ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Dzieci boga granic 13 |
13.
W ciągu stu lat swego istnienia Urhan przeżyło już kilka najazdów. Jeden poprowadził karaneski hrabia, niedługo po tym, jak zbuntowani niewolnicy przesłali mu mocno już zgniłą głowę zarządcy kamieniołomu, ponoć zresztą hrabiowskiego bękarta. Prędko uporali się orkowie, upojeni odzyskaną wolnością, z najeźdźcami, udowadniając zachodnim sąsiadom, że lepiej zostawić ich w spokoju. Kolejny duży atak przyszedł ze wschodu, gdy Ulagan, próbując podporządkować sobie plemiona i zdobyć tytuł kagana uznał zdobycie miasta za doskonały pokaz siły. I wtedy Urhan oparło się, a jego mieszkańcy pokazali, że nie utracili bojowego ducha. W międzyczasie dochodziło do pomniejszych starć na pograniczy, żadne jednak nie zagroziło miastu, ani nie wywołało wojny. Choć i ludzie z Karanesse, i elfowie z Avallenre często wysyłali zwiad na pogranicze, choć koczownicy zapuszczali się czasem na należące do Urhan wioski, miasto stało niewzruszone, rosło w siłę i rozwijało się.
Nigdy jednak nie stała u jego bram tak wielka koczownicza horda i nigdy nie towarzyszyły jej karne oddziały opancerzone łuską tak metalową, jak i własną. I nigdy na jej czele nie stał ktoś równie zdecydowany, jak król Shani’ar i od niedawna kagan na Wielkim Stepie. Desperacja karaneskiego hrabiego i pokaz siły Ulagana nie poruszyły urhańskich murów, nie otwarły bram miasta. Teraz jednak w Urhan wrzało: wieści o niezwykłym wyborze kagana, o samej jego osobie, niezwykłym wyglądzie i charyzmie dotarły do miasta jeszcze przed samym Rijeshem i wewnątrz musiało huczeć od plotek.
Rada miasta też niezbyt wiedziała, co zrobić z tym problemem, poleciła więc przybyszom ze stepu rozbić obozowisko pod murami i czekać na decyzję. Rozstawili więc znów namioty i lekkie jurty, zagrody dla koni i bydła na pastwiskach tuż za wylotem kotliny w której leżał kamieniołom. Rozbili obozowisko, wywołując popłoch wśród mieszkańców przedmieść i okolicznych wiosek, niepewnych, czy koczownicy przyszli handlować, czy może odebrać im plony siłą. Nikt nie wiedział, czy to oblężenie, czy nie.
Kekhart pierwszy raz od dawna oglądał Urhan z zewnątrz, z perspektywy koczownika. Jakże obce mu się wydało – tak samo, jak gdy przybył tu pierwszego dnia. Siedząc na skalistym wzniesieniu, których pełno było wokół kamieniołomu, oglądał miasto z lotu ptaka: pierścienie murów, plątaninę uliczek, bryłę cytadeli i połyskujące kopuły świątyń. Po raz pierwszy od dawna widział, jakim labiryntem jest miasto, jak ciasnym więzieniem.
– Jak ja mogłem tam mieszkać? – zastanawiał się głośno.
Takhir, który siedział przy nim, uśmiechnął się.
– Teraz nie jesteś w miastach mieszkańcem, a najeźdźcą.
– Ty mnie z Urhan zabrałeś, mówiąc, że ja będę wysłannikiem…
– Kłamałem trochę. Wysłannikiem, tak, ale to nie ty zadecydujesz, czy bramy miasta otworzą się same, czy będzie trzeba je wyłamać… choć sądzę, że same się otworzą, ci, którzy miastem rządzą, przyjmą ofertę Rijesha. Dlatego najpierw ruszył do Urhan: chce mieć jak najwięcej sojuszników, nim wyprawi się do innych krain, tam już nie będzie łatwo… lecz budowa imperium nigdy nie jest prosta.
– Imperium… – Kekhart obracał w ustach obco brzmiące słowo. Podobało mu się: oznaczało wielką potęgę, chwałę. Nawet będąc tylko jednym z poddanych władcy takiego państwa czułby się dumny ze świadomością, że przyczynił się do jego utworzenia. Czyż Rijesh nie powiedział, że go potrzebuje – jego osobiście?
– Nigdy nie zbudowaliśmy imperium sami. Z nim to zrobimy – Szaman popatrzył na swego towarzysza, zaśmiał się. – Widzę, że ci się to podoba, mój Kekharcie… Mamy to we krwi, pragnienie walki, zdobywania, ekspansji... Kto nam obieca, za tym pójdziemy, czy to na dobre, czy na złe.
– Ty przekonany byłeś, że na dobre. Zdanie zmieniasz?
Takhir wsparł się dłońmi o trawę porastającą szczyt wzniesienia, uniósł głowe ku niebu, po którym przesuwały się obłoki, białe i wełniste niczym owce: trzoda przodków.
– Nie zmieniam. Nie wiem po prostu, co przyniesie nam przyszłość, i to mnie fascynuje. Nie myślałem nigdy, że będę oglądał takie rzeczy, nie myślałem tym bardziej, że ty mnie do tego przywiedziesz. Wrzuciłeś mnie do jeziora bez dna, mój Kekharcie, a ja nie umiem w nim nawet pływać.
Wojownik spojrzał na niego zdumiony.
– Ja? Ja ciebie przywiodłem do tego wszystkiego…?
– A jakby inaczej? Nie ruszyłbym do Shnai’ar szukać czerwonookiego demona, gdybyś ty nie ujrzał tego demona w wizji… Włóczyłbym się po stepie i zobaczyłbym pewnie naszego kagana, ale czy rozmawiałbym z nim twarzą w twarz, czy jego doradcy pokładaliby we mnie takie zaufanie…? Przez ciebie pojechałem do kraju smokowców ze skradzionymi pismami, od ciebie dowiedziałem się o elfiej przepowiedni… Gdyby nie ona, nie pomyślałbym nawet, że to, co dzieje się na naszych oczach jest aż tak wielkie… och, mój Kekharcie, pokazałeś mi więcej, niż mógłbym sobie wyobrażać.
I zaśmiał się radośnie kobiecym nieco, choć głębokim tonem, odrzucając głowę w tył, tak, że rude warkoczyki opadły mu na plecy.
– Dziękuję – dodał po chwili nieoczekiwanie, zbliżając się do swojego towarzysza i przysuwając policzek do jego twarzy. Kekhart poczuł na skórze szorstkość brody i wypukłość blizny, poczuł oddech, od którego, mimo jego ciepła, stanęły mu dęba wszystkie włosy na skórze.
Takihir odsunął się i roześmiał się znów, beztroski jak nigdy. Jakby odsłonił inne swoje oblicze, to, które na co dzień skrywał głęboko. Kekhart pojął, że widywał jej już czasem, ale nie zauważał, nie myślał nawet, że szaman ma dwie twarze, jedną dla świata, drugą zaś… dla niego?
Pewnie zbytnią arogancją było myśleć w ten sposób, ale jakże to było przyjemne.
– Ty nie uciekaj – mruknął do Takhira, wyciągając ramię, żeby go objąć i przyciągnąć do siebie.
I wtedy, jak na złość, za ich plecami zadudniły końskie kopyta.
Podnieśli obaj głowy, bez pośpiechu, nie chcąc nerwowymi ruchami zdradzić, że robili coś niestosownego. Mimo to przywódca jeźdźców, który zatrzymał się w niedalekiej odległości, skrzywił się nieznacznie.
Spoglądał na nich z góry: z wysokości srokatego konia i własnej postury, a wzrostem dorównywał Arthanowi, choć nie wyglądało na to, żeby miał w sobie choćby domieszkę ludzkiej krwi. Ogromem sylwetki przypominał nieco chana Nagich Czaszek, ale o wiele mniej tłuszczu obrastało jego węźlaste mięśnie, z którymi obnosił się wręcz: obcięte rękawy kaftana eksponowały szerokie, wytatuowane ramiona.
Kekhart wiedział, przed kim stoi. Nie rozmawiał dotąd z tym orkiem, ale widział go nie raz przebywając w Urhan. Sahak, wojownik, piastujący zaszczytną funkcję generała. Jeden z najpotężniejszych obywateli miasta.
– Do kagana waszego którędy? – spytał jeździec. Głos też miał podobny do głosu zmarłego wodza Nagich Czaszek: gromki, silny i przepełniony dumą. Chyba tylko takie głosy mogły wydobywać się z tak masywnych cielsk.
Takhir skłonił się, uczynił to i Kekhart.
– Poprowadzimy – rzekł szaman.
Sahak zmierzył go wzrokiem.
– Ah, szaman – stwierdził. – Dużo was ostatnio wokoło, dobry znak. Duchy sprzyjają waszemu kaganowi? Na bogów, rożne rzeczy o nim słyszę i nie wiem, w co mam uwierzyć, może ty mi powiesz, szamanie, hę?
– Przyjechałeś zobaczyć, nie dawać wiarę plotkom, moje słowa będą jednymi z wielu, niewiele ci dadzą. Nie mnie ci słuchać, a samego kagana. On wszystko opowie. Chodź za nami.
Generał ruszył za nimi, za nim zaś jego towarzysze. Pośród nich Kekhart dostrzegł około młodzieńca odzianego w strój bogaty strój. Potomek którejś z rodzin szarpiących się nieustannie o władzę nad miastem, potomek jednego z wodzów powstania, marzący zapewne, by w przyszłości zdobyć to, czego od półwiecza nie zdobył nikt: tytuł książęcy.
Młodzik spoglądał na obu orków ze stepu z wyraźną pogardą. Może widział więcej, niż powinien, a może po prostu okazywał arogancję właściwą osiadłej arystokracji? Wśród koczowników zawsze więcej było równości między chanem a niewolnikiem nawet. W miastach przepaście i podziały pogłębiały się.
Takhir nie śpieszył się, a na jego twarzy Kekhart dostrzegał drwiący uśmiech. Bawiło szamana zmuszanie Urhańczyków do jazdy stępem: poniekąd upokarzał w ten sposób ich, nie urodzonych w siodle, choć szczycących się stepowym pochodzeniem.
Kekhart uśmiechnął się także. Czemu nie. Pokazać, kto tu rządzi...
A przecież sam był Urhańczykiem. Nie mógł o tym zapomnieć nawet i teraz, kiedy służył Rijeshowi. To Urhan przyjęło go i stało się dlań domem, nawet, jeśli tak często z niego uciekał i czasem nienawidził go szczerze.
Dotarli do centrum obozu, obserwowani z uwagą przez koczowników, obserwowani przez gadzią gwardię. Dopiero tutaj, przed namiotem kagana Sahak zsiadł z konia – lekko, jak na osobę jego rozmiarów i wagi. Za nim zsiadł młodzieniec. Rozglądał się dookoła z wyraźną fascynacją. Zapewne wiele się nasłuchał o tradycjach przodków, choć nigdy dotąd nie widział ich na żywo. Zbliżył się do swego towarzysza, powiedział mu cicho kilka słów, zerkając to na namioty, to na smokowców pełniących straż, to na chorągwie z wizerunkiem złotego gada, to znów na obu przewodników. Generał zaśmiał się.
– Być może – powiedział, po czym zwrócił się ku Takhirowi. – Dziękuję, szamanie.
Alvablodet skłonił się.
– To zaszczyt dla nas być twoimi przewodnikami. Dla mojego towarzysza zwłaszcza, gdyż sam należy do Urhańczyków.
Sahak rzucił Kekhartowi przenikliwe, miażdżące spojrzenie – i zniknął wewnątrz namiotu, prowadzony przez jednego z gadzich kapłanów, Te Kaha lub któregoś spośród jego towarzyszy.
– Och, mam ochotę pójść za nimi, posłuchać, o czym będą mówić... zobaczyć, jakie będę mieli miny – przyznał się Czarny Szaman, gdy wraz ze swym towarzyszem oddalił się od namioty. Szli przez obozowisko, między wojownikami nudzącymi się, trenującymi swoje umiejętności lub pielęgnującymi uzbrojenie. – Ty nie? Jak bardzo mnie to fascynuje, jak przyciąga... co dalej, co dalej, czego jeszcze częścią będziemy...
Oczy mu lśniły i twarz, którą z biegiem lat przecinały – pomału może, lecz nieubłaganie – kolejne zmarszczki, jaśniała. Teraz przypominał bardziej siebie sprzed lat, z tamtego dnia, gdy Kekhart spotkał go po raz pierwszy. Przyjemny był to widok, przyjemnie było wiedzieć, że to, co się dzieje wprawia szamana w taki stan. Przyjemnie myśleć, że coś zawdzięcza właśnie jemu, Kekhartowi, który przecież tak wiele razy miał poczucie, że jest jedynie dodatkiem do prawdziwego życia, które Takhir wiedzie gdzie indziej.
Nie, nie chciał być dodatkiem. Może nawet w głębi duszy chciał – kiedyś, nie teraz, nie teraz jeszcze, ale może kiedyś – tego, o co pytał go nie tak dawno temu Arthan.
***
Mimo swego pragnienia by być świadkiem rozmowy, Takhir powstrzymał swoją ciekawość. Z szacunku dla Rijesha, jak sam powiedział. Nie godzi się podsłuchiwać kogoś takiego, własnego władcy, osoby, którą się jawnie podziwia i która mogłaby zdmuchnąć cię jednym ruchem dłoni.
Lecz na wyniki rozmów niedługo trzeba było czekać: prędko rozniosła się po obozie wieść, że Urhan podjęło już decyzję, a wizyta generała i syna jednego z możnych miała tylko ją potwierdzić. Miasto otworzy bramy przed kaganem Wielkiego Stepu i jego poddanymi, rada spotka się z Rijeshem i przedyskutuje warunki ewentualnego układu.
I tak wjechali do miasta, które oczekiwało ich z nadzieją i wstydem, niczym ladacznica, jak określił to Serik. Miał wiele racji: czyż każde miasto nie było kobietą upadłą, sprzedającą swe brudne wdzięki kupcom z odległych krain, kobietą upodloną, gdy najeźdźca przełamywał jego bramy i wdzierał się w obrąb murów nie bacząc na boskie prawa, kobietą piękną i pełną chwały w końcu, ustrojoną w najlepsze klejnoty: gdy słońce lśniło w miedzianych kopułach.
Boginię opiekującą się Urhan jej wyznawcy rzadko nazywają ladacznicą, lecz inni szepcą, że Surze nazbyt wielu przypisuje się kochanków, jak na dziewiczą boginię. Sura, mówią, miała poślubić własnego brata Auriena, jedno z jej imion w końcu, Auria, odpowiada mianu boga słońca. Bogowie, tak jak elfy ze szlachetnego rodu za nic mają prawa śmiertelnych i nie widzą nic niestosownego w małżeństwach między rodzeństwem. W końcu i sam Ouvaros ma za żonę swą siostrę, Starszą Reanę, podczas gdy ich pierwszy syn Reghar, bóg wojny i gromów, poślubił Reanę Młodszą. Sura, jak twierdzą niektórzy, została uwiedziona przez własnego ojca, Ouvarosa. Surę uprowadził Wielki Wąż i jasnym jest, że nie mogła zachować czystości w szponach demona. Surę poślubił Akrias, lecz niektórzy szepcą, że brat Akriasa, bóg-oszust Harandan także skorzystał z wdzięków Jutrzenki, może wygrywając je w kości, bo obaj chaotyczni bogowie nader chętni są do podejmowania decyzji na podstawie ślepego losu.
Sura to bogini miłości, takiej zaś trudno być dziewicą. Lecz Sura to też pani wojny. Niektóre plemiona na stepach mówią, że nie pozwoliła długo się trzymać w niewoli. Wielki Wąż nie posiadł jej, Sura zniszczyła go. Odtąd powraca w ciałach śmiertelnych kobiet, wielkich wojowniczek i władczyń by niszczyć pomiot demonów.
I jak Sura z godnością znosiła niewolę, tak Urhan z godnością wpuściło w swe mury Rijesha, króla Shnai’ar i kagana na Wielkim Stepie. Ten wiele godzin spędził wraz z możnymi rządzącymi miastem, aż w końcu rozeszła się wieść, że zawarto układ i że rada miasta chce obwieścić jego wynik mieszkańcom. Tłum zgromadził się tedy na placu przed cytadelą, sercem miasta, ośrodkiem władzy, ponurą, masywną twierdzą, jakże inną od pięknych domów i świątyń, jakie projektowali zamożnym mieszczanom architekci przybyli z dalekich stron.
Kekhart wraz ze swoimi towarzyszami również stał na placu. Cała siódemka z zainteresowaniem wpatrywała się w balkon, z którego rządzący miastem mieli zwyczaj ogłaszać swe decyzje. Wcześniej Kekhart dostał wiadomość, że Sahak pragnie go widzieć – po obwieszczeniu. Nie mógł powiedzieć, że nie obawia się tego spotkania: wciąż miał w pamięci pełne niechęci spojrzenie generała. Nie podejrzewał jednak, by Sahak kojarzył orka wymienionego niewątpliwie przez Rijesha jako dowódcę jednego z przyszłych urhańskich oddziałów z mężczyzną w blasku dnia dającym upust nienaturalnym skłonnościom. Zawsze było to jakieś pocieszenie.
Tłum zaszumiał w podnieceniu, gdy na balkon wkroczyli przedstawiciele rady miasta. Kekhart kojarzył ich, słyszał o nich wiele historii, czasem nawet zmuszony był przymykać oko na ich występki. Prawo w Urhan nie rzadko musiało ustępować przed wpływami. W mieście łatwiej ukryć zbrodnię, niż na stepie, na oczach całego plemienia.
Mężczyzna, który się odezwał szczycił się pochodzeniem od ostatniego księcia Urhan. Nie należał już do najmłodszych, na stepie niewątpliwie gotowały się do odejścia z plemienia by znaleźć śmierć godną wojownika, lecz w mieście kurczowo trzymał się życia i władzy chudymi jak szpony palcami. Mimo zgarbionej sylwetki, włosów rzadkich, siwych, pożółkłych na końcach i luźnej skóry zwieszającej się z jego twarzy, zachował jednak bystrość umysłu, jasność spojrzenia i mocny głos.
– Mieszkańcy Urhan! – zawołał, unosząc trzymaną w drżącym ramieniu laskę zakończoną kościaną główką, tak symbol statusu, jak i podporę dla starczego ciała. – Od wielu lat miasto jest podzielone, od wielu lat rada i szlachetnie urodzeni nie mogą dojść do porozumienia, od wielu lat sami siebie narażamy na niebezpieczeństwo. Za zachodnią granicą czekają wrogowie, ludzkie państwa, o których mieszkańcach możemy mówić, że są leniwi, ale pamiętamy, ile wycierpieliśmy z ich rąk i ilu naszych pobratymców ciągle z ich rąk cierpi… Wiemy, że czekają tylko, by odzyskać to, co jak w swej arogancji twierdzą, należy do nich. Nasze miasto, nasze domy, nasze rodziny nie są bezpieczne. Rada zdecydowała się więc na sojusz z plemionami stepu, zjednoczonymi pod panowaniem nowego kagana, także króla odległego Shnai’ar: Rijesha.
I jak na rozkaz, w tej chwili rozwarły się podwoje cytadeli i dźwięcząc łuskami zbroi wymaszerowali z nich, w równych, karnych szeregach, smokowcy. Część z nich niosła sztandary ze smoczą głową. Zatknęli je błyskawicznie na placu. Potem pojawili się kolejni, w momencie, jak za sprawą magii, ustawiając między sztandarami podwyższenie, a na nim znany już przybyszom ze stepu tron ze smoczymi skrzydłami. I sam król Shani’ar i kagan na stepie pojawił się: nie na wysokościach, oddzielony od ludu, lecz między ludem. Wyniesiony ponad Urhańczyków, lecz blisko nich: tak jak on podległy opiece Akriasa, należący nigdzie, do pogranicza między bliskim, a nieznanym, materią, a duchową siłą, demonem i bogiem.
Szum rozmów i okrzyków zdumienia poderwał się i ucichł w moment później. Teraz to Rijehs skupiał na sobie uwagę, smukły i blady jak elf, odziany w czerń, ukoronowany rogami niczym demon. Czysty, silny głos zabrzmiał pośrodku miejskiego placu.
Kekhart słyszał już te słowa. O zagrożeniach z zewnątrz. O nienawiści ludzi z Karanesse i elfów z Avallenre i Drugiej Przystani. O rosnącej potędze Salvei i zakonu Mieczy Światłości, wyznawców religii, która Auriena podnosi bezprawnie do rangi najwyższego boga, zaś wszystkich, którzy nie są ludźmi i jego wyznawcami nazywa potomstwem Wielkiego Węża, wyznawcami demonów. W obliczu tych zagrożeń trzeba się zjednoczyć. Lecz nie tylko bezpieczeństwo obiecuje Rijesh tym, którzy pójdą za nim, a więcej, o wiele więcej. Bezpieczeństwo bowiem jest dla słabych, orkowie zaś na stepie i w Urhan są silnymi wojownikami, nieustraszonymi w boju i nienasyconymi, gdy chodzi o chwałę i zdobycze. Król Shnai’ar i kagan na Wielkim Stepie oferuje bezpieczeństwo ich domom, ich dzieciom, ich granicom. Oferuje też szacunek: nigdy już nie będą zachodni sąsiedzi spoglądać na nich z pogardą jak na dzikusów, Urhan nie jest bowiem miastem dzikusów. Oferuje chwałę, imperium, które rozciągnie się od zamarzniętych ziem na północy, po morze na południu, Smoczych Gór na wschodzie… tak daleko na zachód, jak tylko zajdą. Ziemie, które należą do Urhan nigdy już nie będą ziemiami spornymi. Kopalnie w Dolnej Lavii zostaną zdobyte, a pracujący w nich niewolnicy – oswobodzeni, tak, jak przed stuleciem oswobodzono tych w kamieniołomie. Nowe ziemie zapewnią bogactwo. Nowe drogi zapewnią handel. Oto jaka przyszłość czeka Urhan…
…Oto jaka przyszłość czeka Urhan pod panowaniem nowego księcia, bo rada miasta, znużona wiecznymi sporami o sukcesję postanowiła ofiarować tytuł przybyszowi ze wschodu. On zaś, z podziwu dla wytrwałości urhańczyków, ich aspiracji, z pragnienia by być im bliżej, zgodził się ów tytuł przyjąć. Nie ograniczy swobody Urhańczyków, będą bowiem równi innym ludom, nad którymi zdobył władzę. Razem czeka ich przyszłość, o jakiej nikt w mieście dotąd nie śnił.
I znów zapadła cisza, a potem rozległy się wiwaty, głośne, donośne. Przyjęli słowa Rijesha bez wahania, jakby król Shnai’ar i kagan Wielkiego Stepu, od tej chwili książę Urhan, rzucił na nich zaklęcie. Kekhart słyszał, że sam wiwatuje: mimo, że nie słyszał nic nowego, czuł szczęście, że się udało. Urhan, księżniczka pogranicza, zostało poślubione władcy, który ze wszech miar zasługiwał na ten mariaż. Przybył do swej panny młodej w pokoju, przynosząc jej dary, na kolanach błagając o jej rękę, a ona przyjęła oświadczyny.
– Spędzę – ogłosił – nieco czasu w mieście. Tyle czasu, ile potrzeba, by zebrać armię. Chcę wyruszyć jak najszybciej, dać wam to, co wam obiecałem: chwałę i bogactwo. Na południu leży Dalle, wielkie, bogate i gnuśne, Dalle, którego pieniądze pozwolą nam stać się prawdziwą potęgą. Tam się udamy w pierwszej kolejności!
I znów rozległy się okrzyki pełne entuzjazmu. Żołnierze urhańscy, którzy dawno nie widzieli prawdziwej wojny, śnili o tym dniu. Dalle, Dalle czekało na południu, nad morzem. Dalle miało być celem nowej wyprawy dowodzonej przez Rijesha, króla Shnai’ar, kagana Wielkiego Stepu i księcia Urhan.
Gdy wszyscy zaczęli się rozchodzić, Kekhart udał się do cytadeli. Sahak czekał na niego głównym dziedzińcu. Widząc, kto przychodzi, uniósł w zdumieniu potężne łuki brwiowe. W zdumieniu, lecz i z niechęcią: jego oczy uciekały od przybysza jak od czegoś obrzydliwego.
– Ty? Ciebiem się nie spodziewał.
Kekhart skłonił się przed generałem.
– Zwę się Kekhart, mieszkałem niegdyś w Urhan, do straży miejskiej należałem. Książę Urhan powierzył mi zadanie stworzenia oddziału.
– Mówił mi on o tym. Oddział straceńców. Szubieniczników masz ze sobą brać. Wielu takich mamy, wielu skurwysynów, co czekają na topór, na stryczek, na pal. Tyś w straży był, to ty wiesz dobrze, co oni za jedni.
– Ano wiem. Urhan pełne jest śmiecia.
Sahak niemal się zaśmiał. Niemal, zdusił bowiem śmiech i miast tego splunął na kamienie dziedzińca, sugerując, że i swego rozmówcę zalicza do śmieci.
– Pełne śmiecia, a ty te śmieci ze sobą zabierzesz. Chodź za mną.
Głos miał twardy, surowy i nieprzyjemny.
Kekhart przypomniał sobie wzrok generała podczas spotkania na wzniesieniu. Teraz widział w nim to samo – niechęć.
– No chodź – powtórzył generał. Do niechęci dołączył zalążek gniewu. – Ty odmawiasz wykonać rozkaz?
– Nie generale.
Ruszyli w stronę wejścia do cytadeli, Sahak przodem, Kekhart kilka kroków za nim. Czuł się, jakby zmierzał na własną egzekucję – jak wtedy, gdy chan Nagich Czaszek odnalazł go w namiocie Takhira. Gdybyż powodem tych przykrych skojarzeń była tylko postura i sposób bycia generała… Ale nie, jego zachowanie mówiło, jak bardzo Sahak brzydzi się nowym podkomendnym.
Minęli strażników stojących u bramy, minęli kolejne korytarze wewnątrz twierdzy, masywne ściany z wielkich kamiennych bloków, idealnie do siebie dopasowanych, z rzadka tylko przecięte szczelinami okien czy drzwiami prowadzącymi do zamkniętych pomieszczeń i trafili do miejsca, które Kekhart zdążył już poznać podczas swej pracy w straży: do Studni.
Miejskie więzienie położone było w obrębie murów cytadeli. Skalne jamy wykuto wokół dużego placu, na którym wykonywano część egzekucji, tych, które nie miały być publiczne. Kamień z wydrążonym w nim zagłębieniem był przeznaczony do ścinania głów, słup z pierścieniem do którego przymocowywano kajdany – do chłosty. Prawdziwie okrutne kaźnie wykonywano na miejskich placach, na oczach wszystkich.
Dalej, w niewielkim budynku, mieściły się sale tortur. Tam Kekhart był zaledwie kilka razy, zwykle jeśli brał udział w przesłuchaniach, to w budynku należącym do straży miejskiej. Tutaj zajmowano się więźniami, których rządzący miastem uznali za szczególnych. Tutaj zabrano kiedyś owego ludzkiego rycerza, którego pojmano na pograniczu.
Sahak stanął pomiędzy jamami. Z kilku z nich, zza masywnych krat, rozległy się krzyki i złorzeczenia. Normalne w tym miejscu.
– Cicho tam, psie syny! – wrzasnął jeden z krążących dookoła strażników, uderzając w kratę drzewcem glewii.
Część więźniów zamilkła, część ani myślała słuchać. Cóż, w końcu niektórzy nie mieli nic do stracenia.
– No to masz w czym wybierać – rzekł Sahak. – Te skurwysyny na wiele nie zasługują, ale może na wojnie przydadzą się na co. Słyszeli? – gruchnął do więźniów. – Część z was, mordercy, rabusie, szanse dostanie! Wojnę mamy!
– Chwała Regharowi! – wezwał boga wojny głos w jednej z jam.
Generał splunął na ziemię.
– Zbójca z pogranicza – wyjaśnił. – Parszywe ścierwo. Ale bije się on jak demon. Weźmiesz go, albo go na pal wbiją.
Kekhart kiwnął głową. Wiedział od początku, jakiego pokroju podkomendnych dostanie. Nie podobało mu się to. Póki co wszyscy – nawet Serik i Temur, którzy najwięcej mieli na sumieniu – nie byli prawdziwymi zbrodniarzami, raczej osobami, które w jakimś momencie swego życia popełniły błąd. Byli też jego przyjaciółmi. Teraz miał dostać pod dowództwo prawdziwą kompanię karną, szubieniczników, którzy nie mieli nic do stracenia poza i tak wiszącym na włosku życiem.
Będzie musiał tych łajdaków, z których większość naprawdę zasługiwała na karę śmierci wziąć w ryzy, okiełznać ich niecne skłonności, poprowadzić do walki. Pozwolić im znaleźć karę lub odkupienie win na polu chwały, w służbie Urhan i jego nowemu władcy. Ciężki obowiązek spoczął na jego barkach.
– Wezmę – powiedział. – Jego i innych, jeśli oni walczyć umieją, jeśli broń umieją unieść, pójdą ze mną. Ale jeśli zdradzą lub popełnią znów jakąś zbrodnię – litości dla nich nie będzie.
Z każdym kolejnym zdaniem mówił coraz głośniej, przypominając sobie wszystko, czego nauczył się o dowodzeniu w straży. Więźniowie zamilkli, słuchają, potem z paru jam rozległy się wiwaty.
– Słyszeli?! – powtórzył Sahak. – Mamy w Urhan księcia i poprowadzi nas na wojnę ten książę. A ten ze mną ma oddział stworzyć z takich jak wy kanalii! Albo śmierć, albo chwała!
– Śmierć lub chwała! – krzyknął rozbójnik, który wcześniej wzywał Reghara.
– Śmierć lub chwała! – dołączyli się następni.
– Niech Akrias zadba, żeby to była śmierć – mruknął Sahak do Kekharta. – Każdy musi swoją karę ponieść.
– Ano musi – zgodził się świeżo mianowany dowódca oddziału straceńców.
Generał spojrzał na niego znów z góry, znów z niechęcią.
– Chodź – powtórzył. – Każdy musi ponieść karę.
I znów Kekhart poczuł się jak straceniec – dalibóg, czy nie był w końcu jednym z tych, których miał przyjąć pod swoje skrzydła? Sahak nie pozwalał mu o tym zapomnieć.
Generał wezwał do siebie jednego ze strażników, szepnął mu kilka słów na ucho. Strażnik kiwnął głową, zerkając na Kekharta, zniknął w budynku i wrócił po dłuższej chwili w towarzystwie utykającego mężczyzny w czarnym odzieniu, niosącego przerzucony przez ramię zwój sznurów i rzemieni. Kekhart przełknął ślinę. Znał tego orka, miejskiego kata.
Ale, na bogów, Sahak nie może kazać go zabić przecież!
– Wiem, czym ty jesteś – powiedział generał z obrzydzeniem, ale cichym głosem, tak, żeby więźniowie nie usłyszeli. – Ohydztwo. – splunął na ziemię. – Powinno się ciebie napiętnować… Ale książę chce inaczej, niech więc będzie, jak on chce. Nawet publicznie ciebie ukarać nie można, skoro ty masz tymi łajdakami dowodzić… Ale ty nie myśl, żeś ty bezkarny. Chodź.
Kekhart ruszył, starając się zachować spokój, między generałem, strażnikiem i katem. Znów minęli kilka korytarzy i trafili na jeden z dziedzińców twierdzy, na co dzień przeznaczony na ćwiczenia żołnierzy. Stały tu słupy z zawieszonymi na nich tarczami strzelniczymi i do jednego z takich słupów kazał Sahak podejść Kekhartowi.
– Do pasa się rozbierz – rozkazał.
Kekhart posłusznie zdjął kaftan i koszulę, położył je na niskim murku okalającym dziedziniec.
Stanął przodem do jednego ze słupów, pozwalając strażnikowi przywiązać sobie do niego dłonie. Pod klatką piersiową miał tarczę strzelniczą, drzazgi z podziurawionego strzałami drewna wbijały mu się w skórę.
– Czterdzieści – rozkazał Sahak.
Kekhart zacisnął mocno zęby i zamknął oczy. Bogowie, teraz uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie doświadczył prawdziwego bólu. Miał już dwadzieścia pięć lat, zdarzało mu się odnosić rany, inicjacja w plemieniu też nie należała do najprzyjemniejszych, ale po prawdzie nigdy dotąd nie ucierpiał na ciele…
Bat świsnął w powietrzu, uderzył go w plecy. Ból był gwałtowny, palący. Kekhart z trudem zdusił okrzyk – bardziej zaskoczenia, niż bólu.
Lecz kolejne odgłosy, do wydawania których zmusił go bat spowodowane były już bólem. Czuł, jak rzemień rozcina mu skórę i mięśnie, zmieniając plecy w siatkę krwawych linii. Czuł drzazgi wbijające się w pierś, ból w napinanych mięśniach. Byle nie krzyczeć, nie dać się upokorzyć, choć Sahak chętnie widziałby to upokorzenie. Nie, bogowie stworzyli Kekharta takim, a nie innym, świat może próbować go za to karać, ale on sam nie pozwoli się poniżyć.
W końcu spadł ostatni cios i nadszedł błogosławiony spokój. Strażnik w milczeniu rozciął więzy i Kekhart bezsilnie opadł na dziedziniec. Mięśnie bolały go od nieznośnego napięcia, nadgarstki miał otarte od sznura., klatkę piersiową naszpikowaną drzazgami, ale to wszystko było niczym w porównaniu z tym, co stało się z jego plecami. Miał wrażenie, że zmieniły się w lepką, krwawą miazgę.
– Pamiętaj – usłyszał głos Sahaka. – To miasto ma prawo. Prawo zabrania takiej ohydy. Obyś na polu bitwy okazał się mężczyzną.
„Jestem mężczyzną” – pomyślał Kekhart. Pragnął splunąć generałowi w twarz. Więcej: chciał powalić go na ziemię i rozszarpać mu własnymi zębami gardło, z którego wypłynęły tak pogardliwe słowa.
Zamiast tego wolno naciągnął ubranie, by ukryć poranione plecy i, nie będąc nawet w stanie się wyprostować, ruszył w stronę bramy cytadeli. Nikt nie odprowadził go do wyjścia.
Najbardziej się bał, że jego przyjaciele będą czekać na zewnątrz. Sahak miał rację: tego co zaszło lepiej nie pokazywać, jeśli mają współpracować. Znienawidzili by generała, a to najgorsze, co mogliby zrobić.
Ale nie, nie czekali. Tylko Takhir stał za murami, wsparty na swoim kosturze. W blasku zachodzącego słońca rzucał długi, ciemny cień.
– Nie dotykaj… – ostrzegł Kekhart szamana. Własny głos wydał mu się obcy – nazbyt przypominał jęk.
– Kekharcie…
– Powiedziałem, nie dotykaj… Dojdę… sam… gdzieś…
Alvablodet pokręcił głową.
– Głupi – stwierdził.
Ale nie dotknął – dopiero kilka metrów dalej, kiedy Kekhart nie wytrzymał już i wbrew własnej woli zwalił się na ziemię.
***
– Masz plecy w strzępach.
Kekhart nie odpowiedział, potwierdził tylko słowa Takhira jękiem, który wbrew woli wydarł mu się z gardła.
Powinien zaciskać zęby i nie okazywać słabości. Nie potrafił. Na szczęście szaman nie komentował, cierpliwie przemywał rany ziołowym naparem, chłodnym i przynajmniej odrobinę kojącym. Woda w stojącej przy łóżku misce przybierała coraz bardziej czerwoną barwę.
Było już ciemno, pokój w gospodzie, za który zapłacił Czarny Szaman pogrążył się w mroku. Rozjaśniał go blask ognia w palenisku, nad którym zawieszono kociołek z ziołami. Właścicielka karczmy niezbyt była zadowolona z tego, jak również ze stanu jednego z gości, ale pieniądze zamknęły jej usta.
– Ile dostałeś? – spytał Takhir, kładąc na przemyte rany kawałek nasączonego wywarem płótna.
– Czterdzieści.
– Wiedział, co robi. Człowiek na przykład po tylu batach ledwo byłby w stanie iść... Wyjdziesz z tego dość szybko, żeby ruszyć do Dalle. Usiądź.
Kekhart posłusznie wykonał polecenie. Szaman sięgnął palcami do jego klatki piersiowej i zaczął wyciągać z niej drzazgi. Towarzyszący temu ból był niczym w porównaniu z piekącym bólem w plecach.
– On to zrobił, bo się mną brzydzi... ohydztwo, tak powiedział... na bogów, chcę jego zabić...
– Ja też – rzekł Czarny Szaman spokojnie, sięgając po bandaże. W jego głosie pobrzmiewał gniew. – Zabijałem z mniej poważnych powodów... Zabiłem wodza plemienia za to, że mnie uderzył, tym bardziej powinienem zabić generała za to, że skatował ciebie... Na duchy, nie mogę tego zrobić, Sahak jest potrzebny kaganowi, ale życzę mu śmierci tak bardzo, jak nigdy nie życzyłem jej nikomu.
Kekhart zaskoczony taką deklaracją zamarł. Ból przestał się liczyć w momencie, gdy parę faktów wskoczyło na swoje miejsce. Parę oczywistości, które dotąd umykały, których nie potrafił zauważyć, a tym bardziej – nazwać.
Nabrał powietrza. Miał słowa w głowie, ale bał się, że nie przejdą mu przez gardło.
– Takhir... ty mi powiedz... czy ty... czy ty mnie kochasz?
Nie widział twarzy szamana, który siedział za jego plecami. Może i dobrze. Nie chciał jej widzieć w tej chwili i nie chciał, by alvablodet widział jego twarz.
– Mój Kekharcie... Jesteśmy samotnymi istotami, my wybrani przez duchy... Jyrgal ma pod sobą kilka plemion, ma poddanych, którzy go wielbią, żony i nałożnice, gotowe spełnić każde jego życzenie... ale nikt z nich nie jest przy nim bo tego chce. Wszystkich ich Jyrgal sobie podporządkował. Wszyscy oni boją się go bardziej, niż chcą z nim być. Z takimi jak my nikt nie chce być. Nikt nie idzie za nami z własnej woli. Ty poszedłeś za mną. Towarzyszyłeś mi w wędrówce nie tylko dlatego, że nie miałeś innego wyjścia. Wspierałeś mnie, byłeś przy mnie w trudnych chwilach, uratowałeś mi życie i zawsze kiedy wracałem, czekałeś na mnie. Tak, mój Kekharcie, myślę, że cię kocham.
Zapadła cisza, w której wojownik słyszał tylko oddechy ich obu. Własny, chrapliwy od bólu i szamana, spokojniejszy, a jednak przyśpieszony. Dłonie, przed chwilą jeszcze zajmujące się owijaniem rannych pleców i torsu bandażem, zamarły, znieruchomiałe nienaturalnie.
A potem Kekhart odetchnął z ulgą. Och, warto było przejść przez to wszystko, żeby usłyszeć te słowa. Nie, nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć, ale to chyba nie było ważne, skoro Takhir przysunął się i ostrożnie, żeby nie dotknąć poranionych pleców przycisnął mu policzek do karku.
C. D. N.
|
|
Komentarze |
dnia lutego 11 2012 17:25:00
Przeczytane jednym tchem i pomimo bólu oczu :3 Coś naprawdę trzeba pokombinować z tą białą czcionką X3 Może bardziej szarą ją dać czy coś? X3
No mniejsza, teraz do tekstu :3 Znów wyłapałam kilka literówek, ale wspominam o nich tylko dlatego, że jest to jedyna rzecz, do jakiej w "Dzieciach boga granic" w ogóle można się przyczepić
Opisy wszystkich wydarzeń jak zwykle pełne, wyczerpujące, razem ze wszystkimi tłumaczącymi je mechanizmami Można się niemal poczuć jakby się stało tam obok i własnymi oczami patrzyło na wszystko, co się dzieje
Aurien - ten jego kult i wysforowanie go naprzód, zaprzeczając lub demonizując innych bogów - jak bardzo przypomina mi to Echnatona i jego Atona
Generał - mam nadzieję, że pod Dalle pierwszą strzałę to on dostanie X3 Potrzebny Rijeshowi, czy nie - ktoś inny by się znalazł X3 Cała ta sytuacja skatowania Kekharta - zabrakło mi paru elementów Dlaczego Sahak to zrobił, to wiadomo, ale ja zastanawiam się, czy on się w ogóle nie bał Rijesha, któremu Kekhart miał służyć i być dość istotnym dla niego dowódcą? Albo Takhira, który nie wychodząc z jurty mógłby go zabić z pomocą duchów? I brakło też wyjaśnienia, czemu w zasadzie Kekhart się na to zgodził? Tak bardzo czuł się winny, że pozwolił zrobić sobie z pleców miazgę? X3 Ja bym się chyba w jego sytuacji albo wycofała, albo zaatakowała i niech się Sahak leci skarżyć kaganowi, jeśli ma odwagę X3
A ostatnia scena bardzo, bardzo ciepła i czuła Nie przesłodzona, i nie przesadzona, ale tak przyjemna i ładna, że chciałoby się to co najmniej narysować i w ramki oprawić |
dnia lutego 11 2012 20:02:02
Ooo, a o skojarzeniach egipskich nie myślałam, ale w sumie tak, agresywny solarny monoteizm wypierający religię politeistyczną - zgadza się. Choć dla mnie bazą był mitraizm z dodatkiem chrześcijaństwa.
Powinnam była podkreślić, że Sahak jest teraz dla Kekharta bezpośrednim przełożonym. Niekoniecznie miał prawo zrobić to co zrobił (choć sam uważał, że robi to, co powinien), ale latanie na skargę do Rijesha niekoniecznie byłoby na miejscu... Zaczęłam się w sumie zastanawiać, co zrobiłby Rijesh, gdyby się o tym incydencie dowiedział... konsekwencje mogłyby być ciekawe...
Sahak jest nie tylko Rijeshowi potrzebny, ale i autorce. W "Jeńcach" jest pokazany od lepszej strony, tu wygrzebałam z niego tę paskudną.
A narysuj, jak czujesz potrzebę ^^ |
dnia lutego 11 2012 22:51:25
- Ja też go kocham
Uważam, że to był twój najlepszy rozdział. Tylko nie wiem, czy na tę opinię miały wpływ inne opowiadania z aktualki... W każdym razie twój język literacki jest nie umiem znaleźć odpowiednich słów. Porównania, opisy, nienachalne gesty bohaterów - dające do myślenia. Czułość, ale nie ta przesłodzona, lecz taka, jaką lubię w literaturze. Naprawdę się rozwijasz An... podziwiam. |
dnia lutego 11 2012 22:54:13
Ojej dziękuję |
dnia lutego 18 2012 12:34:34
Nareszcie przeczytałam!!
Kurde dostałam oczopląsu! Mogły by chociaż być większe odstępy między linijkami.
No ale, wracając do rozdziału! Był cudny! Nareszcie, nareszcie padło w nim to długo wyczekiwane "Kocham cię"! Kekhart, no weź co ty się zastanawiasz? Nawet ja wiem ze ty tez go kochasz
Przykro mi że go wychłostali! Też życzę śmierci temu generałowi od siedmiu boleści! A żeby spadł ze schodów i skręcił kark!
Ale ja sie boję jak Kekhart poradzi sobie z tymi skazańcami ;/ trochę ich tam dużo, i to mnie chyba najbardziej martwi. Mam nadzieję że z wojny wyjdzie zwycięsko Wszak wierze ze to właśnie w nadchodzących wojnach Kekhart odzyska honor .
Idę czytać dalej |
dnia marca 13 2012 11:14:04
Jaki piękny obraz Rijesha wkraczającego do miasta, które odtąd jest jego miastem! I to "obok ludu, nie nad ludem" - wspaniałe, a gdy się patrzy na Rijesha, wie się i widzi doskonale: nie ma tu żadnego spoufalania. Rijesh jest z ludem, ale sam w sobie narzuca - czy raczej sprawia, że aż chce się uszanować - dystans i szacunek, należące się nowemu władcy i z racji jego pozycji, i - przede wszystkim - z racji tego, jaki jest Rijesh jako Rijesh.
Fascynuje mnie każdym gestem, słowem, spojrzeniem. Czekam na ten moment, gdy będzie można choć trochę zajrzeć mu do głowy.
Znów mnie zagotowałaś - tym razem postępowaniem Sahaka. Aż mi się przypomnieli ci, którzy w imię Boga palili czarownice oraz ci, którzy w imię "normalności" rzucają kamieniami w uczestników Marszów Równości.
Jednak fakt, że Kekhart zachował cała sprawę dla siebie, nie dziwi mnie - jego "pójście na skargę" mogłoby zostać uznane, i to nie tylko przez Sahaka, jako dowód niemęskości. Niemniej czekam niecierpliwie na moment, gdy bogowie (Rijesh?) ześlą na Sahaka karę. Życzę mu szczególnie upokarzającej śmierci, takiej, na której wspomnienie każdy z jego towarzyszy splunie z obrzydzeniem.
Scena w pokoju w gospodzie była przepiękna - taka oszczędna w słowach, a szalenie poruszająca. Kekhart, który wreszcie umie nazwać pewne rzeczy - i zastosować słowo "kocham" do swojej sytuacji - oraz obie deklaracje Takhira, ta mniej wyraźna i ta wyrazista - wzruszyłam się. A ja się rzadko wzruszam scenami z wyznaniami miłosnymi, zwykle reaguję zupełnie inaczej - tu natomiast zwyczajnie się wzruszyłam. I ujął mnie ten prosty, a przecież tak wiele mówiący gest Takhira na końcu.
(I w ramach zemsty myślę ze złośliwą satysfakcją: ale Sahak by się wściekł, gdyby wiedział, że jego katowanie przyczyniło się do zrozumienia i wyraźnego zadeklarowania uczuć tych dwóch ) |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|