symbolem człowieka. Niepewność dręczy...
Więc chyba trzeba się przekonać... jak to o czym? O tym co znaczą trzy cnoty boskie, kołku.

Pierwsze skrzydło: Wiara

Nicola Naveaux był wściekły. Oczywiście, że nie na tego szczeniaka, dawno się tego oduczył. Na tych powalonych palantów swoich kumpli, którzy dali mu się napić tej siekiery, zmiksowali ją potem z winem i doprowadzili dzieciaka do wiadomego stanu. I niby jak on ma go donieść do domu? Szczęście chociaż, że rodzice są u Annie...
- Ni.. cola... - wyjąkał chłopak
- Cicho, mały, już prawie jesteśmy w domu.
- Prze...praszam...
- Za co?
- Przeze mnie... musisz wracać...
- Nie przez ciebie, tylko przez tych popaprańców, z którymi nie wiem po co się w ogóle zadaję.
- No ale w końcu... to twoje urodziny...
- Pięć razy bardziej wolę siedzieć z tobą niż z tymi półgłówkami, nawet jeśli jesteś kompletnie zalany.
- Uwielbiam cię... - wymruczał chłopak obejmując go
- No wiesz, cieszę się, ale z tym uwielbianiem poczekaj aż dojdziemy do domu...
Westchnął i poprawił ramię oplatające jego szyję. Ciekawie musieli wyglądać, on w tej swojej snobistycznej koszuli za dwieście dolców, ze starannie uczesanymi włosami w barwie ciemny blond i to małe, ciemne, rozwichrzone stworzenie w dżinsowej kurtce uwieszone na jego szyi. Znał go dopiero od trzech lat. Ale jakie to były zakręcone lata. Niewielu ludzi przeżywa tyle przez dziesięć. Nic dziwnego, że tak się do niego przywiązał. Zwłaszcza po tamtym... I mieszkali razem, więc znał go lepiej niż, teoretycznie najbliższą osobę, swoją dziewczynę... a tak, eks-dziewczynę, bo Alice uznała, że jego urodziny to idealny moment, żeby powiedzieć mu, że ma innego... No cóż... właściwie on też mógłby jej tak powiedzieć.... A przynajmniej bardzo by chciał...


Był piękny wiosenny poranek, konkretnie dwudziesty siódmy kwietnia 1995 roku, gdy państwo Julien i Agnes Naveaux i ich syn, Nicola, wprowadzili się do swojej nowej rezydencji w uroczej, willowej dzielnicy jednej z metropolii USA. Mieli tu osiąść na stałe. Gdy Nicola to usłyszał nieco to nim wstrząsnęło. Nie dlatego, że była to wizja przerażająca. Raczej dlatego, że on nigdy nie mieszkał nigdzie na stałe. Ostatnie trzy miesiące mieszkali w Paryżu, poprzednie trzy miesiące w Londynie, poprzednie w Rzymie, poprzednie w Neapolu, poprzednie w Bordeaux, poprzednie w Genewie, poprzednie w Los Angeles, poprzednie w Monachium, poprzednie w Lizbonie, poprzednie we Wiedniu, poprzednie w Pradze, poprzednie w Sydney w Australii, poprzednie w Budapeszcie, poprzednie w Toronto, poprzednie w Barcelonie, poprzednie w Madrycie, poprzednie w Rio de Janeiro, poprzednie w Tokio, poprzednie w Delhi, poprzednie w Marsylii, poprzednie w Ankarze, poprzednie w Tunisie, poprzednie w Atenach, poprzednie w Hongkongu, poprzednie w Singapurze, poprzednie w Kairze, poprzednie w Miami, poprzednie w Edynburgu, poprzednie w Birmingham w stanie Alabama, poprzednie w Caen... No cóż, można by tak jeszcze długo, bo miał już czternaście lat i równo dziewięć miesięcy. A przed jego narodzeniem państwo Naveaux prowadzili równie niespokojną egzystencję.
W każdym razie poranek był nad wyraz uroczy i nic nie zwiastowało rzeczy mających się wydarzyć. A nadchodzące wydarzenia powinna zwiastować co najmniej burza z piorunami, a i trzęsienie ziemi powinno mieć na tyle przyzwoitości, żeby pojawić się w tak przełomowym momencie dziejów, który dla świata państwa Naveaux istotnie przybierał rozmiary trzęsienia ziemi zmiksowanego z wybuchami wulkanów i tsunami.
Nic ( poza niespokojną egzystencją o której była mowa) nie usprawiedliwiało tego co ośmieliło się spotkać tę uroczą rodzinę. Oboje państwo Naveaux byli z dobrego domu, zamożni, wykształceni, kulturalni, czyści moralnie i prawnie i w ogóle nic im nie można było zarzucić. Pan Julien Naveaux był synem starego, francuskiego rodu i zrobił wszystko to, co mężczyzna zrobić powinien, czyli zbudował dom(tak jakby, był bowiem architektem), zasadził drzewo(tak jakby, angażował się bowiem w akcję "Szerzymy zieleń") i spłodził syna(żadne tak jakby, bowiem pani Agnes była moralnie bez zarzutu), w dodatku nad wyraz udanego, był bowiem wysoki, przystojny, inteligentny, kulturalny, dobrze się uczył i jak by tego było mało miał wielki talent plastyczny( co państwu Naveaux oczywiście nie przeszkadzało, bo choć pochodzili z dobrych domów, wyznających wartości chrześcijańskie, akurat tak się złożyło, że nie widzieli nic złego w byciu artystą-malarzem).
Pani Agnes Naveaux, z domu Sutherland, pochodziła ze stanu Południowa Karolina, a staranne wychowanie i wykształcenie odebrała w szkole z internatem dla panien z dobrych domów, w dobrej starej Koronie(czyt. Wielkiej Brytanii, a właściwie w Zjednoczonym Królestwie jak mawia Norman Davies) w Londynie. Tam też poznała (oczywiście w towarzystwie osób trzecich) młodego Naveaux i zapałała do niego czystą, dziewiczą miłością. Po odpowiednio przyzwoitym, trwającym pięć lat okresie narzeczeństwa młoda para pobrała się.
Pani Naveaux, w czasach, gdy była jeszcze panienką Agnes, zabrała niegdyś swoją przyjaciółkę ze szkoły, pannę Rose Dalton w podróż po swej ojczyźnie. Nigdy też sobie tego nie wybaczyła.(choć żyło jej się dość miło nawet z tym ciężkim brzemieniem). Panna Rose bowiem poznała pewnego biednego mężczyznę włoskiego pochodzenia, nazwiskiem John Lacci i ku ogólnej zgrozie, z owym mężczyzną uciekła, tłumacząc się bardzo niewłaściwie, iż jest to "miłość jej życia i bardzo dobry człowiek" jakby to w jakikolwiek sposób usprawiedliwiało jego biedę i nędzne koligacje.
No cóż, dawne to były dzieje i teraz, po rozlokowaniu sprzętów, państwo Naveaux zabrali się do podwieczorku. Ich nowa służąca, Daisy, nie była najwyraźniej świadoma, że nie jest to odpowiednia pora na takie rzeczy, toteż przyniosła pocztę. Jeden list. List z datą sprzed ośmiu lat i poobklejany wszystkimi możliwymi stemplami ze wszystkich stron świata. Dlaczego list, któremu nigdy nie wystarczyły trzy miesiące, odnalazł ich tutaj już pierwszego dnia, na zawsze pozostanie tajemnicą tej wszechwładnej instytucji jaką jest poczta.
Ponieważ list adresowany był do pani Agnes, rozpieczętowała ona ową epistołę i zabrała się do czytania.
I tu nastąpiło to, co zazwyczaj następuje w telenowelach i dziewiętnastowiecznych powieściach, lecz zdarza się, choć niewątpliwie rzadziej, również i w prawdziwym życiu. List bowiem pochodził od Rose. Rose Lacci. No cóż, przynajmniej się ożenił, a nie porzucił jej w nędzy i poniżeniu zaraz po pozbawieniu nieszczęsnej kwiatu jej dziewictwa, jak to przepowiadano.
Państwo Naveaux nie byli złymi ludźmi, choć byli bogaci i z dobrego domu. A pani Agnes naprawdę lubiła swą dawną przyjaciółkę. Niech nie dziwi więc nikogo, że jak to czyni płeć niewieścia, oblała list rzewnymi łzami, a obaj mężczyźni jej domostwa jęli ją pocieszać i starali się dowiedzieć, cóż się właściwie stało, co ciężko było wywnioskować z rozmazanego łzami listu i nieskładnych szlochów pani Agnes.
- Agnes, na miłość boską, co się stało? - spytał żarliwie mężczyzna zwany Julien( gdyż odtąd, przedstawiwszy postacie, porzucamy nazbyt długie miano pan Julien Naveaux i temu podobne)
- O Boże, Julien... - uspokoiła się w końcu jego żona - Biedna, biedna Rose...
- Ale co ona pisze, kochanie?
- Pisze, że jest bardzo chora... że była bardzo chora, bo kiedy to pisała lekarze dawali jej tylko trzy miesiące życia.. O Boże... moja mała Rose... Ten jej mąż, John, też zaczynał chorować... miał kaszel i był coraz słabszy... w końcu stracił pracę i musiał zacząć pracować chałupniczo. Bała się, że po jej śmierci nie poradzi sobie z ich dzieckiem... bo miała pięcioletniego synka, pisze, że ma na imię Jesse... i chciała, żebym im pomogła... O Boże, Julien, gdzie oni teraz mogą być?
Julien wykazał się trzeźwością umysłu i orzekł, że najpierw trzeba sprawdzić adres, dziwnym trafem znajdujący się w tym właśnie mieście, podany przez Rose, gdyż(cóż za inteligentne spostrzeżenie) nie wszyscy przeprowadzają się tak często jak oni. Ponieważ Agnes nie chciała za nic zwlekać, całą rodziną wybrali się pod wskazany adres. Nicola nie był tą szopką zachwycony i nie podzielał entuzjazmu matki nad możliwością pomocy dziecku owej Rose, gdyż w przeciwieństwie do niej nie zatrzymał się na poziomie Montgomery i Dickens'a , ale zdarzało mu się czytywać Tackeray'a , Goldinga, Zolę, a nawet Millera(w sekrecie) i wiedział, że owo dziecko może w równym stopniu przypominać Oliwera Twista, co Jacka lub Becky Sharp, przy czym to drugie jest o wiele bardziej prawdopodobne.
Wątpliwości w Agnes odezwały się, gdy przybyli na miejsce. Zostawili swojego zielonego Jaguara starannie go zamykając ( O, sancta simplicitas!; jak zakrzyknął Jan Hus) i udali się po pokruszonych, cuchnących alkoholem, wymiocinami, kałem, uryną i jeszcze jakimiś niewiadomego pochodzenia rzeczami schodach w górne rejony "domu". Mijali otwarte drzwi, zza których dochodziły dzikie wrzaski, mijali rozwalonych na schodach pijaków, całujące się i nie tylko pary w wieku różnorodnym, drące z siebie zawszone kłaki dzieci, nastolatków zabawiających się bronią lub szacujących wartość przedmiotów w typie radia samochodowego lub zegarka, okładających się pięściami par małżeńskich( lub nie, jak pomyślał Nicola) i w końcu doszli na górę.
Zapukali. Brak odpowiedzi. Zapukali jeszcze raz. Brak odpowiedzi. Zapukali trzeci raz.
- Kurwa czego! - dobiegło z mieszkania - Jak to ty Hoskins, to forsy nie mam i co w ogóle opierdalasz na burżuja, wpierdaj do środka jak masz browar, jak nie to won, jebany skurwielu !
Państwo Naveaux zastanawiali się przez chwilę, czy rzeczoną perorę można uznać za zaproszenie, zwłaszcza przy braku owego "browaru". W końcu Julien wykazał się odwagą cywilną i otworzył drzwi, za nim wdreptała jego rodzina.
Na czymś co jakieś pięć lat temu było przypuszczalnie fotelem siedział rudy, zarośnięty mężczyzna o imponującym brzuchu. Agnes się spłoniła, gdyż ów dżentelmen miał na sobie jedynie obszarpane do kolan spodnie. Popatrzył na nich nieprzychylnie, pociągnął z trzymanej w ręku flaszki i zauważywszy jej pustotę trzasnął nią o ziemię, gdzie spoczywało więcej szkła, a także kilka niemal całych, choć smutno pustych butelek. Ponieważ dżentelmen nie okazywał im większego zainteresowania i krzyknął jedynie w głąb mieszkania: "Dawaj flaszkę, stara pizdo!" Julien uznał za stosowne się odezwać.
- Przepraszam... Pan John Lacci?
- A wyglądam na pierdolonego makaroniarza? - ryknął
- Więc mam przyjemność z...
- Ja tam nie wiem z kim pan się pierdolisz!
- Mam na myśli... pańskie nazwisko...
- A co panu do tego?
- Dave, ty stary chamie, jak ty się do państwa odzywasz? - weszła niewiasta chuda, smagła i z czarnymi strąkami brudnych włosów, a odziana była w szaty poplamione i podarte. Rąbnęła butelką o stół tak umiejętnie, że nastał odpowiedni huk, a butelka się nie stłukła - Państwo tak ładnie ubrani!
Argument ten najwidoczniej trafił Dave'owi do przekonania.
- Dave Atkins. Pan czego szukasz?
- Chodzi mi o państwa Lacci.
- Oboje dawno zdechli kurwa dzięki Bogu.
- Durny jesteś Dave! Do pięt Johnowi nie dorastasz!
- Zamknij się stara szmato! Nie widzisz, że rozmawiam?
- A... ich syn?
- Ten mały skurwiel? Z tydzień temu jeszcze marnował jebane powietrze, ale może, kurwa, z Bożą pomocą już go gdzieś ucapili, pierdolonego gówniarza.
- Nie wie pan... gdzie mogę go znaleźć?
- Oby kurwa w pieprzonym areszcie!
- Pewnie siedzi u starego Mike'a na Dogson 28. - wtrąciła się kobieta - Albo w magazynach przy Greene. Zresztą trzeba popytać po ulicy...
- Żebyś kurwa pan tylko po pierdolonej mordzie nie dostał albo i w czapę! Jego pieprzeni kolesie nie lubią jak się za dużo pyta...
- Zamknij się, Dave! Popytaj pan o Wacko.
- Myślałem, że ma na imię Jesse?
- Bo ma. - kobieta nie widziała problemu
- No cóż... dziękuję. Do widzenia... - Julien zdecydował się wycofać, gdyż Agnes była już bliska omdlenia, a Nicola deprawacji.
Na dole przez chwilę kontemplowali miejsce, gdzie poprzednio stał zielony Jaguar. Idąc po linii skojarzeń sprawdzili kieszenie i okazało się, że Agnes straciła zegarek i portfel, natomiast Julien przypomniał sobie, że przezornie zostawił je w samochodzie... no tak... w jakim samochodzie... Nicola najprzezorniej zostawił wszystko w domu. Tak czy siak, pieniędzy nie mieli i musieli wracać do domu na piechotę.
Następnego dnia(nowy samochód już kupili i to z rosłym szoferem, mającym pozwolenie na broń. Uczmy się na błędach.) Nicola kategorycznie odmówił łażenia za jakimś młodocianym przestępcą. Agnes święcie wierzyła, że dziecko to da się jeszcze nawrócić na dobrą drogę, a nawet jeżeli nie to jej obowiązkiem jest spróbować mu pomóc, w końcu każdy musi nieść cierpliwie swój krzyż.
Toteż państwo Naveaux udali się najpierw na Dogson 28. Budynek przypominał bardzo poprzedni. Wyrostek zapytany o "Wacko" odesłał ich do starego Mike'a, a za pięć dolarów zgodził się ich zaprowadzić. Zatrzymał ich przed drzwiami, oznajmił w środku przybycie, dała się słyszeć gorączkowa krzątanina i już po chwili drzwi stanęły otworem. Stary Mike okazał się mieć lat około trzydziestu kilku, w miarę przyzwoite ubranie i olśniewający uśmiech.
- Ach, Wacko, nasz kochany, tak, tak... dawno go nie widzieliśmy... zbyt dawno...
- Za mało płacisz pojebańcu, ja też stąd wkrótce spierdalam... - wycharczał jakiś młodzieniec leżący na kanapie z butelką w ręce.
- Proszę na niego nie zwracać uwagi... Cóż, Wacko nie zjawił się u mnie od kilku dni... a szkoda... szkoda... miałbym coś dla niego, jak go państwo znajdą mogą mu przekazać...
- Uprzedź państwa, że ich mogą zdjąć za jebany współudział... - młodzieniec zaczął zwracać.
- Zamknij się, durniu. - syknął stary Mike - Niestety nie wiem, gdzie może w tej chwili być...
Magazyny przy Greene były pełne pijanej, naćpanej i brudnej młodzieży. W ryku muzyki młodzież dzieliła się spostrzeżeniami z dnia. Według osądu szofera : jedna trzecia to złodzieje, jedna trzecia prostytutki, pozostali to złodzieje i prostytutki.
Ze względu na przezorny brak cennych przedmiotów nie mogli się upewnić co do połowy zarzutów, ale oboje upewnili się co do drugiej połowy otrzymawszy sporo propozycji od obojga płci. Na pytanie o Wacko reakcje były różne. Nostalgia, ryk wściekłości, łzy(rozczochrana siedemnastolatka w ramionach jakiegoś chłopaka z krzywymi zębami), wyciągniecie noża(chłopak z krzywymi zębami), broni palnej(grupka młodych obiecujących chłopców), rechot, szok, niepokój, stek wyzwisk, zastanowienie...
Nikt jednak nie wiedział, gdzie on może być. Zrezygnowani państwo Naveaux udawali się do samochodu, gdy podszedł do nich jakiś mężczyzna.
- Państwo szukacie Wacko?
- Tak! - zakrzyknęli państwo Naveaux
- Colt! - krzyknął w stronę na oko piętnastoletniego chłopaka ubranego dość nieprzyzwoicie, który wysiadał właśnie z samochodu jakiegoś mężczyzny
- No?
- Wacko dalej siedzi u Darley'a?
- No.
- Zaprowadź państwa.
- No.
Toteż ruszyli z uroczym nastolatkiem.
- Znasz Wacko? - spróbował rozpocząć konwersację Julien
- No.
- Dawno?
- No.
- Pracujecie razem?
- No.
Julien lekko przybladł
- Gdzie?
Chłopak zmarszczył czoło jakby musiał dokonać niezwykłego wysiłku
- U Darley'a
- A...aha... - Julien zwątpił w sens dalszej konwersacji. Po chwili stanęli przy wysokiej ruderze. Nie paliły się tam żadne światła
- To tu?
- No.
Weszli po schodach i stanęli przed jakimiś drzwiami. Chłopak kopnął je dwa razy. Uchyliły się po chwili i stanął w nich trochę starszy chłopak.
- Hej, Colt. A to kto? - ruchem głowy wskazał państwa Naveaux
- Od Słodkiego Joe. - mruknął, zostawiając towarzyszom resztę wyjaśnień i podszedł do grupki chłopaków dokonując z nimi skomplikowanego, milczącego rytuału powitania.
- Szukamy Wacko... - zaczął Julien
- Jerry. Wacko jeszcze nie ma. Powinien wrócić za jakieś piętnaście minut, jak go nie zdejmą. Siadajcie, zawołam Darley'a. Podkurwi się jak się dowie, że był ktoś do Wacko, a mu nie powiedziałem.
Państwo Naveaux usiedli niepewnie na niespecjalnie czystej kanapie. Po chwili pojawił się i Darley, znajdujący się gdzieś między dwudziestką a trzydziestką, wyżelowany i w hawajskiej koszuli. Siadł na krześle.
- No więc, czego państwo chcą od Wacko?
- To sprawa osobista. - z godnością odrzekła Agnes
- Nie gadajcie, przepierdolił wam córkę? - z rozbawieniem spytał jeden z chłopaków
Agnes zrobiło się słabo.
- Spokojnie kochanie. - pogłaskał ją po ramieniu Julien - To syn naszej znajomej.
- O kurwa, a skąd stara Becky zna takie szychy jak wy? - zadziwił się inny młodzieniec
- Cicho, pierdolcu, przecież to nie jego matka, pamiętasz jak się wkurwił, jak Ike tak powiedział?
- Kurwa, to było niezłe...
- On jest pieprznięty, myślisz, że skąd ma ksywę?
- Wy go znacie? - zapytał pierwszy chłopak
- Nie...
- No to kurwa, będziecie mieć niespodziankę....
- Jak kurwa wróci... w życiu bym tam nie polazł.
- Popierdolony to on jest.... - zamyślił się Jerry i natychmiast pocieszył gości - Ale dajcie luz, jeszcze się nie zdarzyło, żeby go zdjęli.
- Ta, kurwa, durny ma zawsze szczęście, najostrzejsze numery i jedyny z czystą kartoteką.
- Jebany smarkacz.
- Zazdrościsz i tyle. Zresztą kurwa pannę ci zarwał, to i nie dziw.
- Przeruchał ją i tyle, czemu te durne pizdy za tym małym gównem latają to w kurwę nie zrozumiem.
- Przepraszam bardzo... - słabym głosem odezwała się Agnes - Ale czy my na pewno mówimy o tej samej osobie? Syn mojej przyjaciółki nie powinien mieć więcej niż trzynaście lat...
- Bo i ma paniusiu.
- Co ty kurwa, przecież on ma dwanaście!
- Trzynaście!
- Dwanaście!
- Trzynaście!
- Cicho pojebańcy, prawie trzynaście! - ryknął jeden.
- A no ty kurwa lepiej wiesz. - zgodzili się młodzieńcy.
- To Will, często razem pracują. - objaśnił Jerry
- Cześć, cykory! - drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich młody, szczupły chłopak. W wytartych, starych dżinsach, takiej samej kurtce, szarym podkoszulku i podniszczonych adidasach. Miał smagłą cerę, czarne, pół proste, pół faliste włosy i duże, ciemnobrązowe oczy, ocienione długimi rzęsami.
- Rose, o Boże, oczy Rose... - szepnęła cichutko Agnes, kurczowo chwytając ramię męża
- W rekordowym czasie. Nie obcyknęli się chyba aż do teraz. Wy tu sobie dygotacie, a ja mam calutki towar, calutki Darley... zostawiłem u ciebie... a i możesz sobie zabrać swojego starocia... - rzucił mężczyźnie sfatygowanego walthera - Ja mam coś nowego...
Podniósł nieprzyjemnie połyskującego browninga
- Skąd to masz? - ostro spytał Darley
- Od Dana Bardoni.
- I co mu za to dałeś... albo powiedziałeś?
- Nic, staruszku. Spotkał mnie tuż po robocie. Zawołał do wozu i dał mi prezencik, "żebym pamiętał kto jest moim rodakiem i kto bardzo chętnie wprowadziłby mnie w najbliższym czasie do rodziny " .
- Nikt cię tu nie trzyma. - syknął Darley
- Wyluzuj staruszku. Na razie mi się nie pali. Ale twój biznes zejdzie beze mnie na psy. Napędzam połowę twojej forsy.
- Obejdzie się.
- Nie bądź taki honorowy. Powiedziałem, że na razie się nie przenoszę. A to kto? - spojrzał na państwa Naveaux - Twoi zamożni kuzyni?
- Raczej twoi zamożni kuzyni. Państwo do ciebie.
- Do mnie? - zdziwił się chłopak
- Chcielibyśmy... porozmawiać z tobą... - niepewnie odezwała się Agnes
- Po co?
- Ja... przyjaźniłam się kiedyś z twoją mamą...
- Ok., możemy pogadać. Ale nie tu. - chłopak wyszedł na korytarz, a nie mający wielkiego wyboru a zapewne i obiekcji państwo Naveaux podążyli za nim.
- No dobra... o co chodzi? - czekał na nich pod budynkiem, opierając się o ścianę.
- Twoja mama... napisała do mnie z prośbą o pomoc.
- No to niezły ma pani refleks.
- To nie tak... - zarumieniła się Agnes - List... nie mógł mnie znaleźć... często się przeprowadzaliśmy... dostałam go dopiero wczoraj. Twoja mama pisała o swojej chorobie i prosiła, żebym pomogła twojemu ojcu i tobie. Podała adres... byliśmy tam wczoraj... Ale mieszkają tam jacyś inni ludzie.
- To Becky i Dave, moja macocha i jej gach.
- Powiedzieli nam gdzie mamy szukać.
- Co? - zdziwił się chłopak - Skąd oni wiedzą, że robię dla Darleya?
- Nie... to znaczy... byliśmy w magazynach przy Greene i tam, jakiś pan kazał temu chłopcu, Coltowi, żeby nas tu przyprowadził.
- A... Słodki Joe... - chłopak wyglądał na rozbawionego
- Jest już późno... Będziesz nocować u... macochy?
- Tam? Jeszcze nie zwariowałem. Ten pijus zarżnąłby mnie, jak tylko zamknę oczy.
Po namyśle Agnes skłonna była uznać słuszność tej hipotezy.
- Więc gdzie będziesz spać?
- Nie wiem... tu... w magazynach... może u Słodkiego Joe. Co to właściwie panią obchodzi?
- Ja chciałabym... spełnić prośbę Rose. Jeśli mogłabym ci jakoś pomóc...
- Teraz? Raczej nie.
- Nie chciałbyś przynajmniej... pomówić ze mną dokładniej? Powiedziałbyś mi... co się z nią działo... i z tobą...
- Pani jest Agnes?
- Mówiła ci o mnie? - po twarzy kobiety spłynęły łzy.
- Rany, niech pani nie płacze! Niech pan coś zrobi, przecież to pana... pana nie wiem co...
- Żona. Spokojnie kochanie. - Julien na darmo usiłował powstrzymać powódź. Spojrzał z rozpaczą na chłopaka - Zgodziłbyś się dziś nocować u nas? Rano byście porozmawiali, inaczej ona się nie uspokoi....
- Znaczy co? Ja? U was? Dzięki, ale odpada.
Agnes rozszlochała się jeszcze gwałtowniej.
- Rany, no dobra... niech pani nie płacze... dobra... Ok... no niech się pani uspokoi...
Agnes zaczęła się uspokajać dopiero w okolicy samochodu, słusznie wychodząc z założenia, że jak wszyscy chłopcy i ta młoda istota ma słabość do motoryzacji i obecność pojazdu odsunie możliwość nagłej ucieczki chłopaka.
- Jasna cholera! To wasza fura? Czad! I nie podprowadzili wam?
- Jim go pilnuje. - wyjaśnił Julien
- Synuś czy fagas?
- Fa... szofer.
- Yo, Jimmy! - chłopak wskoczył do samochodu
- Wacko? - uśmiechnął się mężczyzna
- Trafienie!
Państwo Naveaux z wyraźną ulgą usiedli i samochód ruszył.
- No cóż... - Julien podjął kolejną próbę rozmowy - Chodzisz do szkoły?
- Bywa.
- Bywa?
- Znaczy czasem chodzę.
- Aha.... Od dawna nie mieszkasz w swoim domu?
- Jakieś dwa lata. Słodki Joe dał mi chatę. Nie jest taki zły, zwłaszcza jak ma nadzieję na zysk.
- A...aha... - Julienowi coraz gorzej szła konwersacja
- Jesse... - odezwała się Agnes. Chłopak drgnął. - Stało się coś?
- Nie... po prostu dawno nikt tak mnie nie nazywał.
- Jeśli wolisz mogę mówić Wacko. - z rezygnacją stwierdziła Agnes
- Nie trzeba... W porządku. Może być Jesse. - uśmiechnął się lekko
- Powiedz mi... co się stało z twoimi rodzicami?
- Mama chorowała i w końcu umarła. Miałem pięć lat. Ojciec ożenił się z tą Becky, ona była Gazanni, znał ją z dzieciństwa. Niby żebym miał matkę czy coś, wie pani on cały czas musiał pracować i nie miał kto zajmować się domem ani mną. Żył jeszcze dwa lata.
- Co mu się stało?
- Był chory, więc nie mógł ciężko pracować. Ale brakowało forsy. Więc poszedł do maszyn. Miał atak kaszlu i zwaliły się na niego stalowe bele. Zginął na miejscu. - wzruszył ramionami chłopak. - Z Becky nie było jeszcze najgorzej, ale po miesiącu wzięła do chaty tego Dave'a. Nie dało się już tam wytrzymać, więc poszedłem na ulicę. W końcu całkiem się wyniosłem.
- Mówili, że byłeś tam tydzień temu.
- No tak, czasem wpadam i daję Becky trochę forsy, bo on swoją całkiem przepija. Ona nie jest taka zła, tylko głupia i brudna. Przedtem bardziej przypominała ludzi.
- Czy twoja macocha, Becky... czy ona... nie wiem, martwi się o ciebie? Kocha cię? - nieśmiało spytała Agnes
- Becky? O tak, bardzo mnie kocha. - roześmiał się - Ale raczej nie w tym sensie, który ma pani na myśli. Bo wie pani, ja oczy mam podobno po mamie, ale tak w ogóle, to bardzo przypominam mojego tatę.
- Ona... - Agnes trochę przybladła
- Nie. Z tym pewnie chciała poczekać aż dojdę co najmniej do czternastki. - zachichotał - Ona często chodzi do kościoła, wie pani. Nic groźnego, całowanie i obejmowanie. Na początku nawet nie bardzo wiedziałem o co jej chodzi. Ale ona nie jest zła, naprawdę. Jak tylko na nią wrzasnąć zaraz ryczy. Ja nie jestem szczególnie "wodoodporny" - spojrzał znacząco na suche już policzki Agnes - Więc po prostu nawiewałem z domu, jak na nią za silne napady przychodziły. Tu to żaden bajer, połowa moich panienek miała pierwszy raz z przyjacielem mamusi.
- Jesteśmy na miejscu. - bardzo rozsądnie poinformował Jim, gdyż Jesse nie mógł wiedzieć gdzie jest, a państwo Naveaux byli zbyt zszokowani, by zauważyć cokolwiek.
- To nasz dom, Jesse. Idź do środka. Tam jest nasz syn, Nicola. - machinalnie powiedziała Agnes. Po chwili chłopak znikł im z oczu. - Co my mamy robić?
- Na początek, niech się państwo zorientują w czym mały buja, a w czym mówi prawdę, jak głęboko siedzi w tym bagnie i czy ma ochotę z niego wyjść. Potem samo się zobaczy. - poradził Jim
- Jesteś mądrym człowiekiem, Jim. - westchnął Julien
Jesse wpadł do hallu.
- Ja pierdolę... ale chata...
- Czego tu szukasz? - na schodach pojawił się Nicola
- Wyluzuj paniczyku, twoi starzy mnie zaprosili na noc. Widziałeś kiedyś taką fajną zabawkę? - przerzucił z ręki do ręki browninga i znów schował go w kurtce.
Teraz Nicola miał już pewność. Jego rodzice zwariowali. Winowajcy po chwili pojawili się w drzwiach.
- Poznaliście się już? Świetnie. - stwierdził Julien. - Nicola, daj mu ten pokój obok siebie. My tu jeszcze porozmawiamy. Dobranoc, chłopcy.
- Ej, ej, ej! - krzyknął Jesse - Wy nie ściemniacie?
- Słucham? - nie zrozumiał Julien
- Na powagę mam tu spać?
- Przecież już powiedziałem.
- Dobra, rany. Wpuszcza pan do domu na noc obcego chłopaka znalezionego w złodziejskiej melinie i z browningiem w kurtce? Bez obrazy, ale masz nie po kolei. To znaczy pan ma nie po kolei. Co jeśli was pomorduję w nocy?
- Nie sądzę, żeby syn Rose mógł nas pomordować. - uśmiechnęła się Agnes. Chłopak patrzył na nią przez chwilę.
- Dziwni jesteście... Ok. Masz. - podał Julienowi browninga - Jak to zatrzymam wasz chłopczyk nie zaśnie w nocy. To też masz. - wyciągnął nóż sprężynowy. - Więcej nie mam, może pan sprawdzić.
- To naprawdę nie jest konieczne...
- Ok., Ok... panu być grzecznym, mnie myśleć logicznie. Jak waszemu fagasowi strzeli do głowy, pomordować was i ukryć forsę, ja się przejadę do emerytów.
- Do emerytów? - niepewnie spytała Agnes
- Rany, do poprawczaka. I tak idę na ryzyko, że tu nocuję. Jak bym nie liczył w razie czego na Dana za cholerę bym tu nie przyszedł. Nie jawnie w każdym bądź razie. Prowadź, chłopczyku. Ile ci dają kieszonkowego, nie brak ci forsy? Założę się, że Słodki Joe coś by dla ciebie znalazł....
- Matko Przenajświętsza... - westchnęła Agnes odprowadzając chłopców wzrokiem. Miała wrażenie, że jej krzyż jest jednak nieco zbyt duży...
Noc jednakże minęła spokojnie, nikt nie został zamordowany, rano wszyscy zjedli śniadanie, a potem Nicola z nieszczęśliwą miną dotrzymywał towarzystwa bez przerwy nawijającemu Jessemu.
Tymczasem w kuchni trwała burzliwa debata pomiędzy państwem Naveaux a Jimem, Daisy, kucharką Louise i ogrodnikiem Samem. Jim zaproponował, że on przeprowadzi rozmowę, "bo zna tutejsze szczeniaki", a państwo Naveaux z ulgą to przyjęli. Obecności przy owej konwersacji zażądała reszta służby, "bo w razie gdyby, to oni owszem wolą wiedzieć z kim mają za przeproszeniem do czynienia".
W salonie Jesse rozsiadł się w fotelu i obserwował okolicę, nie zapominając przyciąć czasem siedzącemu w rogu stojącej naprzeciw niego kanapy Nicoli, który miał nastrój wyraźnie grobowy. Po chwili na tej samej kanapie zasiedli wszyscy obradujący w kuchni.( Julien jak przystało na Francuza od czasu do czasu hołdował zasadzie Liberte, Egalite, Fraternite!) Jesse zmierzył ich spojrzeniem.
- Jak rany, Komisja Izby Reprezentantów...
- Posłuchaj no, kawalerze. - zaczął Jim - Chcę żebyś odpowiedział mi na kilka pytań.
- Nie no Jimmy awansowałeś na śledczego? Powinieneś poprosić o podwyżkę.
- Jesse. W twoim interesie leży, żebyś uczciwie, niczego nie opuszczając, odpowiedział mi na pytania.
- Cool, spoko, masz jak w banku. - szeroko uśmiechnął się chłopak - W życiu nie byłem przesłuchiwany, a zawsze chciałem. Kumple tyle opowiadali... Tyle, że oni zazwyczaj kapinę mijali się na tych przesłuchaniach z prawdą. Ale spoko, mogę mówić prawdę, zabawniej będzie. Tylko ta dziecina nie powinna tego słuchać, takie toto czyste i niewinne...
- Spieprzaj.
- NICOLA ! ! ! - zakrzyknęli państwo Naveaux
- Jak rany, porywczy ten wasz synuś. Ok., Jimmy pytaj o co chcesz.
- Na rozgrzewkę pytanie retoryczne, czy kiedyś złamałeś prawo?
- Ta... pewnie, przechodziłem na czerwonym świetle.
- Jesse.
- Naprawdę.
- Kradzież? Rozbój? Fałszerstwa? Pobicie? Prostytucja? Narkotyki? Zabójstwo?
- Co to kurde, święty Paweł i jego katalogi występków?
- Miałeś odpowiadać.
- A skąd ja mogę wiedzieć, że kundle nie wiedzą co ja mówię?
- Nikt poza obecnymi tu osobami o niczym się nie dowie.
- A jaką ja mam na to gwarancję?
- Jesse... - odezwała się Agnes - Rose, była moją najlepszą przyjaciółką. Nigdy nie zawiodłabym zaufania jakim mnie obdarzyła. Nikomu nie powtórzę nic na twój temat ani nawet na temat ludzi, których musisz wspomnieć. Nikt stąd tego nie zrobi.
- Mają rację jestem Wacko, ale pani wierzę.
- A właśnie, skąd ta ksywa? - uśmiechnął się Jim
- Jeszcze się nie skapnąłeś Jimmy? Jestem rąbnięty. A dostałem ją po pierwszym dużym numerze. Razem z fuchą u starego Mike'a. Podprowadziłem kundlom z budy błyskotki za 200 dolców.
Jim gwizdnął
- Ile miałeś lat?
- Siedem. No, właściwie prawie osiem. Gówniarza nikt nie podejrzewa, prawda? Stary Mike to paser. Opyliłem bagaż u niego i dostałem stały dopływ. On daje informacje o robocie, na chatach, na imprezach i skupuje. Za psie ceny, ale ciężko się dostać do lepiej płatnych. Pilnują się. Za tamte parafki dostałem tylko 50. Ale i tak nieźle.
- Gdzie pracowałeś przed Mike'm?
- Byłem luźny. Zresztą głównie na doliny, więc to zazwyczaj było parę drobniaków, ot tak, akurat na trochę żarcia.
- Kiedy zacząłeś z ulicą?
- Będzie z pięć lat i dwa miesiące.
- No to teraz wróćmy do katalogu występków.
- Nikogo nie zabiłem, nie biorę, nie opylam proszków i nie jestem dziwką. Ok.?
- Kiedy zupełnie wyprowadziłeś się z domu?
- Za dwa dni będzie dwa lata.
- I dokąd poszedłeś?
- Najpierw do magazynów, ale na trzecią noc poszedłem do Słodkiego Joe. Za darmo. Też się zdziwiłem. Od tego czasu bywało różnie. Teraz rzadko wpadam do Mike'a, od roku wziął mnie Darley. Robi to samo, ale też samochody i części. I tu jest konflikt z mafią. Większość ich chłopaków jest z mojej dzielnicy, w zasadzie to takie włoskie getto z domieszkami.
- Pracujesz dla mafii?
- Jeszcze nie.
- W takim razie - Jim zwrócił się do państwa Naveaux - Jeśli państwo dalej, po tym co usłyszeli, chcą zrealizować swój pomysł to jest to jeszcze teoretycznie możliwe, o ile oczywiście on ma ochotę wygrzebywać się ze swojego światka. My już pójdziemy. PÓJDZIEMY, Daisy. - szarpnął pokojówkę i część komisji wyszła.
- Dobra. Teraz moje pytanie. O co wam w ogóle chodzi?
- Jesse. Mówiłam ci już, że Rose prosiła mnie, żebym ci pomogła. Chciałabym, żebyś, jeśli oczywiście się zgodzisz, zerwał ze swoimi znajomymi i zamieszkał z nami. Oczywiście to pierwsze jest warunkiem drugiego. Jeśli zdecydujesz się spróbować żyć normalnie i nie łamać już prawa, my zobowiążemy się zapewnić ci takie same warunki życia jakie mamy my. Możesz mieszkać w tym pokoju w którym dziś spałeś, a my będziemy cię traktować jak członka rodziny. Wszystko zależy od ciebie.
- Pani mówi poważnie?
- Oczywiście, że tak.
- Ale... dlaczego...
- Twoja mama prosiła mnie o pomoc. Czuję się w obowiązku uczynić zadość jej życzeniu.
- Nie. Dzięki. Ja nie będę żyć na czyjejś łasce.
- Uważasz, że kradzież to bardziej uczciwe zajęcie?
- Nie wiem. Do tego przynajmniej się przyzwyczaiłem. Może jestem złodziejem, ale nie jestem żebrakiem.
- Jesse, Rose była moją najlepszą przyjaciółką. Wiem, że ona zrobiłaby dla mnie to samo. Proszę... - po twarzy Agnes zaczęły płynąć łzy.
- Pani jest podstępna, a to jest cios poniżej pasa. - mruknął chłopak - Gdybym się zgodził, to... jakie byłyby warunki?
- Chcemy wyłącznie twojej uczciwości i posłuszeństwa, w takim samym stopniu jak wymagamy tego od Nicoli. Przestrzegania zasad tego domu. - odezwał się Julien
- A jakie to zasady?
- Och, niepisane. Sam się zorientujesz. Powiemy ci, jeśli coś w twoim zachowaniu nie będzie nam odpowiadać.
- Widzę, że już uznaliście, że się zgadzam... No dobra. Niech będzie. Na tydzień, w razie czego się wycofam.
- Zgoda. - uśmiechnęła się Agnes - Na razie na tydzień.

Dni mijały szybko. Spięcia następowały tylko na linii Jesse-Nicola, Ten ostatni z rozpaczą dochodził do wniosku, że zarówno rodzice jak i młody impertynent wydają się być zadowoleni z powstałego układu i wszystko wskazywało na to, że umowa już wkrótce zostanie sfinalizowana. A on bynajmniej nie miał na to szczególnej ochoty. Zwłaszcza po tym jak wyciągnął szczegółową relację z poszukiwań i rozmów, przy których nie był obecny, od rodziców i Jima. Nigdy w życiu nie spotkał bardziej bezczelnego szczeniaka w dodatku z TAKĄ przestępczą przeszłością. Pytanie czy tylko z przeszłością. W ciągu tego tygodnia wypaplał Agnes całą swą karierę w skład, której wchodziły kradzieże kieszonkowe, sklepowe, domowe, samochodowe, trzy napady z bronią w ręku, afera przemytnicza, hazard, wielokrotne bójki z efektem szpitalnym(przeciwników), handel bronią, fałszowanie pieniędzy i dokumentów oraz ich rozprowadzanie, a także szerokie znajomości z "rodziną" i częste propozycje z ich strony.
Ale nawet to nie było w stanie zniechęcić jego matki. Choć obu panom Naveaux coraz bardziej rzedła mina.
- Kochanie... - odezwał się Julien, gdy leżeli już w łóżku - Jeszcze tylko jeden dzień. Pojutrze podpisujemy cyrograf...
- Kotku, co też ty mówisz. Przecież Jesse to taki miły dzieciak.
Julien byłby skłonny polemizować, lecz z doświadczenia wiedział, że jedyne czym może się to skończyć to rzecz, która wstrząsnęła już nawet( i to dwukrotnie) tak zatwardziałym kryminalistą jak Jesse "Wacko" Lacci.
- Nie sądzisz jednak... że powinniśmy jeszcze rozważyć...
- Kotku, co ty mówisz! Przecież to biedne dziecko nam zaufało i wierzy, że dotrzymamy słowa. Jak on by się teraz poczuł, gdybyśmy ośmielili się powiedzieć mu coś takiego? Czym zawiódł nasze zaufanie? No proszę, powiedz, czym?????
Cóż mógł zrobić Julien? No cóż?????
Tymczasem nastał wieczór następny. Państwo Naveaux wyszli do teatru, Nicola w celu bliżej nieokreślonym (ta jasne, a dokąd się wychodzi, jak starych nie ma? - skomentował do Daisy Jesse), Daisy wyszła dokądś z Jimem (Jimmy the Speed, daję głowę. - skomentował do Sama Jesse), Sam był już w wieku podeszłym i poszedł spać( Louise moim zdaniem on się czuje samotny... - skomentował do Louise Jesse), Louise rozbolała głowa i też poszła spać (No to jednego samotnego mniej... - skomentował sam do siebie Jesse).
Uczyniwszy dom pustym i nie mniej nudnym postanowił rozejrzeć się po okolicy. Stosując szybkie przeliczanie doszedł do wniosku, że gdyby ten dom wyczyścić, co, jak przypuszczał, dobrej grupie, na przykład on-Will-Jerry, zajęłoby pół nocy, byłby ustawiony na baaardzo długo. No cóż, było, minęło, może żyć i w takim systemie. Ciekawe tylko co będzie jak im się nagle odmieni... Darley jest pewnie tak wściekły, że nie ma już czego tam szukać. Na pewno myśli, że teraz robi coś dla mafii. Stary Mike robi się coraz bardziej skąpy, a poza tym jest już zbyt znany i lada dzień może wpaść. Więc zostaje Dan Bardoni i kontrakt aż po grób albo... Słodki Joe.
Chyba, żeby powiedział Darleyowi, że obczajał trudną robotę.... Ale wtedy musiałby coś przynieść.
Skąd właściwie ma wiedzieć, że oni... że ta cała zabawa nie znudzi im się za jakiś czas? W końcu dlaczego mają tolerować obcego dzieciaka, który może im co najwyżej dołożyć kłopotów? Oni nawet nie wiedzą co gdzie tu mają... Gdyby tak zabezpieczyć się i...
W tym zawodzie myśli się szybko. Wiedział, którą biżuterię Agnes lubi i której używa, a którą dostała jako nienajlepiej trafiony prezent. Trzymała ją na dnie szkatułki. Nawet nie zauważy braku. Duże, grube, pozbawione gustu, ale cholernie drogie. Akurat to czego potrzebuje. Zamknął szufladę i wsunął zdobycz do kieszeni. Iść do siebie i po wszystkim.
Tyle że w drzwiach pokoju stał Nicola.
- Po co ci to, Jesse? O przepraszam - Wacko? - patrzył na niego z ironicznym uśmieszkiem. Świetnie. Ma co chciał. Smarkacz wypada.
- Ni...Nicola... ja... - chłopak zbladł śmiertelnie. Stał bez ruchu i pozwolił wyjąć sobie z kieszeni biżuterię i odłożyć ją na miejsce.
- Chyba troszkę przesadziłeś...
- Ale... ja tylko...
- Co? Chciałeś pokazać kolegom? Przegrałeś, chodzący aniele. Moja mama wszystko daruje, ale nie gdy ktoś wykorzysta jej zaufanie. Nie to.
- Nicola... nie mów im...
- Nie licz na to. Wylatujesz.
- Nicola... ja nie wiem, dlaczego... czemu ja... to był tylko taki impuls... nie mów im, ja tego więcej nie zrobię, przysięgam...
- Nie ma mowy. Nie jestem idiotą. Dostałeś szansę, ale byłeś na tyle głupi, że przegrałeś. Od początku wiedziałem, że to bez sensu. Jesteś tylko nic nie wartym kombinatorem, który wypatrzył okazję do opłacalnej kradzieży. Złodziejstwo to twoja natura, tacy jak ty myślą wyłącznie o tym, żeby mieć za darmo, to na co inni muszą pracować. Zero. Tym jesteś.
- Wsadź sobie gdzieś! Ty... wy wszyscy... trzymajcie dla siebie swoją łaskę i forsę! Do tej pory sam sobie radziłem, nikt nie musiał mi podawać niczego na tacy. Co ty w ogóle wiesz o tym wszystkim?! No co?! Ty zawsze miałeś wszystko, nigdy nie musiałeś umierać z głodu, zimna, brudu, braku choćby najtańszych lekarstw! Ty sobie pływasz w basenie, a w mojej dzielnicy raz na pół roku cała rodzina myje się jedną miską brudnej wody! Ty napychasz się w restauracjach, a my trzy dni staramy się zarobić na ćwierć bułki! Czego ty chcesz ode mnie? Spróbuj mieć siedem lat i znaleźć pracę, która dawałaby tyle pieniędzy, żeby żyło z tego troje osób i żeby jeszcze starczało na wódkę dla starego pijaka, który przepił już wszystko, co zarobił sam! Idź tam, na ulicę, bez pieniędzy, rodziców, którzy wszystko za ciebie robią. Ukraść by ci się pewnie nic nie udało, więc od razu idź do Słodkiego Joe i zostań kurwą! Z tego możesz żyć! Więc nie mów mi kim jestem, nie masz prawa! Słyszysz?
- Nie wrzeszcz, skoro tak ci tam źle, to trzeba było nie kraść. Lepiej spadaj od razu, bo jeszcze wylądujesz na policji. Choć pewnie moja matka cię puści. Za dobra jest na takiego szmatławego szczeniaka jak ty. - obrócił się i chciał wyjść, ale dłoń chłopaka przytrzymała jego rękaw.
- Nicola... ja nie chcę tam wracać... nie mów im... proszę...
- Trochę za późno na żal. - wyszarpnął się i odszedł - I nawet nie próbuj znowu kraść, Jim cię przeszuka zanim cię wywalimy.

Minęła godzina. Jesse siedział na schodach. Słyszał z salonu telewizor. Nicola cały czas tam siedział. Czekał na nich.
Przegrał. Znowu. Dlaczego on musi im o tym powiedzieć? Ale przecież nie może mieć do niego żalu. Nikt im nie kazał wpuszczać go do domu. On jak zwykle nie mógł się oprzeć staremu nawykowi. I tym razem to nie była tylko kradzież. Zaufali mu... komuś zupełnie obcemu... a on...
Źle zrobiłeś, synku...
Znowu ty. Dawno się nie odzywałeś. Myślałem, że ty też machnąłeś już na mnie ręką. Czyli pewnie ja już machnąłem na siebie ręką, bo przecież jesteś tylko głosem w mojej głowie.
Nie powinieneś był tego robić...
Oczywiście, że nie powinienem, powiedz mi tylko dlaczego zawsze odzywasz się kiedy już jest po wszystkim? Zamiast być moim sumieniem, jesteś moimi wyrzutami sumienia. Nie podoba mi się ten układ.
Po siódme: Nie kradnij.
TATO! To już lekkie przegięcie, powtarzasz to od pięciu lat. Nie miałem wyboru.
Teraz miałeś...
Dobra, teraz miałem i co? Już po mnie. Wywalą mnie i mam wybór między Bardonim albo Słodkim Joe. Kim mam zostać tatuńciu mafiosem czy kurwą? Mógłbyś mi przynajmniej odpowiedzieć. Nie wiem czemu obaj się tak na mnie akurat napalili. Pewnie wielu chciałoby, żeby Bardoni się nimi zainteresował, ale ja nie chcę wchodzić w coś, z czego wyjść będę mógł tylko nogami do przodu. Piątego przykazania ciągle się trzymam. Tam się już nie uda. Ale do Słodkiego Joe... rany... ilu obleśnym mendom i szanowanym obywatelom dziennie musiałbym obciągać? I pewnie więcej, w tym wieku przerzuciłby mnie na full-service po miesiącu. Aż mi się niedobrze robi... Szkoda że w I wieku nie było mafii, ciekaw jestem co by wolał święty Paweł. Chociaż pewnie mafię... w końcu Bardoni w każdą niedzielę zajeżdża przed kościół. Wiem, co powiesz, ale ja wcale nie jestem ironiczny. Znasz Pawła lepiej ode mnie, no sam powiedz? Z Bardonim by pogadał, Słodkiego Joe przekazałby szatanowi jak to miał w zwyczaju. Czyli mafia? O Boże tato... czułem, że prędzej czy później tam skończę, ale... tak nagle się wszystko ułożyło, jakby to zrobiła jakaś dobra wróżka... mama... myślałem, że już mnie nie lubi, tak dawno mi nie śpiewała.... Wiem, że nie chcieliście, żebym skończył na ulicy... Ale co ja miałem zrobić? Ani Becky ani ten... Przecież wiecie, że próbowałem inaczej... widzieliście to wszystko...
Ale teraz miałem szansę. Naprawdę ją miałem. I wszystko zepsułem, co za dureń. Co ja mam zrobić? Nie chcę tam wracać...
Poproś...
Ich? Agnes... taka była dobra, może jeśli jej wyjaśnię, powiem, że nie wiem, bałem się, pomyślałem głupio, nie wiem, jeśli ją przeproszę, jeśli.... może zdołałbym wybłagać jeszcze jedną, ostatnią szansę... Nie... on powiedział, że ona nie daruje zawiedzionego zaufania... Wywalą mnie stąd i tak im powinienem dziękować, że nie zadzwonią po policję... o ile nie zadzwonią... nie, nie zadzwonią...
Tak bardzo nie chcę stąd odchodzić... zaczynałem już wierzyć, że jeszcze mogę żyć normalnie...
- Hej, Nicola, wróciliśmy...
O Boże...
- Cześć.
- Wszyscy już śpią?
- Chyba tak.
- Widzisz Agnes i dom nie spłonął, kiedy na chwilę z niego wyszłaś... - roześmiał się Julien
- Och, nie śmiej się ze mnie. Na pewno wszystko w porządku, nie działo się nic, nie było nikogo?
- Nie.
- Moja żona to kłębek nerwów, chyba powinniśmy coś z tym zrobić, nie sądzisz Nicola?
- Aha.
- A Jesse? Tak szybko poszedł spać? To do niego niepodobne, na pewno nic się nie stało?
- Przecież mówię, że nie.
- Poza tym już jedenasta, kochanie, straciłaś poczucie czasu.
- O Boże, rzeczywiście... Nicola, a dlaczego ty jeszcze nie w łóżku?
- Mamoo...
- Żadne mamo, w tej chwili spać.
- Jezuuu...
Jesse zerwał się i cicho wślizgnął do swojego pokoju. Słyszał kroki, a potem szum wody w łazience.
Dlaczego? Dlaczego on to zrobił? Dlaczego nic nie powiedział? Dlaczego?
Drzwi sąsiedniego pokoju zamknęły się ledwo dosłyszalnie. Minuty mijały wolno, zegar w salonie wybił północ, potem pierwszą.
Dlaczego?
Jesse wstał z łóżka i wyszedł na korytarz. Nacisnął delikatnie klamkę i wszedł do pokoju obok. Podszedł nieśmiało do łóżka, Nicola spał zupełnie spokojnie, oddychając bezgłośnie. Jesse przyklęknął przy łóżku i patrzył na jego twarz, a potem pochylił się lekko i pocałował policzek śpiącego.
Uśmiechnął się do siebie z zakłopotaniem. To trochę głupie. Może nawet śmieszne. Ale... nie umiał mu inaczej podziękować, tak dziękował zawsze mamie i tacie, dawno temu, kiedy był jeszcze zupełnie mały i nie miał pojęcia o życiu ulicy. Od ich śmierci nikomu nie musiał dziękować, nie miał za co. Może dlatego nie umiał inaczej... A on ocalił mu życie. Może o tym nie wiedział, ale to zrobił.
Tej nocy przed zaśnięciem znowu, po raz pierwszy od bardzo dawna, usłyszał jej cichy, piękny głos...

Następnego dnia wszystko było jak dawniej. Jesse był słyszalny w całym domu już od piątej rano, w końcu w życiu zdarzało mu się nie spać przez dwie noce z rzędu(pilna robota) i następnego dnia skoczyć jeszcze na dolinki. Stan wojenny pomiędzy nim a Nicolą utrzymywał się w dalszym ciągu, co łatwo można było poznać po wybuchających w różnych miejscach domu okrzykach wściekłości tego ostatniego i lekceważących odzywkach tego pierwszego.
Tak naprawdę to Nicola nie miał pojęcia czemu nic wczoraj nie powiedział. Czy to możliwe, że ten mały spryciarz wziął go na litość? Pewnie śmieje się z niego w kułak. Nie znosił smarkacza. I chyba z wzajemnością, bo spojrzenia Jessego były mieszaniną wzgardliwej wyższości i pełnej odrazy niechęci.
Choć podczas śniadania przez jedną króciutką chwilę spojrzał na niego tak ładnie i miło, że zamarł na moment i musiał czekać dłuższą chwilę zanim jego organizm zaczął funkcjonować normalnie i raczył sobie przypomnieć, że do jego obowiązków należy oddychanie czy krążenie krwi o myśleniu nie wspominając.
To te oczy, to na pewno te oczy. On ma niesamowite oczy. Mama mówiła, że zupełnie takie same jakie miała owa Rose. Rany, ale mężczyźni musieli dla niej tracić głowy.... O BOŻE.... przecież on nigdy nie mówił "rany"...
No dobra, mogło być gorzej, przynajmniej nie klnie tak jak ten jego... eee... Dave. Ciekawe jak to się oficjalnie nazywa.
Czy ta Rose nie mogła wyjść za jakiegoś angielskiego lorda? Nie byłoby problemu. Z TAKIMI oczami musiała mieć powodzenie, to nie podlega dyskusji. Co ona widziała w jakimś tam włoskim biedaku? Choć jeśli Jesse rzeczywiście jest do niego tak podobny, to chyba raczej wiadomo co. Bo smarkacz rzeczywiście jest przystojny, nawet więcej niż przystojny. I ma w sobie to "coś" co przyciąga. Już choćby to jakie Daisy do niego robi słodkie oczy, wstydziłaby się dziesięć lat starsza, a ten szczeniak pewnie jeszcze nawet nie przypomina za bardzo mężczyzny w niektórych rejonach.
Choć to co wyciągnął z taty o rozmowie z jego kolegami lekko go wytrąciło z równowagi. I to co Jim mówił o tej Becky... o rany... i Jim twierdzi, że to na pewno prawda, może nawet niecała... o mamo...
Co za szczeniak. O Jezu, przed chwilą znów pomyślał "rany"...
Oho, rodzice zbierają się w sobie. Zaraz zacznie się ustalanie dalszego życia. Za dużo mi zostało do studiów, zdecydowanie za dużo...
- Jesse... - niepewnie zaczęła Agnes - Mam wrażenie, że ci się u nas podoba... i że w związku z tym jesteś gotów u nas zostać.
- Gol!
- W porządku. W takim razie ustalmy kilka rzeczy. Zgodziłbyś się przenieść do bardziej odpowiedniej szkoły?
- Co znaczy bardziej odpowiedniej? Jakiś klasztor?
- Nie, po prostu... Z wyższym poziomem i odpowiedniejszym towarzystwem.
- Czyli rycie i sztywniaki?
- Niekoniecznie.
- Dobra, skoro tak wolicie, mnie to zwisa.
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, iż oczekujemy twojego przykładania się do nauki i dobrej FREKWENCJI. - zaakcentował Julien. Był już bowiem po rozmowie w dotychczasowej szkole Jessego, brudnej, walącej się i pełnej narkomanów oraz gangów, gdzie dowiedział się, że Jesse miał 15 procentową frekwencję, co i tak nie było takie złe w porównaniu z resztą tamtejszych uczniów. "Wie pan, nie możemy ich tak po prostu wyrzucać. KOGOŚ musimy uczyć..."
- Jak rany... no dobra, niech wam będzie...
- Dobrze. I... jeszcze.... chodzi o to... że... właściwie... to znaczy... - czerwieniła się Agnes
- No?
- Chcielibyśmy... żebyś poszedł do lekarza... - wyręczył żonę Julien
- Po co? Chyba już się skapnęliście, że wszy i tym podobnych nie mam?
- Chodzi nam... o... różne badania... tam są różne choroby... chcielibyśmy wiedzieć jak... mamy postępować... - plątał się Julien. Jesse patrzył na niego z widocznym brakiem zrozumienia. Nicola się roześmiał.
- Chodzi im o choroby weneryczne. Kiła, szankier, rzeżączka, AIDS, te rzeczy.
- AIDS? Rzeżączka? - Jesse upuścił widelec - A niby skąd ja to mam mieć?
- On rzadko chodził do szkoły, to i nie dziw, że opuścił seksolekcje... - pokiwał głową Nicola
- Ale co wy? Szans nie ma... Znam litanię, nie jestem narkomanem i nie mam przygodnych stosunków seksualnych.
- Ale... widzisz.... twoi koledzy dość wyraźnie wspominali... o... twojej częstej... zmianie partnerek.... - spocił się Julien
- CO? - Jesse zrobił wielkie oczy - Ale przecież ja... to znaczy... właściwie... bo ja... ale tylko... i nie... - teraz on się zaczerwienił i zaczął plątać, a państwo Naveaux patrzyli na niego z widocznym brakiem zrozumienia, w czym z początku sekundował im Nicola, po czym nagle zrozumiał i znów się roześmiał.
- Jesse chce powiedzieć, że jest prawiczkiem....
Państwo Naveaux popatrzyli nieufnie na nowego podopiecznego, który miał teraz identyczną barwę z pomidorem leżącym na jego talerzu.
- Twoi koledzy dość obszernie opowiedzieli nam o... twoich licznych... przyjaciółkach... jeden użył nawet sformułowania... które według mnie dość jednoznacznie... określało czynności... - męczył się Julien
- Tata chce powiedzieć, że twój kolega powiedział mu, że uprawiałeś z kimś seks. - życzliwie wyjaśnił Nicola - I że sugerowali częstsze stosunki.
- Ale... ja owszem... to znaczy miałem... to znaczy.... właściwie... no dziewczyny... ale... to znaczy... ja... nawet nie... i... jakoś tak... zupełnie nic... ja nawet nie... nigdy.... i... - wbił wzrok w talerz i nerwowo chwycił chleb przerabiając go na kulkę ciasta. Nicola bawił się coraz lepiej.
- Jesse chce powiedzieć... - cierpliwie kontynuował rolę tłumacza - ... że powodzenie u kobiet to on rzeczywiście ma, ale jest na tyle nieśmiały, że się nawet żadnej nie odważył pocałować. I tu bym wysunął własną hipotezę wyjaśniającą: Mianowicie jego kolegom do głowy nie przyjdzie, że można być aż takim frajerem, żeby nie zaliczyć żadnej biegającej za tobą panienki. Stąd ów mit Casanovy.
Jesse podniósł wzrok ze złością, ale napotkał złośliwe i nieustępliwe spojrzenie Nicoli połączone z drwiącym uśmieszkiem, więc znów się zaczerwienił i wbił wzrok w stół.
- Nie no ja nie twierdzę, że ze mnie pogromca serc niewieścich, ale w twoim wieku to ja już miałem za sobą kilka seansów kinowych w ostatnim rzędzie...
- NICOLA ! ! ! - krzyknęli państwo Naveaux, a wymieniony od razu zorientował się, że chcąc podręczyć wroga wpakował w kłopoty siebie.
- Ale... ja... to znaczy... wcale... i...
- Nicola chce powiedzieć... - z szerokim uśmiechem zaczął Jesse - Że oczywiście w niczym nie uchybił moralności. I tu bym wysunął własną hipotezę wyjaśniającą: Ja się mniej więcej orientuję co się robi w ostatnim rzędzie, tam raczej nie dochodzi się dalej niż ręka pod stanikiem lub w majtkach. Moim zdaniem, kiedy Nicola posunął się kapkę za daleko po prostu dostał w twarz...
Państwo Naveaux patrzyli na syna w niemym szoku, a role chłopców się odwróciły. Teraz to Jesse świetnie się bawił, a Nicola mocno się zaczerwienił.
- POROZMAWIAMY PÓŹNIEJ NICOLA... - wycedził Julien - Jesse, przepraszamy za to, ale sam rozumiesz...
- Nie ma sprawy. Jeszcze coś?
- Kilka drobiazgów. Byłam u twojej macochy, zgodziła się, żebyś u nas mieszkał, co prawda dość niechętnie...
- Pewnie, że niechętnie, skoro liczyła na pozbawienie go dziewictwa... - mruknął Nicola
- Nie odzywaj się. - Agnes gniewnie zmierzyła go spojrzeniem - Jesse, my chodzimy do kościoła katolickiego, a Rose była wyznania anglikańskiego, więc ty chyba też...
- Moja mama przeszła na katolicyzm, kiedy brała ślub z moim ojcem.
- W takim razie wszystko w porządku... Aha, i Jesse, chciałabym jeszcze znać twoją datę urodzenia.
- 4 maj.
- Przecież dziś 7!
- No.
- Miałeś urodziny będąc u nas i nic nie powiedziałeś? Dlaczego?
- Co? Ech... - roześmiał się. - U nas się nie obchodzi urodzin, nie ma kasy. Już zapomniałem, że istnieje taki zwyczaj...
- Ale istnieje. - uśmiechnęła się Agnes - Nie umawialiśmy się na same obowiązki, umawialiśmy się na prawa i obowiązki, Jesse. Tak nie może być, idziemy gdzieś. - roześmiała się - Jim zawiezie nas w jakieś miejsce, którego nie zna nawet taki mieszkaniec jak ty, ok.?
- Ok... - uśmiechnął się do niej
- Musimy tylko wrócić przed szóstą, bo senatorowa Rogerson zaprosiła nas na kolację.
- A ja znowu mam domu pilnować? - jęknął Nicola
- A niby dlaczego masz go pilnować? - zdziwiła się Agnes.
Jesse spojrzał na niego żałośnie tymi wielkimi oczami, a jego wargi zadrżały lekko. O Boże, wcale nie powiedział tego myśląc o tym... zapomniał już że.... Jezu, po prostu tak palnął bez sensu... on myśli, że ja....
Teraz już wie dlaczego nic nie powiedział i pozostaje mu tylko dziękować Bogu, za to, że tego nie zrobił, bo gdyby to już się stało... Dobry Boże, na pewno do końca życia nie zapomniałby tej zrozpaczonej twarzy...
- Jesse, dobrze się czujesz? - spytała z zaniepokojeniem Agnes
- Pewnie, że się dobrze czuje, dzieciak jest nieśmiały, to przeżywa wewnętrznie. - trzepnął go w kark i ruszył do wyjścia. - To idziemy gdzieś, czy nie?
Oczywiście, że poszli. I chyba ani Jesse ani Nicola dawno nie mieli tak świetnego dnia. Nicola byłby nawet skłonny przyznać, "że może z czasem się i do niego do pewnego stopnia przyzwyczai"
Pod koniec Agnes owiała nostalgia.
- Wiesz, Jesse... - rozmarzyła się w drodze powrotnej, gdy wszyscy półleżąc rozwalili się w samochodzie, padnięci do kwadratu - Przypomniało mi się, jak Rose zakochała się w twoim ojcu... Nic do niej nie trafiało... Teraz myślę, że oni naprawdę musieli się bardzo kochać... Wyobrażam sobie jak musieli się cieszyć, kiedy się urodziłeś... Kto właściwie wymyślił twoje imię?
- Tata. - mruknął chłopiec, wybudzając się z półsnu.
- Co to w ogóle za imię... - leniwie machnął ręką Nicola, który uznał za stosowne trochę powybredzać - Jakieś wydziwiane... Nie wiadomo skąd się wzięło...
- Jesse to ojciec Dawida. - chłopak w zamyśleniu przesunął palcem po szybie samochodu.
- Kogo? - Nicola wolno mrugnął w niezrozumieniu
- Króla Dawida, następcy Saula, ojca Salomona. Największego króla Izraelitów. Tego który pokonał Goliata i pisał psalmy. Pień Jessego oznacza dom królewski Dawida. Syn Dawida to z kolei tytuł Mesjasza. Dlatego Izajasz mówi o Mesjaszu korzeń Jessego.
- Ja tam o Jessem nigdy nie słyszałem.... - wykazał malkontenctwo Nicola
- "Posyłam cię do Jessego Betlejemity, gdyż między jego synami upatrzyłem sobie króla". Pierwsza księga Samuela, rozdział szesnasty, werset pierwszy. "I wyrośnie różdżka z pnia Jessego, wypuści się odrośl z jego korzeni" Księga Izajasza, rozdział jedenasty, werset pierwszy. "Nadto także Izajasz powiada: Przyjdzie potomek Jessego, powstanie Ten, który ma rządzić poganami, w Nim poganie pokładać będą nadzieję", List do Rzymian, rozdział piętnasty, werset dwunasty.
- Może i... - ziewnął Nicola, który czuł się już skonany - Ale co to w ogóle znaczy-Jesse... co to ma być...
- Po hebrajsku Jiszaj czyli Mąż Boży.
- O ja mamo... ty i... nie, to już przesada...
- Zamknij się.
- Sam się zamknij.
- Ty się zamknij.
- Ty.
- Obaj się zamknijcie! - wkurzył się Jim - To znaczy...
- W porządku Jim, należało im się. - ziewnął Julien - Kochanie, czarno widzę tę kolację, oni nas wykończyli....
Jednakże nie mieli wyboru i na kolację poszli. Dom znów wkrótce stał pusty. Chłopcy siedzieli w salonie. Po jakimś czasie Jesse podniósł się z fotela.
- Dokąd idziesz?
- Chyba mogę poruszać się po domu bez nadzoru?
- To że im nie powiedziałem, nie znaczy, że zmieniłem zdanie na twój temat. - sucho stwierdził Nicola.
- Obiecałem ci, że więcej tego nie zrobię. I nie zrobię. Wracam do moich starych zasad. "Nie będziesz kradł", Księga Wyjścia, rozdział dwudziesty, werset piętnasty.
- Na każdą okazję masz cytat z Biblii? Zamierzasz zostać księdzem?
- Czy każdy, kto dobrze zna Biblię musi od razu zostać księdzem? Zresztą... - roześmiał się - Nie nadaję się, Słodki Joe mówi, że wysyłam najsilniejsze erotyczne fluidy jakie spotkał w życiu, to grozi demoralizacją. A Biblię znam, bo mój tata codziennie ją czytał.
- Pewnie by się zawiódł, gdyby widział, kim został jego syn.
- Pewnie tak. Spokojnie, idę tylko do łazienki.
Dni mijały i Jesse na dobre wdrożył się w rytm nowego życia. Twierdził nawet, że "w szkole da się wytrzymać, tylko ludzie tak samo upierdliwi jak Nicola". "Jesse, kochanie, prosiłam, żebyś popracował nad słownictwem." "Tak samo irytujący jak Nicola" "Bardzo ładnie, kochanie" "Mamo, to już chyba przesada!"
Prawdę mówiąc Jesse chętnie zakopałby już topór wojenny, ale wobec braku dobrej woli ze strony Nicoli, utrzymywał ciągły stan gotowości bojowej. Nicola wyczuwał, że jest na straconej pozycji. W całym domu tylko ojciec trzymał jeszcze jego stronę, mały impertynent wodził za nos wszystkich. Zresztą Julien pod wpływem karcących spojrzeń żony zaczynał się łamać. Potrzeba było czegoś naprawdę mocnego, żeby odzyskać choć część sił. Ale gdy chce się kogoś pogrążyć, los często przychodzi nam z pomocą.
Tego dnia w Jessego wstąpił zły duch. Tak autorytatywnie orzekła Louise. Wszyscy mieli go dość. Przyciął każdemu, przeszkodził każdemu, zepsuł co się dało i nie słuchał nikogo. Nicola znał swojego ojca i widział wyraźnie, że naprawdę jest już bliski wybuchu. Agnes hamowała go mówiąc, że "w końcu minie trochę czasu zanim on się z tym wszystkim oswoi", Nicola podpuszczał go, mówiąc, że "czas to on już miał i sprytnie zgrywał aniołka, a teraz po prostu zaczyna wyłazić z niego prawdziwa natura."
Pod koniec dnia Jesse wymyślił, że "gdzieś sobie wyskoczy", a naprawdę już wkurzony Julien stwierdził, że "NIGDZIE NIE PÓJDZIE...". "Dobra, rany, nie szalej...."
Aczkolwiek istnieją dusze niepokorne i około dwunastej Nicola usłyszał drzwi sąsiedniego pokoju. Po chwili ujrzał przez okno oddalającą się sylwetkę młodocianego kryminalisty. Przez moment odczuwał pokusę, żeby natychmiast obudzić rodziców, ale zdecydował, że los sam to rozstrzygnie.
Rozstrzygnął.
Tuż przed czwartą rano z salonu dobiegł głośny rumor. Nicola wyskoczył z łóżka i już po chwili mógł kontemplować przewrócony kredens i wysypane z niego sprzęty oraz przyglądającego się temu z dezaprobatą Jessemu.
- Aaa... pieprzyć to. - mruknął i posunął się kilka niepewnych kroków do przodu.
- MOGĘ WIEDZIEĆ GDZIE BYŁEŚ ? - Nicola usłyszał spokojny, acz kipiący tłumionym gniewem głos ojca.
- Ja? - zdziwił się Jesse - Tuu... i tam... - zilustrował ten rozległy teren wyrazistym gestem, strącając przy okazji doniczkę. - Przedtem tu tego nie było. - oburzył się po chwili
- DO ŁÓŻKA. POROZMAWIAMY RANO.
Rano Nicola usłyszał przeciągły jęk z sąsiedniego pokoju. A potem rozbawiony głos służącej.
- Pan Naveaux każe ci przyjść do gabinetu.
- Daaaiiisyyy...
- Wstawaj.
- Nieee...
- Już.
- Błagaam...
- Zbieraj się.
Wyciągnięty z łóżka zmordowany Jesse został brutalnie wepchnięty do gabinetu, zmełł w ustach klątwę na głowę Daisy i spojrzał w stronę biurka. Wyglądało na to, że jest źle. Bardzo źle.
- MÓJ DROGI....
Gorzej niż źle.
- Przez cały wczorajszy dzień zachowywałeś się karygodnie. KARYGODNIE. Zniosłem to. Okazałem NADLUDZKĄ cierpliwość. Ale i tego nie doceniłeś. Zdaje mi się, że dość WYRAŹNIE stwierdziłem wczoraj, że nie zgadzam się, żebyś gdzieś wychodził. A ty NAJBEZCZELNIEJ wymknąłeś się w nocy. Wróciłeś PIJANY. Zdemolowałeś dom. Może TY mi powiesz, co ja mam w tej sytuacji zrobić?
- To powód do takiego piekła? - mruknął Jesse, świadomy pogarszania swej sytuacji, ale w końcu kac ma swoje prawa. Julien zbladł, poczerwieniał, wstał i ryknął
- SŁUCHAM ?!!!
W jadalni Agnes upuściła widelec, Nicola rozlał herbatę, Daisy upuściła tacę.
Jesse trochę przybladł, choć nie zdarzało mu się to nawet wobec wymierzonego w niego pistoletu.
- Posłuchaj... - Julien podszedł do niego, najwyraźniej z trudem tłumiąc furię - Zdaje mi się, że warunkiem twojego przebywania w tym domu było przestrzeganie pewnych zasad.
- No dobra, ale nigdy nie określiłeś na czym polegają.
- Nie możesz chyba twierdzić, że uważasz, iż wczoraj ich nie złamałeś?! Skoro to takie niejasne, to rozwikłam ten problem. Zasady postępowania wobec bliskich osób są chyba wszędzie takie same. Nigdy nie robimy tego, co mogłoby wyrządzić szkodę lub zmartwić taką osobę. Staramy się sobie pomagać, ufamy sobie i zawsze, zanim cokolwiek zrobimy, zastanawiamy się, jaki skutek przyniesie to dla naszych bliskich. Traktujemy cię jak członka rodziny, czy wymaganie tego samego w zamian, to naprawdę zbyt wiele?
- Nie. - Julien zdębiał pod wrażeniem zupełnie niespodziewanego całusa w policzek i nagłego uwieszenia mu się na szyi przez niesfornego podsądnego - Przepraszam, wczoraj zachowywałem się jak wariat, nie wiem co mi strzeliło do głowy, więcej tak nie będę, przyrzekam i nie musisz się martwić, nie poszedłem do nich, po prostu tak pochodziłem trochę po mieście, a potem spotkałem kolegę ze szkoły, ale z tej waszej szkoły, ja wcale nie piłem tak dużo, tylko mam słabą głowę, zagadałem się i nie zauważyłem, kiedy przesadziłem, przepraszam, nie wiem, czemu wyszedłem, chyba chciałem ci zrobić na przekór, ale tak więcej nie zrobię, nie gniewasz się?
Julien milczał chwilę wstrząśnięty tą perorą i niespotkaną dotąd w życiu reakcją oskarżanego sprawcy.
- No już, starczy... - mruknął w końcu - Idź na śniadanie
- A kara? - niewinnie zamrugał oczami Jesse. Julien stanął przed trudnym dylematem, bowiem wszelka ochota do karania odeszła go całkowicie, ale z drugiej strony sprawiedliwość zdecydowanie krzyczała o jakieś jej wymierzenie. Przez chwilę na gwałt zliczał okoliczności łagodzące, gorączkowo obmyślając możliwie najniższy wymiar kary.
- Hmm... Ech... eee... właściwie... emm... Umyjesz za Jima samochód!
- Ok.! - uśmiechnął się promiennie i zniknął, a Julienowi przemknęło przez myśl, że kara spotykająca się z taką reakcją, mija się nieco z celem.
Nikt ze zszokowanych świadków beztroski Jessego(osłabianej tylko z początku bólem głowy, który Louise sprawnie wyleczyła przy pomocy sobie tylko znanych specyfików, skutecznie rozmiękczona szczenięcym wzrokiem chłopca) i zadowolonego, błogiego wręcz uśmiechu "srogiego wymiaru sprawiedliwości" nigdy nie dowiedział się, co właściwie zaszło. Nicola wiedział jedno. Stracił ostatni przyczółek. Więc albo decydujące starcie albo... rozejm. Z nim?! Za nic w świecie.
I powtarzał to przez następne sześć miesięcy.

- AGNES ! Kochaaaanie... - zakrzyknęła owa kobieta natychmiast po tym jak wkroczyła do salonu.
- Annie?! Najdroższa! O mój Boże, wieki cię nie widziałam!
- Moja najmilsza!
- Kochana!
- Och, jak to dawno!
- Boże!
Nicola z pewną nie pozbawioną konsternacji rezerwą przyglądał się wylewnemu powitaniu. W końcu nie co dzień jakaś obca kobieta obcałowuje się z twoją matką. Ojciec jednak nie wykazywał objawów ani zdziwienia ani zaniepokojenia, a jedynie pełną rezygnacji melancholię.
- Julien, mój drogi! - kobieta zaczęła nagle obcałowywać ojca, więc Nicola już z poważnym niepokojem wypatrywał reakcji matki, a wobec braku jakiejkolwiek z niekwestionowaną zgrozą zaczął podejrzewać jakiś dawny chory układ, bądź co bądź, katolicy nie katolicy, dobra rodzina nie dobra rodzina, ojciec był Francuzem....
Jednak po minucie mama zaczęła zdradzać pewne oznaki zniecierpliwienia, co do pewnego stopnia rozwiało tę teorię.
- A gdzie Thomas, kochana? - znacząco spytała mama
- Och, nie może się wyrwać z firmy, a ja - bo wprowadziliśmy się trzy dni temu, wyobraź sobie, do sąsiedniej dzielnicy, wyobraź sobie, musisz zobaczyć nasz dom, kochana, - jak tylko usłyszałam od drogiej Lizzie, znasz Lizzie, prawda, ta urocza dziewczyna, szkoda tylko, że wyszła za tego nieboraka, Archiego, co to w ogóle za zawód, stolarz! Że wprowadziliście się tu, aniele, od razu przyjechałam! OCH ! A czyż to nie mój, śliczny, mały Nicola! - wymieniony z przerażeniem zauważył nadciągające zagrożenie - za późno - już był duszony - Pamiętam cię jeszcze jak byłeś zupełnie maleńki i biegałeś z gołą pupcią!
W tym momencie przepełniony grozą Nicola zauważył, że właśnie wszedł Jesse i jego dwie aktualne najzacieklejsze wielbicielki. Wszyscy troje wyglądali na zachwyconych rewelacjami nieznajomej.
- Boże mój, taki byłeś słodziutki, całkiem jak mała, tycia, golusieńka laleczka...
Jesse zadławił się jedzonym jabłkiem. Jego towarzyszki natychmiast pośpieszyły z pomocą.
- A teraz jesteś prawie mojego wzrostu, jak ten czas leci! - niezwykle błyskotliwie i oryginalnie zakończyła Annie i zwróciła się w stronę poprzedniego hałasu. Towarzyszki Jessego, wykazując zabójczy refleks od razu zniknęły z pola widzenia usuwając się do kuchni. Są rzeczy, wobec których nawet miłość staje się bezsilna.
- A cóż to? Przecież mieliście tylko jednego syna? - podejrzliwie spytała kobieta
- To Jesse Lacci, syn Rose, Rose Dalton.
- O BOŻE ! A co też się dzieje z tą biedaczką? CO za nieszczęśliwa historia...
- Umarła osiem lat temu.
- Jezu miłosierny! Wiedziałam, że tak się to skończy... Biedne dziecko! - zwróciła się histerycznie w stronę nieco speszonego Jessego - Mój Boże, a oczy masz zupełnie jak matka! - w nagłym porywie czułości porwała go w ramiona, a że Jesse nie miał wzrostu poprzednika, wylądował twarzą centralnie w imponującym biuście Annie. Nicola otworzył usta, a następnie zapomniał je zamknąć. - Mój Boże toż z ciebie już prawie mężczyzna! - zakrzyknęła kobieta, lecz nie zauważyła, że w takim razie jej postępowanie z głową adresata, jest delikatnie mówiąc niewłaściwe - I to jaki przystojny! - to do pewnego stopnia wyjaśniało to postępowanie. Nicola zastanowił się co by na to powiedział ów Thomas. W końcu Annie wypuściła z objęć chłopca i Jesse alias burak ćwikłowy wolno usiadł na kanapie.
- Och, kochanie, przejdźmy do mniejszego saloniku, tu tyle zamieszania! - serdecznie zawołała Agnes i zaprowadziła, prawdę mówiąc, źródło zamieszania oraz swego skołowanego męża do sąsiedniego pokoju.
- Fajnie było? - spytał Nicola
- Spaadaj... - z wolna przemówił Jesse.
- Nicola, Jesse, chodźcie tu na chwilę! - dobiegło z saloniku
- Idziesz?
- Zaaraz...
- Idę, mamo, ale Jesse jeszcze musi przyjść do siebie!
- Podlec...
- Pa, święta Klaro.
Och, Boże, dlaczego on jest taki irytujący... Czy nie może wytrzymać chwili, żeby mu nie dopiec? Trudno czuć sympatię do kogoś takiego, ale w gruncie rzeczy go lubił, choć nie miał pojęcia za co, bo on codziennie się go czepiał. Oczywiście, że był przyzwyczajony do takich zaczepek, ulica to nie Wersal, ale... kiedy on mu dokuczał, było jakoś gorzej... i on umiał czasem uderzyć naprawdę boleśnie. Zranić samym tonem głosu. Za nic.
A mimo tego jakoś tak do niego lgnął, zupełnie bez sensu. Lubił jego towarzystwo, choć on zawsze mu dogryzał. Cicho był tylko wtedy, kiedy zaczynał malować i wtedy mógł, nie ryzykując ciosów, po prostu siedzieć niedaleko i patrzeć i to było naprawdę wspaniałe, bo Nicola przypominał wtedy jakieś wszechwładne bóstwo, kiedy lekkimi, szybkimi ruchami pędzla wyczarowywał co tylko chciał, bez najmniejszego trudu. Zawsze wtedy promieniowała od niego taka siła i dobro, że można było zupełnie zapomnieć o wszystkich złych wspomnieniach huczących gdzieś w głowie, zupełnie tak, jakby znaleźć się nagle pod potężną opieką chroniącą przed wszystkim.
Ale to było tylko złudzenie, bo przecież Nicola wciąż go nie znosił. Kiedy malował nie pamiętał o niczym i nie był świadomy tego, co działo się obok, pewnie nie wiedział nawet, że roztacza swój ochronny blask na jedną, małą głowę. W ogóle nie dało się z nim rozmawiać. Przez chwilę zdawało mu się, że może choć ten temat, tego jego malowania, pozwoli uniknąć tych agresywnych odzywek, ale oczywiście się nie udało i jedyne, co uzyskał to kilka wzgardliwych komentarzy i wzruszeń ramionami. Szepnął w końcu cicho, że jego mama też uwielbiała malować, ale jedyną reakcję stanowił lekceważący uśmieszek. I nic do tej pory nie zabolało go tak jak to. Mógł drwić z niego, ale rodzice aż dotąd pozostali dla niego jedyną i najwyższą świętością, najbliższą sercu i ciągle tak samo kochaną. Mówił to z jakąś dziecinną wiarą, że nie można kpić z tego, co jest dla niego najcenniejsze w życiu, a tym właśnie było każde wspomnienie o nich, myślał, ze chociaż tym ochroni się przed jego szyderstwem. Znienawidziłby każdego za taki lekceważący uśmieszek, znienawidziłby aż do kości, ale jego nie umiał. Nie mógł. Czy on zdaje sobie z tego sprawę i to wykorzystuje, mając z tego świetną zabawę? A może rzeczywiście po prostu ma go gdzieś? Prawdę mówiąc żadna hipoteza nie sprawiała mu przyjemności...
Tymczasem dni mijały, Annie wpadała co drugi dzień, Jesse dzielił swój czas pomiędzy wykańczające lekcje prawidłowego zachowania z Agnes, lekcje ze szkoły, jeżdżenie z Jimem po zakupy, pomaganie Daisy w sprzątaniu, pomaganie Samowi w ogrodzie, pomaganie Louise w kuchni, nadrabianie zaległości w czytaniu pod nadzorem Juliena, obserwowanie malującego Nicoli... I pozostawało tajemnicą, jakim cudem on jeszcze znajduje czas na odpoczynek, nie mówiąc już o odwiedzinach swoich wielbicielek. Agnes mimo to martwiła się, że żyjąc w takim tempie chłopak wpadnie w chorobę, ale on wychodził z założenia, że jak nie wpadł do tej pory, to nie wpadnie i dalej, a w końcu ludzi sporo, dom duży, ogród jeszcze większy, sklepy poplątane i w tej sytuacji on nie widzi możliwości, żeby służba mogła sobie radzić sama, a on nie jest przyzwyczajony do tego, żeby nic nie robić.
Życie Nicoli układało się mniej przyjemnie. Szkoła zwalała na niego coraz więcej roboty, w domu wszyscy z przerażeniem zauważali, że on ma zdecydowanie gorszy charakter od niedawnego zatwardziałego kryminalisty, a w dodatku miał problemy z pewną szkolną bandą z ostatniej klasy.
Jesse nie przejawiał już żadnego zainteresowania kłótniami i w żaden sposób nie dawał się sprowokować do odwzajemnienia złośliwości, a wszystkie zgryźliwe uwagi na temat swojej altruistycznej życzliwości i uczynności zbywał uśmiechem i stwierdzeniem, że takie są zasady. Nicola nie przypominał sobie, żeby w kontrakcie wymagano od niego bycia aniołem. I chyba powoli okazywało się, że ów zdemoralizowany Jesse o wiele bardziej pasuje do tego życzliwego i pomocnego wszystkim domu, niż on sam ze swoim egotyzmem. Może dlatego aż tak go nie znosił.
- Ej, żabojadzie!
Cholera jeszcze i ci. Czy nigdy nie uda mu się wrócić do domu, żeby nie spotkać tej bandy idiotów? Dobra, ignorujemy osobników na niższym poziomie umysłowym.
- Dobra, francuska panienko, nie gadasz z nami?
Ignorujemy, Nicola, myśl logicznie, jest ich pięciu, a nawet gdyby był tylko jeden, to ty nie uznajesz rozwiązań siłowych, nie znosisz się bić, zresztą powiedzmy otwarcie ty się nie umiesz bić, więc zachowuj się jak człowiek rozsądny i ignoruj ich... no chyba, że cię otoczyli, to teraz myśl co zrobić...
- No i co, książę żabieudko? Kolega do ciebie mówi.
Co za ksenofoby, większego pecha chyba już nie można mieć.
- Chcesz być cicho, to ci to mogę na dłużej załatwić. - syknął Burt, mocno chwytając jego ramiona, za moment poczuł silne uderzenie w brzuch i upadł na ziemię, obrywając jeszcze kopniaka w plecy.
A jednak można mieć większego pecha. Spróbował się podnieść, ale oberwał kolejny cios; rechot czwórki, która obserwowała teraz tylko, stojąc obok, doprowadzał go do furii, zerwał się i obrócił, ale pięść Burta trafiła go prosto w twarz i znów rzuciła na ziemię, oberwał jeszcze porządne uderzenie w kark.
- Zostaw go. - usłyszał z tyłu zimny, rozwścieczony głos.
- A... jest i Italiano! Dziś jakiś urodzaj na psie nasienie. - krzyknął Burt - Co ci się dzieje chłopczyku?
- Spadaj stąd, ale już.
- A to szczególne! - roześmiał się - Co wy na to? To dziecko się od nas czegoś stanowczo domaga. Jaki masz interes do tego Francuzika, co spaghetti?
- Wynocha albo wam połamię kości, bando debili. - wycedził Jesse
- Słyszeliście gówniarza? - wrzasnął Burt - Skąd ty się urwałeś mały dupku, nie wiesz do kogo mówisz?
- Wiem, do tępego mięśniaka, który nie rozumie, co się do niego mówi. Zabierać się stąd.
- Ty mały... - ryknął Burt i zamierzył się, ale Jesse szarpnął jego rękę i rozwalił go na chodniku. Wstał wściekły i rzucił się na niego jeszcze raz, ale oberwał między nogi i z jękiem zarył twarzą w chodnik. Oniemiali kumple Burta na chwilę skamienieli, ale niemal natychmiast ruszyli do ataku. Tyle, że jeden wylądował na zderzaku samochodu i wył jakby połamał sobie żebra, drugi rozłożył się jak długi po ciosie w podbródek, trzeci trzymał się za rozbity nos, a czwarty oberwawszy w przelocie od ciosu przeznaczonego dla kolegi, zwiał z prędkością światła.
Jesse oddychał ciężko, od dawna się z nikim nie bił i trochę się odzwyczaił od tego rytmu. Spojrzał za chodnik, ale Nicoli już nie było, znikał właśnie za bramą.
Cholera, akurat tego mu trzeba było do pełni szczęścia, żeby szczeniak prawie dwa lata młodszy od niego ratował go z opresji. To nie było coś, co jego ego mogło przetrawić tak bezboleśnie.
Usłyszał za sobą kroki, a potem ten idiotyczny, cichy głos.
- Nicola...
- Daj mi spokój.
- Czekaj... - chłopak znalazł się przed nim i stając na palcach, przyjrzał się jego twarzy. - Pokaż mi to...
- Zjeżdżaj! - wrzasnął i odepchnął go - O nic cię nie prosiłem.
Poszedł szybko do przodu, nie odwracając się nawet.
Za co? Co on takiego zrobił, że Nicola traktuje go w ten sposób? Co miał robić, stać i czekać, aż stłuką go na kwaśne jabłko, bo jego duma nie może zdzierżyć pomocy kogoś takiego jak on? Poczuł dziwne pieczenie pod powiekami. Przyszedł tu, właśnie po to, żeby go spotkać, bo przyszło mu do tej durnej głowy, że jeśli będą wracać razem, to on musi przynajmniej spróbować rozmawiać z nim normalnie, choćby dlatego, że nie będzie miał nikogo innego do rozmowy. A tu... Boże, przecież chciał mu tylko pomóc... tylko tyle... Dlaczego on nie może tego zrozumieć?

Dochodziła piąta, a Jesse wciąż nie wrócił do domu. Oczywiście, to nie jest jeszcze taka pora, żeby zaczynać się martwić, ale przecież wtedy wyraźnie wybierał się do domu, a nie było nawet wpół do drugiej. No dobra, prawda jest taka, że ci głupio Nicola Naveaux, bo dobrze wiesz, że zachowałeś się jak idiota, choćbyś nie wiem jak nie chciał się do tego przyznać. Gdzie poniosło tego głupiego szczeniaka? Jak gdzieś wpadnie pod samochód, rodzice urwą ci głowę. Przygotuj się na to psychicznie.
Annie trajkota jak zwykle. O BOŻE. Znowu naciąga mamę na fortepian. Mama to mama nie Rubinstein. I znowu Mozart. I znowu Marsz Turecki. Nigdy się nie podawał za znawcę, ale to chyba powinno się szybciej grać. Te pensje dla panien z dobrych domów powinny się mimo wszystko, bardziej przykładać do edukacji. Jak już uczą grać to przynajmniej do końca. Pięknie, znowu zapomniała co dalej. Zaraz zaczną szukać nut, nie znajdą i poślą go na strych. Dobry Boże.
- Hmm... jestem pewna, że gdzieś tu muszą być...
- Poszukaj kochanie, zupełnie zapomniałam jak to brzmi przy końcu, człowiek traci kontakt z muzyką, ot co. Gdyby nie ty, to ja bym nigdy nie usłyszała fortepianu na żywo, Thomas nigdy nie ma czasu iść na żaden koncert...
- Ależ kochanie, przecież wiesz, że ja pracuję...
- Oczywiście, każdy wykręt jest dobry...
Tak, teraz się zacznijcie kłócić, a mama wam będzie przygrywać. Tata wygląda na zgnębionego, Daisy na rozbawioną. Kolejne miłe popołudnie z rewelacyjną, mordującą wszystkich Annie.
Jesse.
- No wreszcie jesteś. - odezwał się Julien - Nie raczyłeś się nawet zjawić na obiad.
- Przepraszam, zjadłem na mieście. Byłem zajęty.
- Mógłbyś chociaż zadzwonić.
- Zapomniałem, przepraszam.
Zjeżdżaj chodzący ideale.
- Co robisz, Agnes? - Jesse ze zdziwieniem spojrzał na opiekunkę szaleńczo przerzucającą nuty. Na mnie nawet nie raczysz spojrzeć, co?
- Och, nie mogę znaleźć Marsza Tureckiego, a nie mogę sobie przypomnieć jak to do końca leci, Annie mnie prosiła. - Agnes w desperacji wyciągnęła ostatnią szufladę, ale ta okazała się pusta. - No to koniec, Annie, nie przypomnę sobie...
- Pomóc ci? - spytał Jesse
- Ty? Jak? - zdziwiła się Agnes
- Pytam, czy ci to zagrać. - spojrzał na nią jak na trzyletnie dziecko
- A umiesz? - przyjrzała mu się podejrzliwie.
- Oczywiście, że tak. - stwierdził, jakby pytano go czy umie siadać.
Nie no siadać to on nie umie, Nicola, jak już wzmiankował, za znawcę się nie uważa, ale to coś na pewno nie przypomina pozycji pianisty. Oparł się o krzesło i wolno przesunął dłonią po klawiszach. Annie i Agnes uśmiechnęły się pobłażliwie, a Nicola pomyślał, że dzieciak strzelił coś dla szpanu i teraz nie wie jak się z tego wygrze...
Uderzył w klawisze i dalej nuty popłynęły już tak szybko, że siedzący w salonie pootwierali tylko usta. Grał co najmniej trzy razy szybciej niż jego mama, nie mówiąc już o tym, że z jakimś nieporównanie większym polotem. Z na wpół przymkniętymi oczami, bez najmniejszego wysiłku, pozwalając palcom biegnąć po klawiaturze w niesamowitym tempie, nie było jednak w ogóle słychać uderzania palców w klawisze, muskał je tylko delikatnie opuszkami zupełnie jakby to była najczulsza, niewinna pieszczota.
I właśnie wtedy zrozumiał, że to co on mówił kilka dni temu, że chyba rozumie, jak on się czuje, kiedy może malować, to wcale nie była głupia paplanina, on naprawdę to rozumiał, on umiał czuć tak samo.
Minął fragment, którego nie mogła sobie przypomnieć mama i doszedł do ostatniej minuty, tej z którą ona nie radziła sobie za dobrze nawet z nutami i przebiegł ją nawet odrobinę nie zwalniając tempa, zasypując wszystko kaskadą dźwięków, kończąc tak jakby stawiał zawijas przy ostatniej literze i odwrócił się ze swobodnym uśmiechem.
- Ujdzie? Dawno już nie grałem...
To najwyraźniej nie był żart, zresztą to na pewno nie był żart, bo pierwszy raz słyszał o tym , że on umie grać. I to TAK grać. Jezu, nie dość, że chodzący anioł, to jeszcze nieodkryty mistrz fortepianu, gorzej już być nie może.
- Jesse... - niepewnie odezwała się Agnes - Kiedy się tego nauczyłeś?
- Marsza? Ja wiem.... miałem jakieś... chyba już prawie pięć lat...
To NIE była taka odpowiedź jakiej się spodziewali. Choć nikt nie wiedział jakiej właściwie się spodziewał.
- Ale Jesse... kto cię nauczył grać? - wyjąkała Annie
- Jak to kto? Mama.
- Przecież u was nie było fortepianu... - Agnes nie mogła się go dopatrzyć we wspomnieniach pomiędzy sfatygowanym fotelem a na pół zapadłym łóżkiem.
- Mama miała takie stare pianino. Grała na nim często i uczyła mnie odkąd skończyłem dwa lata. Później Dave je przepił. Jak wszystko. - wzruszył ramionami.
- I dużo tego umiesz?
- Trochę Mozarta, trochę Bacha, trochę Liszta, trochę Schumanna, trochę Czernego i całego Chopina.
- Biedna Rose... - wzruszyła się Annie - Pamiętam jak ona lubiła grać Chopina... I pomyśleć, że oboje zmarli tak młodo... Czyż to nie zrządzenie losu? - popłakała się zupełnie.
Jak można było przypuszczać Annie do końca wizyty nie wypuściła Jessego od fortepianu, Etiuda Rewolucyjna i wszystkie możliwe etiudy, Marzenie, Preludium Deszczowe i wszystkie to preludia, Pocieszenie, Inwencje, Walce, Polonezy, Ballady, Mazurki, wszyscy możliwi kompozytorzy. Wyszła dopiero o dziesiątej. To znaczy wyszli, z nieznanych przyczyn wszyscy ciągle zapominali o Thomasie. Toteż tego dnia okazało się, że każdy tak się przyzwyczaił do pomocy Jessego, że wszystko szło nieskładnie. Nicola nie poszedł na strych malować. Siedział cały czas patrząc na niego i wraz z kolejnymi dźwiękami docierało do niego coraz więcej, czuł się jakby dopiero teraz mógł go zrozumieć. Cały gniew, żal, ból, walkę, rozpacz, desperację, rezygnację, wszystko to co było przedtem. I to co teraz. Spokój. I odbudowę swojego świata. I wspomnienie o tym co było dawno, kiedy miał rodziców i był biednym może, ale szczęśliwym dzieckiem.
I tę cichą prośbę i nieśmiały wyrzut. Dlatego, kiedy Jesse odprowadził w końcu gości i zupełnie wykończony oparł się o framugę, patrząc za nimi w zamyśleniu, stanął za nim i oparł delikatnie brodę na jego włosach.
- Przepraszam za dzisiaj. I w ogóle... za wszystko.

Następnego dnia Agnes znów kazała mu grać. Wymyślili sobie z Julienem zabawę "ale to ci się już nie uda". Zakładali się uparcie i przegrywali coraz więcej. Nicola wietrząc interes przyłączył się do hazardu i obstawiając Jessego, wygrał już całkiem sporo. Tamte ogromne oczy wciąż się do niego śmiały
- No to va banque ! - zdecydował Julien
- Ok. - uniósł ręce Nicola
- No dobrze, Jesse walc minutowy, ale naprawdę masz się zmieścić w minutę. - słodko uśmiechnęła się Agnes. Nicoli zrzedła mina, ale roześmiane oczy od razu go uspokoiły. 56 sekund.
- Szatan. - mruknął Julien, kiedy Nicola z uśmiechem zgarnął całą pulę. - Jest coś czego nie umiesz zagrać?
- Stawiam dom, że nie umie zagrać 24 Kaprysu Paganiniego. - roześmiał się Agnes
- To kiedy idziemy do notariusza? - uśmiechnął się Jesse
- Co?
- Umiem.
- Przecież Rose nie umiała grać na skrzypcach!
- Ale mój tata umiał.
- No dobrze, przed dalszymi zakładami ustalmy: Na czym jeszcze umiesz grać?
- Na gitarze. Słodki Joe mnie nauczył.
- Jak dalej się będziecie nad nim znęcać, spóźnicie się do Rosiny. - mruknął Nicola.
- O BOŻE!
Nie minęło piętnaście minut i państwa Naveaux nie było już w domu.
- Szybcy to oni są. - skomentował Jesse - Gdzie idziesz?
- Na górę. Wykończyłeś mnie nerwowo.
- Też coś. - mruknął Jesse i wyszedł do ogrodu.

Wziął go ostrożnie na ręce i wstał. Zdziwiło go to jak jest lekki. W końcu przez ostatnie pół roku ich wzrost znów się mniej więcej wyrównał, był od niego niższy tylko parę centymetrów. I wcale nie był chudy. To pewnie te jego delikatne, drobne kości. Niesamowite, że on ich nie połamie, zwłaszcza, że nawet ktoś o solidniejszym układzie kostnym dawno wylądowałby w szpitalu z wielokrotnymi złamaniami, gdyby wyprawiał to co ten mały wariat.
Ostrożnie wszedł po schodach i uchylił drzwi do jego pokoju przy pomocy skomplikowanych ewolucji kolanem. Delikatnie położył go na łóżku. Jakoś nie chciało mu się odchodzić. Usiadł na łóżku i patrzył na niego. Chyba najlepiej się rozumieli wtedy, kiedy żaden z nich się nie odzywał. Właściwie to tylko wtedy się rozumieli. Śmieszne, żeby woleć być z kimś, gdy śpi, niż gdy można z nim rozmawiać. No ale przecież mieli jeszcze te swoje chwile. Przyzwyczaił się nawet, że on zawsze jest obok, kiedy tylko maluje. Właściwie to teraz źle mu się malowało bez jego obecności. I sam lubił patrzeć jak on gra. I słuchać tego co on umiał wydobyć ze zwykłego instrumentu.
Kiedyś był wściekły, nie umiał przelać na płótno tego co chciał... bo właściwie nie wiedział, co pragnął wyrazić. I wtedy on, nic nie mówiąc, sięgnął po skrzypce i zagrał. Dokładnie tak jakby czytał z dna jego duszy. Więc zaczął malować tę melodię. I gdy skończył, zobaczył właśnie to, czego tak długo nie mógł oddać. Wtedy właśnie nazwał go swoją Muzą. Pamiętał ten jego lekki rumieniec i niepokorne włosy tak skwapliwie przesłaniające zakłopotane oczy. Ale od tamtej chwili, tak właśnie czasem do niego mówił. I naprawdę były chwile, kiedy on był mu organicznie potrzebny do tego, żeby malować. Czasem nie. Ale wtedy to nie było żadne tworzenie, to były takie sobie zgrabne, poprawne, scholarskie rysuneczki. Bardzo ciężko szło mu z tym prezentem. Bo wiedział, że nic nie ucieszyłoby go tak bardzo, jak to, że namalowałby coś właśnie dla niego, tylko i wyłącznie dla niego. Ale przecież on zawsze był z nim, każdego takiego "popołudnia na strychu". Wymykał się więc w nocy i malował przy świetle świecy. Dobrze zrobił, że zaczął już dwa miesiące wcześniej. Naprawdę nie było łatwo. Bez jego obecności nie szło mu najlepiej. Wciąż musiał zaczynać od początku. I skończył dopiero wczorajszej nocy, akurat w sam raz tak, żeby dać mu to na urodziny. Nigdy nie cieszył się tak dając coś komuś, jak dziś. To było naprawdę piękne. To zaskoczenie, szczęście i wzruszenie w jego oczach. Właśnie te oczy, uczucia, które w nich widział, wspomnienia ich pełnego siły i wiary wyrazu pozwoliły mu w końcu namalować ten obraz. Rozumieli się doskonale, tylko w ten sposób, każdy przez swój talent, ale dzięki temu mogli wyrażać coś, czego słowa nigdy nie będą w stanie wyrazić.
Oczywiście nadal skakali sobie do oczu. A właściwie znów, bo odkąd on nauczył się być czasem dla niego miły, Jesse na powrót stawał się czasem niemiły. Nieznośny wręcz. I paradoksalnie to jakoś ułatwiało kontakt między nimi. Właśnie ten cichy, ale piękny.
Pewnie, że nieraz go obrażał, kpił z niego i wyraźnie dawał do zrozumienia, że uważa się za kogoś lepszego. Inna sprawa, że Jesse mu się zgrabnie odcinał i miał gdzieś jego słowa. Ale... O Boże jaki wściekły był ostatnio.
Jesse grał w orkiestrze. Annie przejęła nad nim patronat artystyczny. Nauczyciel przy tamtej szkole powiedział, że nie ma czego go uczyć. Tylko przychodził i z nimi grał. Lubił grać i kochał brzmienie orkiestry, ale sam w życiu by tam nie poszedł. Nicola musiał przyznać, że z Annie były jednak jakieś korzyści. Ba! Gdyby nie Annie jak długo trwałoby zanim zaczęliby się dogadywać?
Tylko... tam wszyscy byli tacy jak Nicola. Bogaci, z dobrych domów, obyci. I choćby nie wiadomo jak nie chcieli się do tego przyznać, kłuło ich, bardzo ich kłuło, że jakiś tam dzieciak z ulicy, na garnuszku u Naveaux, młodszy od większości z nich, że właśnie ktoś taki, jest o całe niebo lepszy od nich. To on zawsze miał główną partię i teraz dopiero mogli grać takie rzeczy, jakich nigdy wcześniej by nie zdołali, właśnie ze względu na te partie solowe, jak choćby Koncert Skrzypcowy Czajkowskiego.
Nicola czasem tam chodził. Żeby słuchać jak on wzbija się ponad nich wszystkich i żeby ujrzeć czasem jego przelotny, ciepły uśmiech. Znał ich wszystkich, w końcu to jego sfera. I w końcu nie byli bardziej egoistyczni i snobistyczni od niego. Taki styl. Ale miał ochotę ich pozabijać. Tylko za to gadanie.
- Ymm, kiedy gra wygląda uroczo. - zachichotała Amber
- Tak... dopóki gra... - skrzywiła się Marjory - Bo jak się odezwie...
- No co? - spytał
- Och, Boże, Nicola, nie udawaj... - jęknęła Sylvia - Przecież on mówi koszmarniee...
- Prymitywnie po prostu. Strasznie. - wstrząsnęła się Marjory.
- Niby dlaczego?
- Ależ NICOLAAA... - jęknęły
- Co chcecie jego ojciec to Francuz, matka z Południa... - wzruszył ramionami Seth - Nic dziwnego, że pewnych rzeczy nie czuje.
- Akcent, kochanie... akcent. Potworna mieszanina brytyjskiego zaciągu, makaroniarskiego przyspieszonego akcentu plus typowy zaśpiew uliczny. Zgroza. Fuj. - skrzywiła się Sylvia
- Och, poza tym on używa czasem takich PROSTACKICH wyrazów... - jęknęła Marjory - I tak ZUPEŁNIE się nie zna na tylu rzeczach...
- I w ogóle... te nieopanowane ruchy... eł...
Mówiły tak jeszcze długo, aż w końcu wyszedł. Wściekły był. I czuł się jakby to jego obgadywali. Zresztą bolało chyba gorzej. Oczywiście, że sam się go czepiał. Ale... ale to co innego, nikt obcy nie ma do tego prawa. Zresztą... przecież to były bzdury, prawdę mówiąc, on nie czuł żadnej różnicy. Może co najwyżej w tym, że nikt z nich nie był w stanie z nim współzawodniczyć. W żaden sposób. Za nic w świecie.
Poruszył się przez sen i odwrócił na bok, a niezdyscyplinowane włosy osunęły mu się na twarz. Nicola odgarnął je delikatnie. On z każdym miesiącem robił się coraz ładniejszy. I wbrew temu co wygadywały te pannice, w każdym jego ruchu, w samym tonie głosu, w tych dziwnych przenikających wszystko spojrzeniach, było tyle wdzięku, uroku, płynnej lekkości... Zresztą sama Marjory robiła wszystko, żeby go poderwać. Tyle że Jesse wciąż był tak samo nieśmiały. Żadnej z jego wielbicielek nie udało się go jeszcze pocałować. Zżymały się ze złości, popadały w kompleksy, wydawały majątek na najlepsze sposoby do uwodzenia, a Jesse wciąż pozostawał świętą Klarą, jak złośliwie przezywał go czasem Nicola. To był jego ulubiony temat żartów. Zresztą nieźle na tym stanie rzeczy wychodził, bo mógł pocieszać zrezygnowane fanki chłopca. Tym sposobem dawno go już wyprzedził i to nie tylko o ostatni rząd kina, ale też ostatnio o kino samochodowe. I mógł drwić z niego w żywe oczy, nie zostawiając mu możliwości odcięcia. Czasem się tylko obrażał.
Ale krajobraz po bitwie dawno już zarósł kwiatami i trawą. Sielskość i anielskość wróciła do tego domu. Cisza, spokój. Jak przed burzą, pomyślał Nicola mając w pamięci dzień sprzed ponad roku. Jeszcze jeden taki w domu? Tego by już nikt nie wytrzymał. Dobrze, że mama nie ma więcej dawnych przyjaciółek.

Jesse wyszedł przed dom. Była szósta, wszyscy jeszcze spali. Tak się przyzwyczaił do życia w tym domu. Łatwo się przyzwyczajać do dobrego. Tam, na ulicy... to była jakaś odległa epoka. Wiedział, że Jim co miesiąc zawozi Becky sporą sumę pieniędzy. To było trzy razy tyle niż on mógł jej dać z kradzieży. Przehandlowała go. Uśmiechnął się pod nosem. No cóż, może jest podły myśląc tak, ale z dala od nich żyje mu się o całe niebo lepiej. Nawet z tym potwornym, złośliwym Nicolą... Naprawdę go wczoraj zaskoczył, aż zachciało mu się płakać. Kiedy on w ogóle to zrobił? Pewien był, że już go toleruje, ale to... to było zupełnie tak, jakby rzeczywiście go lubił. Zresztą na pewno tak jest, taki niedobry egotyczny artysta nie zawraca sobie głowy co robi jego... Muza.... uśmiechnął się z zażenowaniem, tym też mu dokucza, ale to jest jakieś... sympatyczne... miłe, taka szorstka, kpiąca pieszczotliwość jak cały Nicola. Co robi w tych chwilach, kiedy nie jest jego natchnieniem. Ale to wcale nie znaczy, że mu na nim nie zależy. On sam naprawdę bardzo go lubił. Bardziej niż kogokolwiek. I nigdy nie zapomniał, że tylko dzięki niemu mógł tu zostać. To on pozwolił mu żyć w tym świecie. I uciec od tamtego świata.
- Dawno się nie widzieliśmy Wacko...
Drgnął, kiedy usłyszał te słowa. Podniósł wzrok. O drzewo opierał się wysoki, śniady chłopak w wytartych, poprzedzieranych dżinsach i białym(kiedyś) podkoszulku.
- Jak... jak się tu dostałeś? - wykrztusił Jesse
- No wiesz co? Żadnego, cześć Will, cieszę się że cię widzę? - drwiąco odezwał się chłopak.
- Ja....
- Pierwszy raz widzę, żeby słynny Wacko zapomniał języka w gębie. Zapadłeś się jak kamień w wodę. Myśleliśmy, że leżysz w którejś rzece, a ty... Nieładnie, w ogóle się nie martwiłeś tym co pomyślą twoi przyjaciele?
- Jak... jak mnie tu znalazłeś...
- Przestań się jąkać, to żałosne. Zobaczyłem cię na ulicy. Tacy jak ja też się czasem w lepsze dzielnice zapuszczają. Obserwowałem cię, a dziś przelazłem przez mur. Czułem, że tylko ty się tu zrywasz z ranka. Jak zawsze. Więc wybrałeś karierę pieska pokojowego u tych pięknych państwa?
- Will, mam prawo żyć jak chcę.
- Jasne, jasne. Ale mnie się jakoś gorzej bez ciebie pracuje.
- Will...
- Nie chrzań. Zbieraj co możesz i idziemy. To nie jest miejsce dla ciebie.
- Will, to JEST moje miejsce. Nigdzie z tobą nie pójdę.
- Darley cię jeszcze przyjmie. Nie on to Słodki Joe.
- Will, jeśli ty lubisz się puszczać to twoja sprawa. Ale pozwól, że ja sam będę o sobie decydować.
- Dan Bardoni zaproponował mi miejsce. Ale razem z tobą.
- Nie.
- Nie bądź idiotą! To szansa jaka ci się nie powtórzy, możesz mieć forsę i szacunek. A oni... nigdy nie będziesz jednym z nich. Co najwyżej osobliwością na sznurku do pokazywania znajomym.
- To nieprawda. - szepnął cicho.
- Nie? Właśnie tak. Skoro nie chcesz iść po dobroci... Jak myślisz, na kogo spadnie wina, jeśli nagle coś zginie?
- Will !
- Nie będziesz wiedział jak ani kiedy, ale zobaczysz, że wkrótce rąbnę stąd co najmniej na 10000. Za to i Dan mnie przyjmie bez ciebie. Twoi nowi przyjaciele wpakują cię na policję i będą mieć w pogardzie do końca twoich zawszonych dni. Chyba, że pójdziesz ze mną.
- Will... - schylił głowę, czuł jak zaczynają go piec oczy. Boże, cokolwiek zrobi... - Proszę...
- Nie ma proszę. Są tylko interesy. Idziesz ze mną albo po tobie. - stwierdził zimno. Jesse przymknął oczy.
- Wyjdź stąd albo każę cię usunąć siłą. - usłyszał za sobą ten chłodny, spokojny głos.
- Nicola! - odwrócił się. Starszy chłopak oparł dłonie na jego ramionach i spojrzał na Willa
- Nie słyszałeś? Wynocha.
- Myślisz że się ciebie przestraszę? - syknął
- Może mnie niekoniecznie. Ale policji na pewno.
- Dobra smarkaczu. - warknął Will patrząc z gniewem na Jessego - Możesz tu sobie służyć. Nie będę za tobą łaził, nie jesteś tego wart. Zjeżdżam. Może zainteresowałbyś się jednak swoim dawnym domem, jesteś dupkiem, ale wypinać się na Becky i Dave'a to przesada. Zwłaszcza kiedy oni zdychają z głodu, a ty tarzasz się w forsie. Do zobaczenia nigdy, mały gnojku. - machnął ręką i odszedł. Jesse patrzył przez chwilę za nim, a później odwrócił się w stronę Nicoli i nagle objął go delikatnie, przytulając się do niego.
- No co ty... - wykrztusił blondyn. Chłopiec pokręcił tylko głową i mocniej się w niego wtulił. Nicola nieśmiało pogłaskał jego włosy - Daj spokój... Przecież... W końcu co takiego zrobiłem?
- Uratowałeś mnie. Znowu. - odsunął się od niego i uśmiechnął
- Nie przesadzaj. A ty jesteś niemądry. Przecież wystarczyło komuś powiedzieć, głupku. - zdzielił go przez głowę i odwrócił się w stronę domu.
- Nicola... - drobna dłoń chwyciła go za łokieć.
- Co znowu?
- Ja... muszę tam iść...
- Gdzie? - obejrzał się i spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Do domu... to znaczy to Becky i Dave'a...
- Nie bądź głupi, Jim daje im dość forsy.
- Ale Will...
- Gadał głupoty, żeby ci dopiec.
- Nicola... ty nie znasz takich ludzi... możliwe, że on po prostu przepija te pieniądze... Ja muszę sprawdzić, co się tam dzieje...
- Dlaczego? Przecież to nawet nie jest twoja rodzina.
- Becky to moja macocha. Żona mojego ojca. Pomagała mu... mnie zresztą też zawsze się starała. A Dave... - uśmiechnął się - W końcu to ktoś w rodzaju ojczyma drugiej linii. Powinienem im pomóc, to przecież ludzie, niezależnie od tego jak marni ci się wydają. I w końcu byli czymś w rodzaju mojej rodziny... dalej są... To że mieszkam z wami tego nie zmieni.
- Nie można by kogoś tam posłać?
- Ale... ktoś obcy to... Nicola, proszę...
- Jezu i o co tak prosisz, chcesz to idź.
- Ale..
- No?
- Ja... - schylił głowę, a potem podniósł błagalnie wzrok - Chciałbym, żebyś poszedł ze mną...
- CO?!
- Nicola... ja nie chcę... sam... a ty... - oczy chłopca zaszkliły się niebezpiecznie
- No mamo... dobra... ale teraz?
- Jest sobota, wszyscy śpią... nie trzeba będzie tłumaczyć, zostawimy kartkę, że wychodzimy na miasto i żeby na nas nie czekali z jedzeniem, bo nie wiadomo, kiedy wrócimy... Nawet nie będziemy musieli mówić, gdzie byliśmy.
- Często nas bujałeś w taki sposób? - uniósł brwi Nicola
- Ale śmieszne...
Młody Naveaux jęknął boleśnie, kiedy znów znalazł się przed tą obskurną kamienicą.
- Nie marudź, przecież chcę tylko, żebyś ze mną był, ja się zajmę resztą. - Jesse wepchnął go do środka, wprawnie przeskakując śpiącego w najlepsze pijaka.
- To nie na moje nerwy... - jęknął Nicola, kiedy szerokim łukiem omijając porządnie zarobaczoną pijaną kobietę, mało nie zleciał z pozbawionych barierki schodów.
- Uważaj jak chodzisz. - mruknął Jesse, stając przed drzwiami do swojego starego mieszkania. Zawahał się i wciągnął powietrze, ale nacisnął klamkę. - O Boże, Becky...
Nicolę dobiegł jego smutny, cichy głos z mieszkania. Wszedł za nim, ale cofnął się w progu. Smród był potworny. Przemógł się jednak i zamknął za sobą drzwi.
- Nicola, otwórz okno... - Jesse przyklęknął obok siedzącej w rogu kobiety. Posłuchał go i teraz dopiero rozejrzał się po mieszkaniu, ale natychmiast tego pożałował. Jeżeli przed rokiem uznał to mieszkanie za szczyt nędzy, to w tej chwili... Nie było tu już żadnych mebli jeśli nie liczyć szmat na miejscu dawnego łóżka, w których spał mężczyzna, Dave, tak, chyba Dave... Walające się wszędzie szkło przemieszane było z kłębami śmieci i brudu. Ohydny smród był mieszaniną potu, niemytych ciał, odchodów, jakiejś zgnilizny... Nic dziwnego ściany pokryte były wilgocią. Mieszkanie było na poddaszu, a w sklepieniu było kilka dziur. Podszedł do Jessego i znów się cofnął, przymknął oczy, bo poczuł mdłości.
Becky siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie tępym wzrokiem, była obrzydliwie wychudzona, cuchnęło od niej na kilka metrów, jej włosy kapały wręcz od tłuszczu i brudu... całe ruszały się od wszy. Podarte, poplamione szmaty ledwo się na niej trzymały, śmierdziały moczem. Cała jej skóra zupełnie zszarzała od brudu. Nicola podszedł do okna i wciągnął głęboko powietrze.
- Becky... no proszę, wstań, chodź ze mną... Becky... - Jesse westchnął i schylił się, podnosząc ją na siłę. - Pójdę do łazienki. - rzucił w jego stronę. Nicola skinął głową i dalej patrzył na dachy sąsiednich budynków. Nagle Jesse krzyknął, więc zerwał się i pobiegł za nim.
- Stało się coś?
- Nie... nic, przepraszam. - uśmiechnął się do niego z zakłopotaniem i posadził Becky na jakichś papierach - Przestraszyłem się tylko. Chciałem odkręcić wodę.
Nicola spojrzał na kran, z którego sączyła się cienka stróżka wody. W umywalce biegało kilkanaście karaluchów, kilka następnych wypadło z kranu.
- O Jezu...
- Kran przy wannie jest całkiem rozwalony. Wiesz co, daj mi 20 dolców, masz? Oddam ci.
Nicola machinalnie wyciągnął pieniądze i podał je Jessemu, chłopiec wybiegł i po chwili wrócił z rurą od prysznica, mydłem i dwoma ręcznikami.
- Wynająłem od takiego jednego względnie zamożnego z dołu. Mam też dwa krzesła. - uśmiechnął się. - Zawsze sobie ostro liczy, ale co tam. Zrób dla mnie coś jeszcze, zadzwoń do jakiegoś sklepu i poproś, żeby przywieźli kilka ubrań na kobietę i mężczyznę. I po jakieś meble też, tylko parę. I... a właśnie do jakiejś restauracji... żeby przywieźli o pierwszej obiad. A teraz... ja wiem, tu na dole jest taki sklep, kup coś do jedzenia, tylko zapakowane. Ok.?
Nicola kojarzył przez chwilę skomplikowaną instrukcję, po czym wykonał telefony (Może pan powtórzyć adres? Jest pan pewien? Ale na pewno ma pan pieniądze?). Zleciał do sklepu, zrobił zakupy, które wprawiły w zachwyt sklepikarza i wrócił na górę.
- Nicola, kup jeszcze szczotkę do włosów! I grzebień! I nożyczki!
Zrobił i to. Kiedy wrócił Jesse sadzał na krześle owiniętą w ręcznik Becky. Nadal się nie odzywała i patrzyła bez jakiegokolwiek wyrazu w oczach. Wyglądała potwornie, jak jakieś uosobienie nędzy.
- Daj mi tę szczotkę. - chłopiec zaczął czesać skołtunione włosy kobiety, przedtem obciąwszy je bardzo krótko. - Idź na dół, może coś przywieźli...
Wkrótce przyjechali ze sklepu z ubraniami, Nicola zaniósł je Jessemu i wrócił na dół. Czuł się jakby był w jakimś transie. Pół godziny później wprowadził na górę tragarzy z meblami. Zatkało go, było zupełnie czysto, kiedy on zdążył posprzątać? Becky siedziała w sukience, która wyglądała na niej dość dziwnie. Wciąż miała ten pusty wzrok.
Pomógł mu ustawić meble. Spojrzał w kąt mieszkania. On wciąż spał. Jesse stał i patrzył na niego z jakimś dziwnym wyrazem oczu. W końcu podszedł do niego i odgarnął szmaty. Cofnął się mimowolnie, smród znów napełnił mieszkanie. Dave leżał w papce z własnych odchodów.
Nicola po raz kolejny poczuł jak zbiera mu się na wymioty. Jesse schylił się i spróbował go podnieść, ale nie dał rady. Za to go obudził.
- Czego kurwa chcesz zajebany skurwielu... - zacharczał mężczyzna, spluwając na podłogę - Spierdalaj, małe gówno.
- Siedź cicho Dave. - mruknął i znów spróbował go podnieść.
- Że cię gdzieś kurwa nie rozpieprzyła ciężarówka... - warknął i szarpnął się w tył - Nie ma kurwa pierdolonej sprawiedliwości...
Zasnął na wpół stojąc i Jesse podniósł go zarzucając sobie na szyję jego ramię, ale zaraz zgiął się po tym ciężarem
- Nicola... - szepnął i spojrzał na niego błagalnie szklącymi się oczami. Zacisnął zęby i opanowując odrazę wziął drugie ramię Dave'a pomagając chłopcu zanieść go do łazienki i ulokować w wannie. - Zajmę się nim, wmuś w Becky trochę jedzenia dobrze?
Kiwnął głową i chętnie stamtąd wyszedł, myjąc jeszcze ręce. Kobieta nie chciała nic jeść, chyba w ogóle nie wiedziała co się z nią dzieje, ale w końcu zmusił ją do jedzenia. Potem podniósł się i z westchnieniem zebrał cuchnące szmaty z rogu i wrzucił je do pudła, w którym Jesse umieścił odpadki. Po jakimś czasie chłopiec wprowadził klnącego Dave'a i posadził go na łóżku.
- Nicola obmyj ręce i też coś zjedz, przecież nie jadłeś jeszcze śniadania.
- Ty też nie. - zauważył
- Co? A tak, rany zapomniałem. - roześmiał się - Kiepsko z moją głową. Zmyję tylko podłogę, Jezu, pozbierałeś te szmaty, jesteś niesamowity.
Nicola pomyślał, że w gruncie rzeczy nie tak bardzo. Obmył ręce i zabrał się do jedzenia, wkrótce Jesse przyłączył się do niego, od czasu do czasu wmuszając coś w Dave'a, który klął na czym świat stoi i w Becky, która wciąż się nie odzywała.
Potem Dave zasnął znowu, a Jesse wysłał Nicolę z pożyczonymi rzeczami i objął ramieniem kobietę mówiąc coś do niej cicho. Kiedy wrócił Becky już płakała. Chłopiec spojrzał na niego.
- Mówiłem, że tak będzie. Zorientował się, że dostaje pieniądze i wszystko przepijał. I... - wstał i wyszedł do kuchni, Nicola poszedł za nim.
- Jesse...
- O Boże... - chłopak oparł się o parapet i zacisnął dłonie na włosach. - Will ma rację, jestem skończonym gnojkiem.... Nawet się nimi nie zainteresowałem, ot tak, wszystko zostawiłem na głowie twoich rodziców, przecież wiedziałem, że pieniądze niczego nie załatwią, wiem przecież jak to wygląda o Boże... Nicola ja miałem wszystko, a oni... Jezu, jak ja mogłem być taki podły....
- Jesse... Daj spokój, przecież to nie jest tak...
- A jak? Nie miałem prawa tak ich z tym wszystkim zostawić... Jezu, tak mi wstyd... ja... ty wiesz, że... nawet teraz... przez chwilę chciałem go tak zostawić... bo... Nicola, nie wolno mi... to moje własne bagno, to mój świat, a ja.. tak po prostu odgrodziłem się od tego, tak, że mogę teraz nawet brzydzić się tym wszystkim, tym śmietnikiem... a ona... Nicola, dlaczego ja jestem taki...
- Wiesz co, ja wiedziałem, że ty jesteś głupi. - odezwał się szorstko - Ale żeby do tego stopnia, to już naprawdę przesada. Nikt przy zdrowych zmysłach, gdyby raz się stąd wyrwał nigdy by tu nie wrócił. Nie wiem czemu widzisz przyjemność w tym, żeby się umartwiać, ale ja ci powiem, że ja nie widzę do tego powodu. Nikt ci nie kazał im pomagać, a przecież to zrobiłeś. Jesteś skończonym idiotą i nie wiem, co chcesz osiągnąć gadając takie głupoty, ale... No Jezu... - jęknął, bo chłopak znów się do niego przytulił.
- Przepraszam. - odsunął się z zakłopotaną miną - Zapomniałem, w jakim stanie mam ubranie.
- Głupku, nie o to chodzi. - prychnął - Poza tym... - spojrzał po sobie smętnie - To i tak się nadaje na śmietnik. W życiu się nie wywabi tego zapachu.
- Nicola... - zamgliły się oczy chłopca - Ty jesteś cudowny.
- Co? - zdziwił się
- Pomogłeś mi... a przecież... oni są dla ciebie całkiem obcy...
- Ale ty nie jesteś. - mruknął i wyszedł

Minęły dwa tygodnie, a Nicola wciąż nie mógł o tym zapomnieć. Nigdy nie widział czegoś takiego. Nawet nie przypuszczał, że może istnieć coś takiego. Potworność tego wszystkiego, zupełnie odrzuciła go od Jessego. Przypominał mu o tym i budził jakiś niejasny... niepokój? Tak jakby nie dawało się już żyć w niewiedzy. To takie beztroskie wierzyć, że świat jest prosty i nieskomplikowany. Od tamtego czasu ani razu nie rozmawiali... z wyjątkiem tej wczorajszej kłótni. Dobrze wiedział, że Jesse nie rozumie, dlaczego on tak się teraz zachowuje. Ale nie chciał z nim rozmawiać... nie chciał pamiętać... nie obchodziło go, w jaki sposób on to rozwiąże, chciał tylko trzymać się od tego z daleka. Żałował, że tam z nim poszedł... żałował, że w ogóle przerwał jego rozmowę z tym Willem, szczeniak jest na tyle głupi, że pewnie by spanikował i z nim poszedł, a on na zawsze miałby już spokój... Nie no, teraz, to już się chyba trochę zagalopowałeś... Dlaczego nie może być jak przedtem?
Ojciec jest wściekły, ale nie chce powiedzieć dlaczego. Mama jest przygnębiona. Ja przeklinam cały świat. I wszyscy troje siedzimy w salonie, udając, że wszystko jest ok. Dobry Boże, to naprawdę jak "farbowane szczęście". Fałsz, obłuda, pozory... Znowu przesadzasz, to tylko teraz, tak... jakby szlag musiał trafić w całokształt. Jesse nie wrócił jeszcze do domu, chociaż już ciemno. Cały czas tak wraca. Może o to ojciec się wścieka. A mama pewnie się martwi. Durny szczeniak, dokąd go znowu poniosło?
Siedzieli tak, nie odzywali się, zegar tykał monotonnie, w końcu wybił dziesiątą. I wtedy wrócił Jesse.
- Cześć, jestem skonany, lecę na górę, dobranoc. - był już w połowie schodów.
- Wracaj. - zimno odezwał się Julien, wstając z fotela.
- Tak? - Jesse podszedł, patrząc na niego ze zdziwieniem.
- Gdzie byłeś?
- Ja? Ja... w mieście... tak tylko....
- A rano?
- Jak to gdzie? W szkole. - mruknął cicho
- Przynajmniej nie kłam. - syknął Julien i odwrócił się w stronę okna - Poszedłem tam dzisiaj. Nie zjawiłeś się w szkole od dwóch tygodni. Możesz mi to wyjaśnić?
Jesse nic nie odpowiedział, wpatrywał się w podłogę. Nicola widział, że ojciec dochodzi do zenitu.
- Gdzie ty się włóczysz do cholery? - krzyknął i obrócił się raptownie w stronę chłopaka. Jesse drgnął i cofnął się gwałtownie, przesłaniając twarz ręką. Julien zastygł w bezruchu i spojrzał na niego zaskoczony, chłopak zaczerwienił się i opuścił rękę.
- Myślałeś... że chcę cię uderzyć? Dlaczego? Przecież... przecież ja nigdy tego nie zrobiłem...
- To... tylko... - szepnął. Agnes podeszła do niego i uniosła delikatnie jego twarz
- Jesse, kochanie... czy ciebie... ktoś bił?
- Mnie? - roześmiał się i cofnął trochę - To by się raczej nikomu nie udało. Nie widziałaś? - powtórzył precyzyjny obronny ruch. - Ulica szkoli, ale zostawia po sobie odruchy warunkowe. Ciesz się, że cię nie kopnąłem w brzuch, Julien. - znów się roześmiał - No cóż, przynajmniej atmosfera przestała być burzowa. - uśmiechnął się lekko - Przepraszam, wiem, że właściwie powinienem był wam powiedzieć, ale... zrozumcie...
- Chyba mamy prawo wiedzieć, co się z tobą dzieje, kiedy my uważamy, że jesteś w szkole, a ty się wybierasz na wycieczki.
- Ja... chodzę do Becky i Dave'a... - znów wbił wzrok w buty.
- Co takiego? - odezwał się po chwili Julien
- Bo... widzisz... ja.... dowiedziałem się, że... on jest chory i nie pracuje... A Becky... ona nie da rady sama się nim zajmować.... Poza tym... on kazał sąsiadowi odbierać jej te wasze pieniądze i kupować alkohol... dzielą się za to po połowie... musiałem im jakoś pomóc... nie gniewajcie się, ja tylko...
- Jesse... - Agnes objęła go delikatnie - Rozumiem, że chcesz im pomóc, ale nie możesz po prostu przestać chodzić do szkoły i sam zajmować się wszystkim. Obiecuję, że coś wymyślimy, dobrze? Powinieneś był nam powiedzieć, co się dzieje, zachowałeś się jak niemądry dzieciak. A teraz zmykaj spać. - popchnęła go lekko w stronę schodów.
Szybko znikł im z oczu. Poszedł do łazienki i niemal od razu puścił na siebie mocny strumień wody. Stał tak pod wodą przez jakieś piętnaście minut. Zacisnął powieki, ale wciąż to widział. O Boże, po co...
W łóżku tym bardziej. Mimo że... może właśnie dzięki tym ciemnościom. Po co oni zaczęli o tym gadać, czy oni nie rozumieją, że... Przecież wszędzie jest tak samo, po co robić z tego taką sensację, w końcu to nic nadzwyczajnego.
On nawet nie może wstać, umyć się, jeść sam. Becky nie da sobie rady... nigdy sobie nie dawała i z niczym. Mogła zajmować się domem, kiedy żył ojciec, ale potem...
Wciąż to samo. Jakie to głupie. Jaki on jest głupi, miękki, nieżyciowy... Tak już jest... po prostu tak już jest...
Głód i zmęczenie... ta szmata cuchnie... straszny głód... i tak gorąco... w czoło.... policzki... ale tak zimno... gorączka, tak przecież jest chory... dlatego nie wstał już od dwóch dni... stąd ten głód...
On siedzi tam...
Na pewno dałaby mi coś.... gdybym ją poprosił... ale...
Wciąż tam siedzi...
Ale nie wytrzymam, wszystko tak boli i ten głód...
Becky... Becky, proszę daj mi coś... coś do jedzenia...
Spojrzała na niego z przerażeniem. On zerwał się purpurowy z wściekłości, podbiegł do niego szarpiąc go za ramię w górę.
Cholerny darmozjadzie, nie chce ci się ruszyć dupy z wyra i będziesz żarł mój chleb?!
Dave, daj spokój, Dave, proszę cię daj mu spokój!
Zamknij się ! A ciebie zaraz oduczę bezczelności, gówniarzu!
Jeden cios... upadek i drugi cios
Dave!
Won, stara kurwo!
Odepchnięta Becky upadła po ścianą. Podkuliła nogi i patrzyła tępo.
Pięści... i pas... i kij... i... ból... tylko ból...
Boże znowu...
Zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw mnie, zostaw !!!
Cisnął nim o ścianę, dysząc ciężko.
Ona patrzy nieruchomo tymi zobojętniałymi na wszystko oczami z jakimś głupim, przyklejonym do twarzy, tępym uśmiechem.
Upadł i zwinął się z bólu, czuł krew pulsującą w skroniach i tę, która wypłynęła mu z ust.
Krzyknął nagle jeszcze raz, chwycił krzesło, zamachnął się i...
Zerwał się i usiadł na łóżku. Znowu ten idiotyczny sen. Naprawdę powinien już z tego wyrosnąć. Otarł pot z czoła i podciągnął nogi pod brodę. Wszystko przez to gadanie... Oni o niczym nie mają pojęcia... żyją w jakimś idealnym świecie "Tak za tak, nie za nie" Może i powinno tak być, ale prawda jest taka, ze większość świata znajduje się gdzieś pośrodku. Co oni mogą wiedzieć...
- Jesse? - Nicola wszedł do pokoju i usiadł na brzegu łóżka - Stało się coś?
- Nie.... dlaczego niby...
- Krzyknąłeś tak, że aż dziw bierze, iż nie przywiało tu rodziców...
- Nic się nie stało. Coś mi się tylko przyśniło.
- Nie za duży jesteś na koszmary nocne?
- Owszem jestem, zjeżdżaj. - warknął - No już.
- Ok. - podniósł ręce Nicola i wstał. Zbliżał się już do drzwi, kiedy usłyszał za sobą cichy szept.
- Nicola...
- No...
- Ja... ale...
Obejrzał się i spojrzał na niego. Siedział ze schyloną głową, włosy przesłoniły mu twarz.
Westchnął i wrócił z powrotem, siadając na łóżku.
- No o co chodzi... - mruknął
- Ale... nie powiesz im nic?
- Rodzicom? Dlaczego?
- Nicola, proszę... ja chyba... chyba muszę komuś o tym powiedzieć...
- A dlaczego zawsze pada na mnie? No dobra, dobra... - przytrzymał ramiona chłopaka, bo ten cofnął się gwałtownie w tył - Nie bądź taki wrażliwy... Mów.
- Ale ja...
- Jesse, nie denerwuj mnie, tylko mów o co ci chodzi.
- Bo... widzisz... - schylił głowę jeszcze niżej i mocno zacisnął palce na pościeli - Ja... Skłamałem...
- Z czym?
- On... Dave... często bił... Becky... ale częściej mnie... prawie codziennie... on jest potwornie silny, nigdy nie dałbym sobie z nim rady.... zresztą... nie można przecież podnosić ręki na swoich opiekunów...
- Jesse... - wykrztusił - Przecież...
- Daj mi skończyć... Ja wiem, że wy... wam się wydaje, że to jest niewłaściwe.. że tak nie wolno robić... Ale wszyscy tak robią! Tam, skąd ja jestem... to jest zupełnie normalne... wszyscy tak robią... nie można potępiać kogoś tylko z takiego powodu... to bieda... alkohol... to nie jest wina tych ludzi.
- Bardzo ładnie to wytłumaczyłeś. Powiedz mi teraz tylko, czy twoi rodzice kiedykolwiek cię uderzyli? - z gniewem odezwał się Nicola
- Nnie... ale... ja wtedy byłem mały... i ...
- Uważasz, że zrobiliby to kiedykolwiek potem?
Chłopak patrzył na niego w milczeniu, a później znów oparł głowę na kolanach.
- Nie... ale... kiedy człowiek jest głodny... denerwowałem Dave'a, bo... Boże ja zwyczajnie nie byłem jego dzieckiem. Wściekał się, bo mówił, że jem za darmo to na co on musi ciężko pracować...
- Chwila Matko Tereso. Z tego co mi mówiłeś, to Dave wprowadził się do mieszkania należącego do Becky i do ciebie. Przepijał swoje pieniądze. I to raczej ON żył z tego co ty przyniosłeś. Więc kiedy kłamiesz, co?
- Ale... Nicola, to nie jest takie proste... Pił, wściekał się, szalał... nędza odbiera ludziom rozum... ja zwyczajnie nie umiałem z nim rozmawiać... zazwyczaj mówiłem coś głupiego i kończyło się na laniu... zresztą on czasem po prostu przychodził pijany i ... wtedy najlepiej było zejść mu z oczu... Becky zazwyczaj zamykała się w łazience i czekała aż on się uspokoi... zaśnie... więc wpadał na mnie... zwyczajnie musiał się na kimś wyładować... tam nikomu nie jest łatwo...
- Wiesz co, ty się jednak za dużo tej Biblii naczytałeś. Nie rozumiem gdzie ty w ogóle widzisz jakieś usprawiedliwienie dla tego faceta.
- Nicola, to nie jest tak, że ja jestem jakimś aniołem. Staram się po prostu... być sprawiedliwy... bo ja... ja tak często go nienawidziłem... prawie modliłem się, żeby w końcu gdzieś zdechł pod jakimś barem... to było takie niskie... chciałem tylko uniknąć bólu, przynajmniej dziś... tylko o tym myślałem... poza tym... on chyba się domyślał, że Becky... no wiesz... że ona chce ze mną... Kiedyś... miałem prawie jedenaście lat... ona zwyczajnie... zaczęła tak jak zawsze... obejmować mnie, całować po włosach, gadać głupoty... powiedziałem jej, żeby dała mi spokój, ale właśnie wtedy on wrócił... był pijany... rzucił się na nią z pięściami... ja już wtedy nie byłem taki słaby... bałem się, że ją zabije... i ja... uderzyłem go... dopiero wtedy się wściekł, mało mnie nie zabił... wtedy uciekłem i zupełnie się stamtąd wyniosłem...
- Jesse...
- Nie mów nic. Ja muszę komuś to powiedzieć... to takie głupie... ciągle mam ten sam sen... ja... miałem wtedy osiem lat, od trzech miesięcy już kradłem... przeziębiłem się, ciągle padał deszcz, a u nas ciągle było wilgotno, Dave'owi nie chciało się naprawiać dachu, a ja byłem jeszcze wtedy za mały, żeby to zrobić... poszedłem tak na jedną akcję, przemoczyłem się zupełnie i dostałem zapalenia płuc... to był ostatni raz, kiedy byłem tak naprawdę chory... - podniósł głowę i uśmiechnął się lekko - Nie dałem rady wyjść... Wiesz, Dave nie był specjalnie religijny, ale znał jedną zasadę świętego Pawła... "Kto nie chce pracować, niech też nie je". Jak nic nie przynosiłem, nie dostawałem jedzenia... oni mieli coś tam jeszcze, choć on pił na umór, więc jedli, ale nie dali mi nic... ona bała się go tak bardzo, że nic mi nie dała, nawet kiedy wychodził do pracy albo chlać... strasznie się go bała... w końcu nie wytrzymałem, strzeliło mi coś do głowy i poprosiłem ją o jedzenie, mimo że on był w domu... - znów ukrył twarz i mocniej przyciągnął do siebie kolana - Boże jak on się wściekł... nigdy nie oberwałem tyle co wtedy... ona próbowała mnie bronić, ale nie pozwolił jej i później już tylko patrzyła... jak zawsze... bił mnie chyba z godzinę... po całym ciele... pięściami, potem wszystkim co wpadło mu w rękę... pasem, kijem od szczotki, butem, jakąś ścierką... nie wiem, nie pamiętam... w końcu cisnął mną o ścianę i zostawił... Jezu, myślałem że zaraz umrę... i wtedy on znów się wściekł chwycił krzesło i rozbił je na mnie... chyba wtedy zemdlałem, bo więcej nic nie pamiętam... dopiero w nocy, jak już spali... udało mi się jakoś doczołgać do moich szmat. Moje łóżko już dawno przepił, tak jak połowę innych rzeczy z domu... Rano on wyszedł, a Becky dała mi kawałek chleba.... Dobry Boże, żebyś ty widział, jak ona się bała, jak poganiała mnie, bo on może zaraz wrócić... jak dokładnie sprawdzała, czy nigdzie nie upadła najmniejsza okruszyna... tak bardzo się bała... biedna... Tylko że ja... od tamtego czasu, wciąż śni mi się ten sen... tak samo... i tylko budzę się zawsze, kiedy widzę jak to krzesło się nade mną unosi... zawsze tak samo... - wyszeptał zduszonym głosem i podniósł wzrok. Poprawił się na łóżku i wyprostował nogi cofając się trochę w tył. Siedział tak przez chwilę nieruchomo. W oczach zaszkliły mu się łzy. - Wiem, że to idiotyczne... że przejmuję się takimi rzeczami, jakbym nie wiedział, że dzieją się znacznie gorsze... że robię z siebie jakąś ofiarę rozpamiętując to wszystko... nie umiem mu tego zapomnieć... Jezu, Nicola, ja wiem, że nie jestem już dzieckiem... i wiem, że dawno powinienem przestać budzić się z krzykiem z powodu jakiegoś idiotycznego złego snu... Ale nie drwij z tego... nie drwij bo ja... mnie to ciągle boli... i ciągle boję się tak samo... niezależnie od tego jak bardzo to jest głupie...
Łzy w końcu spłynęły mu po policzkach. Nicola przełknął ślinę. Nie wiedział co mógłby mu powiedzieć... Więc pochylił się tylko i objął go mocno, pozwalając drobnemu ciału zupełnie się w niego wtulić. Czuł jak wolno wilgotnieje jego ubranie. Pogłaskał go delikatnie i pocałował jedwabiste włosy. Dziękował Bogu, że Jesse umie rozumieć go bez słów, bo te zdecydowanie go teraz zawiodły.

Minął już ponad rok od tamtej pory. Wiele się zmieniło. Państwo Naveaux wyznaczyli stałą osobę do zajmowania się byłymi opiekunami Jessego i kupili im mieszkanie w lepszych warunkach. Mimo to Dave w końcu zapił się gdzieś na śmierć, a Becky wpadła w tak chroniczną depresję, że musieli umieścić ją w szpitalu psychiatrycznym.
Jim ożenił się wreszcie z Daisy, zgodnie z wszystkimi proroctwami Jessego i wyjechał z nią do Missouri. Dwie nowe służące nie dogadywały się z Louise, stary Sam zmarł, Louise w końcu wyjechała do rodziny. Nowa służba była bardzo profesjonalna, bardzo ugrzeczniona i bardzo odpowiednia, ale Jesse źle się czuł w ich towarzystwie i nie miał już tylu zajęć. Tym bardziej, że nie mógł już nawet towarzyszyć Nicoli na strychu. A Nicola malował jak szalony. Ale nie chciał go teraz mieć obok siebie.
Jesse nudził się, nudził i jeszcze raz nudził. Nie miał za złe Nicoli jego potwornego zachowania ostatnio. Artyści miewają humory. On wciąż uważał go za swojego najlepszego przyjaciela. Właściwie za jedynego takiego prawdziwego.
W jakiejś recenzji nazwali ostatnio Nicolę geniuszem o zmiennej twarzy, ktoś nazwał go nowym Goyą. Tak, ostatnio malował zupełnie inaczej niż przedtem. To było przerażające. Straszne. Jakieś destrukcyjne. Bał się trochę tego, co on malował teraz. Po raz pierwszy nie mógł go zrozumieć. Ale i tak się cieszył. Nicola naprawdę był sensacyjnie oblegany przez tych wszystkich krytyków i galerie. A przecież miał dopiero siedemnaście lat.
On sam nigdy nie wywoływał takiej sensacji i cieszył się z tego. Kochał muzykę, kochał grać, ale nie w taki sposób jak sławni wirtuozi, w świetle fleszy, na wielkich salach koncertowych, przed tysiącami ludzi. On chciał grać tylko dla siebie i dla tych, na których mu zależało. Do orkiestr przyłączał się tylko dlatego, że zawsze grając z innymi ludźmi doświadczał takiego uczucia, jakiego nie mógł doznać sam. Te połączone dźwięki, uczestnictwo w czymś większym ,czego jest tylko częścią, elementem harmonii... to było jak muzyka sfer... albo jak śpiew aniołów...
Był inny niż Nicola, nie chciał stać przed wszystkimi innymi, w świetle neonów, być gwiazdą. Gdy ktoś go pytał, czy wiąże swą przyszłość z występami zawsze odpowiadał krótko: Nie. Chciał mieć swoją muzykę dla siebie, nie chciał zarabiać nią na życie, uczyć się jej zasad. On chciał po prostu ją czuć, oddychać nią. Nicola wciąż był z siebie niezadowolony, wciąż chciał czegoś więcej od świata i od siebie. Zdecydował się studiować malarstwo, poznać to do najmniejszego detalu, tak żeby nic nie miało dla niego tajemnic.
On nie chciał zajmować się muzyką w ten sposób. Myślał o jakichś zupełnie odległych studiach. On - o studiach - Boże, dwa lata temu nie do pomyślenia.
Poza tym nie chciał być w świetle reflektorów jeszcze z jednego powodu. Bał się, że Nicola mógłby być zazdrosny o każdą odrobinę uwagi niepoświęconą jemu. A między nimi i tak nie było teraz zbyt dobrze. Nicola był jego przyjacielem, ale był tak egotyczny... Za nic nie chciał, by ktoś się nim zainteresował kosztem jego przyjaźni z Nicolą. Tym bardziej, że nie interesowała go zbytnio sława i szum wokół jego osoby. To rzecz Nicoli. To on jest wielki. I tak powinno być.

Nicola wreszcie mógł tworzyć sam. Nie potrzebował go już do tego. Przestał być od niego zależny. Choć w gruncie rzeczy, to jemu zawdzięczał swój obecny stan. On nie zdawał sobie z tego sprawy... nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, ale to tamta potworna sobota zaszczepiła w jego duszy te szatańskie, demoniczne wizje. A tamta rozmowa wyzwoliła je i zaczęła w nim kształtować. Dziecko z piekła, z duszą upadłego anioła i jego diaboliczny świat. Od tamtego czasu to coś zaczęło w nim narastać i w końcu zaczął przelewać to na płótno. Nie potrzebował go już, on nawet mu teraz przeszkadzał. Nawrócony upadły anioł to nie było to co pasowało do tych przesiąkniętym złem i najobrzydliwszymi okropnościami widzeń. Objawień. Teraz jego duszę omiótł czarny cień i nie chciał już widzieć niczego innego. Poruszeni, wstrząśnięci ludzie, krytyka, która traci zęby w zaszokowaniu, to właśnie było to czego chciał. Jeśli musiał za to zapłacić pozbyciem się uczuć to proszę bardzo. Jeśli musiał zrezygnować dla tego z tej więzi, która zaczęła się tworzyć między nim, a tym chłopakiem, niech będzie i tak. W tej chwili niewiele go obchodziło kogo i jak bardzo rani. Widział tylko swoją sztukę. Tylko ją. Wszystko inne przestało mieć znaczenie. On świetnie wiedział, dlaczego byli tacy, którzy za możliwość tworzenia byli gotowi zaprzedać duszę diabłu. On już podpisał pakt. Własną krwią. Wtedy, gdy te wizje zaczęły rozsadzać jego jaźń i kiedy w szale stłukł dłonią lustro. Wtedy coś go opętało. Właśnie wtedy. Podniósł tą zakrwawioną dłoń i nią namalował czerwone znaki, wzięte gdzieś spoza własnej świadomości, na nagim płótnie. Dopiero wówczas chwycił farby i namalował pierwsze z tych przeszywających, niszczycielskich arcydzieł. Od tamtej pory tworzył jak obłąkany. W szaleństwie, bez udziału myśli, bez udziału czegokolwiek. Jakby z piekielnych czeluści wdychał w nozdrza woń siarki i przekleństwa. Jego cyrograf wisiał w jednej z galerii opiany zachwytami krytyków. Jego dusza też została powieszona. Ale to nic. Wszystko bez znaczenia.
Kiedy wychodził ze swojej pracowni był taki sam jak zwykle. Może odrobinę bardziej cyniczny. Ale nikt nie mógł nawet przypuszczać jak odległy był teraz od nich wszystkich. On by wiedział. Gdyby tylko pozwolił mu zobaczyć w jaki sposób to maluje.
Ale nie dowie się.
Niech nawet go wyklną. Jest na to gotowy. Pragnie nawet tego. Zapaść się jeszcze niżej w ten grzech i nicość. Zobaczyć najciemniejszą stronę zła. Niech nawet runie świat, świat jest niczym wobec żądzy tworzenia.

Jesse westchnął. Julien był na niego trochę zły. Nie bardzo, ale pewnie się zawiódł. To z pewnością nie są zbyt dobre oceny. Właściwie to to są bardzo kiepskie oceny. Ale ostatnio jakoś nie mógł się uczyć. Ciągle był zmęczony i bardzo bolała go głowa. Kilka ostatnich dni właściwie bez przerwy. Najgorsze, że było to połączone też z zawrotami głowy, czasem aż ciężko było mu ustać na miejscu. W ogóle wszystko go bolało, rano już nawet nie chciało mu się wstawać.
W dodatku martwił się o Nicolę, działo się z nim coś niedobrego. Nie rozumiał jeszcze co, a nie chciał go pytać, bo bał się, że go zirytuje. Dziś nawet nie zszedł na kolację, czy on się w ogóle kładzie spać? Westchnął.
- Dobranoc, ja już pójdę się położyć. - wstał.
- Zaczekaj Jesse, chcemy z tobą jeszcze porozmawiać. - powiedziała Agnes
- Proszę, nie dziś, strasznie mnie boli głowa.
- Jesse, powtarzasz to codziennie, od kilku dni. - z sarkazmem odezwał się Julien.
- Bo codziennie mnie boli.
Nie chciał powiedzieć tego w taki sposób, ale w jego głosie mimowolnie zabrzmiał wyrzut. Agnes podeszła do niego i odwróciła go do siebie, przyglądając mu się uważnie.
- Julien on rzeczywiście jest okropnie blady. I jakoś tak schudłeś ostatnio Jesse... - spojrzała na niego z troską, a potem przyłożyła mu dłoń do czoła - Czy ty nie jesteś przypadkiem chory? No jasne, masz gorące czoło. Lepiej zadzwonię po Teda...
- Jezu, po co zaraz taki cyrk... - jęknął Jesse - W życiu do mnie nie wzywali lekarza i wolałbym, żeby tak zostało.
- Nie bądź niemądry. Do łóżka, dzwonię po Teda i zaraz do ciebie przyjdę.

Ostatnie tygodnie Nicola cały czas malował, nie zwracając uwagi na zamieszanie w domu. Zresztą wiedział co się dzieje, Jesse wylądował w szpitalu z ostrym stanem białaczki. Wszyscy zachowywali się tak jakby robienie z tego wielkiej afery mogło cokolwiek zmienić. Śmieszne jak ludzie nie potrafią oderwać się od swego przyziemnego życia, widzą tylko swoje własne nieistotne troski i zmartwienia.
Matka chciała, żeby do niego poszedł, ale on nie znosił tej sterylnej czystości szpitali, poza tym nie chciał odrywać się od malowania. Prawdę mówiąc, irytowała go ta komedia. Łzy matki i jej opowieści przy każdej okazji o tym, co dzieje się w szpitalu. Śmieszyły go te zachwyty nad dzielnością dzieciaka, nad jego śmiechem i dobrym humorem, drażniła go rozpacz, wywoływana tym, że "on nie zdaje sobie sprawy". To było jakieś żałosne. Pozbawione prawdziwego dramatyzmu i pasji. Zakłócało tylko jego wizje. Ta chora atmosfera go rozpraszała. A właśnie coś dziwnego zaczęło wkradać się do jego wizji. Coś nowego, przejmującego niepokojem... Właśnie tego chciał.
Ale oni zakłócali spokój jego demonów. Jego zjawy uciekały przed tym spokojnym, pokornym, chrześcijańskim smutkiem jego rodziców. One chciały męki niejasności, piekła wyrzutów sumienia, owładających wszystkim piekielnych mocy, sił nieczystych, agresji, szaleństwa, wycia obłąkańców. I nie wiedział co skrywa ten cień, który powoli zaczął wypełzać na jego obrazy. A był coraz silniejszy. Przesłaniał wszystko inne.
Zerwał się z wściekłością i wyszedł z pracowni. Nie wiedział, nie wiedział co to za demoniczne tchnienie czuł na swoim karku. Jakieś ręce powoli zaciskały się na jego szyi. Chciał tego, chciał opętania. Ale nie umiał znaleźć do niego drogi. Z furią wszedł do salonu i usiadł na fotelu. Jego oczy płonęły.
- Nicola... - usłyszał za sobą głos matki
- Tak?
- Jesse jest w szpitalu już ponad dwa tygodnie. Nic by się nie stało, gdybyś choć raz go odwiedził.
- Nie mam ochoty.
- Nie rozumiem cię Nicola. Naprawdę cię nie rozumiem. Nie wiem, co się z tobą dzieje.
- Nic.
- Przez cały czas Jesse ani razu o ciebie nie zapytał, chociaż widziałam, że chciał. Dopiero wczoraj... zapytał mnie, czy jesteś chory.
- Tak? I co mu powiedziałaś? - zakpił
- Prawdę. Że jesteś zdrowy i wszystko u ciebie w porządku.
Nicola pomyślał, że nie wie co to jest, ale raczej nie prawda.
- Nicola, on od tamtej pory już ani razu się nie uśmiechnął.
- Aż tak mnie nie lubi?
- Nicola! - krzyknęła w końcu - Dlaczego ty zachowujesz się w ten sposób? Jak ty możesz być taki zimny, taki cyniczny, taki... - łzy spłynęły po jej twarzy - Czy do ciebie nie dociera jak to biedne dziecko się poczuło? Boże, Nicola, przecież on przez cały czas czuł, że ty po prostu nie chcesz do niego przyjść, łudził się tylko, że może po prostu nie możesz. Bał się mnie o cokolwiek zapytać, ale w końcu nie wytrzymał i zrobił to.
- I ty tak brutalnie rozwiałaś marzenia tego niewinnego dzieciątka? - spytał
- Nicola, ja nie wiem co się z tobą dzieje, ale otrząśnij się z tego na miłość boską! Czy ty rozumiesz co robisz nie idąc tam? Wiesz, jak możesz się z tym czuć przez resztę życia? Uprzytomnij sobie w końcu co się dzieje! Nicola, jeżeli w ciągu najbliższego miesiąca nie znajdzie się dla niego dawca, to już nigdy go nie zobaczysz, chyba że w trumnie! - krzyknęła i wyszła szybko.
Wzruszył ramionami. Oni i tak nie zrozumieją. Znów poczuł ten upiorny cień. Zerwał się i pobiegł na strych. Ale kiedy stanął przed sztalugami, nie umiał go odzwierciedlić. To dławiło. Chwycił stołek i roztrzaskał go o podłogę. Oddychał ciężko.
Może jednak powinien tam pójść... Oczywiście nie wtedy, kiedy oni tam będą odgrywać swoją komedię. Ale śmierć. Po prostu śmierć. Zobaczyć śmierć z bliska. Chorobę i konanie, męczące, powolne, duszące... Może to tego właśnie mu brakuje.
Poszedł tam następnego dnia, kiedy rodzice byli w pracy. Powoli szedł przez tamten oddział. Patrzył na konających ludzi. Często dzieci. Wyniszczonych chorobą, ze złuszczoną skórą, bladzi, posiniali, w jakichś czapkach kryjących pozbawione włosów głowy. Ukłon w stronę odwiedzających. Pozwala nie zauważyć postępującej destrukcji, zabiera sprzed oczu to czego nie chce się dopuszczać do świadomości. Odsunąć od siebie stygmat agonii. Śmieszne.
Ale to wszystko to nie było to. To nie był jego cień. Zamierzał już wrócić, kiedy w jakiejś małej, bocznej sali zobaczył jego. Spał zupełnie tak jak zwykły człowiek. Nie dotknięty piętnem śmierci. Te długie rzęsy opuszczone na policzki tak jak zawsze. Po nim nie było widać znamion konania, wyniszczenia chorobą. Tylko ta bladość, potworna, kiedy pamiętało się tę smagłą cerę, zupełnie nienaturalna. I te kasandryczne cienie pod oczami. Chciał się wycofać, ale demon pchnął go naprzód, bliżej do tego cienia. Tak, to gdzieś tutaj był ten cień, ostateczne opętanie.
Dziwne. Bo w tym nie było nic z potworności zalegających jego podświadomość. To nie było odrażające konanie, widmo rozkładu, zjawa ruin. To było jakieś spokojne, ciche, zacienione. Jak sam Jesse, bo taki coraz bardziej był. Jakby naprawdę od zawsze wisiało nad nim widmo śmierci tutaj. Nawet nie śmierci... bezszelestnego, zrównoważonego, sennego, milczącego, ustępliwego gaśnięcia. On tak zwyczajnie gasł, jak mały, wątły płomyk.
Cofnął się, ale wtedy rzęsy wolno uniosły się ku górze. Oczy... to te oczy są źródłem tego cienia... to one...
- Nicola...
Tylko co się za nimi kryje... dotrzeć do tej świadomości... tylko tyle... i będzie wolny...
- Przyszedłeś... a ja... myślałem, że już w ogóle cię nie obchodzę...
Mgła opadła na to przejmujące spojrzenie. Demon znów go pchnął. Podszedł i usiadł przy łóżku.
- Przestań się mazgaić.
Blady uśmiech rozjaśnił drobną, zmęczoną twarz. Nagle poczuł szczupłe palce wsuwające się nieśmiało w jego dłoń. Spojrzał na niego. Cień był gdzieś blisko, ale nagle demon zaczął go stąd odpychać.
Ale po raz pierwszy od wielu dni, coś okazało się silniejsze od jego głosu. Jak?
To ten słaby dotyk, wątły tak samo jak to wychudzone ciało, rysujące się pod kołdrą. Jednak zdawało mu się, że ta niewielka dłoń jednego z mało znaczących śmiertelnych więzi go i odbiera mu wolną wolę z jakąś wszechpotężną siłą.
- Dlaczego nie przychodziłeś do mnie? Zresztą nie mów, ważne, że przyszedłeś. Pewnie znów cię opętał szał twórczy... - uśmiechnął się delikatnie - Nicola... ja wiem, że to dla ciebie ważniejsze niż wszystko inne, rozumiem... tylko Nicola... z tobą dzieje się... coś złego... Może nie mam prawa tak do ciebie mówić, ale teraz muszę, bo... Zresztą ty wiesz, co robisz. - przymknął oczy - Jesteś za silny, żeby cię to pochłonęło. Pamiętam to jeszcze.
- Nie mów tyle. - mruknął. Demony krzyczały w jego głowie. Czuł, że już dzisiaj, już dziś odkryje swój cień, wystarczy tylko stanąć przy sztalugach... tylko tyle...
- Jesteś moim najlepszym przyjacielem... martwię się tylko o ciebie... nawet jeśli ja sam jestem zbyt słaby i przeciętny, żeby pojąć twój świat, to martwię się o ciebie.
- Nie ma powodu. I siedź już cicho. Zmęczysz się.
Siedział tam przez kilka godzin, więziony zwiewnym dotykiem i ciepłym światłem brązowych oczu. Dopiero, kiedy Jesse zasnął, zdołał się wyzwolić. Szedł jak zamroczony, prosto do siebie, do swojego świata, do swoich farb. Czuł ten cień, tuż obok...
Ale znów nie mógł... znów nie pojął, co się za nim kryje... brakowało mu powietrza. Zdjął płótno ze sztalug i położył je na podłodze, klękając obok. Patrzył w nie, jakby chciał dostrzec to co powinno na nim być. Jęknął w końcu i oparł o nie głowę. Łzy, łzy wściekłości, bezsilności płynęły po jego twarzy. Łzy szaleńca.
I inne łzy...
Nicola...
Podniósł twarz ze zdumieniem. Krople rozmyły się na płótnie. Sięgnął machinalnie po pędzel i zmieszał farbę z kroplami łez.
Przyszedłeś... a ja...
Przeciągnął farbą po płótnie i poczuł przeszywający ból.
...myślałem, że już w ogóle cię nie obchodzę...
Znów coś zaczęło spływać z jego pędzla, wolno jeszcze, jakby dopiero się uczył.
Dlaczego nie przychodziłeś do mnie?
Zmieszał farbę, nie potrzebował wody, na płótno spływało coraz więcej łez.
Zresztą nie mów, ważne, że przyszedłeś.
Malował na klęczkach i poczuł ból w kolanach, ale właśnie tak, tylko tak mógł namalować ten cień. Czuł go.
Pewnie znów opętał cię szał twórczy...
Barwy migały coraz szybciej, malował pod dyktando cichej melodii, dźwięczącej w jego głowie. Bardzo cichej, ale niszczącej i potężnej... jak ręka starotestamentowego Boga...
Nicola...
Mieszał farby bezpośrednio na płótnie, nigdy jeszcze nie widział takich barw... czy to te łzy?
Ja wiem, że to dla ciebie ważniejsze niż wszystko inne...
To te oczy... wciąż je widział... to właśnie było jego przekleństwo...
Rozumiem...
To ten cień... ale nie, to nie jest przekleństwo... te duszące dłonie i ten cień nie są tym samym....
...tylko Nicola...
Nie mów mi... nie teraz...
...z tobą dzieje się...
Milcz!
...coś złego...
Jesse... ty...
Może nie mam prawa tak do ciebie mówić, ale teraz muszę, bo...
....śmierć. Nie, odejdź, nie chcę... sam wybrałem swoją drogę, ja...
Zresztą ty wiesz, co robisz.
Nie, nie zostawiaj mnie teraz... nie odchodź...
Jesteś za silny, żeby cię to pochłonęło.
Mój anioł...
Pamiętam to jeszcze.
Czuwałeś nade mną... moja siła... to już nie jest ona... wygnałem cię i pozwoliłem się opętać demonom...
Jesteś moim najlepszym przyjacielem...
Nie, to ty jesteś moim najlepszym przyjacielem. Ja nigdy nie zasługiwałem na tę nazwę. Tęskniłeś za mną, cierpiałeś, a ja... Cyniczny, egotyczny jak zawsze... nie myślałem o tobie...
...martwię się tylko o ciebie...
Obraz jest już niemal gotów... widzę, już prawie widzę swój cień...
...nawet jeśli ja sam jestem zbyt słaby i przeciętny, żeby pojąć twój świat, to martwię się o ciebie.
Jesse...
Spojrzał na swój obraz. To nie była ta potworna szatańskość, jaką ostatnią tworzył. Ale to właśnie było owo piekło wyrzutów sumienia. I strach, wycie szaleńca, ból...
On umiera... a ja...
Od tamtej pory codziennie chodził do szpitala, a po powrocie malował. Ale piekło gasło. Nikło coraz bardziej.
Tyle, że razem z nim...
Nie, jeśli jego demony mają odejść za cenę tego życia, niech lepiej zapadnie się w mrok zagłady. W jego obrazach było coraz mniej krzyku, ale coraz więcej rozpaczy.
To dziwne, bo tam w szpitalu się śmiał. Paplał bez sensu co mu ślina na język przyniosła.
Bo on nie pamiętał wtedy o bólu, który z każdą chwilą robił się coraz gorszy. Ale uśmiechał się, mówił, co zrobi, kiedy wyjdzie ze szpitala. Jakby nie docierało do niego, że jeszcze kilka chwil i nie będzie już dla niego ratunku.
Aż któregoś dnia zastał na jego twarzy łzy.
- Jesse... - szepnął i klęknął obok łóżka
- Przepraszam... - przymknął oczy i usiadł ocierając łzy. Ale wkrótce znów napłynęły mu do oczu. - Przepraszam, że na ciebie to trafiło...ale ja... nie mogę już udawać... przecież ja mam prawo się bać, Nicola... wszystko mnie boli... boję się... ledwo mogę się poruszyć...i umieram... tak po prostu... i to nie ma żadnego znaczenia... świat toczy się swoim rytmem i wszystko jest... spójrz... za oknem nie ma żadnej chmury... kwitną kwiaty i ktoś się śmieje... słyszysz? A mnie chce się wyć z bólu... i umieram... tylko jej głos... mama.... cały czas ją słyszę... wiesz, kiedy umarła ja.... cały czas płakałem.... bardzo długo.... aż tata powiedział mi, że ona zawsze będzie obok mnie, bo kochała mnie zbyt mocno, żeby odejść zupełnie... i że jeśli zamknę oczy na pewno usłyszę jej śpiew... a ona teraz... w jej głosie jest tyle smutku... tęskni, ale nie chce, żebym już teraz stąd odchodził... ale jest bezradna, coraz smutniejsza.... i wiem, że umieram... i tak potwornie boli.... Nicola...
Objął go tylko i płakał z nim razem. Dawno już stracił wiarę swoich rodziców, a pobożność to było ostatnie czym można go było określić. Jego... opętanego przez demony, powierzającego duszę piekłu.
A mimo tego, kiedy chodził do późna w nocy, nogi same zaniosły go do kościoła. Jego wargi wykrzywił drwiący uśmieszek. Jak trwoga to do Boga, nisko upadłeś Nicola Naveaux. Nie umiesz radzić sobie ze swoim strachem i bólem.
Wiesz co, dziwny jesteś... ja nawet nie jestem pewien czy w ciebie wierzę... prawdę mówiąc, wybrałem towarzystwo demonów... dla swej sztuki wolałem piekło niż to niebo, które tak ochoczo proponujesz... A ty pozwalasz mi żyć.
On umie cytować twoją Biblię na każdą okazję i przestrzega twoich zasad. I wciąż jest czysty... jak twoje anioły... mimo tego piekła, w którym musiał żyć zachował najświętszą czystość duszy i nawet ciała. On wciąż nikogo nawet nie całował, choć przecież milion razy mógł. A ja raczej nie przestrzegam twoich ustaw o seksie przedmałżeńskim. Gorzej, ja żadnej z nich nawet nie kochałem.
A ty pozwalasz mi żyć. Pozwalasz mi żyć, a jego skazujesz na śmierć w męczarniach.
To nie jest sprawiedliwe.
Czego chcesz? Jeśli chciałeś ukarać mnie, to dlaczego on ma przy tym cierpieć? Wiem zresztą. Bo choć ja o tym nie wiedziałem, to właśnie najgorzej mnie boli. Jego ból. Wiedziałeś o tym, co? Uratował mnie. Oszalałbym i naprawdę pochłonęłaby mnie ciemność. To był mój cień. Gdybym go zignorował i nie poszedł tam, po jego śmierci to "piekło wyrzutów sumienia" na zawsze oddałoby mnie demonom. Ale w tamtej krytycznej chwili, gdy ważyły się moje losy, on zatrzymał mnie przy sobie z siłą potężniejszą od najstraszliwego z szatanów. I ocalił mnie.
Więc postanowiłeś poświęcić jego dla ratowania mnie? To chore! Ale ty masz taki zwyczaj. Sam ze sobą w końcu zrobiłeś to w imię grzeszników, czyż nie tak? Ale on jest człowiekiem. I chce jeszcze żyć. To podłe. Ja nie chcę takiej ofiary, nic ci to nie da, jeśli on umrze, przeklnę swoją duszę...
Ty się nie boisz gróźb, co?
Słyszałem, że uwielbiasz, gdy przychodzą do ciebie grzesznicy. Że chętniej wysłuchujesz błagań tych, którzy nigdy się nie modlą. To prawda? Ja nie wiem... Ale zwyciężyłeś mnie, zmiażdżyłeś, nie chcę już walczyć... chcę tylko żeby żył... tylko tyle...

Po przeszczepie Jesse był w szpitalu jeszcze tylko przez dwa tygodnie. Świat powoli wracał do normy. Nicola miał kolejną wystawę i jeszcze większy sukces niż poprzednio. Niezwykły ton barw i poruszająca treść przykuwały uwagę każdego, choćby zupełnie nie interesował się malarstwem. Te obrazy przepojone były smutkiem, bólem, winą, wydostawaniem się z najczarniejszego piekła.
Największą sensację wzbudził ostatni obraz z tej serii. Nicola namalował go tego dnia, kiedy Jesse miał operację.
Nikt nie rozumiał na czym polega fenomen tego obrazu, znajdowało się na nim kilka starych motywów, ale tworzących jakieś zupełnie wstrząsające novum. Centralne miejsce zajmował anioł o jakiejś ulotnej, eterycznej piękności. Spoczywał w objęciach potężnego, porażającego okrucieństwem drugiego anioła, w którego zimnych oczach i zakrwawionym sztylecie, rozorywującym ciało towarzysza, poznać można było anioła śmierci. Ale drobna dłoń ofiary promieniała nieziemskim światłem i przyciągała do siebie inną postać. Szaleńca spowitego cieniem mroku, ze wzrokiem pustym, ale utkwionym w oczy delikatnego anioła. Kiedy patrzyło się pod innym kątem do oczu szaleńca zaczynało już przenikać tamto rozedrgane, potężne światło, choć wokół niego wiła się jeszcze przerażająca gromada demonów, przypominających poprzednią serię obrazów.
Jeden z krytyków stwierdził, że tajemnica zjawiskowości tego obrazu kryje się w oczach drobnego anioła. To były naprawdę piękne oczy. Smutne, bolesne, ale jednocześnie radosne i pełne ciepła. Niektórym te oczy wydawały się kogoś przypominać, ale nikt nie mógł odgadnąć do kogo należą. Żaden z przyjaciół Nicoli, nawet jego rodzice, nawet ten zawsze wszystko wiedzący Jesse.
Ale gdyby ten obraz powstał przed laty, to jedna osoba z pewnością znałaby odpowiedź.
Gdyby któremuś z krytyków przyszło wtedy do głowy zapytać pewnego ubogiego mężczyznę, on nie wahałby się nawet przez chwilę i odpowiedział od razu: To są oczy Rose...
Bo to były oczy Rose. Tyle że widziane zupełnie inaczej i jeszcze piękniejsze. Oczy Rose widziane oczami zakochanego człowieka.












 


Komentarze
mordeczka dnia pa�dziernika 17 2011 13:21:30
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Kethry (kethry@interia.pl) 14:57 15-08-2004
Przeczytane jednym tchem, niemal do samego switu. Poruszajace, zachwycajace i doskonale smiley
Rahead (Brak e-maila) 15:53 17-08-2004
Chyba wszystko już zostało powiedziane smiley

Tyle że czytane za dnia smiley

Pozatym eee jedno ale... No cóż wydawało mi się że czasem komplikujesz ich życie na siłe...
Rahead (rahead@interia.pl) 15:55 17-08-2004
Mój mailik... Nie chcę cię pozbawiać sząsy do przekonania mne że tak nie jest smiley (kurcze to trochę snobistycznie brzmi czy mi się wydaje...)
Luna (Luna_sea@interia.pl) 22:39 20-08-2004
Pochłoniło mnie cała od poczatku do konca.Głupio to zabrzmi ale w tym opowiadanku czuje sie \"dusze\" i to mi sie własnie podoba.Zycze wielu takich dzieł^^
Cone (alexiel@bravo.pl) 23:30 20-08-2004
świetne ^^ tyle mogę powiedzieć ^^ ale fakt czasami te komplikacje wydają się być wymuszone, a te \"brednie\" Jessa jak dla mnie brzmią trochę zbyt sensownie i.... zbyt długo ^^\"
primea^^ (Brak e-maila) 00:05 21-08-2004
nyah, Sach-chan, ty juz wiesz co ja powiem^^ jedyny minus? ze chciałabym tego więcej^^ ale pewnie ty juz nie chcesz opisywac ich wspólnego, słodkiego żywota?smiley no nic, pri i tak to czyta bez przerwy^^I faktycznie, czuje się \'dszę\'^^ i to wcale nie brzmi głupio, ja lubię tylko opka z duszą ich twórców, wtedy stają się nie tylko textem a dziełem, to duża róźnica
Natiss (natiss@tlen.pl) 23:02 22-08-2004
Zgadzam sie z resztą. Twoje opowiadanie ma w sobie to \"coś\" co wciąga jak bagno i nie chce wypuścić. Ech... Chcę więcej takich opowiadań.
STOKROTKA (Brak e-maila) 12:22 23-08-2004
BOSKIE!!!!!!!!!!
Alexa (Brak e-maila) 15:03 27-08-2004
poprostu super^^
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 20:00 27-08-2004
No dobrze, jak zwykle wszystkich kocham....(Nache, jak tu się gdzieś kryjesz, nie krytykuj znów za wyznania miłosnesmiley
Oto odzew rozwydrzonej boginismiley
Oks, Rahead uczucia me dla ciebie są jak najcieplejsze, nie mniej chwilowo nie wyrabiam z odpowiadaniem na te maile, które inni do mnie wysyłają i nie bardzo mam jak wysyłać jeszcze sama^^. Wszystkich tych, którym zawadza nagromadzenie \"upadków\" odsyłam do prologu i tytułów. Tekst ma z założenia strukturę epizodyczną i opiera się bardziej na symbolach i wyrwanych scenach niż twardo trzyma ziemi - czy ktoś kiedyś WIDZIAŁ taki ołtarz??????^^;;; Katolicki kraj w końcu, ja wiem, że fani yaoi z rzadka co dzień do kościółka biegają, a i nie w każdym kościółku są takie cudeńka, ale ja jestem wredna baba i zachowuję się jak moja eks-polonistkasmiley Wiem, że ja momentami przesadzam z metafizyką, ale cóż robićsmiley
Cone, do twojej wiadomości - mój ojciec kiedyś pracował w szpitalu psychiatrycznym i mam sąsiadkę, przybraną kuzynkę oraz koleżankę ze szkoły (i nauczyciela, ale wyleczonego) chorych psychicznie - czy to ci wystarcza jako dowód moich jako takich kompetencji w zakresie znajomości zachowania tzw. przypadków klinicznych? Do docenta psychiatrii nie aspiruję, niemniej jednak coś tam wiem.... Może stąd moja obsesja na punkcie szaleństwa?^^;;; Boże, i znowu się rozgadałam, gaduła paskudna.....
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 21:59 04-09-2004
Spodobało mi się to opowiadanie, zwłaszcza pierwsza część. Zgadzam się jednak z Rahead i Cone - troszkę wymuszone są te ich problemy... Zwłaszcza na Jessem się wyżyłaś, tak mi się coś zdaje... Ale poza tym opko jest świetne, jak wszystkie twoje zresztą, i niezmiennie pozostajesz moja ulubioną autorką ^_^
Emi (Emi_Yume@interia.pl) 00:56 12-09-2004
No, tu mnie jeszcze nie było, czas nadrobić zaległości.
Kocham ten tryptyk miłościa wielką a dziką, część druga czytana nieskończoną ilość razy, jest BOSKIE!
Czemu ja nie mam talentu literackiego?! Aż mnie brzuch boli i tez się czuję jak margines, jak to napisała moja genialna siostrzyczka (a zupełnie niesłusznie, nawiasem mówiąć). To jest mistrzostwo świata, krótko mówiąc. Zuzaa jeszcze tego nie zna, jak jej w końcu przeczytam to pewnie padnie ;P
Ja nie wiem, czego się ludzie czepiacie, to opowiadanie jest wspaniałe, dramatyzm musi być! Wciąga jak odkurzacz smiley
Głębokie pokłony dla autorki (i nie krzyczę, żeby później znowu nie było na mnie ;P)
Soma (dreams@yoricksoft.pl) 18:45 14-09-2004
Kurcze, aż się zdziwiłam, że jeszcze wcześniej nie przeczytałam tego opowiadania, a wydawało mi się, że przeczytałam już wszystko na tej stronie z twórczości szanownej autorki^^ Tak więc teraz nastąpi konstruktywna krytyka...Więc opowiadanie jest świetne, bardzo poruszające, poprostu boskie, ale...to nie koniec mojego wywodu^^...tak więc bohaterowie są naprawdę wspaniali, chociaż mimo wszystko ich niezwykłe charaktery powodują, że postacie są tak jakby odrealnione, a jednocześnie są takie prawdziwe i niesamowite. Obydwoje bohaterów mimo przepaści różnic jakie ich dzielą, niesamowicie do siebie pasują i są niesamowicie do siebie podobni(?)Jedno mnie tylko drażniło...albo nie...często zbijało mnie z tropu, a minowice kwestia, którą można umieścić w jednym bardzo mądrym zdaniu: \"Chodzą wciąż tą samą drogą, ale spotkać się nie mogą\" cóż, naprawdę tak odczuwam relację między bohaterami. Bardzo ładnie zaprojektowane i stworzone są postacie drugoplanowe, te jednak mają w sobie więcej realizmu niż główni bohaterowie. Bardzo ładne opisy otoczenia, osób i zdarzeń. Co do fabuły, to jest bardzo oryginalna, można by żec, można odnaleźć zdarzenia piękne i wzruszając, jak i dramatyczne, smutne, przygnębiające. Bardzo podobała mi się relacja uczuć i przedstawienie choroby umysłowej, to było także bardzo niezwykłe. Czytając to odczuwałam niezwykłą więź z bohaterami, mimo, że nigdy nie znalazłam się w podobnych sytuacjach i w takowych się już zapewne nie znajdę. Mimo, że wszystko jest na papierze(tu w formie elektronicznej)czułam, że postacie żyją, że wszystkie uczucia emanują i obezwładniają, jakby wszystko było prawdziwe i cóż... utwór bardzo filozoficzny i refleksyjny. Opowiadanie bardzo przyjemnie, chociaż nie lekko się czyta. Napisane bardzo profesjonalnie i twórczo, oczywiście nie twierdzę, aby autorka była nieprofesjonalna, o nie, tylko poprostu nie wiem. Z przyjemnością przeczytałam, bo coraz rządziej już można spotkaś takie dzieła. Przeczytam napewno jeszcze wiele razy. Pozdrawiam i życzę autorce zapału, chęci i weny do pisania równie niezwykłych i wspaniałych dzieł.
Ashura (Brak e-maila) 21:13 28-09-2004
To opko naprawde jest i wzruszajace i madre,i naprawde przykuwa do monitora.Wprawdzie faktycznie w pewnym momencie robi sie jakby naciagane i zaaa dlugie ale pod koniec jest znowu super.Ogolna ocena -5.
kasiuniaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa (Brak e-maila) 19:10 05-10-2004
super tekst bardzo kocham psy to najlepsze stworzenia na całym świecie pozdrawiam wszsytkich miłośników psów jeśli ktos tak jak ja lubi pieski to niech napisze na gg 8886172 czeakm na nowych przyjaciół pozdrooooooooo
_sol_ (zireael1@tlen.pl) 19:26 26-10-2004
Zachwycające owszem, owszem. Jednak po którymś razie np. mnie zaczęło to przypominać Zetsuai i Bronze. Cholera. Raz jedemu coś się dzieje potem drugiemu. Tutaj podobnie. Najpierw jeden rani a potem drugi. No drugi to może troche mniej niż pierwszy... Ale jednak. Jakby nie mogli sobie powiedzieć tego w twarz tylko w jakieś głupie chowanego się bawią. Ja wiem, że taka była jego rola ale Jesse/?/ mógł się chociaż trochę wkurzyć na niego. I dlaczego zawsze po pogodzeniu się szli do łóżka? Choleraa czy nie istnieją już inne drogi dojścia do porozumienia bądź jego przypieczętowania?
Ten Nicola też jakiś dziwny... Przeprasza go i mówi, że nie będzie jednak za chwile zmienia zdanie. A potem znów przeprasza i tak w kółko. On w sumie był jakiś opętany? Czy czegoś szukał, ale tak jakoś podczas czytania za bardzo o tym nie myślałam.
Mimo wszystko jestem na tak^^ i nawet pobeczałam się jak wurzycił go z domu. Ten moment najbardziej mi się podobał i te gwałtowne przeżycia, które się kumulowały przez cały czas w tym chłopaku. Tak bardzo żywo, chaotycznie a jednak logicznie. ¦wietnie. Osobiśnie bardzo podobała mi się postać Jessiego. Boże jak to się odmienia? Mam taki zwyczaj, że jak widze imię zawsze je omijam i w sumie nie wiem jak bohaterowie się nazywają O.o Mój błąd. Dobra kończe, bo jakbym chciała napisać wszystko co mnie wkurzyło a co przyprawiło o euforię...nie to nie byłoby możliwe. Trzeba by było mnie obserwować podczas czytania smiley
Pozdrawiam, _sol_
(Brak e-maila) 20:36 20-11-2004
to jest świetne. po prostu brakuje mi słów. oprócz zajefajnie opwiedzianej historii zawiera przesłanie. lepsze być nie mogło ^_________________________^
Noriko (noriko16@interia.pl) 14:24 26-11-2004
to jest boskie...
Troszeczke jak telenowela ale kto tak naprawdę nie lubi telenowel? ^^ Jetes genialna!!!! pozdrawiam
Miyu_M (yami_no_kodomo@o2.pl) 23:15 02-12-2004
Absolutnie zakochana w Twoich pracach jestemsmiley Tryptyk jest wspaniały, choć jakoś w środku trzeciej części wydawał mi się trochę wymuszony, dwie pierwsze jakoś bardziej gładko, łatwiej mi się czytało. Uwaga do Sol - zachowanie Nicola nie było niestety wcale takie nirealistyczne, mam nieprzyjemność znać osobiście podobny przypadek w osobie chłopaka przyjaciółki, którego ona znosi niemal z cierpliwośćią Jessego...Miłość dziwna jest.
Wracając do opowiadania, podobało mi się bardzo, sama koncepcja tryptyku podbiła mnie od razu. Chyba nawet zapaleni fani yaoi powinni częściej chodzić do kościoła - sztuka sakralna rulessmiley
Neferet (Brak e-maila) 22:34 05-05-2005
Czytałam 6 godz ale przeczytaąłm całe! Vivat dla cudownej autorki!
Bartek (Brak e-maila) 18:40 25-05-2005
Wbrew pozorom takie mijanie sie postaci i ich charaktery ...wcale nie sa oderwane od rzeczywistości. Takie osoby istnieja ...
Odnośnie samego dzieła : GENIALNE ! >.> trzeba to gdzieś wydać xD
asjana (Brak e-maila) 20:20 08-06-2005
zblizam sie do konca drugiej czesci i znow chce mi sie plakakc kobieto ty naprawde potrafisz wyciskac z ludzi lzy czemu oni musza byc najpier tak strasnie nieszczesliwi a dopiero potem coos moze im sie ulozycz takie sa moje odczucia w tym miejscu zobaczymy co bedzie po 3 czesci ale trzeba ci przyznac piszesz genialnie
Hastings (Brak e-maila) 10:50 21-12-2005
Absolutnie niesamowicie super opowiadaniesmileysmileysmiley
Katarina (Katarineczka@op.pl) 01:38 04-04-2006
Od jakiegoś czasu przymierzałam się do tego opowiadania, ale jak w końcu na dobre zaczęłam, to nie mogłam się oderwać i dotrwałam do końca. I nie uważam tego czasu za stracony.

Czy ktoś ci już mówił, że piszesz bardzo kobieco? Koncentrujesz się bardzo na emocjach, czasami nie pozostawiając nawet pola do wyobraźni. Tego mi właśnie brakowało. Jak to się mówi? Że nie można patrzeć na problem tylko z jednej strony? Hmmm...
Niemniej jednak jesteś jedną z moich ulubionych autorek na tej stronie i niezaprzeczalnie masz talent i szeroką wiedzę. To by było na tyle. Pozdrawiam ^^

Ach, właśnie. Dlaczego tak męczysz tych swoich bohaterów? Ja jestem do tego całkowicie niezdolna. Zaraz robi mi się ich żal...
sintesis (Brak e-maila) 01:07 03-07-2006
cudownosci po prostu moge czytac to dzielo w nieskonczonos... jestem tak zachwycona, az brakuje mi wznioslych slow...genialne boskie idealne, wstrzasnelo moimi wszystkimi uczuciami... skladam poklony uwielbienia w strone geniuszu autorki
kei (enigma@ny.pl) 21:23 21-09-2006
żgadzam się z przedmówcami ^^, opowiadanie majstersztyk i kropka!
Yumi (Brak e-maila) 23:34 13-10-2006
Cudowne...Nic więcej napisać sie nie da...Postacie wyobrażałam sobie jako osoby z Death Note...
pelle (Brak e-maila) 16:14 31-12-2006
piekne sceny erotyczne.
(Carmen) (Brak e-maila) 11:27 02-07-2007
Naprawde mi sie podobalo. Jest pieknie to jest drugie opowiadanie przy ktorym naprawde sie wzruszylam i smialam jednoczesne. Swietnie opisane momenty romantyczne ale nie przerobione na tani melodramat dzieki komicznym dialogom. Boskie
Milkiel (Brak e-maila) 13:30 06-09-2007
Świetne cały czas płakałam
(Brak e-maila) 00:32 15-12-2007
Śliczne, wzruszające, cudowne... i co tam jeszcze można dodać smiley
Czytane od późnego popołudnia do północy i nawet jeszcze dłużej smiley
Idealne (choć parę przecinków itp. na pewno by nie zaszkodziło, no i w części drugiej było zdecydowanie za dużo akcji zbyt ciasno upakowanej), ale tak naprawdę nie bardzo jest czego się czepiać.
Gratuluję talentu!
O, właśnie tak to można nazwać: DZIEŁEM.
PS Ciekawe, czemu odniosłam wrażenie, że jestem tak egoistyczna jak Nicola? smiley
A zaraz potem, że doskonale znam osobę niezwykle podobną do Jesse. I że w moim otoczeniu jest taka osoba, którą traktuję jak Nicola Jesse...
Oj, niesamowity utwór, przepiękne dzieło. Żeby to więcej było takich w świeci. Ech. To bym nigdy nie odrywała się od komputera. smiley
Dobra, idę spać, bo zaraz usnę na siedząco smiley Dobranoc.
Cirilla (cirilla@poczta.onet.eu) 00:33 15-12-2007
Zapomniałam wpisać nick do komentarza smiley
Hellgirl (Brak e-maila) 20:59 12-02-2008
powinieneś to wydrukować, zgłoś sie do jakiegoś wydawnictwa, na pewno dadza ci szanse
stahiros@onet.pl (16:36 20-03-2010)
Nie wiem w sumie, czy to dobre. Nie zwróciłam uwagi. Ale jest w tym taki ładunek emocjonalny, tyle namiętności... Wstrząsające i do głębi porusza. Mam tylko jedno pytanie. Czy Autorka tęskni za miłością, czy już ją znalazła?
Avi
Dodaj komentarz
Zaloguj si�, �eby m�c dodawa� komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dost�pne tylko dla zalogowanych U�ytkownik�w.

Prosz� si� zalogowa� lub zarejestrowa�, �eby m�c dodawa� oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa U�ytkownika

Has�o



Nie jeste� jeszcze naszym U�ytkownikiem?
Kilknij TUTAJ �eby si� zarejestrowa�.

Zapomniane has�o?
Wy�lemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog� dodawa� posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum