ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Trotz 2 |
Wstałem o cytrynowym brzasku, w dzień letni, mętny jak szklanka lemoniady. Kości gruchnęły przyjemnie, dobrze budzić się wypoczętym, z niebem jasnym nad głową, pośród śpiewu ptaków, rześkie powietrze, rosa ciężka na trawie i ogromnych kwiatach naparstnicy, które tworzyły zwarty szpaler, egzotyczne i fioletowe, po obu stronach leśnej ścieżki, którą opuściłem polanę. Wiewiórki pełzały wokół pni drzew, dwie sarny uciekły kłusem.
Ziemia parowała, ogrzana pierwszymi promieniami słońca, szedłem szczęśliwy i wolny od problemów. Pachniały zioła, mięta i dzika pietruszka, a na skraju kolejnej polanki, na jaką się natknąłem, rosły karłowate pomidory, owocując czerwono. Latem- pomidory- pachną najpiękniej ze wszystkich zielnych dóbr, uklęknąłem przeto by lepiej poczuć zapach. To najlepszy dzień ze wszystkich moich dni, myślałem radośnie. Nie minęła minuta od tej myśli, a zarejestrowałem za sobą szum wody. Podniosłem się z klęczek, a tam, przysiągłbym, że wcześniej tego nie było, po drugiej stronie skąpanej w słońcu polany piętrzyła się wysoka, przewyższająca czubki najwyższych drzew, skała, z której serca, szerokiego, pionowego rozłamu, spływały leniwie wodne kaskady, tworząc u jej stóp niewielkie rozlewisko. Woda spełzała ze skały cienką zasłoną, liżąc ją, jak krew liże arterie, miejscami tryskała gwałtownie, jak z żywej rany. Oczarowany zbliżyłem się; sadzawka, głębsza niż myślałem wcześniej, pełna była kolorowych ryb, w rzadkim litoralu dojrzałem nawet porybliny, co ostatecznie utwierdziło mnie w niezwykłości napotkanego miejsca. Jestem w raju, szeptałem.. Uniosłem głowę, by rozejrzeć się raz jeszcze, i wzrok mój padł na niego.. Zanurzony w wodzie po pośladki, nagi, z włosami zlepionymi na plecach, odchylał głowę, by napić się wody, by spłynęła mu wprost do ust.. Moje serce ścisnęło się gwałtownie- zobaczyłem Michała w swoim raju, po czym wyrzuciło porcję krwi, która uderzyła mi w skronie.
Piękny elfida, młody mężczyzna, dłonie niknące na jego torsie, sunące do świetlistej granicy wody, westchnienie.. Zrzuciłem buty i zbliżyłem się do niego, instynktownie licząc na prawdziwe, intensywne zbliżenie. Ubranie nasiąknęło wodą w sekundę, nie dbałem o to. Gdy byłem już blisko, odwrócił się do mnie.. Zawahałem się, to nie był on, lecz po chwili oczy jego zaokrągliły się ze zdziwienia, wyjąkał moje imię i ujął się w dłoń, zaczął onanizować się patrząc mi w oczy, tym zdziwionym, szerokim spojrzeniem. Postąpiłem ku niemu, licząc, że ulegnie, jak zawsze, a on, nie czekając chwili nawet, zanurkował pod wodę. Droczy się, pomyślałem i również się zanurzyłem, lecz pod powierzchnią nie spostrzegłem go.. Nie spodziewałem się.. Wąska, chwytna stopa spoczęła na moim karku i przytłoczyła mnie do kamiennego dna, w które uderzyłem czołem i nosem, wybuch czerwieni przed oczyma, świat barwi się, jego kolano na moim karku, trzy razy zaprzyjaźniłem się z kamieniami, bo gdy dotarło do mnie, co tak właściwie się dzieje, role odwróciły się.. Wściekłość pomnażała moje siły, w afekcie złapałem go za nadgarstek i wykręciłem mu rękę, przewracając Michała tak, że przepłynął w głębinie tuż nade mną. Chwyciłem jego włosy i wstałem, wynurzając go za sobą, dopiero ponad taflą wody poczułem właściwy jego ciężar. Nie widziałem na jedno oko, jak okazało się potem, straciłem je pod wodą, drugie zalewały mi fale krwi. Michał odchylił głowę i śmiał się, trzymany przeze mnie w pasie, blisko jak w erotycznym tańcu, końcówki jego włosów sięgały tafli sadzawki. Nagle uderzył czołem o moje czoło, świat zawirował, poczułem, że odpływa, a nie widziałem wtedy już nic, w zupełności. Woda zadrżała tuż koło mojego prawego uda, schyliłem się błyskawicznie, zareagowałem szybciej od niego i to niosło obietnicę nagrody- uderzyłem nim o twardą skałę, łomot łamanych kości i mojego tętna, a gdy nie reagował już, rozdarłem skórę na wysokości przepony.. Wyrostek mieczykowaty odłamał się pod moimi palcami, zagłębiłem rękę do tej klatki twardej, tej żelaznej twierdzy nigdy mi niedostępnej i znalazłem to ptaszę, które drżało nawet wtedy, gdym wyciągnął je na świat i przytulił do własnej, unoszonej ciężkim oddechem, piersi. Puściłem trupa w wodę, w którą zapadł się z bulgotem.. A serce poszybowało za nim.
Wylazłem z bajora cuchnącego krwią, ubranie było ciężkie i lepkie, siadłem na trawie, ptaki śpiewały. Ktoś poklepał mnie po ramieniu, podskoczyłem jak oparzony, a moja ręka, znów samowolna, wyciągnęła się do nieznajomej osoby. To, co dostałem, to były moje oczy, twarde i śliskie, oplecione grubymi pasami naczyń. Wsadziłem je z powrotem, zamknąłem powieki, otworzyłem- coś było nie tak..
"Włóż je odwrotnie"- poradził głos znad mojej głowy, rada poskutkowała.
Odwróciłem się i zobaczyłem go znowu, czarnego, z wibrującą twarzą, z ruchliwymi odnóżami karakona, w chitynowym pancerzu i śmiesznej, przekrzywionej pelerynie. Usiadł na kamieniu, on, ogromny jak tur, wpierając się w ziemię błyszczącymi, pancernymi nogami. Zapalił papierosa, obaj zapaliliśmy.
- Tani tytoń, tania gilza..- powiedziałem w udawanej zadumie.
- Lucyfer mało płaci swoim urzędnikom.- zażartował- Do rzeczy. Herbert, ujmijmy to tak- jesteś trupem. Właśnie wypatroszyłeś swojego ruskiego kochasia. Możesz położyć się do piachu, nikt nie broni, ale bracie, czy ty byś nie chciał..! Powiedzmy, te 200 lat w służbie w Niego, a potem plaża, palmy i kochanek z Barbadosu? Pomyśl tylko..- tak kusił mnie diablik.
- Spiszemy cyrograf.- odrzekłem mu na to- Poza tym, nie 200, a 500. Chcę móc zdecydować, jak będę służyć. I chcę towarzysza, jeszcze w tym stuleciu.-Karakon uśmiechnął się przebiegle.. Ja sam nie wiedziałem wtedy, w co się pakuję. Zrobił zamaszysty ruch łapą i wyciągnął zza peleryny kartę papieru, drewnianą deseczkę i pióro.
-Proszę bardzo, panie mój, łakomstwo nie popłaca, pan sam zobaczy.. Tutaj, dajemy latek 300, bo więcej to i Da Vinci nie miał, więc i pan nie może, pan mnie rozumie, rzecz jasna. Robić pan będziesz eksperymenty, będziesz pan naukowcem, 4 razy wejdziesz do podręczników, przysłużysz się nie lada. Towarzysza, na lat 200 z okrawkiem, wybierzesz sobie pan samodzielnie, tylko dobrze się zastanów, bo biur matrymonialnych nie prowadzimy. Tu podpisać.- podpisałem się, on jeszcze raz poklepał mnie po ramieniu i już chciał znikać, kiedy zawołałem:
- A co teraz, gdzie mam iść teraz?
- Byłbym zapomniał.- zaskrzeczał cichutko- Wzywają pana do Turyńskiego Lasku. Ponoć pilne, proszę się pośpieszyć.- czarne włosy liznęły już wodę, gdy zakrzyknąłem znowu:
-Ale jak? Jak ja tam trafię?
- Idź za zapachem.- syknął i zanurzył się gwałtownie.
Za zapachem, za zapachem, ale jakim?- kołatało mi w głowie. A wystarczyło przecież powąchać..
* * *
Samochód zatrzymał się dwa kilometry za Saalfeld, kierowca wskazał raz jeszcze kierunek, w którym powinien udać się podróżny i odjechał. Herbert, zostawiony sam sobie, strzepnął swój kapelusz, osadził go na głowie i ruszył po początkowo płaskiej, później coraz bardziej stromej ścieżce pnącej się wśród sosen po zboczu góry. Dzień był pochmurny, powietrze ciężkie i gorące, zanosiło się na burzę, z ulgą powitał więc zapach prochu strzeleckiego, zapach, który wiódł go całą podróż.
Głęboko w lesie napotkał niską lepiankę, z rodzaju tych, w których chowa się brukiew i ziemniaki przed mrozem, lecz po cóż ona tam? Zapach zawirował w nosie, Herbert sprawnie sforsował drewniane drzwi i wszedł do ciemnego wnętrza. Widok schodów nie zaskoczył go, schodził po nich ufnie, niezlękniony egipskimi ciemnościami. Szum ścieku był coraz to wyraźniejszy, szczury kotłujące się u jego nóg piszczały żałośnie, stęchlizna. "Czuję ludzi", pomyślał.
Kolejne drzwi, w które po ciemku uderzył całym ciałem, otworzyły się lekko, wprowadzając go do wąskiego i równie ciemnego hallu. Kiedy szedł przez kolejne i kolejne czarne korytarze, nie szersze niż na metr, echo pustej przestrzeni powtarzało kleisty dźwięk jego kroków. Trzecie drzwi, wyjątkowo niechętne, puściły dopiero, kiedy znużony nieskutecznymi próbami ich otwarcia, oparł się o nie na rozłożonej prawej dłoni. A dalej, ku zdziwieniu naszego bohatera, biel i jasność, roześmiane, serdeczne twarze.. Badaczy, prócz samego Herberta, było tam dziesięcioro, każdy schludny i pogodny, zajęty i zaaferowany. "Praca wre!- pomyślał- Same trupy, nieboszczyk goni nieboszczyka, a wszyscy jakby szczęśliwi.."
Profesor Hoolm i jego wąsaty kolega, doktor nauk medycznych, Jacob Kesel, nie mogli najwyraźniej ścierpieć zwłoki, z jaką Herbert zjawił się w Instytucie, jak nazywali dane miejsce, toteż pośpiesznie powiedli go do Sali Badań, zwanej potocznie Salą Mąk. Gabinet ten, przestronny nad wyraz, skonstruowany był głównie z systemu pancernych stołów, tworzących labirynt, w którym poruszali się uczeni. Głównie, ponieważ oprócz tego znajdowało się tam jeszcze jedno białe, polietylenowe krzesełeczko. Badania, które chcieli zaprezentować, dotyczyły wytrzymałości organizmu ludzkiego w stanie niebędącym ani aktywnością, ani też stanem kompletnej relaksacji. Mężczyzna, około 30to letni, na którym przeprowadzano eksperyment, stał jeno na jednym z chromowanych blatów, wsparty z obu stron szklanymi szynami; stopy i ręce, unieruchomione klamrami, podrygiwały co pewien czas. Trotz spojrzał.. Skóra spływała w obfite fałdy, mięśnie brzuchate łydek osunięte siłą grawitacji spoczywały nieomal na kostkach, kości podudzia wykrzywiły się łukowato. Nie potrafił podnieść wzroku. Kesel właśnie informował go, że pojutrze mija dwusetny dzień inicjacji badania, gdy Herbert, poczuwszy słodki zapach zgnilizny płynący od mężczyzny, targnięty został przez gwałtowne torsje.
-Nawet nie ma czym rzygać, kiepsko z nim. Chodź, weźmy go do Goldbauma..- wystękał Hoolm.
Niesiony za nogi i ręce, mocno zaciskał oczy. Otworzył je dopiero, gdy położono go na twardej, lakierowanej kozetce. Herbert dotknął opuszkami palców dziwnego, grubego lakieru.
-Plastik, jakbyś znowu chciał.. Tego.- uśmiechnął się Goldbaum.- Chyba tamta dwójka zbyt nadgorliwie chciała wdrożyć cię w swoje poczynania. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli zaczniesz pracę od standardowych, higienicznych analiz, co ty na to?
-Już cię lubię, doktorku.-zażartował Herbert, a całe napięcie zniknęło w koleżeńskim śmiechu.
-Myślę, że na początku musimy doprowadzić cię do względnego ładu. Poza tym wypadałoby, żebyś zapoznał się z funkcjonowaniem własnego organizmu, bo to, że uległeś pewnym zmianom po swojej śmierci zauważyłeś zapewne..- urwał, patrząc pytająco na Herberta, który skwapliwie przytaknął. Nie wiedział jednak, jak potwierdzić swoje zrozumienie. Goldbaum westchnął jedynie.
- Czujesz się już w miarę, co?- Herbert skinął głową- Chodź, zaprowadzę cię do naszej Umywalni, jeśli można tak to nazwać.
Umywalnia był to kompleks kabin przypominających prysznice. Kiedy Trotz wszedł nago do środka jednej z kabin i zasunął drzwi, otoczyły go sączące się z ceramicznych zaworów ciężkie opary, spływające wolno najpierw ku jego stopom, następnie wznoszące się błyskawicznie w górę.
- To jest azot? - krzyknął do czekającego na przepierzeniem kolegi.
- Aceton.- głos rozległ się dziwnie blisko, Herbert zawstydził się niepotrzebnego krzyku- Zamknij oczy i powąchaj, pachnie zupełnie jak nagietki.
"Rzeczywiście, kwiatowy", pomyślał Herbert. Po chwili pary opadły, a on sam otrzymał ręcznik do wytarcia się.
-W jakim to celu, czemu nie wodą?- spytał przebierając się w błękitny, sztywny uniform.
-Oszczędzamy na tym, czego mamy najmniej. Nawiasem mówiąc, gdyby to był azot, nie wyszedłbyś stamtąd w jednym kawałku..
Popatrz na siebie,- wskazał mu taflę lustra w ścianie- nie widziałeś tego? Nie zauważyłeś, co się z tobą stało?
-Nie było czasu, sam nie wiem, myślałem chyba,. że to normalne. I co pan z tym zrobisz, panie..- urwał, skonfundowany.
- Frederic, po prostu.- badacz uśmiechnął się przyjaźnie.- Najpierw wytłumaczę ci kilka spraw. Zauważyłeś zapewne, że wszelkie próby przyjęcia normalnego pokarmu kończą się zupełnie niekomfortową koniecznością wydalenia odpadów, przy czym głód nie mija, a ciało wygląda, no popatrz sam,- pokazał ręką na Herberta- jakbyś zasychał do środka.. Bo tak jest, w istocie. Nie mówię, że substancje odżywcze są nie potrzebne, one są nawet konieczne, ale w takiej formie zmuszają one organizm do przeprowadzania metabolizmu jak u żywego człowieka, co wiąże się również z usuwaniem odpadów.- po wejściu do gabinetu Frederic rozsiadł się wygodnie, zapalając papierosa- Słuchaj, pracowałem nad tym 12 lat.. Przez cały ten czas męczyliśmy się, ja i jeszcze dwójka ze starej gwardii, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie. I w końcu jest, od pięciu lat mamy jako taki spokój.- podrapał się leniwie po ramieniu, po czym nacisnął przełącznik na niewielkim pilocie leżącym na biurku, uruchamiając rzutnik- Jak sądzisz, co to jest?
- Jezu, nie mam pojęcia..- jęknął Herbert.
- Nie wzywaj tu jego imienia.. To jest, mój drogi, megaloza. 12sto węglowy cukier prosty, moje dzieło. 16 razy lepiej przyswajalny od glukozy, 5 gramów dziennie wystarcza na fantastyczne pobudzenie neuronów, a do tego rozkłada się do dwutlenku węgla, którego potrzebują nasze roślinki, i wody metabolicznej, której nadmiar wydalasz raz w tygodniu. Wiadomo, jeśli palisz tytoń, pobierasz więcej cukru, dzięki czemu wszelkie benzenopochodne wędrują do ścieku, nie odkładając się w ciele. To proste, czujesz się dobrze, myślisz sprawniej, masz możliwość korzystania z pewnych przyjemności, które normalnie byłyby nieosiągalne w naszej sytuacji.- parsknął krótkim, ironicznym śmiechem.
-Są dla nas jeszcze jakieś przyjemności, prócz kąpieli w zmywaczu do paznokci i papierosów?- zakpił Trotz.
-Seks może być przyjemny.- spojrzał uważnie na swojego rozmówcę- Chyba, że jesteś aseksualny, to inna sprawa. Bierzesz dodatkowy gram pożywki, 3 mililitry wody i nie ma problemu. Możesz płakać, pocić się.. I wiele więcej. Trzeba tylko pamiętać o naddatku, inaczej komórki pobiorą potrzebne substraty z własnych tkanek, i twoja obecna sytuacja, utrata jędrności ciała, powtórzy się.- powiedział patrząc na Herberta spod opuszczonych powiek- No, chłopie, przygotuj się, Kesel wraca po ciebie. A już miałem nadzieję, że będziemy pracować razem.
-Skąd wiesz, że tu idzie?- spytał Trotz.
-Nie cierpi mnie, czuję napór jego myśli..- Goldbaum wstał z miejsca i zaczął porządkować drobiazgi na biurku.
-Czekaj, mam jeszcze jedno pytanie..- szepnął Herbert- Dlaczego tutaj jesteś? Frederic rzucił mu spojrzenie znad ramienia i powiedział krotko: "Dachau", po czym drzwi rozsunęły się automatycznie i ciężka sylwetka doktora Jacoba zamajaczyła się w kameralnym świetle gabinetu.
Doktor prowadził Herberta całą nieskończoność, jak zdawało się naszemu bohaterowi; nieskończoność wąskich korytarzy, strzelistych, okratowanych okien, czarnych i niewidzących, pośród setek drzwi, z których każde wiodły do innej, nęcącej i zdrożnej tajemnicy, do świata syntez, o którym świat prawdziwy, ludzki, nie mógł nawet zamarzyć. Jak się okazało, Kesel zaprowadził Herberta do jego nowego lokum, na "zasłużony odpoczynek", jak stwierdził, pełen dumy, klepiąc się po brzuchu. Uprzednio jednak zapoznał Trotza z osobą, której współpraca miała przynieść obojgu niebywałe rezultaty. Osobą tą była Józefina Solve, kobieta około 40 letnia, wysoka i szczupła; ciemne włosy związane na karku, śniada, intensywnie pigmentowana skóra, o tym niezwykłym, oliwkowym cieniu zalegającym w załamaniach ciała, o ustach drobnych i wydatnych, zawsze poważnych, jak i ciemne, wąskie oczy. Była godna, była najlepsza, i chociaż nie mówiła ani słowa ponad to, co wymówić było konieczne, samą obecnością wzbudzała respekt, rzecz tak niebywałą dla miejsca, w którym się znaleźli. Pionierka, to ona, wraz z oddelegowanym już wówczas Bunburgiem, rozpoczynała większość analiz w Instytucie, to ona nadawała bieg sprawom, które ukazały się Herbertowi w pełnym rozkwicie. Nie musiała mówić ani słowa, Trotz czuł, że przydzielenie go do niej właśnie, do jedynej, która była zdolna, jak poinformowano go wcześniej, do pracy bez super-cukru, do wysiłku przewyższającego możliwość dane im przez diabła, naturę i świat, że to właśnie oznacza coś niezwykłego. I że ta niezbyt piękna, ciemna kobieta, robot, jak nazywał ją w myślach, niesie ze sobą całe spektrum obietnic, już wtedy, pierwszego dnia.
* * *
Półtorej tygodnia włóczyłem się bez celu po Instytucie, sprawdzając, które drzwi grzecznie się otworzą, a które są zamknięte na cztery spusty. Dużo czasu spędzałem też u Frederica, który wydawał się być jedyną przyjazną i w miarę niezwichrowaną personą spośród mi dostępnych. Pomagał mi, kiedy pierwszy raz pobierałem odżywkę; wciągnął pięćdziesiątkę krwi w strzykawkę, potem prosto do wirówki, a kiedy miał już moją surowicę, rozpuścił w niej pożywkę i dokonał powtórnej iniekcji. Narzekałem, że boli, a on zawsze mówił mi, że prawdziwa przyjemność nie obywa się bez bólu. Brzmiało to cokolwiek dwuznacznie, faktem było natomiast, że odwiedzałem go codziennie. Jeśli tylko miał wolną chwilę, chodziliśmy na tak zwane campo. Były to swego rodzaju pracownie botaniczne, którymi opiekował się on i jeszcze taki McReem, nieważne zresztą. W pracowniach tych trzymali głównie rośliny spichrzowe, ale zdarzały się również paprotniki, karłowate drzewa, a nawet epifity i bromeliowce, wszystko w szerokich studzienkach agarowych, regularnie nawożone, a niekiedy też automatycznie zraszane dzięki pomiarowi wilgotności powietrza. Specyficzne było to, że rośliny nie korzystały z widma światła białego, lecz dostarczano im promieniowania RTG, co oznaczało tyle, że dla mnie byłoby tam kompletnie ciemno, gdyby nie halogenówki zapalające się pod wpływem ruchu. Wszystkie zamiast skrobi, magazynowały megalozę, i po to je właśnie hodowano. Byłem oczarowany; zapach roślin był przepiękny, uwielbiałem wręcz przesiadywać tam z Frederickiem. Jednak pewnego dnia Józefina wezwała mnie do siebie, i od tamtej pory spokój stał się niemożliwym do osiągnięcia.
Poszedłem do niej z duszą na ramieniu, bojąc się, co też wymyśli dla mnie i jaki będzie charakter mojej pracy. Niepotrzebnie; miejsce, w którym prowadziła swoje eksploracje była to Sala Sztuk, nie wiem, czemu nazwana w ten sposób. Gdy tylko stanąłem w progu, wskazała mi na stojący w kącie pomocnik na kółkach, załadowany po brzegi książkami.
-Przeczytaj i wróć.- powiedziała, nie interesując się mną więcej. Z braku lepszych pomysłów wziąłem cały stoik. Dobrze, że nie ma tu schodów, myślałem. Bo rzeczywiście, z moich obserwacji wynikało, że Instytut nie ma pięter. Od korytarza głównego, którym dostałem się tutaj, a który kończył się niewielką aulą, niepełniącą chyba żadnych funkcji, odchodziło jedenaście korytarzy pobocznych, między którymi umiejscowione było dziewięć campo i Umywalnia. Ostatni pokój oznaczony liczbą nieparzystą w danym korytarzu, zamieszkiwany był przez jednego z badaczy. Korytarze między sobą posiadały połączenia szybowe, którymi przechodząc można było cieszyć oko malowniczym widokiem "ogrodów szatana", jak nazywał pracownie botaniczne McReem; poruszane kroplami wody wyrzucanej przez zraszacze, zanurzone w ciemności rośliny.. Co do książek, wszystkie były autorstwa Solve, głównie fizjologia człowieka, ale też zagadnienia ewolucjonizmu czy foliały konkretnie medyczne, jak neurochirurgia czy immunologia. Przeczytałem szybciej, niż spodziewałem się po sobie. Była zadowolona, tak mi się zdawało, gdy zjawiłem się z powrotem. Dała mi do wypicia szklankę wody.
-Po co to?- spytałem.
- W wypadku torsji.- odrzekła. Niektóre sprawy były dla niej oczywiste, i nie wypadało o nie pytać, po prostu.
To, co mi pokazała, to było sześć mózgów ludzkich, ustawionych w rzędzie na długim duralowym pulpicie. Aparatura była zasadniczo podłączona, nie zorientowałem się więc od razu, do czego będę potrzebny. Każdy mózg umieszczono osobno w szklanym boksie, a było to zdaje mi się nieociekające z biegiem lat szkło kwarcowe. Wszystkie spoczywały na swego rodzaju galarecie, która również otaczała je cienką warstwą; jak się dowiedziałem później, był to zżelowany płyn mózgowy. Cały organ siedział w błonowej, poliamidowej torbie, imitującej opony mózgowe. Między dwiema warstwami błon utrzymywała się niewielka ilość wody, co było możliwe dzięki podciśnieniu generowanemu w urządzeniu, jak również naciskowi, wywieranemu przez próżniowe warunki panujące w skrzynce. Od opon odchodziły trzy gumowe wenule, jedna połączona z miernikiem zawartości wody przyczepionym do wewnętrznej błony, odprowadzała jej nadmiar, druga zasysała i odprowadzała wydzielające się pęcherzyki tlenu. Trzecia z wenul połączona była wewnętrznie z nowoczesną, szklaną biuretą, i dostarczała wprost do mózgowego żelu glukozę. Biureta miareczkowała dziennie dziesięć gramów węglowodanu, odpowiednio w określonych odstępach czasu. Pokarm przechowywano natomiast w dwumetrowych prętach chłodniczych, które zabezpieczały ją przed rozkładem termicznym. Byłem cokolwiek zdziwiony.. Co do samych mózgów, objętościowo odpowiadały one znanymi mi z praktyki przykładom organów, z tym wyjątkiem, że posiadały wyjątkowo głębokie bruzdowacenia.
-Nic nadzwyczajnego,- mówiła Józefina- pobrałam komórki macierzyste z sześciu różnych zarodków ludzkich, i hodowałam je 145 miesięcy przy nadwyżce czynników wzrostowych, dzięki czemu osiągnęły postać dorosłą w tak krótkim, jak widzisz, czasie, a ponadto zwiększeniu uległa powierzchnia kory mózgowej.
Jak się okazało, następnym krokiem w tej dosyć niezwykłej eksploracji była próba wpojenia maksymalnej wiedzy i sprawdzenie, czy organy będą w stanie z niej korzystać, jak również próba wykształcenia osobowości, charakteru, intelektu, sprytu.. Słowem- mieliśmy nadać im dusze.
Podstawą dalszego działania było wykorzystanie zastępczych narządów zmysłów jako centrów poznawczych, tak więc po wszczepieniu odpowiedniej ilości igieł elektrodowych w należyte obszary mózgów, mogliśmy połączyć je w szeregi po pięć skupisk na mózg, odpowiadających pięciu zmysłom. Naukę rozpoczęła Solve.. Nie bynajmniej słowem mama, lecz but- i oto sześć kamer rejestrowało obraz nieruchomego buta na białej planszy rzutnika, sześć mikrofonów pochłaniało brzmienie słowa, przychodził też czas na pisownię oraz zapach rozpylony na delikatne poduszki czujników.. Droga wiodła przez wszystkie słowa, jakie mogliśmy znaleźć, początkowo po niemiecku, później w 15stu wybranych językach; od rzeczy otaczających nas, po pojęcia abstrakcyjne.. Strumień wiedzy płynął, ale żadne z nas nie miało pewności, że jest on odbierany. Dobiegał tysięczny dzień badania, od momentu podłączenia wektorów elektronicznych, urządzeń rejestrujących i odczytujących wzrost pobudzenia nerwowego, by przełożyć je na odpowiednio sformułowaną myśl.. Przygotowywałem wtedy porcję materiału do kolejnej lekcji, kiedy usłyszałem sygnał wektora przy trzecim stanowisku, przy tak zwanej "Andrei". Zerwałem się i patrzyłem oniemiały.. Na wyświetlaczu podkładki widniało słowo: cześć. Andrea przywitała się z nami. Podzieliłem się z Józefiną tą wiadomością i do późnego wieczora czekaliśmy na dalsze sygnały. Nikt się nie odezwał. Nie minęły jednak dwa dni, a rozdzwoniły się wszystkie sygnalizatory, było to tak uciążliwe, że zamieniliśmy je na zwykłe diody. Podzieliliśmy się obowiązkami- ja pracowałem nad jedynką, trójką i piątką, Solve nad pozostałymi.. Cały czas, każdą chwilę, jaką dysponowałem, musiałem temu poświęcić, i tak też robiłem. Józefina, której zaufanie wzbudziłem w końcu, opowiedziała mi o celu naszych starań.. Mieliśmy stworzyć perfekcyjny mózg, po to działał cały Instytut, po to go stworzono. A dalej, drugi Instytut, tworzył idealne ciało. Wytrzymałe, o nadprzyrodzonej sile, zwierzęco zwinne i sprawne.. Z małym tylko wyjątkiem- niemyślące.
- Jesteś dobry, wiele potrafisz, masz instynkt. Ale pamiętaj, tu jest jedenaście korytarzy; jeśli okażesz się słaby, szybko znajdzie się ktoś na twoje miejsce. Uważaj więc.- ostrzegała mnie moja współpracowniczka.- Jest zły i rządzą nim najniższe pobudki, tak mówić mogę, to dla Niego komplement. W całej swojej pysze najbardziej zazdrości bogu stworzenia człowieka.. Tworzymy więc coś, co będzie ponad ludzkość, co jej zaprzeczy i zniszczy ją.. No chyba, że eksperyment się nie uda.- wzdychała ciężko i odwracała się na krześle do swojego pulpitu; nie pytałem o więcej.
* * *
Był rok 1951. Herbert czuł się szczęśliwy, rozstrzelony między Józefiną a Goldbaumem, oddany pracy niosącej srogą, mocną satysfakcję. Mogli pracować tak latami, w spokoju, gdyby nie seria incydentów związana z naszym lekarzem, która poważnie opóźniła, jeśli nie zniweczyła diabelskie plany. Przejdźmy do sedna sprawy..
Numerem piątym oznaczony był mózg imieniem Erich, który stał się nieprzyzwoicie bliskim kompanem Trotza. Andrea i Nikolas, zepchnięci zupełnie na margines, po częstokroć zmuszeni byli konwersować między sobą, co było dla nich niespecjalnie rozwijające. Herbert tłumaczył natomiast, że jedynka i trójka są tak posłuszne, że nie trzeba prawie pracować nad nimi, piątka natomiast był to typ złośliwy i krnąbrny, wymagający większej uwagi. Prawda była taka, że Herbert takim właśnie go uczynił, takiego Ericha stworzył specjalnie. Na rozmowie mijały im niekiedy całe noce, kiedy przy jednej lampce debatowali zaciekle o polityce, astronomii czy motoryzacji. Herbert dbał o to, by piątka wiedziała wszystko, wszystko rozumiała, ale również żeby potrafiła ocenić to, skomentować na swój sposób. Erich jako pierwszy gotowy był do transplantacji, nikt jednak nie uznawał pośpiechu za właściwą metodę pracy. Jedynym, co tak naprawdę mu doskwierało, była niemożność identyfikacji swojej osoby z własnym wizerunkiem; brak twarzy.
Po kilkunastu latach spędzonych w Instytucie Herbert pierwszy raz zapragnął wrócić do świata, właśnie po to, by podarować Erichowi twarz. Przywołał w tym celu Karakona, a wystarczyło nakazać w myślach, a Karakon zjawiał się sam. Wyjątkowo zadowolony, dymiąc w pokoju Herberta grubym na cal cygarem, potakiwał z uśmiechem, kiedy Herbert tłumaczył mu, że potrzebuje wakacji, ot, dla odświeżenia umysłu.
- Idź pan do księgowości, ja nie mogę sam pana zwolnić.- powiedział tylko i wyszedł chichocząc pod nosem.
"Pan Robert z księgowości, pan Robert, pan Robert..", mruczał pod nosem Herbert idąc korytarzem. Drzwi gabinetu księgowego otworzyły się z cichym skrzypnięciem, i Trotz poczuł coś, czego nie doświadczył nigdy wcześniej.. Przypomniała mu się chwila, kiedy otruty umierał, tamten strach, ucisk bolesny w sercu, panika.. Ale to było nowe, było intensywniejsze nad wszystkie dotychczasowe przeżycia.. Przerażenie zwalające z nóg eksplodowało w nim z siłą kilograma trotylu. Nie zdążył pomyśleć, a fala energii uderzyła w niego i wepchnęła go do środka. Stał pośrodku gabinetu zawalonego papierzyskami, a na małym, obrotowym krzesełku siedział On. Kolejna fala, tym razem zimna, zmusiła Herberta by padł na kolana, zapachniało mrozem. Chwile trwały niezwykle długo, a przynajmniej trwały by, gdyby Herbert mógł ocenić daną sytuację. Nie mógł, niestety.
- Ja nie jestem francuskim królem, ani carem, żeby przede mną padać na kolana. Wentylator się popsuł i szaleje, wstawaj pan i usiądź jak człowiek.- powiedział. Nie był ani piękny, ani brzydki, nie był mądry, nie był też głupi. Bezpodstawne zło, którym odpowiada się na dobro, to jego istota. Gdy Trotz usiadł w końcu na stołku, zapadła chwila ciszy, po której odważył się powiedzieć w końcu, po co przyszedł i wyrazić zdumienie, że zamiast spodziewanego pana Roberta znalazł tu właśnie Jego.
- Bo widzisz, nie wszystko musi być logiczne, im mniej logiczne, tym lepiej chwalę. Oczywiście, urlop, jak najbardziej, logicznym jest, żebyś nie jechał, i dlatego pojedziesz, no!- Diabeł uderzył ręką w swoje kolano, zadowolony.- Patrz, widzisz, co to jest twoim zdaniem, panie naukowiec?- pokazał Herbertowi małą, czarną kulkę.
- Piłka z kauczuku..- wykrztusił zdumiony w odpowiedzi.
- E, piłka.. Sam jesteś jak ta piłka. To jest Ziemia. Widzisz tą redlinkę? To Las Turyński, siedzicie wszyscy pod nim. No nie bój się, mówię przecież prawdę..- kiedy Diabeł puścił mu oko, Herbert zerwał się gwałtownie i już otwierał drzwi, żeby wybiec, kiedy za drzwiami ukazała się.. pustka. Przestrzeń, Nic po prostu..
- Więc jednak, trzymasz go w ręce..- szeptał Herbert.
-Tak, otóż to. Jest tylko ta kulka, przestrzeń, ja i Bóg.
- A gdzie..- słowa uwięzły Herbertowi w gardle.
-Bóg siedzi w pokoju identycznym jak ten, tylko że lampę sobie zapalił.. Ja moją kulkę obracam, cały czas ściskam ją w palcach. A wiesz, co on robi ze swoją? Trzyma ją w ustach. Ani be, ani me, tylko trzyma. Ot, cała jego boska ingerencja, nabrał Ziemi w usta..- Diabeł skończył, wyraźnie zmęczony. Przetarł twarz dłonią, cmoknął. Z kąta wyszła karlica, szara i utykająca.
-Anno, wyprowadź pana.- zakomenderował. Karlica złapała Herberta za łydkę i pociągnęła w kierunku drzwi. Trotz otworzył nieśmiało.. Za drzwiami na nowo był korytarz. Z ulgą wyszedł, planując jak najszybszy wyjazd.
* * *
Ktoś powie ci, że to, co robisz jest złe, albo niemoralne, że sam decydujesz, że wiesz.. Ile w tym człowieka? Bo prawdy, z pewnością sto procent, ale człowieka, tego, jak się zachowa, poddany presji czasu, sytuacji, innych osób..? Och, mogłem jechać do Rio, pić drinki z parasolką i leżeć swawolnie jak ten placek krowi, użyć raz sobie, a pewnie. Więc po cóż pojechałem do Polski, do brudnej wczesnej wiosny, do nieopierzonych kawek skrzeczących z gniazd, do smętnych kotków baziowych, do sytuacji, TAKIEJ sytuacji.. Po ciało.
Jesteś drapieżnikiem, mówiłem sobie, pamiętaj, masz upolować, instynkt, odbierasz zmysłami, jak drapieżnik.. I toczyłem wzrokiem po tych ludziach, ja, pijany wampir, z dwoma walizami węglowodanowej odżywki instant, w płaszczu sprzed dwóch dekad i z otwartym na wiatr pyskiem, jakbym wietrzył zdobycz.. Parodia. Jeszcze dobrze nie domknąłem szczęk, a na ulicy poznały mnie moje dwie ciotki, zażywne i pulchne, rumiane i blond, jakby na przekór. Nie mogłem nawet zaprotestować; wciągnęły mnie w jakąś bramę, cały czas tłumacząc coś zawzięcie, próbowały spoić mnie wódką i napchać ogórkami, a gdy tylko jedna wyszła, a druga odwróciła się do mnie plecami, i ledwiem co postawił nogę, by wiać ile sił, ucapiła mnie, przerażonego, za rękę, i prosto w oczy wlepiła żółty świst papieru. Ciocia Irenka, ciocia Irenka, tyle zrozumiałem z gadaniny. Papier natomiast był zaproszeniem, i to nie byle jakim, pierwsza klasa, do Rosji, które bardzo pechowo, traciło ważność za dwa dni. Ciotka, żona Naczelnego Inspektora Głównego Zarządu Najwyższej Izby Czołowego Organu ds. Zwalczania, Ścigania oraz Kontroli Pdg- czymkolwiek to by nie było, bardzo podupadła na zdrowiu, i jedyny ratunek widziała w mych, rzekomo uzdrowicielskich, zdolnościach.
-Ciocia umiera.- szeptała mi namiętnie do ucha jedna pulchna, podczas gdy druga trzymała mnie za rękę- W imię i ku pamięci ojca twego, Władimira, zaklinamy cię, jedź, tyś jej ostatnia nadzieja, Herbercie, ooo, Herbeeercie..- beczały ciotki, wzdychając i sapiąc, wiercąc się i kręcąc jak frygi, na swoich rozłożystych kuprach. Krew we mnie zawrzała, że to ja, mężczyzna, a one niecne.. Poderwałem się, żeby wziąć je z zaskoczenia i oszołomić, porwałem zaproszenie i pędem do drzwi.. Ciotki śmieją się, śmiechem niemiłym, pobłażliwym. Odwracam się, jedna przesyła mi całusa, a druga mówi:
- A złota to ona trzyma na galerii świńskich ryjów, i w tym szczupaku dziadka Antoniego, zapamiętaj, szczupaku..- drzwi trzasnęły za mną.
Dwa dni, by przebyć Ukrainę; zabrałem się z transportem letnich butów, który jechał do samej Moskwy, a stamtąd, Transsibem, do Nowosybirska, do ciotki. Zeszło mi szybciej, niż myślałem. Odnaleźć ciotkę Irenę nie było trudno, dom jej stał cztery kilometry za stacją pociągów, na obrzeżach miasta, przy lesie.
Otworzyła mi dziewczyna dwudziestoparoletnia, mimo wiosennego chłodu ubrana jedynie w szlafrok, tak delikatny, że w pierwszej chwili wydawał mi się przezroczystym.. Poważna, dumna, z pięknymi policzkami i długimi, prostymi, jasnymi włosami.. Wielkie oczy mierzyły mnie zza półprzymkniętych powiek, głos zabrzmiał dźwięcznie, jak brzęk monety o blaszaną tacę.
- Wejdź..- uśmiech podbijający proste słowo, nie bezpośrednio jednak, swoboda. Ciotka Irena zatem została młodą mimo swych 60 lat. Zupełnie jak ja.
Weszła, wpłynęła do hallu, giętki ruch ręki, biała jak mleko dłoń, tkanina spływająca po nagim ramieniu.. Patrzę, a ona wskazuje na rząd spreparowanych głów wieprzowych, i zwraca ku mnie twarz ocienioną włosami, gdy pochyla głowę. To, co na zewnątrz wydawało się być klasycystycznym pałacykiem w tanim wykonaniu, posiadało wnętrze myśliwskiej chaty, pełnej wypchanych, drapieżnych ptaków, które czatowały na gzymsie każdej szafy, skór dzika i lisa, jelenich poroży, zajęczych łapek, ogromnych ryb o szklanych, błyszczących oczach. Drewno, zapach świeżego, jabłonowego drewna, dostrzegłem nowe krzesła przy drzwiach, zręczny stolarz zadbał o piękne, rzeźbione poręcze. Zastanowiłem się, czemu ich nie używa, i spojrzałem na nią, a ona powiedziała tylko- Pokost. Nie trzeba było mówić więcej.
Ciotka, jak się okazało, cierpiała na straszliwą przypadłość, samotność mianowicie, rzecz niebywale ją drażniącą. Nie ględź już tyle, mój drogi, tylko mnie słuchaj uważnie..- mówiła zawsze, kiedy próbowałem nawiązać dyskusję. Była perfekcyjna, onieśmielała samym tylko spojrzeniem; przede mną jednak, w tamtych miesiącach, chodziła nago. Nie wolno było jej pożądać, to byłoby wynaturzeniem, to jakby pragnąć Matki Natury czy Marii.. Bardzo chciałem spytać ją o jej młodość, bo to, że była żywa, nie podlegało dyskusji. Nie dowiedziałem się, oczywiście, niczego z jej ust. Dopiero, kiedy odkryłem w drewutni za domem kolosalny, 15to metrowy generator ukryty w ziemi, sprawa zaczęła się robić ciekawa. Miałem świadomość, że Irena wie o moim odkryciu, obserwuje ewolucję moich domysłów. Jak powiedziała mi Solve, śmierć groziła mi tylko przez dekapitację, lecz obezwładnienie mnie, nieznającego zmęczenia trupa, było mało prawdopodobne. Zawsze jednak mogła uciec się do podstępu, uśpić tlenkiem węgla o wysokim stężeniu i zabić wtedy.. Ale, czy wiele miałem do stracenia?
Na generator natknąłem się przypadkiem, w nudów poszedłem tam wystrugać patyczek do ciasta. Kolejne szpalery poukładanych gatunkami drewien ciągnęły się nieskończenie długo, jak na tak małą drewutnię.. Aż w końcu natrafiłem na niego, wpuszczonego w betonowy cylinder w głąb ziemi; ciche cykanie licznika, lekkie drżenie dźwigni, szum, jakby wody w ścieku.. Grube na ramię przewody szły w stronę domu i znikały zaraz przy ścianie drewutni. Dalsze odkrycie czekało na mnie w składziku, na strychu: rozsuwany dach i dwie tarcze do gromadzenia energii słonecznej? Ciotka jest aż tak oszczędna? Widziała, jak schodzę ze strychu, lecz nie powiedziała ani słówka. Zwykle nie wychodziła z domu. Zakupy, jeśli takowe były do zrobienia, załatwiałem ja. Poza tym był czerwiec, było gorące, syberyjskie lato i było potwornie nudno.. Do czasu. W jedną z tych niemożliwych do wytrzymania, słonecznych sobót, postanowiła udać się na spacer, do lasu. Nie uwierzyłem jej, oczywiście. W lesie byłem już tyle razy, że miałem pewność, że pójdzie gdzie indziej, albo że się umówiła, bo po prostu nic tam nie było. Poszedłem za nią, mimo że kazała mi zostać w domu. Przechadzka, jak to sobie nazwałem, trwała do zmierzchu. Gdy zaczynało się ściemniać, trafiliśmy na wapienne wzniesienie, pośród modrzewi i świerków. Irena stanęła tam, spod płaszcza, który miała na sobie, wyjęła coś, co z daleka wyglądało jak tuba jonitowa, namacała ręką jakieś miejsce na skale, co spowodowało otworzenie skalnej płytki. Koniec tuby umieściła w czymś, co było tam w środku; tuba rozłożyła się, do wysokości 1,5 metra. Ciotka stanęła z nią, z dłońmi ściśniętymi na stalowej głowicy, półnaga w rozpiętym płaszczu, z włosami powiewającymi na wietrze.. Pamiętam tylko, że coś oszałamiająco błysnęło, a potem- straciłem przytomność.. Trzy silne uderzenia w twarz mogłyby pozbawić kogoś paru zębów, lecz właśnie w ten sposób Irena zabrała się za cucenie mnie, ze znakomitym skutkiem. Leżeliśmy w czymś, co wyglądało na olbrzymią, lisią norę; gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem światło tunelu przesłonięte korzeniami drzewa. Liście i kłaki wyścielające miejsce utwierdziły mnie w przekonaniu, nora. Ona leżała obok, nic niezmieniona, piękna nawet teraz, w mroku.
-Jeśli chcesz mnie pocałować, to pocałuj..- powiedziała. W ciemności nie mogłem dostrzec jej oczu. Gdyby człowiek kończył na pocałunkach, nie byłoby ludzkości..
W drodze do domu opowiedziała mi wszystko- teraz mogła, byliśmy kochankami. Cała aparatura, ta, którą znalazłem i inna jeszcze, służyła po to, by dostarczyć maksymalnie dużej energii, która oddziałując na pręt, z jak się okazało, mieszaniną gazów szlachetnych, jest w stanie dokonać pewnej transformacji, dzięki której ciotka może pełnić swoją misję. Transformacja polegała konkretnie na uwolnieniu z ciała wszystkich jego atomów, i ponownym złożeniu się w całość- procesy starzenia, zawsze przerywane w tym samym miejscu, nigdy nie miały szans postąpić dalej, ciotka mogła zostać młodą na zawsze.. Pierwszym, co mnie zaciekawiło, było to, w jaki sposób atomy układają się zawsze prawidłowo, bo przecież mogłyby zrobić to odmiennie i zamiast Ireny wyszłaby krowa.. Ciotka wyciągnęła tubę i pokazała mi cienką igłę, skrytą pod pancernym kaskiem, który otwierał się tylko wobec zapachu jej potu.
- Widzisz, igła. Kiedy się ukłuję, zostaje na niej nieco krwi, która dostarcza DNA jako kodu, według którego mam się odbudować.- tłumaczyła.
Kiedy spytałem o misję, była niechętna do rozmowy, w końcu ujawniła jednak prawdę- była agentką Pdg. Za wuja Ławrientieja wyszła za mąż, dlatego właśnie, że to on był głównodowodzącym prac unieczynniania agentów, a ona- czołową agentką. Była to bliskość, w której wuj nie dostrzegał zagrożenia. Pdg- wielotysięczna organizacja ludzi, powołana zresztą przez Lenina, miała na celu gromadzenie informacji, wszystkich dostępnych informacji.. Powstały zatem monstrualne bazy danych, w których znajdowały się wiadomości zarówno o zwykłych obywatelach, jak i o politykach, o każdej śmierci, każdym zabójstwie, o najdrobniejszym szczególe, który zauważono. Stalin odcinał się od działalności poprzednika, którego współpracownicy byli mu zresztą bardzo niechętni. Jaką mógł mieć pewność, że Pdg nie będzie próbowało wszczynać zamieszek w państwie? Że nie udostępni baz dla innych narodów? Że nie odważą się, porażeni informacjami, zaatakować- ze wszystkich stron? A może bomba atomowa.. Ryzyko było zbyt duże, i jeśli był w stanie zniszczyć tych, którzy wraz z nim dokonywali wielkiej czystki, usunie, zbędne mu przecież, Pdg. I plan zapewne powiódłby się, gdyby nie to, że najważniejsza osoba, krucha kobieta, która, jak obiecała Leninowi, w jego służbie zostanie na całą wieczności, gdyby nie ona, ukryta lepiej niż mogliby przypuszczać. Tylko jego kochała, tylko jemu chciała służyć; zrozumiała jego małżeństwo z Nadieżą Krupską, chciał ją chronić, ot, co. Codziennie nosiła kwiaty do mauzoleum, przekonana, że jedyne, co może, to pogrążyć się w swoim żalu.. Pewnego dnia jednak donieśli jej, że kolejna czystka, że jej właśnie szukają. I uciekła, nowopoślubiona Ławrientijowi, do Nowosybirska. I był tylko jeden problem- jonit zawarty w lasce był wyczerpany.
Czy bardzo cierpiała, ona, zawiedziona kochanka? Jak wiele sił mogła czerpać ze ideologii? I dlaczego, ja- z nią, znowu byłem tylko półśrodkiem? Oddałem jej całą moją wiedzę i nie zostało nic, co łączyłoby nas.. Szare, kamienne miasto, rzucone na azjatyckie pustkowie, zbliżająca się zima, nasza samotność.. Ona tak doskonała, palce błądzące po ekranie dotykowym, stosy ferromagnetycznych płyt w antystatycznych torbach, skupiona, lecz usta rozpuchnięte, piersi nabrzmiałe od naszych nieustających pieszczot sprawiały, że ten obrazek był wyjątkowo poruszającym..
Wrażenie, że czas przede mną otworzył się do nieskończoności, że ten dom, ja i Irena będziemy trwać wiecznie. Siedziałem na fotelu, poręcz obita niedźwiedzim futrem łaskotała mnie w rękę. Przysunąłem sobie stolik z akcesoriami do codziennej witalizacji, podwinąłem rękaw swetra i już brałem się do dzieła, kiedy przyszła Irena i zaoferowała mi swoją pomoc. W lewym przedramieniu tkwił czarny wenflon, wyjęła go delikatnie, przemyła skórę, włożyła nowy i zaaplikowała mi cukier. Potem, z zaskakującą troską zdjęła krążki kamuflujące z ran; było ich dokładnie pięć, wszystkie o średnicy siedmiu milimetrów, sino- czerwone otwory pozostałe po wielomiesięcznym noszeniu wtyczki w tym samym miejscu. Gdyby ktoś to zobaczył, na pewno napisałby donos na ciotkę- ta uwaga rozbawiła nas do łez. Ciała, dziwnie uspokojony, nie szukałem- obiecała mi je, a powodów, żeby jej nie wierzyć, nie miałem. Ciotka w tamtym czasie wyniosła z piwnic domu, do których nie wolno mi było schodzić, ogromny zegar.. Hak w ścianie, na którym zawisł, gruby był na dwa palce. Co pół godziny z pudła wyskakiwała niebieską kukułka, niewiele mniejsza od dłoni Ireny. Mechanizm jednak był rozregulowany- zajęła się nim, kręcąc wielkim kluczem by podnieść opadłe szyszki. Kręcić trzeba było kilka razy dziennie, chodziła więc z nim na szyi, ona, wielka klucznica... Zegar, jak mówiła, jest potrzebny dla atmosfery domu. Mnie, szczerze mówiąc, było to obojętne. Na zewnątrz było coraz chłodniej, zabrałem się za porządki; reperowanie płotu, przybijanie oberwanych desek i podobne sprawy zajmowały mnie bez reszty.
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 17 2011 22:51:51
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
Rapida (Brak e-maila) 20:25 28-07-2008
*__* zajebiste! Więcej!
Kasai (Brak e-maila) 01:26 07-08-2008
ja się popłakałam...
(Brak e-maila) 00:48 20-08-2008
to on w kocu przezyl czy nie?
G (Brak e-maila) 01:38 26-08-2008
Powiedzmy że.. zmartwychwstaś jako trup? |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|