ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Miasteczko na końcu świata 1 |
Rozdział I: Bloodycross
Bloodycross. Miasteczko wzięło swą nazwę od pewnego wydarzenia mającego miejsce na początku XX wieku.
Pewien podróżnik odnalazł skrawek ziemi, gdzie postanowił wybudować swoją rezydencję, która przez kolejne lata miała służyć każdemu członkowi jego rodu. Wszyscy architekci zginęli w ciągu miesiąca od czasu postawienia domu. Nie pisano o nich w żadnych gazetach, ani nekrologach; istnieli, bo mieli określony cel, a kiedy go wypełnili nie byli już nikomu potrzebni.
Pierwszy mieszkaniec domu - Zacharias Nair - wprowadził się tam w 1920 roku, razem ze swoim synem i jego narzeczoną, spodziewającą się dziecka. Prowadzili na pozór spokojne życie, ale Alice, przyzwyczajona do miejskich wygód, nie podzielała ich zamiłowania. Tuż przed porodem udało się jej przekonać ojca swojego dziecka do przeprowadzki. Twierdziła, że ich potomek musi mieć kontakt z rówieśnikami, a im prędzej opuszczą miejsce, gdzie nie ma nawet lekarza, tym lepiej dla nich obojga.
Zacharias postanowił jednak zostać, a tragedia, jaka się wkrótce wydarzyła, zupełnie zmieniła jego pogląd na świat. Zaczęło się od conocnych koszmarów, w których ścigały go wilki z pobliskiej puszczy. Sen wkrótce stał się jawą, a stworzenia podchodziły nawet do jego domu. Nie należał do ludzi, którzy dają się czemukolwiek zastraszyć, więc postanowił pobyć się problemu. Amunicja szybko się skończyła, jednak stworzenia nie przestały podkradać się do tylnych drzwi rezydencji.
Któregoś jesiennego wieczoru odeszły. Zacharias nie wiedział, czy przychodziły w ciągu dnia; właściwie nawet nie pamiętał, co wówczas robił. Tylko noce stały się dla niego codziennością. Wychodził, kiedy tylko zaszło słońce i wracał tuż przed świtem. Pewnego razu przyśniła mu się wizja przegranej i po tym już się nie obudził.
Osadnicy pragnący przejąć owe dziewicze tereny bardzo się zdziwili, gdy zastali na nich rezydencję.
A przed nią wielki, stalowy krzyż ociekający krwią przebitego na nim mężczyzny.
*
Pociąg sunął leniwie przez żółte pola i jaskrawozielone łąki. Dym unoszący się z komina równie starej lokomotywy był widoczny już z bardzo daleka. Między wzniesieniami i porośniętymi zieloną trawą pagórkami unosiły się czarne obłoki, zwiastujące przyjazd nowego przybysza. Nowego, albowiem miasteczka nikt nie opuszczał od przeszło dziesięciu lat, więc żaden jego mieszkaniec nie liczył na powrót dalekiego krewnego, czy dobrego znajomego.
Handel był prowadzony przeważnie drogą morską (do najbliższego doku było zaledwie 30 kilometrów w głąb lądu), chociaż niejaka Lucy Barton zaklinała się, że swego czasu kolej stanowiła podstawę w kupiectwie, a lokomotywy przyjeżdżały tu niemal codziennie. Była to opowieść, którą snuła, co raz, kiedy tylko ktoś poruszał temat pociągu, czy choćby kradzionego węgla z torów.
Na ulicy głównej, której początek to właśnie kolejowa stacja, zebrał się już całkiem spory tłumek przypadkowych przechodniów, zwabionych skrzeczącym głosem właścicielki baru - panny Lucy. Nawet Thomas McDowell postanowił opuścić swój zakład fryzjerski (i na wpół ostrzyżonego klienta), aby zobaczyć, kto zaszczyci wyjątkowe skromne progi Bloodycross.
Lokomotywa przejeżdżała właśnie przez drewnianą kładkę, oddzielającą rzekę Eisnera od (znacznie czystszego) potoku Paxtona, przepływającego bezpośrednio przez miasteczko, mającego swoje źródło w pobliskich górach. Prawie wszystkie przedziały pociągu były nieczynne, za wyjątkiem jednego, znajdującego się w pierwszym wagonie.
Szczupły młodzieniec o delikatnych rysach twarzy i lekko pofalowanych blond włosach, związanych na karku zieloną tasiemką - kupioną na jednej z wcześniejszych stacji - obserwował zmieniający się krajobraz. Słońce powoli kryło się za górami, spowijając miasto wczesnojesiennym, pomarańczowym blaskiem. Liczne klony rosnące tuż przy torach zasłaniały, co chwilę jego drewniane budynki z murowanymi fundamentami, o ich mieszkańcach już nie wspominając.
Tuż po przekroczeniu kładki maszynista pociągnął za hamulec i pociąg zaczął zwalniać z głośnym piskiem w dawno nie oliwionych kołach. Młodzieniec wstał i złapał się krawędzi najbliższego siedzenia, aby nie upaść. W drugą rękę chwycił pas swojej torby, która nie ważyła więcej niż podczas jej zakupu. Zawartość bagażu nie należała do najobszerniejszych i Berta Miller - szanująca się właścicielka miejscowej pralni - z pewnością nie omieszkałaby wyrazić na ten temat swojej opinii, gdyż uchodziła za najlepiej ubraną kobietę w miasteczku i wiadome było, że jeśli zobaczy chłopca dwa razy w tym samym ubraniu w przeciągu tygodnia z pewnością będzie o tym rozprawiać przez co najmniej kilka miesięcy. A dotyczyło to dosłownie każdej części odzieży, nawet wstążki. Zawartość torby stanowiły jedynie kilka par bielizny, kilkuletni sweter robiony na drutach przez matkę, dżinsowe spodnie do pracy przy domu i drugie - do wyjść na miasto czy do kościoła - oraz szarawe skarpetki. Jeśli chodzi o niezbędne przedmioty codziennego użytku to wśród nich była jedynie szczoteczka do zębów, która została "pożyczona" w pewnym sklepie, tuż przed wyjazdem. Nie miał pieniędzy, żeby kupić sobie choćby kawałek chleba na dwunastogodzinną drogę, gdyż całe swoje oszczędności (zarobione w mniej lub bardziej uczciwy sposób) wydał na podróż do miasta, gdzie miał nadzieję pobierać lekcje od swojego wuja.
Aaron wyszedł z pociągu, kiedy tylko otworzyły się najbliższe drzwi i stanął na zalanym promieniami zachodzącego słońca peronie. Stacja była mała, złożona z przybitych tu i tam desek, które już dawno nie widziały konserwatora i toczyły z góry przegrany bój z kornikami. Na dawno nieużywanej tablicy ogłoszeń wisiał stary plakat przedstawiający jakiś budynek, prawdopodobnie mleczarnię. Chłopak potrafił wprawdzie rozróżniać litery w swoim imieniu i nazwisku, lecz te kilka słów na pożółkłej kartce papieru było dla niego nie lada wyzwaniem. Nie oszukujmy się, ale dwa niezbyt złożone wyrazy takie jak "Aaron Reeve" nie wymagały ukończenia jakiejkolwiek szkoły.
Młodzieniec strzepnął z nagich, opalonych nóg owada, który jako pierwszy postanowił go przywitać w tym mieście, a właściwie kolonii. Bloodycross miało w lecie obchodzić swoją 35 rocznicę założenia, więc było w miarę nowe, nie przynoszące jednak większych zysków dla stolicy. Pociągi już dawno zrezygnowały z zapuszczania się w te strony z braku jakichkolwiek korzyści, a jedynie nieliczni (mający tu i ówdzie jakieś znajomości) mieli okazję odwiedzić miasteczko, z którego zabierali się kursem powrotnym, a tak było jeszcze przed dwunastoma laty.
Chłopak był ubrany w granatowe, obcisłe szorty - kończące się nieco powyżej połowy ud - i białą, trochę za krótką koszulkę. Jego, zarazem jedyne, buty o wysokich cholewach wykonane zostały z grubej skóry, mogącej wytrzymać bardzo ekstremalne warunki - kolejny prezent odziedziczony po starszym bracie.
Aaron złapał wygodniej pasy torby i ruszył w stronę zejścia ze stacji, mijając po drodze siwowłosego maszynistę - swojego dziadka - który pomachał mu na pożegnanie i powrócił do konserwacji wszystkich dźwigni i przekładni, żeby przygotować pociąg do drogi powrotnej. Chłopak czuł jak na jego nogach i ramionach pojawia się gęsia skórka mimo, iż od dłuższego czasu nie było nawet najmniejszego powiewu wiatru. Powietrze było duszne i choć na fioletowo-pomarańczowym niebie nie było nawet najmniejszej chmurki, każdy wyczuwał burzę, która nadejdzie prawdopodobnie około dziewiątej wieczorem, czyli niedługo po ostatniej osiągalnej audycji radiowej. Istniało duże prawdopodobieństwo, że pioruny uszkodzą bezpieczniki i przez następną godzinę mężczyźni będą omawiali ten problem w barze przy kilkunastu świecach, a kobiety wyrażać swoje opinie wisząc na telefonie. Wszystko miało tu swój ustalony porządek, a naruszenie go - na przykład przyjazdem kogoś nowego - psuło ścisły harmonogram mniej lub bardziej ważnych zajęć któregokolwiek z mieszkańców.
*
Zacharias Brian Reeve mieszkał samotnie w dużym, starym domu, znajdującym się na północno-wschodnim końcu miasta. Posiadłość - uważana przez dzieciaki za nawiedzoną - zamykała całkowicie granice i była umiejscowiona najbliżej gór. Od wschodniej strony rozpościerał się piękny widok na wiecznie zamglone szczyty, podczas gdy zachodnie okna wychodziły na obszerne łąki, pastwiska i pagórki, za którymi widoczna była jedynie wieżyczka miejscowego kościoła. Północne skrzydło było najdalej wysuniętym punktem domu, jednocześnie znajdującym się najbliżej gęstego, świerkowego lasu. Południowe okna natomiast ukazywały polną drogę, znikającą po 500 metrach za pagórkiem. Dalej, po prawie kilometrze ścieżka wchodziła w zakręt (prowadzący prosto na stację), gdzie po jednej stronie znajdował się bar, a po drugiej zaś kilka domów, kawiarnia i apteka, aż w końcu jedna z bocznych ulic prowadziła do szkoły i kościoła, bądź też fryzjera i krawca, w zależności, którą stroną chodnika będzie się iść.
Dom lekarza - nie licząc listonosza i mleczarza - odwiedzało stosunkowo mało osób. Czasami wpadali jacyś ludzie składając mu życzenia imieninowe w (prawdopodobnie) podzięce za zerwanie go późną nocą z łóżka, kiedy akurat w całym miasteczku siadły telefony, a zdarzało się tak przeważnie zimą. Dr Reeve udzielał jedynie wizyt domowych, gdyż był tu jedynym lekarzem, a najbliższy szpital znajdował się w innym, znacznie większym mieście (gdzie populacja mieszkańców przekroczyła zeszłego roku trzy tysiące osób), do którego było około 40 kilometrów na północ. Trzeba było zatem przedostać się przez las, co przestarzałym chevroletem, albo buckiem było niewykonalne. Na pewnym odcinku leśnej drogi leżały zwalone konary, a przez gęste zarośla miałby szanse przedrzeć się jedynie średniego wzrostu człowiek. Usunięcie przeszkód było niewykonalne, gdyż puszcza była jedynym miejscem, gdzie żyły wilki, a te były objęte ochroną. W razie zagrożenia czyjegoś życia (i chęci lekarza, aby je ratować) dostanie się do szpitala omijając gaj z pewnością by się powiodło, jednak wówczas należałoby zamówić dla ofiary miejsce w kostnicy, gdyż droga na około była czterokrotnie dłuższa niż spacer przez las. Tak czy owak mieszkańcy Bloodycross musieli uważać na swoje zdrowie, ponieważ w innym wypadku jakikolwiek cięższy uraz zakończyłby się długą i bolesną śmiercią, albowiem szeryf nie zezwolił "dobijać" ludzi niezależnie, na jaką ciężką przypadłość by cierpieli.
Mężczyzna wygładził dłonią kołdrę, wyprostował się i podszedł do okna wychodzącego na polną drogę. Nie dostrzegł na niej nikogo, chociaż pociąg po półgodzinnym postoju szykował się właśnie do odjazdu, a chłopak już powinien być w połowie drogi do jego domu. Być może dopadł go ten nawiedzony ksiądz, pomyślał z rozdrażnieniem. Odwrócił się i oparł plecami o szybę, patrząc teraz wprost na okno ukazujące góry. Przeczesał swoje gęste, czarne loki palcami, a jego myśli nieoczekiwanie zmieniły tor i teraz zaczęły krążyć wokół lasu. Ale do nocy jeszcze trochę czasu, zamyślił się i znów spojrzał za siebie, na polną dróżkę i wtedy go dostrzegł.
Jasnowłosy, opalony i cholernie rozgolaszony... Czy on nie wie, że jest jesień i o gwałtowną zmianę pogody nie trudno?! Mimo wręcz karygodnego ubrania nie uszły uwadze młodego lekarza walory, jakie prezentował młodzieniec. Jednak natychmiast skarcił się w myślach za to spostrzeżenie. Coś takiego mogłoby prowadzić nawet do czegoś zobowiązującego, a tego starał się uniknąć. Zaczęły go nękać pytania, dlaczego w ogóle zgodził się, aby wziąć go pod swój dach. Bo myślał, że będzie niepełnosprawnym bachorem, przeszkadzającym w polu i dlatego rodzice zesłali go do niego? Czy może, że to jednak będzie ktoś, komu bez skrupułów można zrobić krzywdę? W pierwszej chwili miał nadać odmowną depeszę do państwa Reeve, mieszkających na wsi, której nazwa nie jest uwzględniona nawet na najbardziej szczegółowej mapie, bo przecież nie potrzebny mu do niańczenia dzieciak, nie potrafiący dodać dwa do dwóch. Co go skłoniło, aby zmienić treść telegramu i zgodzić się na ucznia? Ale oto po trzech miesiącach jest. Z pewnością wywoła, albo już wywołał spore zamieszanie w miasteczku i jeśli w nocy nie przyjdą ludzie z widłami i pochodniami, żądający wydania chłopca, jest gotów pójść do księdza, życzyć mu "miłego wieczoru" i puścić z dymem cały ten przeklęty kościółek, którego dzwony budzą go każdego dnia dokładnie o 5.30 rano.
Ostatni raz przeczesał czarne włosy, po czym zszedł na dół, aby z grobową miną, siedząc w fotelu przywitać Aarona cichym "spóźniłeś się". Zastanawiał się, czy dzieciak będzie chciał wiedzieć od czyjej strony pochodzi lekarz i po krótkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że nie zdradzi tego sekretu. "Adoptowany brat przyrodniej siostry twojego ojca" brzmi wybitnie głupio, ale najważniejsze, że nie są połączeni więzami krwi, gdyż wówczas chłopak mógłby mieć poważne kłopoty. I on też.
*
Stał, opierając się o drewniane drzwi plebani i patrzył przed siebie na zmieniający się krajobraz i ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli zobaczyć jakaż to osobistość odwiedziła tą dziurę zabitą dechami. Kościół, znajdujący się zaledwie kilka jardów dalej przysłaniał widok na główną ulicę, lecz nie uniemożliwiał obserwowania alejki, obok której z pewnością będzie przechodził obcy. Jeśli oczywiście kierował się do motelu, albo szkoły. Nie wątpił, że gość przybył z wizytą do nauczycielki, bo z tego, co się orientował żaden z mieszkańców nie miał krewnych, których byłoby stać na pociąg. Prości farmerzy nie mogli sobie pozwolić na taki luksus. Z drugiej jednak strony nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na podróż do tej miejscowości. W tym miejscu znów wraca się do wcześniejszych przypuszczeń, że ten ktoś przyjechał pobierać nauki od nauczycielki. Nauczycielki, albo...
Odwrócił powoli głowę w lewą stronę, gdzie za kilkoma pagórkami majaczył zarys ostrego, pokrytego szarymi dachówkami dachu domu dr Reeve'a. Nikt nie wiedział kto wybudował rezydencję, ale stała ona tutaj jeszcze zanim powstało miasto. Cały czas pusta. Ksiądz Jason Varela podejrzewał, że jakiś maniakalny samotnik - taki sam jak lekarz - postanowił odgrodzić się od świata i zbudował na tym pustkowiu swój dom. Prawdopodobnie miało to miejsce gdzieś w latach dwudziestych, albo jeszcze wcześniej. W każdym na razie na pewno około pół wieku temu.
A od dziesięciu lat mieszkał w nim ten bluźnierca.
Jason wolał, kiedy jeszcze przed jedenastoma laty dom uważano za nawiedzony i podczas spowiedzi wysłuchiwał wielokrotnego "wszedłem na podwórzec rezydencji i Bóg się mnie wyparł", niż znoszenie widoku tego młodego medyka. Sam był o wiele za młody, aby objąć aktualne stanowisko, ale wiek lekarza to już czysta przesada! Wyglądał, jakby dopiero co skończył liceum, a już miał opinię "Największego Znachora Wszystkich Dolegliwości i Cudotwórcę". Nawet nie obchodził jeszcze trzydziestych urodzin, lecz mimo wszystko myślał, że pozjadał wszystkie rozumy. Gdyby ludzie tak chętnie chodzili na mszę, a nie czekali w domu z plackiem i kawą, podczas obchodu doktora, Bloodycross z pewnością nie chyliłoby się ku upadkowi. Przynajmniej nie w tak zastraszającym tempie. Pannice chodziły dzień w dzień wymalowane jak pisanki i przesiadywały godzinami nad potokiem, którędy często chodził Reeve. Oczywiście do czasu, kiedy ten nie zorientował się, że dziewczęta czekają specjalnie na niego. Teraz zdaje się chodzi ścieżkami jak cywilizowany człowiek, chociaż z takimi to nigdy nie wiadomo.
Ojciec Varela zmarszczył brwi, widząc unoszący się z komina dym. Na palenie w kominku było za ciepło, czyżby, więc lekarz spodziewał się gościa, którego uraczy wcześniejszą kolacją?
Poczuł jak jeżą mu się włosy na karku.
Trzeba to, zatem sprawdzić.
*
Starał się iść szybko i jednocześnie prosto, usiłując zignorować ciekawskie spojrzenia mieszkańców Bloodycross. Nogi drżały mu niemiłosiernie, raz po raz utrudniając chód, mimo iż na dworze było bardzo ciepło.
Ludzie. Na środku rynku, w oknach, na polach... W rodzinnej wsi budynki stały w odległości ćwierć kilometra od siebie, a było ich dokładnie osiem, nie uwzględniając stodół i składzików na narzędzia. Tutaj było stanowczo za dużo tłoku.
Chłopak sięgnął do kołnierza koszulki i poluzował czarną wstążkę, która nagle z niewyobrażalną wręcz mocą zacisnęła się na jego szyi, odbierając oddech.
Minął budynek, który zapewne był stolarnią, a zbliżając się do (prawdopodobnie) pralni, zaczynał tracić ostatnią cząstkę pewności siebie. Nigdy wcześniej nie słyszał o nazwie tego miasteczka, nie wiedział nawet gdzie mieszka jego wuj, a im więcej bocznych ulic tym większe prawdopodobieństwo, że gdzieś zabłądzi. Postanowił przejść cały rynek i dopiero, gdy bardziej pozna okolicę poszukać jego domu. Odpychał od siebie myśl o tym, co powiedzą mieszkańcy, kiedy będzie się tak kręcił w tę i z powrotem, jednak podświadomie czuł ogromny strach z tego powodu. Miał wrażenie, że stracił umiejętność prostego chodzenia i że jego nogi ważą więcej niż te wszystkie transportowce (zawijające do najbliższego portu dwa razy w tygodniu), których maszty widział w drodze tutaj. Za wszelką cenę próbował nie patrzeć ludziom w oczy, z jakiejś niewyjaśnionej obawy, że zobaczy tam coś przerażającego.
Zatrzymał się na rogu ulicy, która prowadziła do szkoły (rany! Z prawdziwą wieżyczką i dzwonkiem!). Podziwiał przez chwilę piękny budynek, po czym przeniósł wzrok na tablicę przybitą do drzewa, a najpewniej był to plan miasteczka. Z tego, co mu powiedziano wuj miał mieszkać w jakiejś rezydencji zamykającą kolonię, jednak nigdzie nie dostrzegł niczego podobnego. Zauważył, że przy kwadracikach, którymi oznaczono domy są jakieś napisy i symbole. Wtem dostrzegł bardzo znajome litery, znajdujące się nad punktem w prawym górnym rogu, otoczonym czerwonymi serduszkami.
- Reeve...- wyszeptał i spojrzał w głąb głównej ulicy.
Faktycznie. Tak jak na planie, tak i tu droga zakręcała na północ i w ostatnim widocznym miejscu kończyła się na trawiastym wzgórzu. Kamień spadł mu z serca, kiedy uświadomił sobie, że nie będzie musiał włóczyć się po miasteczku w poszukiwaniu domu lekarza. Nawet przyglądający mu się od dłuższego czasu mieszkańcy nie wydawali się tak straszni jak przed chwilą. Miał tylko nadzieję, że plan jest aktualny, czego jedynym dowodem były niezmyte przez deszcz napisy przy domu doktora.
Odwrócił się powoli w stronę alejki, gdzie stała szkoła, kiedy nagle widok przysłoniła mu czarna peleryna. Pisnął ze strachu i odskoczył do tyłu, wypuszczając z rąk torbę. Jego wzrok spoczął na twarzy nieznajomego i tam już pozostał, aby badać jak najmniejszą zmianę i wyczytać wrogie zamiary. Może ta tablica należała do niego? Albo patrzenie na nią było płatne? Nie miał przecież ani grosza.
Mężczyzna miał jasne i z pewnością długo nie obcinane włosy, spalone przez słońce oraz bursztynowe oczy, patrzące na chłopca z rozbawieniem, mieszającym się z uprzejmym zaciekawieniem. Był młody i niezwykle urodziwy, mimo różowej blizny przecinającej jego prawą brew i skroń. Przewyższał Aarona wzrostem, ale młodzieniec już dawno przestał się tym przejmować. Kiedyś na pewno urośnie. Pod szyją człowieka chłopak dostrzegł koloratkę i natychmiast się zreflektował.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ojcze.- rzekł, pochylając głowę.
- Na wieki wieków, chłopcze. - młody ksiądz uśmiechnął się dobrodusznie i położył dłoń na włosach Aarona. - Pozwolisz, że spytam, ale co sprowadza tak młodego człowieka do naszego miasteczka?
- Przyjechałem się uczyć. - odpowiedział pewniej, widząc tak przyjaźnie do niego nastawionego mieszkańca. - Mój wuj ma mi dawać lekcje.
- Zacharias Reeve? - zaryzykował ksiądz, którego uradowałoby potwierdzenie jak i zaprzeczenie odpowiedzi na to pytanie. "Tak", bo w końcu dowie się czegoś o rodzinie tego heretyka. "Nie", bo okaże się, że Reeve jest jeszcze bardziej czuły na punkcie samotności niż sądził, co w końcu może go doprowadzić do tak upragnionego przez ojca Varela szaleństwa.
- Tak. Zna go, ojciec?
- A kto by nie znał naszego jedynego lekarza? Chociaż ten człowiek raczej nie przepada za ludźmi i nigdy odkąd pamiętam nie odwiedził kościoła. Mam jednak nadzieję, że chociaż ty, chłopcze, przyjdziesz na niedzielne nabożeństwo o 10.
- Oczywiście! - wykrzyknął entuzjastycznie Aaron, czego nawet ksiądz się nie spodziewał.
- Miło mi będzie znów cię zobaczyć. - uśmiechnął się. - A po mszy możesz odwiedzić mnie na plebani. Chętnie wysłucham jakie będą twoje wrażenia po tych dwóch dniach mieszkania tutaj.
- Na pewno przyjdę, ojcze...
- Varela. Jason Varela.
- ...ojcze Varela. Do widzenia.
- Niech Bóg będzie z tobą, chłopcze.
Młodzieniec chwycił torbę i pobiegł w głąb rynku, jednak po kilku krokach odwrócił się i spojrzał z lekkim zakłopotaniem na księdza.
- Zapomniałem się przedstawić. - powiedział niepewnie, na co ojciec tylko się zaśmiał. - Nazywam się Aaron Reeve.
- Zatem do zobaczenia, Aaronie. - mężczyzna uniósł dłoń, a kiedy chłopiec zniknął mu z oczy skierował się na plebanię.
A więc jednak... Nigdy nie sądził, że spotka krewnego Zachariasa i to krewnego, który w dodatku nie jest tak bezbożny jak sam lekarz! Takiego obrotu spraw nawet nie śmiał się spodziewać...
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 11 2011 13:23:56
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
Tohma (Brak e-maila) 07:45 17-10-2006
Eee i to już naprawde koniec? W ogóle nie przypomina the end
Eovin Nagisa (Brak e-maila) 07:49 17-10-2006
To nie koniec xD Nie wiem czemu tak pisze... W e-mailu wyraźnie napisałam "w trakcie" _^_
Tohma (Brak e-maila) 19:37 16-11-2006Czytałem już tą część na yaoi.pl, czy może na twoim blogu... W każdym razie super D Tylko nie karaj go zbyt... drastycznie
liz (Brak e-maila) 16:58 26-08-2007
hej!!! ja sie nie zgadzam zeby to byl koniec!!!! chce jeszcze!!!!
Noren (Brak e-maila) 17:20 28-10-2007
A gdzie koniec? To się tak świetnie zapowiadało! Po za tym czemu 3 rozdziały są takie same?
Eovin Nagisa (eovin_nagisa@op.pl) 16:45 29-12-2007
To nie koniec xD Wcięło mi duży kawałek nowego rozdziału i od nowa muszę go pisać >.> Przebrnięcie przez to wszystko jeszcze raz jest naprawdę trudne XDD
other_girl (Brak e-maila) 01:31 29-08-2008Oooo... i jestem nie mile zaskoczona. Niby nie koniec, a kolejnej części nadal nie ma o_O Ani tu ani na yaoi.pl nie ma. A ja kocham twoje teksty! A ten najbardziej! ToT
kotek (dears@op.pl) 02:21 20-12-2008dlaczego nie madalej |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|