The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 20 2024 01:00:26   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Kroblam 1
To mój pierwszy fanfick, więc proszę bądźcie wyrozumiali i nie spodziewajcie się fajerwerków – całość jest wtórna do bólu, ale powstał pod wewnętrznym przymusem. Kto coś takiego miał, zrozumie. Dość, że napisałam go w dwa dni, jak na mnie tempo niesamowite ^^.
Uprzedzam,, zbyt wiele yaoi nie uświadczycie, ale…

Dedykuję An-Nah, której fick „I widzę ciemność” stał się dla mnie bezpośrednią inspiracją; oraz mojemu bratu, Lordowi Hellfire – za pomoc techniczną i kilka pomysłów dotyczących Kroblamu.





Był to ostatni tydzień maja. Czas największej aktywności much, po-czątków inwazji komarów, przekwitania kasztanów i cofania się wylewającej Wisły. Cudowny okres, gdy szkoły wypełniają się kłębkami nerwów, i to znerwi-cowanych nerwów, błędnie nazywanych uczniami. Biegają oni za nauczycielami błagając o poprawienie ocen, zaliczenie, wysłuchanie, zakuwają na korytarzach, zarywają noce tylko po to, by podnieść średnią lub uzyskać promocję do następ-nej klasy. Jednocześnie całe grupy tych, których sytuacja jest już rozstrzygniętą, zaczynają planować, jak tu skrócić swe męki w nagle niesamowicie dusznych i ponurych świątyniach wiedzy. W związku z czym wszyscy, którzy nie poprawiają ocen, nie piszą egzaminów, nie żebrzą, ani nie zawracają głowy nauczycielom, wyjeżdżają. W efekcie przez wszystkie zabytkowe i ciut bardziej znane miejsca przewijają się tłumy rozwrzeszczanej, klnącej, podstawiającej sobie nogi, popy-chającej się, wpadającej na innych i ogólnie rzecz biorąc okropnej dzieciarni - jasny znak, że sezon wycieczkowy zbliża się do swego apogeum.
Nikogo, a raczej prawie nikogo, nie dziwiły więc dzikie tłumy przewi-jające się przez Malbork. Czarno ubrany mężczyzna przyglądał się stojącej przed nim grupie trzecioklasistów z nieomal jawną nienawiścią. I nie brała się ona tylko z tego, że na trzydzieścioro dzieciaków piątka zajadle się kłóciła, trójka ciskała kamieniami w fosę poniżej, czwórka pluła na odległość, również celując w fosę, ktoś wrzeszczał jakby obdzierano go żywcem ze skóry, grupka sześciu panienek wściekle chichotała, osiem następnych opychało się kanapkami i dzieliło jedną butelką pepsi, a trzech chłopaków i dwie dziewczynki wydrapywały w miękkiej zaprawie swoje inicjały, podczas gdy umęczona nauczycielka bezskutecznie próbowała ściągnąć piątkę swych podopiecznych z wysokiego na niespełna metr murka, po którym uparli się chodzić, zupełnie ignorując przy tym fakt, że murek ma jakieś pięćset lat, a po drugiej stronie do ziemi jest najmniej dziesięć metrów. Kiedy stojąca najbliżej dziewczynka zaczęła dłubać w nosie, mężczyzna nie wytrzymał i odwrócił głowę. Niewiele to pomogło, bo natrafił na grupę inteligen-cji pracującej, rozkosznie rozwaloną na łagodnym zboczu wyschniętej fosy i raczącą się winem marki "Szogun ekstra".
Mając do wyboru dzieciaki, które sądząc po odgłosach zaczęły kon-kurs bekania, a pijaczków, wybrał tych drugich. Byli trochę mniej irytujący, ale tylko trochę. Zresztą, irytujących rzeczy było więcej. Choćby fakt, że musiał założyć te okropne ciuchy: spodnie były ciasne, z niewygodnej sztywnej tkaniny; krótkie rękawy koszulki działały mu na nerwy i cały czas miał krępujące wraże-nie, że widać mu całe plecy. Tylko idiota mógł wymyślić coś takiego jak kurtka! Albo mugol! Do tego ta okolica; sam zamek sprawiał odpowiednio majestatyczne wrażenie (o ile zdążył zauważyć) i nawet mu się spodobał. To znaczy prawie spodobał. Ale rozciągające się wkoło niego miasto było brudne, szare i co naj-mniej śmierdzące. Już samo przebywanie w nim uwłaczało jego godności. Mugo-le wyglądali jeszcze bardziej nieciekawie niż w jego ojczyźnie, a przynajmniej wydawało mu się, że tak jest, bo przez całe swoje życie ani razu nie zniżył się do kontaktów z niemagicznymi. Krótko mówiąc, gdyby tylko to od niego zależało, nigdy by tu nie trafił! I nigdy więcej nie trafi! Jego stopa już nigdy nie stanie na tej przeklętej ziemi! Przynajmniej nie dobrowolnie.
- Proszę pana, mam bilety.
Specjalnie nie odwrócił się w stronę mówiącego. Kolejny powód, by się irytować. Jego przymusowy towarzysz…
- Przyniosłem bilety, proszę pana.
- Słyszałem. - warknął zły.
Młodzieniec oparł się o murek koło niego. Był to stosunkowo przy-stojny, niespełna dwudziestoletni chłopak noszący mugolskie ubrania i poruszają-cy się w tym świecie ze swobodą właściwą szlamom. Szlamom! Na domiar złego tryskał wręcz różowiutkim humorkiem, którego, pomimo wielokrotnych prób, nie mógł zmącić. Nawet swoim najbardziej pogardliwym spojrzeniem i lodowatym traktowaniem. Ten bezgraniczny optymizm coraz bardziej działał mu na nerwy. Do tego, czekało go jedno z najgorszych spotkań, jakie umiał sobie wyobrazić, a szczycił się tym, że pod tym jednym, szczególnym względem, wyobraźnię ma niemal nieograniczoną. I solidnie podpartą doświadczeniem.
A ten bezczelny smarkacz zachowywał się, jakby był przewodnikiem jakiegoś turysty! A nie człowieka, który został zmuszony tu przyjechać!
- Ładną pogodę mamy, prawda? Jest trochę dusznawo, ale jak tylko przejdzie ta burza, to od razu się poprawi. Widzi pan te chmury? Mogę się zało-żyć, że lada moment zacznie lać. Jednak proszę się nie martwić, do tego czasu powinniśmy być na miejscu. - Uśmiechnął się radośnie w jego stronę. Miał szarawe oczy i brązowawe, krótko ścięte włosy oraz dość dobry akcent. Zerknął na zegarek. - Och, za dziesięć minut zaczyna się nasza wycieczka. Proponuję, by pan się zbyt często nie odzywał.
- A to niby czemu? - spytał lodowato. Nie żeby miał zamiar mówić cokolwiek, ale nie będzie mu jakaś szlama rozkazywała.
- Bo grupa jest polskojęzyczna i mogłoby to podejrzanie wyglądać. Zwłaszcza, że i tak wygląda pan za dobrze na Polaka - wytłumaczył radośnie. - No, chodźmy.
Poprowadził go przejściem pod potężną, obronną basztą. Wyszli na dziedziniec, który, musiał przyznać, był całkiem efektowny. Na środku kręciło się naście osób, wśród których na szczęście była tylko trójka dzieciaków. Przewodniczka grupy okazała się być młodą, najwyżej dwudziestoparoletnią dziewczyną z absur-dalnie niemodną fryzurą. I w okropnych ciuchach. Od razu zaczęła coś trajkotać. Jego towarzysz nachylił się i cicho mu tłumaczył na angielski. Oczywiście, z niewielkimi zmianami.
- Zamek powstał w XIII wieku, kiedy tylko krzyżowcy osiedlili się w tej części Europy. Jest to największa budowla obronna położona na nizinach na naszym kontynencie. Był wielokrotnie rozbudowywany i modernizowany. Jak zapewne pan wie, Rycerze Zakonu byli jednymi z najpotężniejszych magów tego okresu. Jako drudzy, po Joannitach łączyli magię muzułmańską i judaistyczne tradycje z osiągnięciami europy. Jednak niechętnie dzielili się swymi osiągnię-ciami z innymi. Cierpieli na prawdziwą paranoję. W końcu Malbork był zaprojek-towany jako ich siedziba, a nie znajdzie się tu nawet najmniejszego śladu po zakonnych magach. Najmniejszego. Zupełnie, jakby nigdy nie istnieli. Najściślej-sza tajemnica. Muszę przyznać, że ich pomysłowość do dzisiaj mnie zadziwia. - Szli z tyłu grupy, prowadzonej w ekspresowym tempie przez zimne, zamkowe korytarze i komnaty. - Choćby sposób lokalizacji. Przewijały się tu tysiące ludzi, z których tylko co setny był magiem i co trzydziesty polował na takich jak my, a oni prowadzili tu i aktywną działalność, i badania, a w pewnym momencie nawet szkołę. W rekordowym momencie uczyło się tu prawie tysiąc czarodziei, nie tylko z terenów Prusów, ale i Korony, Litwy i nawet Ukrainy…
- Korony? - pierwszy raz wykazał coś na kształt zaciekawienia.
Szlama rozpromienił się jakby dostał order Merlina pierwszej klasy. Najwyraźniej od narodzin czekał, by zdobyć choć jedno cieplejsze słowo od starszego maga. A przynajmniej na to wyglądało.
- Tak nazywano wtedy Polskę. Korona, bo rządził nią król, w odróżnie-niu od Księstwa, czyli Litwy, bo tam również panował król Polski, ale będący Wielkim Księciem i niekoniecznie królem - wytłumaczył, wprawiając swego towarzysza w stan co najmniej konsternacji. - O, jesteśmy na miejscu.
Chwycił zdumionego mężczyznę za ramię i przytrzymał, udając, że pokazuje mu jakiś szczególny fragment kamieniarki. Reszta grupy podreptała za przewodniczką w stronę zamkowej kaplicy. Kiedy tylko zniknęli za rogiem, pociągnął go w stronę wielkiego kominka.
- Niech pan stanie z lewej strony i dotknie kamienia najbliżej ściany - wytłumaczył szeptem. - Potem wystarczy powiedzieć tylko "surtne", choćby w myślach, a będzie pan na miejscu. Ja zostanę, muszę namieszać im w głowach, że nas nigdy nie było. Acha, będzie w trzeciej sali na trzecim piętrze w północnym skrzydle górnego zamku. Powodzenia.
Uśmiechnął się szeroko, ściskając mu rękę, i pobiegł za zwiedzający-mi. Mag cicho westchnął. By się tu dostać, potrzebował jednej deportacji długo-dystansowej, dwóch krótko, godziny stania na dusznym, śmierdzącym pomoście w otoczeniu rozwrzeszczanych bachorów i włóczenia się po zimnym zamku. A teraz, gdy był prawie na miejscu, coś lekko ścisnęło go w dołku. Gdyby tylko mógł uniknąć tego spotkania!
Nagle do jego uszu dobiegł hałas, jakby daleki odgłos rozmowy. Ko-lejna wycieczka. Nie miał czasu na dumanie. Dotknął wskazanego przez chłopaka kamienia, zamknął oczy i szepnął "surtne".

Na szerokim, długim korytarzu nie było niemal nikogo. Wyślizgane marmurowe posadzki odbijały jasne, kremowe ściany, obite niekiedy tkaninami, i znajdujące się na nich portrety mężczyzn w długich, egzotycznych szatach oraz, w lwiej większości, wyjątkowo brzydkich kobiet w modnych przed trzystoma laty sukniach. Z wysokich, kryształowych sufitów zwisały potężne, złociste żyrando-le, w kinkietach stały woskowe, wygaszone świece, tu i ówdzie umieszczono bogato rzeźbione skrzynie. Wkoło panowała prawdziwie majestatyczna cisza i spokój. Nie na długo, niestety. Po chwili ostry, krótki dzwonek przeciął powie-trze, a dokładnie w tej samej chwili otwarły się drzwi i korytarz zaroił się ponad setką krzyczącej, biegnącej i wpadającej na siebie dzieciarni, zadziwiająco po-dobnej do tej pozostawionej w mugolskiej części Malborka. Wszyscy ubrani byli w szare mundurki o dziwacznym, przywodzącym na myśl worki, kroju.
Na szczęście stonka szybko znikła na schodach prowadzących do roz-ciągającego się na kilku dziedzińcach ogrodu. Tylko jedna klasa pozostała za-mknięta. Dopiero po dobrych pięciu minutach uczniowie zostali z niej wypusz-czeni, co bynajmniej nie wyglądało inaczej, niż w pozostałych przypadkach. Klnąc, popychając się i głośno komentując przetrzymanie na przerwie, zbiegli na dół. W środku niemal kwadratowej, niewielkiej kasy pozostała tylko nauczyciel-ka.
Była to wysoka, postawna kobieta o platynowych, zaczesanych do tyłu włosach i poważnej, chciałoby się rzec arystokratycznej twarzy. Miała zimne, jasnoszare oczy z lekko niebieskawym połyskiem, wysokie kości policzkowe, prosty nos. Na pewno nie była bardzo młoda, choć nie sposób było określić czy ma dwadzieścia pięć czy czterdzieści pięć lat. Ubrana była w prostą, śnieżnobiałą szatę, raczej męską w kroju. Wrażenie majestatu psuła tylko jasnoróżowa spinka do włosów. Nucąc pod nosem jakąś melodyjkę, składała kartki w równą stertę.
Lekko chrząknął, akcentując swoje przybycie. Nie podniosła wzroku.
- Nie musisz być tak oficjalny - przywitała go bezbłędną angielszczy-zną.
- Może wolę.
- Zawsze tak samo poważny i wyniosły - westchnęła, chowając papiery do teczki.
- Zawsze tak samo niepunktualna - odciął się.
- Nie wszyscy prowadzą tak doskonale ułożone życie, mój drogi. Nie-którzy muszą zarabiać. - W końcu spojrzała na niego, a jej twarz rozciągnęła się w tak szczerym uśmiechu, że niemal uwierzył, że naprawdę cieszy się ze spotka-nia. - Dawno cię nie widziałam, braciszku. Chyba od czasu ostatniej wojny.
- Kiedy to zdradziłaś…
- Kiedy to postanowiłam się nie wtrącać - poprawiła go, błyskawicznie poważniejąc. I równie momentalnie zmieniając temat. - Dobrze wyglądasz w mugolskich ciuchach.
Mężczyzna skrzywił się niemiłosiernie. Sam fakt, że musiał je założyć, traktował jak jeden z największych afrontów jakie spotkały go w życiu. Oczywi-ście jego siostra doskonale o tym wiedziała.
- Widzisz, jak się dla ciebie poświęciłem?
- Widzę, i możesz być pewien, że jestem dogłębnie wzruszona. Aż mnie w dołku ścisnęło.
- Może, zamiast prawić mi nieszczere komplementy, przeszłabyś do rzeczy, Anno?
- Więc nie wierzysz, że po prostu pałałam chęcią ujrzenia cię i po-wspominania słodkich lat dzieciństwa?
- Nie.
- I masz rację - uśmiechnęła się samymi kącikami ust. Zabrała swoje papiery. - Chodźmy braciszku, tu nie jest odpowiednie miejsce do rozmowy.
Wyprowadziła go na opustoszały już korytarz. Starannie zamknęła drzwi. Ruszyli w kierunku szerokich, dwubiegowych schodów.
- Wątpię, by w tym kraju było odpowiednie miejsce. Kalasz honor rodziny pracując jako prowincjonalna nauczycielka. Nasza matka przewraca się w grobie, widząc taką hańbę.
- Nasza matka, o ile dobrze pamiętam, głośno zastanawiała się, czy nie należałoby mnie utopić.
- Była wtedy poddenerwowana. - ośmielił się zauważyć.
Kobieta prychnęła krótkim, tak typowym dla ich rodziny śmiechem.
- Ona zawsze była poddenerwowana, jak to ładnie ująłeś. I nie zmienia to faktu, że żyję tylko dlatego, że nie chciała kalać swych białych rąk morder-stwem, a zlecenie tego komuś innemu uważała za co najmniej dyshonor. - Wy-powiedziała to zupełnie swobodnym, wręcz niedbałym tonem.
- Wspominając twoje zachowanie, wcale się jej nie dziwię. Nie raz sam się zastanawiałem, czy nie zostać jedynakiem.
- To samo mogę powiedzieć o sobie. A co się tyczy "prowincjonalno-ści" Kroblamu, to szkoła istnieje od XIV wieku; to nie ich wina, że mieli ponad stuletni zastój w działalności i zostali reaktywowani dopiero w latach dwudzie-stych.
- Młodzi gniewni, co? - warknął sarkastycznie.
Poprowadziła go schodami na najwyższe piętro. Po drodze mieli kil-koro uczniów i nauczycieli; ci pierwsi bez słowa ustępowali im drogi, ci drudzy pozdrawiali ich oszczędnymi ruchami głowy. Wszyscy bez wyjątku zwracali na niego baczną uwagę. Ktoś nawet spróbował go zaczepić, ale momentalnie za-milkł, zgaszony zimnym, pogardliwym spojrzeniem. Z niejaką satysfakcją stwierdził, że to wystarczyło by natręt zaczerwienił się i wręcz uciekł.
Jego siostra nie wydawała się podzielać jego entuzjazmu.
- Ty chyba ukończyłeś specjalną szkołę traktowania ludzi jak śmieci - zauważyła tylko.
- Dostałem nawet wyróżnienie - odciął się z lekkim uśmiechem.
Sposób w jaki na niego spojrzała świadczył, że również musiała tam uczęszczać. Ale spokojnie wytrzymał jej wzrok.
W końcu dotarli do niewielkiego, raczej skromnego korytarzyka. Z jednej strony rząd okien pokazywał sielankowy krajobraz dachów pałacu, drzew, żwirowej drogi, zaniedbanych chat i pijaczka załatwiającego potrzebę pod pło-tem. Na przeciwległej ścianie znajdowały się proste, zupełnie nijakie drzwi. Zatrzymała się przed trzecimi z kolei; dotknęła ich smukłym, jasnym palcem.
- Alohomora - szepnęła. Drzwi otworzyły się bezgłośnie.
- Zupełnie jak matka - mruknął.
- Tak, ale ona otwierała wszystkie bez wyjątku. Ja mogę tylko te. Do reszty potrzebuję różdżki - tym razem jej uśmiech był autentycznie ciepły. Aż sam się zdziwił. Weszli do środka.
Pokój miał kształt prostokąta z szeroką niszą przy krótszej, prawej ścianie. Nie był może mały, ale strasznie zagracony. Wszystkie ściany zastawiono regałami na książki, wypełnionymi do ostatniego miejsca, a w rogu, za drzwiami, stała wielka, trzydrzwiowa szafa na ubrania. Na dużym, renesansowym biurku leżało kilka, najwyraźniej nie mających stałego miejsca, tomów. Podłogę pokrywał gruby, puszysty dywan, a w oknach wisiały jasne, beżowe zasłonki. W niszy dostrzegł dwuosobowe drewniane łoże z wysokim zagłówkiem. Przykryte, o zgrozo, różo-wą kapą, kilkunastoma ozdobnymi jaśkami i pluszowymi misiami. Poza tym w pokoju znajdował się jeszcze wielki, marmurowy kominek oraz zydel o skrzyżo-wanych nogach, dwa fotele, w tym jeden za biurkiem, i poduszka na wprost paleniska, a w kącie wieszak na ubrania, druga szafa, kufer oraz stojak na gazety.
Pociągnął nosem.
- Co tak śmierdzi?
- Kurdyban.
Wskazała na ciemnobrązową ścianę z delikatnym, wręcz filigranowym wzorem przedstawiającym ciemnozielone liście oraz złoto-czerwone kwiaty. Poza nią wszystkie pokrywała jasna tapeta w delikatny, nieregularny wzór.
- To twoja sypialnia?
- I gabinet jednocześnie - odłożyła papiery na blat. - Napijesz się czegoś?
- Kpisz ze mnie?
- Bynajmniej. Kroblam może nie jest dużo mniejszą szkołą od Hogwar-du, ale mamy tutaj nie tylko gimnazjum i szkołę średnią, ale i wydziały uniwersy-teckie. W sumie ponad ośmiuset uczniów. Nie narzekamy na nadmiar miejsca, więc nie dziw się, że wszyscy nauczyciele pracują i śpią w tym samych pokojach.
- Dobrze, że matka tego nie widzi.
- Jestem pewna, że byłaby zachwycona. Taka okazja, by ponarzekać nad moim upadkiem… Więc co: kawy, herbaty, czy może koniaku ma skołatane nerwy?
- Herbaty - zdecydował się po chwili. Co prawda wolałby coś z procen-tami, ale nie chciał ryzykować. Nie chodziło tylko o to, że na takiej prowincji pod nazwą koniak mogło się kryć dosłownie wszystko, na przykład bimber rozcień-czony politurą. Bał się utraty kontroli nad sobą. Nie żeby jeden kieliszek mógł go upić, ale mógł minimalnie osłabić koncentracje, a wtedy…
Anna skinęła głową, gestem wskazując mu fotel, po czym znikła za drzwiami, które wcześniej wziął za szafę.
Podszedł do okna. Widok nie zapierał dechu w piersiach, chociaż z lekka go zdziwił. Widział szerokie, płaskie jak stół rozlewisko rzeki, na którym mugole wypasali krowy, wstążkę Wisły, a tuż za nią wał ochronny i, jak się nieznacznie wychylił, bloki, domki i zabudowania miejskie. Oddalone od zamku o niespełna pięć kilometrów! To było szaleństwo. Inna sprawa, że, o ile pamiętał, twierdza znajdowała się z tej samej strony co miasto. Był tego bardziej niż pe-wien, więc jak tego dokonali? Czyżby został przeniesiony do zupełnie innego miejsca? Chyba nie, bo rozpoznawał wieże i fasady zabudowań zamkowych, rysunek murów też się zgadzał. Więc jak?
Zagadka ta na moment zepchnęła na dalszy plan banalność okolicy. Jednak dość szybko zaczął dostrzegać nudę widoku za oknem: brudną rzekę, bociany krążące nad mokradłem, daleki most, kolonię jaskółek znajdującą się pod szerokim gzymsem. Nawet ciężkie, brunatno-granatowe chmury zasnuwające horyzont nie poprawiały sytuacji.
Wrócił do oglądania pokoju. Na blacie biurka stały trzy fotografie. Wiedziony ciekawością, wziął pierwszą z brzegu. Zdjęcie było właściwie jedną trzecią, odciętą od reszty nożyczkami do paznokci. Pozostałe dwa kawałki zaj-mowały oddzielne ramki. To, które wziął do ręki, przedstawiało jego, młodszego o dobre kilkanaście lat. Nie zapanował nad lekkim uśmiechem. Prezentował się wtedy naprawdę oszałamiająco. W jedwabnej, haftowanej kamizeli i nałożonej na to luźnej, powłóczystej szacie, spiętej na piersiach srebrnym wężem. Włosy miał krótsze niż teraz, okalały jego twarz miękką, gładką aureolą, wspaniale kontrastu-jąc z czarnym aksamitem ubrań. Jasne oczy patrzyły dumnie i z tą swoistą, mło-dzieńczą zadziornością. Wyglądał niczym władca całego świata. Teraz też postać na fotografii z lekkim, dumnym uśmiechem poprawiała koronkowe mankiety rękawów, doskonale świadoma wrażenia, jakie wywołuje.
Na środkowej części zdjęcia zobaczył wysoką, piękną kobietę o platy-nowych włosach i jasnych, chłodnych oczach. Przekroczyła już czterdziestkę a bladą twarz znaczyły pierwsze zmarszczki, jednak dodawały one tylko majestatu jej spokojnemu obliczu. Poważna, nawet lekko niezadowolona, ubrana w srebrzy-stą, pełną elegancji suknię, przypominała antyczne bóstwo, mściwe i oszałamiają-ce jednocześnie. Ostatnia fotografia przedstawiała jego siostrę w momencie ukończenia Hogwartu. Dziewczyna stała nonszalanco oparta o krawędź fotografii. Jej czarną szatę zdobiło srebrzyste godło Slytherynu. Łypała buńczuczno spode łba, co jakiś czas pokazując język. A w pewnym momencie uniosła środkowy palec w obraźliwym, ogólnomugolskim geście.
- Już wtedy za sobą nie przepadałyśmy. Dlatego musiałam przeciąć zdjęcie. Ciągle się kłóciłyśmy.
- A ja?
- Byłeś wtedy obrażony na matkę za to, że kazała ci się ożenić. Pamię-tasz? Jak przestała mi robić wyrzuty, dobrała się do ciebie, więc i was rozdzieli-łam. Lubię spokój.
Podała mu czarną filiżankę ze złocistym godłem ich rodu. Od razu ją poznał. Po śmierci matki przez dwa tygodnie nie mogli znaleźć tego serwisu. Żaden z trzech domowych skrzatów nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział. Cóż, powinien był przewidzieć, że go sobie przywłaszczyła, zwłaszcza, że mniej więcej w tym samym okresie z czystej złośliwości ubrała pozostałą piątkę ich służących, a wredne stworki momentalnie wykorzystały okazję i uciekły. Patrząc na Annę uznał, że wywlekanie tej sprawy nie ma sensu. I tak nie poczuwała się do odpo-wiedzialności, a poczucia przyzwoitości nigdy nie posiadała.
Z przyjemnością wypił kilka łyków. To, że nie używała magii w prowadzeniu domu było kolejnym jej dziwactwem lub sposobem na zaakcentowanie swego buntu. Ale musiał przyznać, że zawsze parzyła doskonałą herbatę.
- Czego nauczasz?
- Zgadnij.
- Obrony przed czarną magią?
- Nie, angielskiego.
Z niekłamaną radością obserwowała, jak filiżanka niemal wypadła mu z rąk. Wręcz pobladł na myśl o takiej hańbie. No cóż, zawsze była wyrodną córką rodu, a on godnym i szlachetnym następcą. Teraz też, choć ciągle zaskoczony, szybko się opanował. Powoli wypił kilka łyków. Za oknem błysnęło. Czyli parszywy szlama miał racę, pomyślał.
- Oraz historii magii - dodała - Mam oba etaty.
- Dobrze, że choć tyle - skwitował oschle. Odłożył spodeczek na biur-ko. - A więc, po co mnie ściągnęłaś? I to w tak mało sympatyczny sposób…
- Nie mów, że przestraszyłeś się tego małego szantażu…
- To miał być "mały"?!
Uśmiechnęła się jak umiała najniewinniej. Za oknem przetoczył się huk gromu. Fakt, nie było to nic wielkiego. Ot, zagroziła tylko, że stanie przed całym Wizengamotem i powie, co wie. A to oznaczałoby co najmniej dożywocie w Azkabanie, i to dla kilkunastu osób.
- Ja tylko chciałam porozmawiać z moim ukochanym bratem. Po prawie dekadzie nie widzenia i nie kontaktowania się ze sobą, o ile nie liczyć pojedyn-czej sowy na święta…
- Zaczynasz mnie denerwować, Anno.
- Nic na to nie poradzę - założyła nogę na nogę. - Chciałam porozma-wiać o moim bratanku. W tym roku idzie do Hogwartu, nie mylę się?
- Nie, nie mylisz. I jestem pewien, że doskonale sobie poradzi. Zostanie przydzielony do Slytherinu i przyniesie dumę…
- Bardzo cię proszę, żebyś przestał - przerwała mu ostrym, nie pasują-cym do uprzejmych słów tonem. - Wcale nie jest pewne, czy trafi do ślizgonów. I dobrze o tym wiesz.
- Wszyscy z naszej rodziny…
- Nie bądź hipokrytą, braciszku - znów wcięła mu się w słowo. - Oboje dobrze wiemy, że nie jest twoim synem. Że nigdy nie tknąłeś swojej pięknej małżonki i gdyby nie szantaż matki, nigdy byś się z nią nie związał. Powiem więcej, jestem niemal pewna, że mdli cię, jak przebywasz w jej obecności.
- Nie przeginaj, Anno.
- A może się mylę? - stuknęła bladym palcem w jego zdjęcie. Za oknem ponownie błysnęło. - To było na rozdaniu dyplomów. Dobrze pamiętam. Wysoki, blady chłopak, dwa lata ode mnie młodszy. Nawet się zdziwiłam, gdy zwróciłeś na niego uwagę. Zwykle wolałeś lepiej zbudowanych. Uwiedzenie go nie trwało długo, mam rację? A przeciągnięcie go na stronę Czarnego Pana jeszcze krócej. Kto był potem? Właśnie, tamten gryfon, śmieszne, z tego samego roku co twój poprzedni wybranek. I jeszcze większe zdziwienie, czemu tak niepozorny? Wy-glądał niczym mały szczurek - ostatnie jej słowa częściowo zagłuszył grom.
Mężczyzna zupełnie spokojnie napił się herbaty.
- Imponujące, słucham dalej, siostrzyczko - zachęcił ją, odstawiając filiżankę.
- Oczywiście, jeszcze nieszczęsny kuzyn twojej szanownej małżonki. A, nie, ten ci nie uległ. Widziałam, jak dostałeś w zęby po tym, gdy go pocałowałeś. - Uśmiechnęła się na samo wspomnienie podejrzanej przez "przypadek" sceny.
Jej brat również nieznacznie się uśmiechnął, choć z innego powodu. Najwyraźniej nie miała pojęcia, jak naprawdę zakończyła się ta sprawa. Cóż, nie należy odrzucać jego zalotów, chyba że ma się metodę na wzmocnione eliksirem zaklęcie Imperius; a jego "kuzynek" nie miał. To była jedna z najsłodszych zemst w jego życiu. Niechętnie wrócił do rzeczywistości. Kobieta kontynuowała wyli-czankę.
- Przyznam szczerze, że młody Crouch najbardziej do ciebie pasował. Nawet byliście do siebie podobni; dumni, przystojni, gorliwi. Ale on wolał Czar-nego Pana… Zlekceważenie musiało boleć, co, braciszku?
- Jesteś…
- Nie ważne. Ważne jest to, że nie jestem ślepa. Wiem, że ślub z Narcy-zą był wymuszony, wiem, że Draco nie jest twoim synem i wiem, że z największą radością służyłeś Czarnemu Panu. Pociągała cię jego moc czy siła, jaką ci ofero-wał? A może po prostu ci się podobał?
Ponownie uderzył piorun, tym razem dużo bliżej. W jego blasku rodzeństwo przypominało upiory. Blade i zimne. Anna niedbałym ruchem poprawiła włosy. Jej brat splótł palce i przyglądał się siostrze spod wpółprzymkniętych powiek. Zachęcona jego milczeniem kontynuowała.
- Ale to nie jest już ważne. Czarny Pan odszedł, przynajmniej na razie, a ty ponownie stałeś się szanowanym obywatelem. Część Śmierciożerców została osadzona w Azkabanie, pozostali zginęli albo poszli w twoje ślady, a niektórzy nawet… - zamilkła na moment. - Tak, ten chłopak z Hogwartu, twoja pierwsza miłość, teraz sobie przypomniałam, nazywał się Snape, Severus Snape. Potem wyrósł z niego całkiem interesujący okaz. Chyba wrócił do szkoły. Jestem cieka-wa, czy Draco wie, że będzie go uczył kochanek jego niedoszłego ojca.
- Do czego ty zmierzasz?!
- Do niczego. Zastanawiam się tylko, jakby na to zareagował. Albo jak zareagowałby świat czarodziejów na świadka waszych działań i twoich skłonno-ści. Tym razem byś się już…
Urwała. Kolejna błyskawica oświetliła jego stężałą twarz. Zerwał się z fotela, niesamowicie szybkim ruchem wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni kurtki różdżkę i skierował ją wprost w gardło siostry. Nic nie powiedziała, tylko dumnie podnio-sła głowę.
- Prosisz się o szybką śmierć, siostrzyczko - wysyczał.
Odpowiedziała mu pogardliwym prychnięciem. Skierowała znacząco wzrok w dół. Spojrzał w tym samym kierunku. Smukła, czarna różdżka kobiety lewitowała jakieś dziesięć centymetrów od jego brzucha. Jej końcówka jarzyła się bladą, zielonkawą poświatą. Nim zdążył zareagować, wylądowała w wyciągniętej dłoni właścicielki. Anna wstała.
- Chcesz spróbować? - spytała zaczepnie. - O ile pamiętam, zawsze byłam lepsza w rzucaniu uroków.
Miała rację. Była lepsza przynajmniej w części z klątw, a ze zwykłymi zaklęciami również nie miała większych kłopotów. Szybka i zwinna, świetnie latała na miotle (choć Quiddicha nie cierpiała, o czym boleśnie przekonał się kapitan ślizońskiej drużyny), a jej zdolności jasnowidzenia były porównywalne tylko do umiejętności centaurów. Zawsze lepsza, zawsze spokojna, zawsze wszystkowie-dząca i o silnej osobowości, zupełnie jak ich matka. Wątpliwym pocieszeniem był fakt, że nienawidziła zielarstwa, na połowę magicznych stworzeń miała uczule-nie, i nie rozróżniała Wenus od Merkurego. Eliksiry też z trudem zaliczyła…
A z matką ciągle się żarły.
- Dlatego Czarny Pan tak bardzo chciał, byś się do nas przyłączyła.
- Fakt, był zaskakująco uprzejmy. Zdradził mi większość tajemnic…
- Ufał ci.
- Srodze musiał się zawieść.
Zachichotała krótko. Skrzywił się na wspomnienie chwili, w której oddał mu pismo Anny. A raczej tego, co nastąpiło potem. Voldemort dopóty torturował go klątwą Cruciatus, dopóki nie stracił przytomności. A potem go ocucił i znowu katował. Długo nie mógł dojść do siebie. Gdyby nie opieka Narcyzy i leczących eliksirów Severusa…
A w tym czasie jego ukochana siostrzyczka jakby nigdy nic znikła ze świata żywych. Był pewien, że zaszyła się w tej czy innej zapyziałej dziurze i kpiła z nich, z walki i z tego, co się działo. Wiedział, że Czarny Pan wysłał za nią Śmier-ciożerców z zadaniem zabicia jej, ale nie miał pojęcia, co się z nimi stało. Pewnie zginęli. Jak chciała, potrafiła być bezlitosna. Mimowolnie wyszeptał pierwsze sylaby śmiertelnej klątwy…
Jej wargi też się poruszyły.
Niebo przecięła kolejna błyskawica. Zaczęły spadać pierwsze, wielkie krople deszczu. W ciągu sekundy krajobraz znikł za ciężką zasłoną wody. Zerwał się silny, porywisty wiatr, waliły pioruny.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
- Pani profesor…
Dziewczyna niepewnie zajrzała do środka. Niemal krzyknęła widząc celującą w siebie parę. Naprawdę wyglądali przerażająco, oboje bladzi, wysocy, wyprosto-wani, jedyne jasne elementy w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu.
- Ja… - wyjąkała po polsku. - Przepraszam, przyjdę później.
- Czekaj, Wando. Wejdź.
Anna opuściła różdżkę, i, zupełnie ignorując brata, podeszła do uczennicy. Wpro-wadziła ją do środka. W przelocie machnęła w kierunku kominka, zapalając ogień. Od razu zrobiło się dużo przytulniej.
- Ale…
- Nie przejmuj się, tylko sprzeczałam się z bratem. I to bardziej dla żartów - mrugnęła porozumiewawczo okiem. - A więc, co się stało?
Rozmawiały dobre dziesięć minut. A on stał jak idiota, z różdżką w dłoni. W pewnym momencie usiadł i zaczął się bawić, obracając ją w palcach. Przez cały czas obserwował siostrę. Miała żelazne nerwy. Zupełnie jakby nigdy nic tłuma-czyła coś w tym dziwnym, śpiewnym i jednocześnie szeleszczącym języku. W końcu dziewczyna lekko się skłoniła, bąknęła łamanym angielskim pożegnanie i przeprosiny i wybiegła z pokoju.
Anna odwróciła się do niego z lekkim uśmiechem.
- Wanda Korczak, druga klasa liceum. W przyszłości będzie świetnym historykiem magii, może nawet przejmie po mnie katedrę? - zastanowiła się, podchodząc do biurka. - Na czym skończyliśmy? Aha, próbowałeś mnie zabić.
- A ty mnie.
- Ja ci tylko groziłam. Jednak w takiej sytuacji nawet Avada Kedavra byłaby uzasadniona - usiadła na fotelu, kładąc różdżkę tuż przed sobą. - Ale przecież nie będziemy się zabijać, prawda, Lucjuszu?
- Czego ty do jasnej cholery chcesz?
- Byś się zastanowił. Nadchodzą zmiany, pilnuj się, by syn Narcyzy nie musiał zapłacić za twoje błędy - mimowolnie przybrała mentorski ton.
- Co masz na myśli?
- Tylko tyle. Niech twój romans z Snapem pozostanie tajemnicą, niech tajemnicą pozostaną twoje inne związki, niech ten chłopak wyrasta w normalnej rodzinie i nie idzie twoją ścieżką. Rozumiesz?
- Powiedzmy…
Pokręciła przecząco głową.
- Nie dobrze jest nie lubić Harrego Pottera - powiedziała powoli, sta-rannie oddzielając wyrazy. - Ale jeszcze gorzej powtarzać dawne błędy.
- Jeżeli sugerujesz, że mam zapomnieć o Severusie lub Czarnym Panu to, twoja rada jest nie na miejscu - zauważył oschle.
Znów zaprzeczyła ruchem głowy.
- Mam raczej na myśli, żebyś nie zapomniał, komu tak naprawdę słu-żysz, bracie. Draco może nie jest twoim synem, ale póki co jest ostatnim noszą-cym nazwisko Malfoy i nie pozwolę, by naprawdę był ostatnim. - Przerwała na chwilę. - Zapamiętaj, Lucjuszu, że jak tylko uznam, że twoja działalność zagraża naszemu rodowi, powiem wszystko. Nawet jeżeli skarze cię to na Azkaban, nawet jeżeli ja również miałabym tam trafić. Wolę hańbę. niż koniec.
Ostatnie zdanie zawisło między nimi. Zapadła długa, przeraźliwa cisza. Tylko deszcz dudnił o szyby, wiatr wył wśród wysokich dachów, a w kominku trzaskały polana. Co jakiś czas błyskawica rozświetlała niebo. Można było odnieść wraże-nie, że wiosenna burza nigdy się nie skończy.
W końcu Lucjusz powoli wstał.
- Ty naprawdę przypominasz naszą matkę, Anno. Masz tak samo silny charakter i tak samo bezwzględny - powiedział cicho. - Zapewniam cię, że nie jestem głupcem. I nie zrobiłem nic, co zaszkodziłoby synowi Narcyzy. Byłem dla niego dobrym ojcem i będę takim nadal. A wszystko co robię ma na celu okrycie nas jeszcze większym splendorem.
- A Snape?
Po twarzy mężczyzny przebiegł nieznaczny skurcz. Nie mniej wytrzymał lodowa-te, badawcze spojrzenie młodszej siostry. Kiedy odpowiadał, nawet głos mu nie drgnął.
- To już zamknięta sprawa.
- To dobrze. Bo z tego mogłyby wyniknąć same kłopoty, a nie chciała-bym skazać cię na śmierć - urwała. - Na terenie Kroblam nie można się aporto-wać, chyba że do zamku, a on o tej porze będzie już zamknięty. Odejdź na co najmniej pięć kilometrów. Accio Miotła.
Machnęła różdżką. Po chwili trzymała w rękach porządną, choć cokolwiek zużytą Zmiataczkę. Kiedy mu ją podała, przyjął ją bez wahania.
- Oddam.
Podszedł do okna i otworzył je pojedynczym ruchem różdżki. Od razu uderzył w nich zimny, przeraźliwy wiatr i deszcz. Rzucił na siebie zaklęcie odpychające wodę. Dosiadł miotły. Tak dawno na niej nie siedział, że niemal zapomniał, jak to jest. Ale nie można oduczyć się latać… Spojrzał na stojącą w głębi pokoju kobie-tę. Jej twarz pozbawiona była uczuć, a platynowe włosy szarpał wiatr. Jej śnież-nobiała szata nabrała srebrzystego połysku. Jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak podobną do ich matki. Wręcz identyczną.
- Powiedz, czemu odmówiłaś Czarnemu Panu?
Odpowiedziała mu półuśmiechem. Wzruszył ramionami i odleciał.
Kobieta obserwowała go, póki nie znikł w chmurach. Potem lekko przymknęła okno, dorzuciła do ognia i usiadła przy biurku.
Powoli wzięła filiżankę, obróciła ją kilka razy w palcach i zerknęła na fusy na dnie. Co prawda doskonale wiedziała, co tam zobaczy, ale chciała się upewnić. Symbol kłamstwa, rozstania, śmierci i mężczyzny. Zdrajcy. Tak, okłamał ją. Gorzej, okłamał samego siebie i przez to zginie. Przez bezsensowną, głupią miłość. Była tego pewna. Dar przepowiadania jeszcze nigdy jej nie zawiódł. Może dlatego, że jej wizje zawsze były stosunkowo ogólne… A może miała dostatecznie dużo oleju w głowie, by prawidłowo interpretować powszechnie znane fakty?
Ponownie obróciła naczyniem. Tym razem wróżyła dla siebie, i znów zobaczyła to, co ostatnio. Uśmiechnęła się lekko. Teraz będzie inaczej niż przed laty, będzie walczyła, choć może nie osobiście przeciwko niemu, ale będzie. I obroni tę szkołę. I swoją rodzinę… Głowa węża jak zwykle wyszczerzyła do niej zęby.
- Czemu? Bo matka na pewno by się do niego przyłączyła. Dlatego, Lucjuszu. Jestem członkiem dumnego i szlachetnego rodu Malfoyów, ale jestem też sobą. Żegnaj, bracie.


Piastów, 6-7 grudnia 2004



Mam nadzieję, że nie było bardzo źle. Jakby, co, to ciąg dalszy istnieje, ale jego opublikowanie całkowicie zależy od was. Jeżeli chcecie poznać resztę, piszcie w komentarzach; jeżeli chcecie całość totalnie zjechać, też piszcie. Pazuzu











 


Komentarze
wielkamorda dnia padziernika 19 2011 07:41:44
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Kasai (kasiaxxx0@wp.pl) 20:50 30-04-2006
Błagam... daj następną część...
An-Nah (Brak e-maila) 11:22 06-05-2006
No właśnie, popieram smiley

BTW, nie wierze, zeby ten bimber miał TYLKO 70% smiley 100% minimum.

Jakbys się pytała - tak, pogdobało mi się. Styl, fabuła, Anna, pan trener - całosć.
Pazuzu (Brak e-maila) 22:47 06-05-2006
Dzięki za opinie. Następna część będzie z aktualką smiley

Co do bimbru - Wroński specjalnie zaniżył wartość - podejrzewał, że 70% wystarczy, by zniechęcić jego przyjaciółkę. Nie docenił jej smiley
An-Nah (Brak e-maila) 12:21 15-05-2006
Nie ma to jak bezpośrednie podejscie do Voldzia smiley I mam szczerą nadizeję, że nie dasz długo czekać na następna część... znacyz, ze twoja wena nie poleci na majorke smiley
Vil (Brak e-maila) 10:58 19-05-2006
Imperia jest rewelacyjna! Od razu widać, kto w tym domu nosi spodnie smiley Vikannę też polubiłam od pierwszej chwili. Kto by pomyślał, że z rodu Malfoy'ów wywodzą się takie ogniste panienki (i kobiety). Też mam nadzieję, że żadnych lotów na Majorkę nie zanotujemy smiley
Pazuzu (Brak e-maila) 12:06 24-05-2006
Duma mnię rozpiera smiley. Nie, lotów na majorkę na pewno nie będzie.
morfi (morfeusz66@op.pl) 17:01 10-04-2007
Wszystko pieknie tylko o co chodzi z tymi myslnikami w srodku wyrazów. Ciekawa sceneria. czekam na ciag dalszy o ile planujesz
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum