The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Grudnia 21 2024 19:07:11   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Pożeracz snów


Od autora: Opowiadanie napisane na podstawie snu. Nie jest nie wiadomo jakie, bo pamięć wydarzeń nie pozwoliła mi na większe zmiany, ale trudno się było powstrzymać przed opisaniem tego.

Mieszkałem w dwupokojowym mieszkaniu w niewielkim wielorodzinnym budynku na obrzeżach Krakowa gdzie cywilizacja kończyła się wraz z podjazdem do garażu. Dalej, tuż za wspinającym się wraz ze wzgórzem ogrodzeniem, rozpościerała się wielka łąka i las. Kiedy już nie mogłem wytrzymać zgiełku miasta, kiedy tylko pozwalały mi obowiązki zawodowe, kiedy noce i dnie z Kaśką stawały się nie do zniesienia, uciekałem tam. Łąkę postrzegałem jak bramę do innego świata. Wraz z nią kończyły się wszystkie moje problemy, brałem tydzień wolnego i zaczynałem od spaceru po lasach, a kończyłem w Jurze Krakowsko - Częstochowskiej. Po czymś takim wracałem jak nowo narodzony, pełen werwy i animuszu, nagle rozmowny i szczęśliwy. Im jednak dłużej nie mogłem sobie na to pozwolić, tym większą czułem tęsknotę. Nigdy też nie ciągnęło mnie w wielki świat, nie marzyłem o odkrywaniu nieznanego. Tylko ta łąka i ten las znaczyły dla mnie tak wiele. Nie wiem co bym zrobił, gdyby nagle jakiś deweloper postanowił ją zdewastować... Mogłem tylko liczyć na to, że ze względu na położenie łąki i kąt nachylenia wzgórza, inwestycja mogłaby być zwyczajnie nieopłacalna.
Moje myśli przerwał odgłos samochodu wjeżdżającego na nasz żwirowany podjazd. Z niechęcią odwróciłem się tyłem do wzgórza. Czułem, że zew jest na tyle silny, że nie dam rady normalnie pracować. Musiałem wziąć urlop i oczyścić myśli, musiałem wyruszyć w las.
Nie znałem się na samochodach. Ten był wielki i czarny, na przedniej szybie miał naklejkę przedstawiającą osobę na wózku. Wysiadło z niego czworo ludzi, dwoje starszych, kobieta w średnim wieku i nieco młodszy od niej mężczyzna. Nie wiem dlaczego z miejsca poczułem odrazę do tego ostatniego.
- Dzień dobry - powiedziałem, siląc się na uśmiech i próbując się odprężyć.
- Czy dobry, to się jeszcze okaże - mruknął starszy mężczyzna, siwy, wysoki, postawny człowiek, jednoznacznie kojarzący się z emerytem służb wojskowych.
„No super...” - pomyślałem. Kochałem wojskowych równie mocno jak oni mnie. Byłem niski, szczupły, z twarzy ponoć zbyt ładny, cokolwiek to znaczyło. Ludzie albo mylili mnie z kobietą, albo odbierali jako geja. Jedno i drugie było kłopotliwe, stresujące, czasem niebezpieczne.
- Zapraszam do środka, może znajdą państwo miejsce dla siebie i dzień jednak okaże się dobry - rzuciłem wesoło, choć coś mnie skręcało na samą myśl, że miałbym mieć takich sąsiadów.
Pracowałem jako agent nieruchomości. Tak się dziwnie złożyło, że miałem znaleźć kupca na mieszkanie leżące nad moim.
- Ludwiku, nie strasz pana - usłyszałem głos starszej z kobiet, będącej żywą kopią angielskiej królowej. Ubrana w brzoskwiniowy kostium i kapelusz, świdrująca mnie bystrym wzrokiem, budziła tyle samo sympatii, co jej mąż.
Zresztą cała ta rodzina, starsze małżeństwo z dwójką dzieci w średnim wieku, nie podobała mi się. Ich córka wodziła za mną wzrokiem jednoznacznie wskazującym na rodzaj zainteresowania. Chyba się biedulka za dużo pornosów z udziałem agentów nieruchomości naoglądała. W normalnych warunkach podobał by mi się najmłodszy z nich, Jakub. Był wysoki, ciemnowłosy, czarnooki. Miał jednodniowy zarost, idealnie współgrający z jego ciemną karnacją. Wyglądał męsko, wprost idealnie w moim typie. Ale coś zdecydowanie kazało mi trzymać się z daleka od niego, budziło ogromny niepokój. I nie sądzę, żeby to był jego ewidentny autyzm. Chłopak machał rękami, od czasu do czasu coś wykrzykiwał, wodził niewidzącym wzrokiem dookoła siebie. Czasem jego spojrzenie zatrzymywało się na mnie i za każdym razem powodowało wzdrygnięcie. Zastanawiały mnie moje reakcje, miałem przyjaciółkę, której brat był autystyczny i lubiłem dzieciaka, ze wzajemnością zresztą. Kuzynka mojego byłego miała zespół Aspergera i mnie tolerowała. Widocznie było we mnie coś, co go wyjątkowo irytowało, skoro patrzył na mnie z czymś, co interpretowałem jako nienawiść. Miałem nadzieje, że moje reakcje nie były widoczne. Chciałem sprzedać to mieszkanie i wziąć urlop. Bez pozytywnej transakcji szef pewnie nie będzie na tyle łaskawy...
Oprowadziłem ich po mieszkaniu, będącym kopią mojego własnego. Opisałem zalety budynku, jego położenia, dostępne w pobliżu udogodnienia, infrastrukturę i transport.
- Nie podoba mi się ten las - zaczęła starsza pani, jak tylko znaleźliśmy się na podjeździe. Na samą myśl o tym, że mogłaby położyć łapy na moim azylu, poczułem do niej wstręt.
- Daj spokój - warknęła jej córka - Kuba tylko tutaj nie szaleje, a tobie zawsze się coś nie podoba.
I właśnie w tym momencie okazało się, ze wspomniany Kuba gdzieś zniknął. Jeszcze chwilę wcześniej obserwowałem go kątem oka, sprawdzając czy przypadkiem nie stoję zbyt blisko niego. Coś czułem, że jeśli stanę za blisko, rzuci się na mnie.
Rozpętało się małe piekiełko. Facet od mundurów rzucił się na mnie z pięściami, obwiniając mnie o znikniecie jego syna. Nie wiem czemu, zawsze znalazł się osiłek dla którego byłem zagrożeniem na tyle, by trzeba mnie było obić. Jego córka usiłowała go powstrzymać, matka darła się, coraz bardziej histerycznie.
- Garaż! - wrzasnąłem, mając już dość tego cyrku i coraz wyraźniej widząc, że jednak nie sfinalizuję tej transakcji i pewnie nie dostanę urlopu. Trudno, najwyżej wymknę się tylko na łikend.
Podstarzały osiłek puścił mnie w końcu, uciszyli się na tyle, bym mógł wyjaśnić, że być może zamiast z nami grzecznie wyjść na zewnątrz, skręcił na schodach i poszedł do garażu. Poprowadziłem ich tym samym wejściem, tłumacząc zawiłości konstrukcji budynku. Garaż wychodził na podjazd ale równie dobrze można było wyjść z niego na tarasy. Mieszkania na parterze, pozbawione balkonów, miały przypisane kawałek ogrodzonej przestrzeni, kawałek trawnika wyrwanego zboczu wzgórza. Skoro więc nie spotkaliśmy Jakuba na podjeździe, musiał wybrać właśnie to wyjście. Wyszliśmy na pusty taras. Rodzina znowu wpadła w histerię, ale tym razem nikt mnie nie szarpał, więc miałem okazję dostrzec kilka rzeczy. Był tu. Byłem tego bardziej niż pewien po tym, jak zauważyłem ślady rąk odbite na szklanych drzwiach prowadzących do mojego mieszkania. Poprzewracane donice, uszkodzone kwiaty tylko dopełniały obrazu spustoszenia jakich dokonał z niewiadomych dla mnie przyczyn. Dla mnie jednak te ślady na szybie, ta próba zajrzenia do mojego domu, w głąb mojej duszy, była najbardziej dotkliwa. Rozejrzałem się, ignorując ich wrzaski i straszenie mnie policją. Dostrzegłem go na szczycie wzgórza.
- Tam - powiedziałem głosem wypranym z emocji. Byłem wściekły i próbowałem tego po sobie nie pokazywać. Jeżeli zaczną mi wypominać, że jego zniknięcie to wina wzgórza, to nie ręczyłem za siebie.
- Proszę go tu przyprowadzić. Mam słabe serce i nie dam rady tam wejść - w głosie wojskowego nie było już buty ani agresji. Co prawda prośba ta brzmiała bardziej jak rozkaz, ale zdawałem sobie sprawę, że spuszczenie z tonu kosztowało go sporo wysiłku.
- Pójdę z panem - odezwała się domniemana fanka pornoli - Nie zna pana, mógłby się zdenerwować, gdyby go pan chciał dotknąć.
Wyjaśnienie to wydawało mi się dość logiczne, zważywszy na jego reakcje na moją osobę. Tarasy kończyły się szpalerem wysokich tuj. Pani Marta w miarę zwinnie się przez nie przedarła, czym zasłużyła na mój szczątkowy, ale jednak szacunek. Widocznie miała w sobie dużo mniej sztywnej damy niż jej matka.
- Kuba to syn mojej ciotki - zaczęła opowieść, jak tylko jej rodzice pozostali poza zasięgiem głosu - Po śmierci wujostwa przygarnęliśmy go. Czasem jest ciężko, szczególnie w takich sytuacjach jak dzisiaj - dodała, westchnąwszy.
Wspinaliśmy się dość szybko. Im było dalej od budynku tym czułem się szczęśliwszy ale też i bardziej zaniepokojony, jakbym zapomniał o czymś ważnym. Już nie pani Marta, a Marta, opowiadała mi o swojej rodzinie, o córce, byłym mężu. Okazała się być dość sympatyczną, samotną kobietą. Może jej cała rodzina zyskiwała przy bliższym poznaniu, kto wie. Kuba już dawno zniknął nam z oczu, widocznie wspiął się na szczyt i poszedł w którąś stronę wzdłuż ogrodzenia. Zanim tam dotarliśmy, już nie było go widać.
- I co teraz? - Marta była bliska płaczu. Zaczynałem podziwiać przywiązanie tej rodziny do obcego prawie chłopaka. Chociaż tak pewnie powinno być, nie umiałem tego ocenić, bo zawsze byłem sam. Nie miałem krewnych, nie pamiętałem rodziców.
- Może się rozdzielimy? - zaproponowałem - Ty pójdziesz na lewo, w stronę lasu, przejdziesz jego brzegiem, blisko ogrodzenia. Za tymi drzewami, które zasłaniają resztę polany, kończy się posiadłość. Nie sądzę żeby twojemu kuzynowi udało się przeskoczyć ogrodzenie, więc pewnie znajdziesz go tuż za rogiem. Ja pójdę na prawo, przejdę przez ogrodzenie, sprawdzę polanę z tej strony.
Las po lewej stronie rzeczywiście wrastał nagle w polanę po to, by po chwili znowu ustąpić jej miejsca. Z punktu, w którym staliśmy, miało się wrażenie, że mniej więcej po prawej stronie dzieje się to samo. Wiedziałem jednak, pamiętając wszystkie moje wyprawy w te okolice, że po tej stronie wzgórze jest dużo bardziej strome, zbocze opada gwałtownie, trawa jest gęściejsza, wyższa, oplatająca nogi i lekko podmokły teren. Ciężej się tędy szło, było mniejsze prawdopodobieństwo że wybrał trudniejszą trasę. A ja kochałem ten jej odcinek. Szczególnie, że ciągnęło mnie za siatkę, jakbym miał pokonać jakiś mentalny mur, który sam sobie narzuciłem.
Wymieniliśmy się numerami telefonu na wypadek, gdyby któreś z nas trafiło na Kubę. Ruszyliśmy wzdłuż ogrodzenia. Słyszałem, że Marta od czasu do czasu go nawołuje. Ja nie miałem takiego zamiaru. Jeszcze by zaczął uciekać na dźwięk mojego głosu. Im byłem dalej od domu, tym moje myśli były bardziej uporządkowane. Coraz mniej obchodziły mnie dziwne relacje z moją dziewczyną. Kłóciliśmy się z Kaśką już niemal codziennie. Właściwie nie byłem pewien czemu żadne z nas nie spakowało się i nie odeszło. Byliśmy jak woda i ogień, zupełnie inni, mający inne cele, inne podejście do życia, inny temperament. Nawet wspólny seks niespecjalnie nas bawił i nic tu nie miało do rzeczy to, że miałem dużo większe doświadczenie na tym polu z przedstawicielami obu płci. Zwyczajnie znudziliśmy się sobą. Było dobrze, dopóki trzymaliśmy się z daleka od siebie, w innych pokojach, zajmując się swoimi sprawami. Żyliśmy jak skłócone rodzeństwo. Zdawałem sobie sprawę, że toleruję ją, a nie kocham, ona zresztą pewnie czuła podobnie.
Doszedłem do miejsca, gdzie ogrodzenie oddzielało naszą posiadłość od lasu i reszty wzgórza. Tutaj też drzewa wdarły się blisko niego i zasłaniały widok. Wdrapałem się na nie bez najmniejszego wysiłku. Stanąłem na szczycie ogrodzenia, patrząc przed siebie. Nie interesowało mnie to, co było za mną, liczyło się tylko to, co przede mną. Zamiast zejść, skoczyłem. Poderwał mnie wiatr i uniosłem się, mocno bijąc skrzydłami. Przemiana nigdy nie była bolesna, za to wynagradzała cały trud życia wśród ludzi i udawania jednego z nich. Zachłysnąłem się lotem. Wzbijałem się coraz wyżej, nie oglądając się za siebie i zapominając, po co tu przyszedłem. Liczył się tylko lot, łopot skrzydeł, szum wiatru w uszach, najgłośniejszy wrzask jaki tylko mógł wydać mój dziób. Nie byłem dużym przedstawicielem swojego gatunku, ale miałem wielkie brązowawe skrzydła, które błyszczały w świetle dnia. Jedne z najładniejszych. Może dlatego Kapłan zwrócił na mnie uwagę. Nagle przypomniałem sobie o nim! Miał wielki, ciemny dziób, bystre oczy, srebrne, najdłuższe pióra jakie w życiu widziałem. Pomimo funkcji, jaką wykonywał, nie miał w sobie ani grama buty. Był piękny. Uczyłem go latać, bo pomimo wszystkich swoich zalet, miał problemy ze wzbiciem się naprawdę wysoko. Nienawidziłem tego, że będąc człowiekiem traciłem pamięć o jedynej istocie, którą w życiu kochałem. Utrata pamięci o tym, kim się jest, była jedyną ceną jaką płaciliśmy za przemiany. Jeżeli wracaliśmy do ludzkiej powłoki, pamięć o stadzie ginęła... Pozostawała tęsknota, czasem tak dojmująca, że musieliśmy wracać wciąż w to samo miejsce. Na granicy terytorium odzyskiwaliśmy prawdziwe ciało i stopniowo wracały wspomnienia.
Kapłan był nieco inny niż my. Wszyscy Pożeracze snów mieli możliwość przemiany w człekopodobne stworzenie i czerpanie pożywienia od ludzi. Najchętniej żywiliśmy się koszmarami, lubiliśmy przebywać blisko tych, którzy je śnili. Stąd moja niechęć do opuszczenia Kaśki, która od wypadku w dzieciństwie nie przespała spokojnie żadnej nocy. Z rzadka pożywieniem były i inne sny, ale to mogło zdecydowanie mocniej i szybciej uszkodzić żywiciela, niż zjadanie jego koszmarów. Byliśmy pasożytami. Ludzie pozbawieni możliwości uporządkowania wspomnień i pamięci podczas marzeń sennych nie rozwijali się, nie wykorzystywali maksimum swoich możliwości, nigdy nie osiągali tego, co by mogli. Ciągnęło ich jednak do nas, szczególnie tych, którzy cierpieli z powodu wyjątkowo nieprzyjemnych nocy. Żyliśmy wśród nich, jednak tęskniliśmy za swoimi i od czasu do czasu musieliśmy wracać do stada, żeby nie zwariować z samotności wśród obcych. Zew był szczególnie silny u takich jak ja, którzy wśród członków stada znaleźli partnera. Zazwyczaj para opuszczała stado i osiedlała się w miejscu, gdzie ludzie z jakiegoś powodu mieli więcej koszmarów. Wyczuwaliśmy takie miejsca. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić. Kupiłem mieszkanie jak najbliżej stada, bo mój partner był Kapłanem. Pożeracz snów, który rodził się z Mocą, nigdy nie opuszczał stada. Nie mógł przemienić się w człowieka. Był za to w pewnym sensie nieśmiertelny.
Obniżyłem lot, szukając pobratymców, zastanawiając się czy Kapłan wrócił już z misji. Nagle poczułem prąd powietrza pod nogami. Skuliłem je pod sam brzuch i mocno uderzyłem skrzydłami by szybko się unieść. Zdążyłem w ostatniej chwili! Jeden z Tkaczy kłapnął paszczą tuż przy moim ogonie. Krzyknąłem, wyrównując lot. Patrzyłem z góry, z bezpiecznej odległości, na niewielkie stado ciemnych, małych stworzeń, które wpatrywały się we mnie z rządzą mordu. Tkacze snów były podobne do miniaturowych słoni, o czarnej, łysej skórze, małych głowach i długiej mięsistej trąbie zakończonej ostrymi rogowymi płytami przypominającymi zęby. Niepokój szarpnął moim ciałem. Ta część polany należała do nas. Zazwyczaj mogliśmy się tu czuć bezpieczni. Musiało się stać coś złego. Tkacze tworzyli sny. Im ciemniejszy był stwór, tym więcej koszmarów miał na swoim koncie, i tym był silniejszy. Im więcej snów pożeraliśmy, tym Tkacze stawali się słabsi. Nic więc dziwnego, że na nas polowali. My natomiast zabijaliśmy je tylko wtedy, gdy już nie było innego wyjścia, gdy walczyliśmy o życie. Tkacze nie żyli wśród ludzi, nie mieli zdolności przemiany. Stanowili więc zagrożenie tylko wtedy, gdy wracaliśmy do stada, gdy dokonywaliśmy przemiany, gdy broniliśmy terytorium. Zawsze tam, gdzie byli oni, byliśmy i my. To stanowiło pewną równowagę. Trzymając się tego samego, bezpiecznego pułapu, ale wciąż na tyle blisko ziemi, by obserwować co się dzieje, poleciałem za wzgórze. Za nim rozpościerały się kolejne mniejsze lub większe wzniesienia. Po jakimś czasie Tkacze przestali się pojawiać a ja zacząłem dostrzegać przedstawicieli własnego gatunku. Wciąż jednak nie widziałem tego jednego, jedynego na którym mi zależało. We wczesnym dzieciństwie Tkacze zabili moją rodzinę. Stałem się podrzutkiem, nie chcianym przez nikogo. Pożeracze nie mają specjalnych sentymentów, nawet wobec przedstawicieli własnego gatunku. Zazwyczaj liczy się tylko partner, ewentualnie dzieci. Stado trzyma się razem ze względu na zew i poczucie bezpieczeństwa. Dlatego nie mam dobrych wspomnień z dzieciństwa i gdyby nie on, znalazłbym inne stado, inne terytorium, gdzie Tkacze nie byliby tak niebezpieczni. W końcu dostrzegłem srebrny błysk gdzieś przy ziemi. Zanurkowałem, szczęśliwy, że w końcu go zobaczę. Wrzasnąłem powitalnym okrzykiem, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Zwolniłem zaniepokojony, tak naprawdę podejrzewając to od samego początku i nie chcąc przyjąć tego do wiadomości. Dookoła mnie robiło się coraz gęściej od moich pobratymców, ale i Tkacze zaczęli nadciągać coraz liczniejszym stadem. Zacząłem pikować, słysząc w pamięci jak śmieje się ze mnie, że się przed nim popisuję. Nie potrafił pikować, nie potrafił gwałtownie wzbić się w powietrze, chociaż próbowałem go tego nauczyć. Wylądowałem, przysiadając na jakiejś samotnej gałęzi obalonego, dawno już uschniętego drzewa. Leżał pod nim. Nie wiem ile czasu spędziłem wpatrując się w jego ciało. Nie słyszałem niczego, nie widziałem niczego poza nim. Nasza krew jest srebrna, tak srebrna jak jego pióra. Dopóki nie stanąłem niedaleko niego, budząc się na chwilę z otępienia, nie zauważyłem, że jest w niej skąpany. Podszedłem powoli, ledwo panując nad drżącymi nogami. Czułem, że stado krąży nad moją głową, niemalże słyszałem ich strach. Stado bez Kapłana, to stado pozbawione celu. Mało mnie to jednak obchodziło. Wpatrywałem się w niego i nie mogłem skupić myśli. Chciałem, żeby przed oczami stanęło mi wszystko to, co razem przeżyliśmy, chciałem się ukarać za to, że mnie przy nim nie było, ale czułem kompletną pustkę. Dałem radę skupić wzrok na tyle, by dostrzec przy nim truchło istoty, której jasne pręgi na głęboko czarnej skórze układały się w charakterystyczny wzór. Zaatakował go Kapłan Tkaczy. To dlatego Tkacze przesuwały się w tę stronę, przechodząc przez nasze terytorium. To dlatego czułem tak silny niepokój na ich widok. Przysiadłem obok niego i położyłem się przy jego łbie. Czasem, będąc człowiekiem, musiałem gdzieś wyjechać, najczęściej z powodu zobowiązań zawodowych. Kiedy wracałem do stada, opowiadałem mu o tych podróżach, o ludziach, o rzeczach, których nigdy nie będzie mógł zobaczyć. Cieszył się z nich jak dziecko. Często też coś mu z nich przywoziłem, jakieś koraliki, jakieś zapachy, obrazy, które czytał ze mnie w chwilach największej intymności. Zadrżałem. Pióra stanęły mi dęba gdy poczułem, że Tkacze się zbliżają. Podniosłem łeb w chwili, gdy jeden z nich gotował się do skoku na mnie. Wiedziałem, że one też są przerażone, że ich Kapłan popełnił grzech atakując Srebrnego. Utrzymywanie statusu quo, pewnej równowagi, wzajemne zwalczanie się i czerpanie z siebie miało swoje granice. Ich Kapłan przekroczył najważniejszą z nich, atakując naszego Kapłana. Wrzasnąłem. Zerwałem się na nogi, rozpostarłem swoje wielkie skrzydła, zasłaniając nimi Srebrnego. Wszedłem na taki ton wrzasku, że Tkacz zaskowyczał i wycofał się. Wrzasnąłem więc w stronę jego stada, wkładając w ten wrzask całą moją nienawiść, stratę i ból. Widziałem, że cofnęli się w popłochu. Zrozumieli, kim był dla mnie Srebrny. W ich kulturze dziwiło nas to, że pozwalali nam opłakiwać partnerów, zanim zdecydowali się na dalszą walkę. Wiedziałem jednak, że tym razem dalszej walki nie będzie. Zostali sami, tak jak my. Kapłani są święci, są nietykalni. Zazwyczaj słabsi fizycznie niż reszta stada, posiadający największą Moc. Ich Kapłan powinien tkać, nasz czuwał nad przepływem mocy, nad pamięcią stada, nad wieloma rzeczami, których nie zdążył lub nie mógł mi opowiedzieć. Wróciłem do niego i oparłem dziób o jego łeb. Patrzyłem w przestrzeń, zastanawiając się, co teraz zrobią obydwa stada. Najprawdopodobniej zginą. Chyba, że pokonają wzajemną niechęć i uda im się odnaleźć nowe miejsce, nowych Kapłanów. Razem.
Kiedyś pochwalił moją siłę. Był nią zaskoczony, bo nie byłem specjalnie duży, niczym też, poza rozpiętością skrzydeł, się nie wyróżniałem. Moja siła drzemała przede wszystkim w skrzydłach. Teraz też, sterując własną mocą , wspomagając się szponami, wykopałem dół w ziemi. Dookoła mnie utworzył się okrąg z istot w obu gatunkach. Tak blisko siebie chyba jeszcze nigdy nie staliśmy. Nie pozwoliłem się nikomu zbliżyć, skrzeczałem gdy tylko którykolwiek próbował. Inni Pożeracze czuli moją moc, czuli jej wściekłość, wiedzieli, że mógłbym zabić, gdyby nie posłuchali ostrzeżenia. To samo tyczyło się Tkaczy. Tamtego dnia straciłem stado, które nic dla mnie nie znaczyło, i pozbyłem się wrogów, którzy byli mi obojętni. Zanim jednak zacząłem się zastanawiać, co ze sobą zrobię, gdy już go pogrzebię, dostrzegłem coś błyszczącego w jego dziobie. Przysiadłem niedaleko niego, bojąc się ruszyć. Znowu opanował mnie paraliż. Zagłuszałem nadzieję. Gdybym teraz uwierzył w to, że zostawił dla mnie jakąś wiadomość, a po chwili okazało by się to pobożnym życzeniem, chyba bym zwariował. Rozłożyłem skrzydła po ziemi, rozciągając je na całą rozpiętość. Chyba podświadomie zachowywałem się tak, by zwrócił na mnie swoją uwagę, by mi doradził co mam zrobić. Wiedziałem, że lubił na mnie patrzeć... W końcu wstałem i zbliżyłem się do jego ciała. Delikatnie wyciągnąłem z jego dzioba jedną z przywieszek, którą mu kiedyś przywiozłem. Parę miesięcy temu byłem z szefem na targach w Zamościu. Po ich zakończeniu uparł się, żebyśmy pojechali w Bieszczady. Po raz pierwszy od dawna czułem się gdzieś naprawdę dobrze, rozległe przestrzenie kojarzyły mi się z domem. Bardzo mnie to wtedy zdziwiło, w moich ludzkich wspomnieniach dzieciństwo kojarzy się jednoznacznie z miastem. Dopiero pod postacią Pożeracza snów uzmysłowiłem sobie, że w pobliżu miejsca w którym byliśmy, musieli żyć tak moi pobratymcy jak i Tkacze. Ich energia mnie przyciągała. Opowiedziałem mu o tym, a przede wszystkim o widokach, o przestrzeniach pozbawionych ludzi, o pierwotnej naturze, o zapachach, o wrażeniach. Opowieść o Bieszczadach stała się jego opowieścią, często wnikał swoją duszą we mnie, żeby zobaczyć to co ja widziałem i czułem. Kapłan miał specyficzną Moc. Większość bała się niej, skazując go na samotność nawet wśród swoich. Potrafił wejść w istotę, znaleźć jej źródło, mógł wiedzieć wszystko. I ta możliwość najbardziej wszystkich przerażała. Mnie nie. Kapłan był też w specyficzny sposób nieśmiertelny. Podczas życia nie mógł przemieniać się w człowieka. Po śmierci dusza ulatywała tam, gdzie ją pokierował, szukając żywiciela, opanowywała jakieś ludzkie ciało i czekała na partnera. Popatrzyłem ostatni raz na jego ciało, zabrałem jedno jego pióro i zawieszkę, krzyknąłem pożegnanie w stronę stada i wzbiłem się w powietrze. Wiedziałem już, gdzie go znajdę. Miałem świadomość, że już nigdy nie wzleci, nie przejdzie przemiany, prawdopodobnie nie będzie mógł korzystać z mocy. Na początku pewnie nie będzie mnie pamiętał, dopóki jego dusza nie rozgości się w nowym ciele, potem wspomnienia będą stopniowo wracać. Nie bałem się tego. Wróciłem pod ogrodzenie nie oglądając się za siebie. Nikomu nie powiedziałem, gdzie powinni szukać. Nie był im potrzebny w takiej formie. Nie poleciałem tam od razu bo chciałem pozałatwiać wszystkie swoje sprawy, jakie miałem jako człowiek. Zdawałem sobie sprawę, że wyczuję go w obu powłokach, uzyskam zaufanie tylko w ludzkiej. Jeśli bym był w formie Pożeracza, prawdopodobnie nawet by mnie nie dostrzegł. Przynajmniej na początku.
Przeskoczyłem przez ogrodzenie i stanąłem przed nieco zmartwioną Martą. Obok niej stał Kuba. Odnalazł się dokładnie w tym miejscu, które wskazałem.
- Zaczynałam się o ciebie martwić! Nie odbierałeś telefonu - powiedziała z wyrzutem.
- Tak? Przepraszam ale nic nie słyszałem, zapomniałem, że tutaj zazwyczaj nie ma zasięgu.
- Wielki ptak! Wielki ptak! - zaczął krzyczeć na mój widok Jakub, uśmiechając się. Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
Jego rodzina okazała się nie być taka sztywna i zimna, jak mi się wydawało. Pochodzili z Sanoka i mieli długą, męczącą podróż za sobą. Także zachowanie Kuby, choć specyficzne, na pewno nie było oznaką nienawiści. Wodził za mną oczami, co było dość dziwne, wziąwszy pod uwagę jego przypadłość. Nie wiem, czy to ze względu na moje przejścia z Kaśką, czy z powodu jego urody, ale interpretowałem jego zachowanie jako coraz większe zainteresowanie mną. Jego wujostwo było nieco zaniepokojone, bo odkąd wróciliśmy nazywał mnie wielkim ptakiem, albo mówił coś o małych słoniach. Ponoć nigdy się tak nie zachowywał, nigdy też tyle nie mówił. Nie wiedzieli więc, czy odczytywać to jako dobry czy zły omen.
Wcześniej, kiedy wracałem do Marty i Jakuba, miałem tylko jeden cel. Wyprowadzkę w Bieszczady. A teraz, oprowadzając ich raz jeszcze po mieszkaniu, na ich usilną prośbę zresztą, wcale już nie byłem tego taki pewien. W dłoni cały czas trzymałem srebrny wisior w kształcie ptaka, przypięty do łańcuszka. Kupiłem go w Ustrzykach i dzisiaj odnalazłem gdzieś w trawie. Miałem mętlik w głowie. Czekałem na nich w korytarzu, bawiąc się nim.
- Moje! - usłyszałem głos Kuby. Stał przede mną wyciągając dłoń po wisior.
Bez zastanowienia, kierowany jakimś impulsem, zapiąłem mu łańcuszek na szyi, poprawiając na koniec jego ułożenie. Przez chwilę zamknął moje spojrzenie w swoich czarnych oczach i staliśmy tak, gapiąc się na siebie. Zadrżałem, zdziwiony własnymi reakcjami. Czułem się, jakbym go znał od dawna, a on uspokoił się, kiedy w końcu zwróciłem na niego uwagę. Cała jego rodzina wpatrywała się w nas zaszokowana. Podejrzewałem, że pewnie zazwyczaj nie pozwalał się nikomu dotykać.
- Ależ proszę pana! To droga rzecz. Jakub nie może się zachowywać w ten sposób - wykrztusiła w końcu jego ciotka.
- Moje! - warknął chłopak w stronę rodziny, zaciskając wisior w dłoni.
- Twoje - odpowiedziałem zwyczajnie, a on uśmiechnął się cudownie, stając się jeszcze ładniejszy.
Wpatrywałem się w niego urzeczony, zastanawiając się, co się ze mną dzieje. Nigdy nie zakochałem się od pierwszego wejrzenia, zresztą do tej pory nikogo tak naprawdę nie kochałem, a na jego widok miękły mi kolana. Jakoś udało mi się przekonać jego rodzinę do tego podarunku, widać było, że jest szczęśliwy, a to było dla nich najważniejsze.
Rozstałem się z Kaśką. Oboje przyjęliśmy moją decyzję z westchnieniem ulgi. Zresztą i tak nie miałbym dla niej serca, myśląc cały czas o pewnym czarnowłosym mężczyźnie.
Rodzina Kuby kupiła mieszkanie nade mną. Nie mieli wyboru, bo chłopak nie przyjmował do wiadomości innej opcji. Marta z dziećmi mieszkała w centrum, więc widywałem ją rzadziej. Natomiast z Jakubem spędzaliśmy coraz więcej czasu. Zmieniał się. Coraz więcej mówił, uczył się w zastraszającym tempie. Fascynowało go wszystko co mechaniczne, elektroniczne, związane z komputerami, czyli zupełnie co innego niż mnie. Ale kiedy on o tym opowiadał mogłem go słuchać godzinami. Już nie ciągnęło mnie w las i łąkę, za to czasem tęskniłem za Bieszczadami i wtedy Jakub zabierał mnie do Sanoka, skąd wyruszaliśmy na szlaki. Wiedziałem, że jego rodzina nie jest zachwycona formą, w jaką powoli zmieniała się nasza znajomość, ale Kuba jednoznacznie dał im do zrozumienia, że albo na to przystaną, albo więcej go nie zobaczą. Miał dominujący, władczy charakter, jakby przywykły do rządzenia. Tylko czasami wpadał w melancholię, obserwując stada ptaków.









 


Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum