ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Kapłani 1 |
- Słyszałeś o Coltainie?*
- Tak.
- Myślisz, że powinniśmy iść na pogrzeb?
- Nie mam najmniejszego zamiaru.
- Ale mimo wszystko...
- Nie.
Gdzieś daleko rozległ się odgłos tłuczonych kufli. Na krótką chwilę wrzawa ucichła, gdy wszyscy przyglądali się nowej rozrywce. Po chwili jednak hałas powrócił.
- Coltaine nigdy nie mógł pogodzić się, że batalia niczego nie załatwi.
- Dziwisz się? Był przecież potomkiem Paladyna. Chyba sądził, że prowadzi coś w rodzaju świętej wojny.
- Głupiec.
- Był idealistą. Chyba nigdy tego nie zrozumiesz, Shield.
Mężczyzna podniósł mętny wzrok znad kufla na swojego towarzysza, który siedział naprzeciw. Na twarzy kapłana pojawił się wyraz zniesmaczenia, gdy kolega znów uniósł piwo.
- Znowu jesteś pijany.
Machnął do barmana, który przechodził obok, aby zapłacić za rachunek.
- Daj spokój.
- Jutro czeka nas ważne zadanie. Musisz być trzeźwy.
Brook spojrzał smętnie w dno swojego kufla, jakby szukając tam odpowiedzi.
- Dlatego piję. Wiesz, nigdy nie byłem taki jak ty.
- To znaczy?
- Zimny.
Shield przewrócił oczami. Jego kompan kontynuował cicho.
- Męczą mnie, wszyscy. W nocy powracają ich myśli, wspomnienia, jaźnie. Czasem są nawet miłe, ale w większości to strach i śmierć. Nic innego nie spotkało tych ludzi podczas wojny. Tylko strach i śmierć.
- Wolisz wybór Coltaina?
Brook wzdrygnął się i na krótką chwilę oderwał wzrok od resztki piwa. Pokręcił powoli głową. Kapłan podszedł do mężczyzny i pociągnął go za ramię zmuszając by wstał. Ruszyli po schodach na górę, gdzie znajdował się ich pokój. Shield ostatnio musiał szukać pokoju blisko barów, gdzie zaczął przesiadywać Brook. Ale nie miał pretensji. Przynajmniej alkohol pozwalał mu wciąż funkcjonować.
- Nie wydaje ci się czasem, że to za dużo? Że to nas przerasta?
- Nie.
- Zawsze byłeś ode mnie silniejszy. Od nas wszystkich.
Shield pomógł mężczyźnie się położyć na łóżku. Sam usiadł obok chowając twarz w dłoniach. Po chwili w pokoju rozległ się jeszcze zachrypnięty głos.
- Coltaine był szczęśliwy. Nie miał syna. - przewrócił się na plecy - Mój skończy niedługo dziesięć lat.
W oddali rozległ się odgłos maszyn latających. Kapłan zerknął przez okno. Być może po śmierci Naczelnego Wodza wrogie wojska zatrzymały się przed granicami Nowego Świata, lecz to było jedynie kłamliwe zawieszenie broni. Tak naprawdę pozwolono, by prezydenci złapali oddech. Niech przeliczą zabitych i uformują nowe szeregi. Wyprodukują nowe maszyny i pojazdy. Wojna musi trwać.
- Shield, proszę cię. Zróbmy to za naszego życia. Nie chcę aby mój syn, musiał podejmować te straszne decyzje. Nie zniósłbym, gdybym go na to skazał. Obiecujesz?
- Nie mogę ci tego...
- Proszę. Obiecaj.
Mężczyzna podniósł szare oczy na leżącego kompana. Jego twarz pełna była zmarszczek, mimo młodego wieku. Wyglądał jak starzec, który widział za dużo cierpienia i bólu. Westchnął ciężko ściągając rękawice.
- Niech ci będzie.
Przedzierali się przez las. Dwie ciemne sylwetki na tle zielonych liści. Przez dłuższy czas słychać było tylko odgłos łamanych gałęzi, aż nagle jeden z mężczyzn przewrócił się klnąc szpetnie pod nosem. Drugi kucnął obok rozglądając się niepewnie na boki.
- Kurwa, łeb mi napierdala.
Brook rozmasował sobie skronie. Skrzywił się gdy napotkał wzrok towarzysza.
- Tylko tak na mnie nie patrz. - po chwili dodał pod nosem - Nie musieliśmy się bawić w cholernych żołnierzy.
- Musieliśmy. Drugi prezydent ma silną ochronę, nie da rady do niego podejść. Trzeba się zakraść.
Shield spojrzał niepewnie na Brooka a następnie znów wsłuchał się w odgłosy nadchodzącego orszaku. Miał nadzieję, że i tym razem sobie poradzi. Ostatnio mieli szczęście, ale musieli się sprężać. Kilka miesięcy temu pojawił się Bezimienny**. Chyba nikt poza Północnymi Ziemiami nie zdaje sobie z tego sprawy. A była to rzadkość, niezwykła rzadkość. Na szczęście we krwi Booka płynęła spora ilość K'Chella. Wystarczająca by to wyczuć a następnie wykorzystać moc, jaka się w wyniku tej przemiany wydzieliła.
Shield poklepał Brooka po ramieniu a następnie sam ruszył dalej niknąc w zaroślach. Biegł przed siebie nie odrywając wzroku od poruszających się obok drogą żołnierzy. Na krótką chwilę wbił spojrzenie w pistolety przypięte do pasów i przyśpieszył kroku. Nowy Świat był... nieprzyjazny. Szczególnie dla władających mocą. Powietrze było brudne, lasy nieliczne i wszędzie obecny był hałas maszyn. Sam z trudem rzucał zaklęcia, więc nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jakim cudem Brook potrafi zrobić cokolwiek. Był pewien, że od dawna nie ma tu ani jednego z jego przodków. Lecz były również dobre strony.
Gdy już znalazł się przy jednej z największych maszyn, kucnął i szybko wyciągnął przed siebie ręce. Po chwili z silnika zaczął wydobywać się śmierdzący dym a żołnierze zatrzymali pochód i otoczyli pojazd szczelnym kordonem. Ze środka wyszedł umorusany olejem starszy mężczyzna z walizką narzędzi i chwiejnym krokiem udał się rozwiązać problem.
Shield znów uniósł dłonie. Nagle znad przeciwnej strony lasu rozległy się strzały. Kilka z nich musnęło pojazd zostawiając czarne ślady.
Wśród orszaku zapanował zamęt i niemal połowa żołnierzy ochraniających prezydenta ruszyło w kierunku atakujących. Shield uśmiechnął się pod nosem, gdy zobaczył kątem oka cień, który wydobył się z lasu i zniknął gdzieś w maszynie transportującej prezydenta. Grymas ten jednak szybko znikł, gdy zauważył, że mechanik wraca z powrotem do wozu.
Iluzja. To wszystko na co było go tu stać. A do tego marna. Nie był pewien, czy dał Brookowi, wystarczająco dużo czasu. Umysły mieszkańców tych ziem były niezwykle łatwe do manipulacji. Były otwarte jak księgi. Mieszkańcy Południowych Stepów i Zachodnich Królestw szkolili się od najmłodszych lat w obronie przez intruzami, którzy chcieliby mieszać w ich głowach. Lecz Nowy Świat zapomniał o tych praktykach, albo sądził, że przed wszystkim obroni ich kupa metalu.
- Tam, widzę jednego!
Dopiero po chwili Shield zorientował się, że to jego wskazuje palcem jeden z żołnierzy. Warknął coś pod nosem i rzucił się za siebie do ucieczki. W duchu pomyślał, że może to da więcej czasu Brookowie, na załatwienie Drugiego Prezydenta.
Pędził przed siebie jak szalony, ciesząc się w duchu, że wciąż jest na tyle młody, aby móc uciec tej zgrai osiłków. Rękami odpychał się od drzew, starając się ominąć te, które jak na złość rosły tu niezwykle gęsto. Zerknął za siebie, próbując ocenić odległość ścigających, lecz okazało się to błędem. Jedna z nóg wpadła do jakieś szczeliny i ugrzęzła, sprawiając, że upadł głucho na ziemię. Shield pociągnął ją, lecz nie zdołał się wyswobodzić. Wyciągnął przed siebie rękę i po chwili jedno z drzew przewróciło się tuż przed goniącymi go żołnierzami. Trochę zdezorientowani zatrzymali się cofając parę kroków, jakby nie będą pewnym co właściwie się stało. I to właśnie były te dobre i złe strony zapuszczania się do Nowego Świata. Nawet osłabiony zdołał stworzyć iluzję, która by ich powstrzymała. Lecz... no właśnie. Mieszkańcy innych krain zapewne zastanowili by się teraz dwa razy, wiedząc, że atakują kapłana. Lecz dla tych tutaj, było to przecież nic innego jak zbieg okoliczności. Shield chwycił jeszcze raz nogę, czując, że jest mocno zakleszczona w szczelinie. Pociągnął ją raz jeszcze, czując jak powoli się wyślizguje, lecz jednocześnie przeszył jego łydkę potworny ból.
Spojrzał przed siebie, widząc, że żołnierze są już tylko parę metrów od niego. Zagryzł wargę niemal do krwi wciąż starając się wyswobodzić z pułapki. Nie miał już wystarczająco dużo sił, aby rzucić kolejną sztuczkę. Widział już jak napastnicy powoli unoszą pistolety, celując w jego stronę. Puścił nogę dysząc ciężko i wbił w nich wściekłe spojrzenie co rozbawiło jednego z nich.
- Nasz rebeliant się zmęczył, hę?
Kucnął obok niego przykładając pistolet do jego czoła. Shield spojrzał twardo w oczy żołnierza unosząc wyżej brodę. Wściekły mężczyzna uderzył go mocno w twarz sprawiając, że kapłan poczuł cierpki smak krwi w ustach.
- Wydaję ci się, że jesteś lepszy?! Może pomęczyć cię trochę zanim się zastrzelę, co?
Przyłożył nagle broń do jego ramienia i pociągnął za spust. Shield poczuł jak jego ciało zostaje lekko odrzucone do tyłu. Podparł się na drugiej ręce chwytając za ranę. Ból pojawił się dopiero po chwili. Zacisnął mocno zęby starając się by nie poznali jak bardzo go on męczy. Cholera, te pistolety są gorsze niż myślał. Czego oni do nich dodają?
Nagle ktoś chwycił go za włosy i pociągnął do tyłu, sprawiając, że odgiął boleśnie głowę.
- Niezłe co - usłyszał koło ucha - Robione na przesłuchania w terenie, kiedy nie mamy specjalnych środków. Wyobrażam sobie, że ból jest nie do zniesienia.
Mężczyzna zacisnął mocniej palce na jego warkoczu. Shield puścił wciąż krwawiącą ranę i spróbował uderzyć żołnierza, lecz ten z łatwością uniknął ciosu.
Szlag, nigdy nie był dobry w walce. To nie jego działka. Tym zajmował się Coltanie nim ruszył na tę kretyńską wojne! Napastnik przyłożył teraz broń do jego łopatki i znów pociągnął za spust. Mimo, że się powstrzymywał, po chwili kapłan jęknął z bólu. Wokół rozległy się wesołe śmiechy.
Cholera Brook, mam nadzieję, ze załatwiłeś już sprawę. Żeby ta debilna zabawa nie poszła na marne...
Nagle jeden z mężczyzn padł martwy na ziemię. Reszta na początku wymierzyła w Shielda, myśląc, że to on. Dopiero gdy drugi z żołnierzy został zabity zorientowali się, że to ktoś inny. Gdzieś ponad nimi rozległ się hałas i wtem zeskoczył obok kapłana wysoki mężczyzna. Natychmiast poznał mieszkańca Stepów. Tylko oni nosili te długie brązowe płaszcze, przez które można ich było wszędzie rozpoznać. Skrzywił się mimowolnie, gdy nieznajomy wyciągnął zza pasa długi wygięty nóż. No tak. Teraz mógł być pewien, że to nomad.
Kapłan korzystając z zamieszania znów spróbował wyciągnąć nogę. Tym razem, jak na złość, wyślizgnęła się z łatwością.
- A ty to kto?!
Mężczyzna odpowiedział spokojnym głosem.
- Saath z plemienia Koni.
Przez chwilę żołnierze nie odzywali się, jakby nie spodziewając się takiej odpowiedzi. Shield wycofał się przyciskając dłoń do rany, lecz wycieńczenie dawało o sobie znać. W głowie mu huczało od bólu i zmęczenia. Oparł się o drzewo, próbując odpocząć. Słyszał, że tamci wciąż rozmawiają, lecz wolał się nie przysłuchiwać i jak najszybciej się stamtąd oddalić. Z trudem odepchnął się od drzewa robiąc kilka ciężkich kroków, by po chwili osunąć się na kolana.
- Nic ci nie jest?
Shield uniósł wzrok napotykając zielone oczy. Zerknął ponad nimi dostrzegając leżące ciała z licznymi długimi ranami. Spojrzał znów na Saatha i strącił obcą rękę ze swojego ramienia próbując wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Niemal w tym samym momencie ktoś podtrzymał go silnymi ramionami chroniąc przed upadkiem. Kapłan odepchnął nieznajomego i oparł się pień warcząc cicho.
- Nie chce twojej pomocy.
- Ale jesteś ranny.
- To nie twój interes. Idź ratować kogo innego.
Mieszkaniec stepu przekręcił delikatnie głowę, jakby go nie rozumiejąc. Shield westchnął ciężko, widząc, że ten nie zamierza odejść.
- Znam zasady twojego ludu. Jeśli mnie uratujesz, to będę miał wtedy do spłaty dług. Chociaż ja nie zamierzam przestrzega tej staromodnej zasady, to ty pewnie dopilnujesz żebym to zrobił. Więc nie - dodał z naciskiem - Nie chce twojej pomocy.
Przez dłuższą chwilę Saath przyglądał mu się z nieodgadnionym wyrazem. Cóż, ten przeklęty płaszcz zasłania niemal całą twarz, więc nie wiedział, o czym tamten może myśleć. Jednak przez chwilę przemknęło mężczyźnie przez głowę, że te oczy są nawet ładne.
Nagle Saath odwrócił wzrok i schylił się z niezwykłą szybkością, by wyciągnąć kogoś z krzaków. Kapłan poniósł brwi widząc Brooka z przystawionym do gardła nożem.
- Shield! - krzyknął jak tylko zobaczył przyjaciela - Żyjesz!
Saath rozumiejąc, że mężczyźni się znają puścił Brooka, który natychmiast znalazł się obok przyjaciela masując sobie szyję. Przez chwilę kapłan miał wrażenie, że raczej chowa się za nim, niż wita.
- Jest po naszej czy ich stronie? - usłyszał sceniczny szept.
- Trudno powiedzieć, ale zabił tamtych żołnierzy. Lecz nic...
Nie zdążył dokończyć, bo Brook rzucił się do przodu ściskając rękę koczownika.
- Więc uratowałeś Shielda, nie wiem jak ci się odwdzięczyć!
Kapłan zaklął pod nosem.
- Więc jesteście rebeliantami?
- Rebelianci to za mocne słowo. Staramy się nie zabijać.
- Więc co robicie?
Shield wyciągnął z plecaka wędzone mięso i manierkę z wodą.
- Nie mam powodów by ci o tym mówić.
- Uratowałem cię.
Kapłan zagryzł mocno zęby na mięsie, spoglądając wilkiem na Brooka, który od jakiegoś czasu udawał, że nie widzi jak bardzo jest wściekły.
Kapłan zignorował Saatha odgryzając jeszcze jeden kęs a następnie odłożył z powrotem swój posiłek do plecaka. Powoli ściągnął koszulę i warknął w stronę Brooka.
- Zrób mi coś z tą raną z łaski swojej.
Po chwili ociągania mężczyzna usiadł obok niego z banażami i szmatką, którą zaczął przemywać rany.
- Myślałem, że jesteście władającymi mocą. - powiedział stepowiec
- Tak, ale na Shielda z jakiegoś powodu zaklęcia nie działają...
Mężczyzna zająknął się, gdy kapłan rzucił mu mordercze spojrzenie.
Świetnie, po prostu cudownie. Czy ten człowiek nie wiedział kiedy ma zamknąć jadaczkę?
Odchylił do tyłu głowę zamykając oczy. Dobre było to, że zadanie z jakim tu przybyli zostało zrealizowane. Załatwili już czterech z pięciu prezydentów, został jeszcze tylko jeden. Więc już niedługo będą mogli opuścić ten przeklęty kraj. Nareszcie. Tyle by dał, żeby znaleźć się już za granicą i odetchnąć czystym powietrzem. Uzupełnić braki mocy. Samo przebywanie w tych stronach było męczące.
Westchnął ciężko wiedząc, że ma jednak poważniejszy problem niż jakieś utarczki z przywódcami. Otworzył znów oczy i spojrzał na Saatha.
- Więc, czego chcesz?
Mężczyzna odparł spokojnie zwracając się do niego.
- Chciałbym z wami podróżować, aż będę wiedział, że dług został spłacony.
- Nic z tego - rzucił ostro Shield - Nie mam najmniejszego zamiaru ciągać się razem z nami aż łaskawie stwierdzisz, że możesz już odejść. Wymyśl coś innego.
Nie spuścił z niego wzroku aż poczuł nieśmiałe pociągnięcia za rękaw bluzy.
- Shield, on jest nawet niezły w walce... Przydałby nam się ktoś taki... Wiesz jak nam idzie od kiedy Coltaine odszedł...
Mężczyzna zamknął oczy próbując zignorować Brooka. W głębi ducha wiedział, że potrzebują kogoś takiego, lecz wciąż męczyło go, że ma ten przeklęty dług u mieszkańca stepów. To nie było zwykłe oddanie kasy lecz coś, czego nie mogłeś szybko załatwić. Nomadowie rozumowali wciąż według starych idei, jakimi kierowali się ich dziadowie. Nie był ignorantem i nie chciał łamać tej zasady, lecz było to czymś zbyt niepojętym.
Shield zawsze był racjonalistą. Moc czuł całym ciałem tak samo jak zaklęcia. Tego jednak nie mógł zbadać. To było coś... niewyliczanego.
- Wciąż nie wiemy po czyjej jest stronie - mruknął.
- Jak okaże się, że jest wrogiem, to zawsze mogę się nim zająć. - szepnął Brook zerkając na Saatha.
- Nie wiem czy zdołasz zająć jego umysł. To nie to samo co mieszkańcu Nowego Świata.
- Zaufaj mi.
Shield spojrzał na niego, jakby próbując mu przypomnieć, kto do tego wszystkiego doprowadził. Brook jednak wpatrywał się w niego zdecydowanym wzrokiem, jakby naprawdę wierzył w to co mówi. Shield nie był do końca przekonany, jednak odparł zwracając się do Saatha.
- Niech ci będzie. - jednak zaraz dodał - To nie znaczy, że ci ufam, więc nic sobie nie wyobrażaj.
Brook skończył właśnie bandażować jego rany. Kapłan uniósł ramię zastanawiając się kiedy ten okropny ból zniknie. Miał nadzieję, że za parę godzin, aby mógł się w nocy wyspać, przed jutrzejszą podróżą. Wstał powoli ściągając pas i na chwilę zatrzymał wzrok na swoich rękach, które były pokryte jakimś brudem. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że od ładnego tygodnia albo więcej się nie kąpał.
- Brook, wiesz może, czy jest tu jakieś źródło, jezioro?
- Jest, mogę cię zaprowadzić.
Shield spojrzał spode łba na Saatha, który wstał wskazując ręką kierunek.
- Dzięki, sam trafię.
- Och, to żaden problem.
Kapłan poczuł jak opadają mu ręce. Czy on specjalnie jest taki wkurzający czy robi to nieświadomie? Mężczyzna odetchnął głęboko. Cholera, przez ten ból w ramieniu, coś tracił nad sobą panowanie. To nie było do niego podobne. Wziął jeszcze jeden oddech i odparł spokojnie.
- Dobrze, prowadź.
Zwrócił się jeszcze do Brooka.
- Miej na mnie oko.
Jeziorko było dosyć daleko, ale za to było tu spokojnie i cicho. Nie zdziwiłby się gdyby za miesiąc nie było już tego zakątka. Podążając za karawaną mijali wielu drwali, którzy ścinali drzewa z zawrotną szybkością. Huty wciąż potrzebowały nowych dostaw a końca budowy maszyn nie było widać.
Usiadł na kamieniu zdejmując buty, gdy nagle zorientował się, że Saath ściągnął płaszcz. Otworzył lekko usta i wbił w niego wzrok.
Twarz miał niezwykle harmonijną, z mocno zarysowanymi kości policzkowymi. Cera była koloru mahoniowego zaś włosy miał czarne i krótko przystrzyżone. Można by powiedzieć, że jego wygląd zbliżony był do jego spokojnego charakteru, gdyby nie dwie długie blizny. Jedna ciągnęła się od skroni przez nos aż kończąc się przy lewym uchu, zaś druga przecinała policzek od oka aż prawie po samo gardło.
Dopiero po chwili wrócił do poprzedniego zajęcia. Nie sądził, że pomyśli o tym zbędnym bagażu, że jest przystojny.
- Co robisz tak daleko od domu?
Saath przestał odpinać guziki od bluzki i spojrzał na niego zielonymi oczyma.
- Wyrzucono mnie z klanu, ponieważ zhańbiłem swoją rodzinę. Podróżowałem aż dowiedziałem się o planach wojny. Postanowiłem to zbadać.
Shield skrzywił się spodziewając się jakieś wymijającej odpowiedzi. Zapomniał, że jego lud zawsze mówił prawdę. To też był jeden z powodów dla których nie chciał go zabierać ze sobą. Jeśli ktoś go złapie, to wyśpiewa wszystko bez najmniejszego trudu. Dlatego wolał żeby koczownik wiedział jak najmniej.
Postanowił, że nie będzie więc udawał miłego i nie będzie się wdawał się w zbędne pogawędki. Zamoczył najpierw rękę w wodzie, czując jak po kręgosłupie przechodzi mu dreszcz. Woda była lodowata, lecz wiedział, że nic lepszego nie dostanie. Wszedł do jeziorka w samym majtkach, uważając by nie zamoczyć opatrunku. Stanął na bezpiecznej głębokości, tak aby woda sięgała mu mniej więcej do pasa i zaczął się powoli obmywać.
Z boku poczuł jak obijają się o niego fale. Odwrócił się i zobaczył jak Saath płucze na brzegu ubrania z krwi.
Ciekawe. Stosunki handlowe ze Stepami były dosyć dobre. To nie Północne Ziemie, które odcięte od od świata. Było dosyć sporo wiadomo o mieszkańcach tamtych stron. Żyli małych wędrownych społecznościach, hodowali i sprzedawali zwierzęta, na które wciąż był duży popyt. Oczywiście starali się zbytnio nie bratać z obcymi, lecz nie byli wrogo nastawieni. Przyjrzał się jeszcze raz brudnym ubraniom. Jednak nigdy nie słyszał, aby byli dobrymi zabójcami. Przez chwilę w jego głowie pojawiło się wiele pytań, które chciałby spytać mężczyźnie. Jak długo podróżuje? Gdzie otrzymał te blizny? Czy walczył kiedyś w armii?
Shield odwrócił się, gdy mężczyzna podniósł wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Nabrał wody i opłukał twarz.
I czy tęskni za rodzinnymi stronami...?
Czasem zazdrościł Brookowi, że ma rodzinę. Piękną żonę Elin i syna, którzy czekali na niego w domu. Miał dla kogo walczyć, kogo chronić. Zastanawiał się czasem co on będzie robił, gdy skończy się wojna. Do kogo wróci. Jego miasta już nie ma. Zostało zrównane z ziemią, gdy mieszkańcy zaprotestowali przeciwko wojnie. Zapewne dwieście lat temu wywołałoby to wielki protest, lecz teraz nikt już nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Heh, teraz już nawet nie ma takich sytuacji. Lud popiera działania zbrojne - czasem z chęci zysków, czasem myśląc, że nie ma już innego rozwiązania. Rodzą się coraz nowe pokolenia, które nigdy nie zaznały pokoju. Do czego miały by więc tęsknić? Rozlew krwi to jedyne życie jakie znają.
Brook mówił, że jest zimny. To prawda. Jego przyjaciel wciąż martwił się o życie najbliższych i zapewne też o własne - nie chciał ich zostawiać samych. On nie miał takich zobowiązań, obciążeń. I to był cały sekret jego ciągłego spokoju. Tego, że wciąż pozostawał "silny".
Wyszedł na brzeg uważając, żeby nie poślizgnąć się na kamieniach. Niestety jednak noga i tak stanęła mu w złym miejscu i czmychnęła gdzieś na bok. Shield już wyciągnął przed siebie ramiona, by jakoś asekurować upadek, gdy ktoś go podtrzymał. Skrzywił się, gdy rozpoznał znajomy uchwyt i gdy już złapał równowagę szybko odszedł parę kroków.
- Nie musisz się bawić w ciągłe mnie ratowanie. Nie jestem ze szkła. - rzucił w stronę Saatha. - I nawet nie myśl, że będzie to dodane do mojego długu.
Przez chwilę miał wrażenie, że Saath się uśmiechnie, lecz jego usta tylko delikatnie drgnęły. Nie odrywał jednak od kapłana zielonych oczu. Shield machnął na niego ręką i zebrał swoje ubrania wracając do obozowiska. Kurcze, coś mu się nie podobało w tym spojrzeniu, tylko nie wiedział co takiego
* Żeby się dowiedzieć więcej o Coltainie, proszę przeczytać opowiadanie "Coltaine".
** Jeśli kogoś to interesuje, to też jest opowiadanie "Bezimiennie".
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 10 2011 21:14:28
Komentarze archiwlane przeniesione przez admina
szmaragdowy_kot (Brak e-maila) 20:17 29-07-2011
Interesujące. Czekam na ciąg dalszy. |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|