ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Lux in tenebris 14 |
Non sum qualis eram
Od płomieni bił ostry żar, wiatr miotał gorącym powietrzem, od czasu do czasu uderzając tlącą się płachtą materiału, raz potrąciła go nawet w ramię płonąca żagiew. Ostre pokrzykiwania żołnierzy, jęki rannych, odór krwi i swąd palonej skóry, wszystko to ogłuszało, sam niemal nic nie widział. Nieważne, musiał...
Nie wiedział. Nie wiedział, dokąd powinien się spieszyć, nie miał pojęcia, gdzie on może być. Przetrząsnął całe więzienie, ale chłopca nie było tam ani śladu, jego ludzie znaleźli tylko świeżą krew... było jej bardzo niewiele, równie dobrze mógł ją zostawić wleczony Avae, prócz ran od chłosty i sztyletu, miał i rozdartą pod kolanem nogę, z niej przedtem...
Wbiegł między ludzi odciągających rannych od płonącego budynku i coś go nagle zmroziło, co, jeśli tam... Dopadł chwiejącego się na nogach i osmalonego Ennisa, on był z...
- Gdzie jest Karin? - wykrztusił z rozpaczą. Chwycił go za ramiona i potrząsnął nim, kiedy patrzył przerażony w jego oszalałe oczy. - Karin! Znaleźliście Karina? Gdzie jest?
- Sheat zaniósł go do baraków - odpowiedział w końcu, ochłonąwszy z zaskoczenia. - Co się...
- Których?! Ennis, których?!
- Nie wiem... Nie mam pojęcia, może... może do swoich dawnych... To tam gdzie Rhode...
Nie słuchał dalej i puścił go może za gwałtownie, bo młodzieniec zachwiał się zupełnie i upadł wspierając się dłonią o ziemię. Nie miał teraz czasu przejmować się tym, ruszył w coraz gorszej rozpaczy, już niemal biegnąc, choć ból w krwawiącej nodze zaczynał się robić nieznośny. Ktoś ciął go właśnie tam, wtedy, mieczem przez udo, a teraz, gdy w końcu nie wytrzymał biegnąc już po prostu, na jego oczy opadły białe plamy i oślepł niemal zupełnie. Nie słyszał się, ale z ust wyrwać musiał mu się jęk, bo poczuł raptem bezmyślne łzy na swojej twarzy.
Zaniósł?
Zagryzł wargę, wpadając tam wreszcie; białe plamy rozpierzchły się jak ptaki i teraz usłyszał swój jęk, padając głucho na ziemię, ale schwytał znów nagle swój oddech i przewiązał wolno ranę w sposób zakazywany przez każdego, kto się na tym znał, ale pozwalający mu jeszcze ustać na nogach. Już sycząc tylko, dźwignął się w górę wsparty dłonią o ścianę i starając się wyprzeć ten ból ze swojej świadomości, dokulał do wewnętrznych drzwi, ale zatoczył się na nie z hałasem; w pokoju nie było nikogo. Z drugiego wyszedł jednak zaraz Sheat, patrząc na niego, jakby go w pierwszej chwili nie poznał.
- Nissyen? - spytał zaskoczony, zamykając za sobą drzwi. - Co ty tu...
- Karin... - wykrztusił z trudem, znów pociemniało mu przed oczyma. - Sheat, proszę... Niech Karin mu... pomoże, on... on... Sheat, on umrze, błagam cię, gdzie jest... Karin, gdzie on jest?
Mężczyzna zagryzł wargę i zacisnął dłonie na ściskanej wciąż klamce, wspierając się plecami o drzwi. Podniósł ku niemu wzrok, ale zaraz opuścił go ku podłodze, wpatrując się w nią twardo.
- Karin... nie może iść... - powiedział wolno, przymykając oczy.
- Jak to... nie może... O czym ty mówisz, czy...
- On nie pójdzie, Nissyen. Przykro mi.
- Wiesz gdzie ja mam twoje... - krzyknął, ale urwał, oddychając ciężko i postąpił kilka kroków ku niemu, ból odbijał się już ledwo odczuwalnie. - Sheat... Jeśli Karin, jeśli coś... Błagam cię, pozwól mi z nim... porozmawiać, on pójdzie, ja wiem że.... Przecież to Avae, oni.... Sheat, on na pewno...
- Nie pójdzie, bo ja mu nie pozwolę... - powiedział zduszonym niemal w ciszę głosem, nie podnosząc ku niemu wzroku. Nissyen spojrzał na niego tępo, nie rozumiejąc wpierw co powiedział, a potem drgnął aż, ale cofnął się pół kroku, wbijając spojrzenie w podłogę.
- Sheat, miej litość... - wyszeptał. - Chcesz, żeby umarł?...
- Nie chcę... - odparł cicho, mocniej przywierając do drzwi. - Ale Karin jest dla mnie ważniejszy. Nic na to nie poradzę...
- A kto ci powiedział, że masz między nimi wybierać?! Chcę tylko, żeby mu pomógł, jest Uzdrowicielem do cholery! - zawołał z rozpaczą.
- Karin jest za słaby... - zaprotestował, podnosząc w końcu wzrok. - Ledwo trzyma się na nogach. Skoro Avae jest tak poważnie ranny, Karin nie zapanuje nad swoją mocą... Nie da rady przerwać. Leczenie w takim stanie to dla niego wyrok śmierci - umilkł i zacisnął usta, puszczając klamkę i podchodząc nieco bliżej w jego stronę. - Zrozum...
- Co mam zrozumieć?! - krzyknął gniewnie, robiąc gwałtowny ruch ręką. - Dlaczego ja mam się zgodzić na śmierć Avae, bo ty... - urwał, bo drzwi skrzypnęły cichutko i stanął w nich blady, zeszczuplały Karin, trzymając się lekko framugi. Sheat zauważył zmianę na jego twarzy i obejrzał się szybko, również dostrzegając chłopca.
- Miałeś spać... - wyszeptał bezbarwnie.
- Hej, nie jestem głuchy... - uśmiechnął się blado. - Ja... ja pójdę, Nissyen... - Popatrzył na niego łagodnie, ostrożnie odpychając się od drzwi.
- Nie, Karin, nigdzie nie pójdziesz... - wycedził Sheat, obracając się ku niemu. Schwycił go trochę zbyt mocno za ramiona, wpatrując się w jego przymglone oczy. - Powiedziałem, że...
- Cii... - ciepło uciszył go Karin, kręcąc pomału głową. - Nie trzeba...
Oparł czoło o jego bark i milczał chwilę, machinalnie gładząc jego ramię, a ciszę wypełniając jedynie swoim cichym, strwożonym oddechem; tylko on rozlegał się w pokoju, jakby był tu jedyną żyjącą istotą. Drgnął wreszcie i cofnął się o pół kroku.
- Sheat... - odezwał się szeptem i błagalnie ujął jego dłonie, z wolna wznosząc ku niemu spojrzenie. - Pozwól mi iść... Nie zatrzymuj mnie, ja muszę...
- Karin...
- Posłuchaj... Jestem Uzdrowicielem. Ratowanie życia to mój obowiązek, nie mam prawa odmawiać pomocy... Poza tym Avae jest moim przyjacielem... i... - Przymknął oczy. - I poszedł tam... za mnie. To ja miałem... Sheat, jeśli ja pozwoliłbym mu teraz umrzeć, to nie darowałbym sobie tego do końca życia... Ja... ja w ogóle nie miałbym już prawa żyć. Rozumiesz? Muszę iść.
- Nie wymagaj ode mnie, żebym zgodził się na twoją śmierć... - wycedził przez zaciśnięte zęby, niemal gniewnie wyrywając mu dłonie, ale Karin przypadł do niego, mocno wtulając się w jego pierś.
- Mnie... nic nie będzie, nic... - wyszeptał kojąco, głaszcząc jego dłoń. - Nie wolno mi tylko... nie przerwać, ale... To przecież chodzi tylko o to... żeby nie umarł jeszcze, bo rano ja... na pewno będę czuć się lepiej. To tylko przemęczenie, głód, ból... to minie do rana, jak odpocznę... Minie. Tylko... teraz muszę... szybko choć trochę to... zatrzymać... tylko trochę, od tego nic mi nie będzie... A przecież Nissyen będzie ze mną, będzie widzieć... odepchnie mnie, kiedy będzie źle... Tak się robi, ja wiem o tym, wiem jak trzeba... Nie martw się... Ja nie mogę tak po prostu pozwolić mu umrzeć, nie mogę, zrozum... Błagam cię, nie zatrzymuj mnie, ja... muszę...
- Pójdę z wami - wykrztusił po krótkim milczeniu.
- Nie, ty nie... - Pokręcił łagodnie głową. - Nie trzeba, ty... ty nie zobaczysz. Przepraszam, ale będziesz nam tylko przeszkadzać i to bardzo... - uśmiechnął się blado, unosząc delikatnie na palcach i całując go czule, a potem przeniósł spojrzenie na zamilkłego zupełnie Nissyena, który odwrócił od nich wzrok. Uśmiechnął się znów i podszedł do niego, ale zachwiał się nagle i przytrzymał jego ramienia, broniąc się przed upadkiem. Roześmiał się bagatelizująco, jednak od tego śmiechu krew jeszcze bardziej odpłynęła z twarzy obu mężczyzn. Mimo to Sheat usiadł bezsilnie, kryjąc twarz w dłoniach, ale nie powiedział już nic, a Nissyen przygryzł wargę i zamknął oczy, ale po ledwie przelotnym zawahaniu wziął chłopca na ręce, wychodząc z nim na zewnątrz.
Tam nadal trwało zagaszanie piekła, ludzie jęczeli z bólu i coś kłuło go w sercu, gdy myślał, kogo niesie w ramionach. Pewien był, że Karina musi to kłuć jeszcze bardziej, ale ci ludzie tutaj nie konali, a tam najdroższa mu istota być może jeszcze tylko cudem zostawała tu, na ziemi... Przeklinał bydlaka, który tak bardzo nie mógł znieść myśli, że taki dzieciak, taki dzieciak wciąż jeszcze, może wydrzeć się śmierci i męce, chyba bardziej męce, bo żaden z tych ciosów nie był śmiertelny sam w sobie... Tyle ich było, czy nie za dużo, by on zdołał to zatrzymać? Zbyt wiele ran było groźnych, jak on miał poradzić sobie ze wszystkimi, zanim będzie musiał przerwać? Choć może to dzieje się w inny sposób, może Karin będzie wiedział jak. Tak, pomyślał, że może już tylko mu zaufać, nic więcej i popatrzył na niego prawie z lękiem.
Drgnął mimowolnie, widząc pogłębiającą się bladość na wpół dziecięcej buzi niesionego przez siebie chłopca i wtedy wargi poruszyły mu się martwo, mechanicznie odtwarzając kształty niewymówionego, bo zbyt głupiego "Przepraszam".
- Nie trzeba... - szepnął nagle chłopiec, zupełnie jakby go usłyszał. - Poradzimy sobie... Nic nam nie będzie. Nam obu - uśmiechnął się do niego nikło.
- Tak... - odezwał się, ale umilkł gwałtownie, bo rwący ból wrócił tak nagle, że niemal upuścił chłopaka i odruchowo przycisnął go do siebie aż zbyt mocno. Nie mógł spojrzeć w dół, ale i tak czuł gorący strumień krwi, który spływał mu po nodze. Opatrunek musiał puścić pod naciskiem dodatkowego ciężaru i teraz...
- Co z tobą? - słabo spytał chłopiec, uchylając powieki i patrząc na jego pokrytą potem i bledszą jeszcze twarz.
- Nic... Nic, nie bój się. Zdążymy...
Oddychał ciężko, wsparty plecami o mur jakiegoś warsztatu. Nie było w pobliżu nikogo i nie miał kto mu pomóc, ale nie miał sił pójść ani trochę dalej. Zresztą wiedział, że na pewno ktoś przebiegnie wkrótce i tędy, choć rannych zgromadzono już w jednym miejscu i pomagający im ludzie tam przede wszystkim się kręcili. Rannych było zresztą wielu, na pewno było tam wiele pracy... Sam nie czuł się przecież aż tak źle, po prostu upływ krwi za bardzo go wyczerpał, a lekko wybita stopa utrudniała trochę chodzenie. Przymknął oczy, starając się wyrównać oddech; niepokoiło go nieco to kłucie w płucach przy każdym oddechu. I powinien chyba zająć się wreszcie tymi ranami, ale... czuł się jeszcze... zbyt słaby. Kręciło mu się w głowie... W powietrzu unosiły się odory pożaru i przez to jeszcze gorzej było oddychać. Zapach własnej krwi i potu też nieprzyjemnie wwiercał mu się w nozdrza, przypominając o bólu, gdy jego świadomości udawało się o nim zapomnieć, ale też mu tę świadomość po prostu przywracając... Uczuł bliskie ciepło i choć nie miał dość sił, by podnieść ciążące powieki, rozpoznał nagle ten cichy dotyk dłoni dobrego ducha, nieznaną tkliwość tajemniczych, kochających istot... w tej było jednak coś tak ludzkiego, że nie lękał się otworzyć oczu i spłoszyć tego ciepła. I miał rację, natrafił na inne oczy, szare, zatroskane oczy, a potem całą zatroskaną buzię i całego kucającego w zatroskaniu chłopca.
- Miałeś być z Salvią... - szepnął z pewnym trudem.
- Salvia ma pełno pracy.. - wyjaśnił cierpliwie Kase, przyklękając przy nim. - A ja jej właśnie pomagam... bo zdaje mi się, że potrzebujesz pomocy.
- Ale kazałem ci...
- Zostać z sanitariuszami. Sanitariusze są już tutaj, już po bitwie, wiesz? - Popatrzył na niego prawie z politowaniem. Widać nie lękał się go już wcale, kiedy był w takim kiepskim stanie, czując swoją niezbędność i jego zupełną teraz słabość. I to dziwne, tak mu było z tym ładnie... - Pokaż mi to, zajmę się twoimi ranami - oświadczył apodyktycznie, ostrożnie ściągając mu koszulę. - Och... jak dobrze, że mam wszystko... - wyszeptał. - Poczekaj...
Odłożył na bok pokrwawioną koszulę i ułożył go wygodniej, podkładając mu pod plecy czystą szmatę. Obok położył mniejszą i ostrożnie ułożył na niej przyniesione przez siebie opatrunki, bandaże, małe buteleczki i kilka niewielkich narzędzi.
- Chyba nie zamierzasz mnie operować? - uśmiechnął się blado.
- Nie, nie. Nie trzeba... - odparł w zaaferowaniu, wylewając do miski trochę wody i mocząc w niej mały gałganek. - Trzeba tylko oczyścić rany, a tym to się... wiesz...
- Aha... - szepnął, przypatrując mu się, gdy nachylony ku niemu ostrożnie zmywał krew z jego ciała.
- O, widzisz, wcale nie jest tak okropnie... - powiedział czule pochłonięty całkowicie swym zajęciem Kase. - Te tutaj to tylko draśnięcia, tylko to jedno jest gorsze... ale to nic, opatrzę ci to, zabandażuję i szybko się zagoi. Nawet nie będziesz czuć.
- Chwilowo trochę czuję... - syknął mimowolnie, gdy chłopak wziął się do dezynfekowania ran.
- To nic... Pomyśl sobie, że pachnie.
- Co? - spytał ze śmiechem, unosząc się odrobinę na łokciach.
- Że ból pachnie. Tak jakoś ładnie, jak bardzo lubisz. To naprawdę pomaga... - dodał z leciutką urazą, spłoszony jego rozbawieniem. - Pomyśl, że ma jakiś miły zapach.
- Porzeczek... - szepnął nagle, wpatrując się w jego oczy.
- Czemu akurat to? - Zamrugał powiekami, mimowolnie rumieniąc się lekko pod jego spojrzeniem. - Czemu... tak patrzysz?
- Jak... podawałeś mi wodę...
- Jaką znów wodę?
- Na placu, kiedy akurat wróciłeś z sadu i pomagałeś Gan... My siedzieliśmy na dziedzińcu, przyniosłeś nam wodę...
- No i?
- Podałeś mi ją... Twoje dłonie pachniały porzeczkami.
- To przecież normalne, właśnie je zrywaliśmy... - wyszeptał speszony, nie umiejąc uciec wzrokiem.
- Tak... i tak pachniały... - przystał z nieznacznym uśmiechem, odpływając od tych szarych oczu, nieśmiałych, ale tkliwych, ku tamtym, tkliwym, ale wystraszonym. - Czułem potem ten zapach we śnie... - powiedział miękko, przypatrując się znów tym tu i teraz. - Kiedy budziłem się... i kiedy dostrzegałem cię gdzieś w oddali...
- Nie żartuj sobie ze mnie, przecież muszę ci pomóc... - po chwili ciszy szepnął w pewnym zawstydzeniu chłopak, z trudem odrywając wzrok od jego twarzy i przenosząc go ku opatrywanym ranom. Przyłożył ostrożnie opatrunek do najpoważniejszej, umocowując go i sięgając po bandaże. - Podnieś się jeszcze troszeczkę... Obwiążę to na wszelki wypadek. Ale lekko, nie martw się, nie będzie ci przeszkadzać...
- Co tylko każesz... - przyrzekł z uśmiechem. Kase westchnął i zerknął na niego spod oka z delikatnym rumieńcem na policzkach, starannie kończąc opatrunek.
- Dokuczasz mi... - szepnął, żaląc się miękko i jęknął cichutko, gdy podniósł się raptownie ku niemu, przygarniając ku sobie i czule całując w usta.
- Tylko trochę... - zapewnił na ucho nieco zmieszanego chłopaka. - Cieszę się, że jesteś... Wszystko jest inaczej.
Kase uśmiechnął się trochę niepewnie, wspierając czoło na jego ramieniu i w ciszy sięgając po pieszczącą mu włosy dłoń. Pogładził ją lekko, przymykając oczy i przychylił głowę ku jego piersi, nasłuchując równego bicia serca.
- Powiedz, czy teraz będzie już wszystko dobrze? - zapytał szeptem.
- A chcesz? - odszepnął, dmuchając mu we włosy.
- Tak...
- To będzie.
- A jak nie? - westchnął, unosząc głowę i ze smutkiem patrząc mu w oczy.
- Będzie takie wszystko, co będzie zależeć ode mnie... To ci mogę przyrzec... - powiedział miękko, odgarniając mu z czoła włosy. - A reszta... zależy od ciebie.
- Ode mnie? - szepnął zdziwiony.
- No tak, miałeś być naszym dobrym prorokiem... Zobaczymy, co wywróżysz... - objaśnił z powagą. Chłopak zaśmiał się, przechylając lekko głowę, wyglądał teraz wyjątkowo miło.
- Ja mogę wróżyć... tylko czy się spełni? Na co patrzysz? - Obejrzał się, dostrzegając wśród dymów zbliżającego się z boku wysokiego szatyna.
- Proszę, proszę... Mały Kase... - powiedział przyjaźnie. - Jednak się spotykamy, co ty na to?
- Ardee? - zawołał zaskoczony chłopiec.
- A cóż to za zdziwienie, chyba się mnie spodziewaliście? - spytał, siadając obok pod ścianą. - Jestem wykończony, gnaliśmy na oślep... Moi ludzie kończą oczyszczać teren, a ja chodzę i słucham zewsząd plotek... Niemożliwa prowincja. Ale przynajmniej szybko się można wszystkiego dowiedzieć, nawet w tak koszmarnej sytuacji... Bardzo cię tam obgadują, wiesz? - zwrócił się spod uniesionych brwi do Kase, który zaczerwienił się lekko. - A mnie wszyscy na wstępie gratulują potomka. Bardzo miło, ale czy oni nie widzą, że tu obok się pali? Małżonkę z potomstwem sprowadzę sobie, jak raczą to w końcu wygasić... - powiedział z uśmiechem, przenosząc wzrok na mężczyznę. - Podobno wysyłaliście po nas jakichś gońców, żeby przekazać wam, że się zbliżamy? Przepraszam, że nie wysyłałem nikogo, ale nie trafiliśmy na nich... Poszliśmy chyba inną drogą, niż się spodziewaliście... Mogłem sam pomyśleć, ale... spieszyłem się... - szepnął nieco przytłumionym tonem.
- Nieważne, grunt, że byliście na czas... - mruknął Saray, opierając się powoli o ścianę.
- Oj, Mea roznosi jedzenie, to ja lepiej dla nas wezmę... - poderwał się Kase, oglądając się na nich przez ramię. - A ty też chcesz? - spytał ewidentnie Ardee, jego zdania czy ochoty nie zamierzając najwyraźniej uwzględniać.
- Nie, dzięki, mnie już nakarmili... - uśmiechnął się blado, robiąc przeczący gest dłonią. Saray spojrzał na niego kątem oka.
- Co się stało? - spytał półgłosem, odprowadzając spojrzeniem chłopaka.
- Słyszałem, co zaszło przed atakiem i chciałem sprawdzić, co z Avae... - szepnął. - Na razie... żyje. Nie pozwalają przeszkadzać, Altea powiedziała mi, że Karin z nim jest... ale podobno sam jest bardzo słaby i nie ma pewności czy zdoła mu pomóc.
- Ale... jak to? - zapytał z niedowierzaniem, niespokojnym gestem poprawiając uwierające lekko bandaże. - Przecież atak był szybko, to nie mogło...
- Cholerny Corte Lavello pociął go sztyletem. Nadgorliwy... - uśmiechnął się krzywo, wsuwając dłonie we włosy. - Nie wiem, czy tamtym by się to podobało. Arystokrata jako kat? Własnoręcznie próbujący zarżnąć bezbronnego, unieruchomionego człowieka? Dziwię się, że w ogóle powierzyli Danowi dowództwo. Sibari? Cóż to jest Sibari? Śmierdzący ogon arystokracji... - wyszeptał z zimnym szyderstwem. - Prawie widzę minę Nago... Arystokrata szlachtujący skazańca. Zgorszenie.
- Ardee...
- No, nic... - Przełknął z wolna ślinę, machinalnie gnąc palce. - Pomyślałem tylko, że ty chciałbyś pewnie wiedzieć.... - urwał i potrząsnął głową, wciągając gwałtownie powietrze. - Wiesz, nie rozumiem tego. Kiedy usłyszałem... byłem pewien, że jeśli już, to coś grozi Karinowi, a oni podobno nic takiego mu na szczęście nie zrobili. Ale Avae? Z jakiej racji... coś takiego? W dodatku zawsze miałem wrażenie, że Nago go lubi. Naprawdę nic z tego nie rozumiem... - westchnął cicho, niespokojnie pocierając dłonią szczękę.
- Kiedy coś powiedzą? - spytał po chwili milczenia Saray.
- Nie wiadomo... - Spojrzał na niego, wzruszając bezradnie ramionami. - Zrobili punkt zborny u Altei. Chyba tam najłatwiej pytać... Bo do nich lepiej nie chodzić, Karin potrzebuje absolutnego spokoju... - umilkł i wstał nagle szybko, nerwowym gestem otrzepując spodnie. - Ja jeszcze pójdę się teraz rozejrzeć między swoimi ludźmi, oficerowie nie dali wciąż raportów, ale... No, sam wiesz. Do zobaczenia - rzucił już za siebie, odchodząc szybkim krokiem. Akurat wrócił Kase, odprowadzając mężczyznę nieco zdziwionym spojrzeniem.
- Coś się stało? - zapytał niepewnie, ustawiając jedzenie we wnęce od okna. - Czemu był taki zdenerwowany?
- Mało ci tego, co wokół? - odparł przytłumionym tonem, przygryzając lekko wargę.
- Przepraszam, ja tylko... - dobiegł go nieco drżący głos. Podniósł wzrok na posmutniałego Kase śledzącego oczyma ruch własnych drobnych palców wodzących po chropowatym tynku
- Chodź do mnie... - szepnął. Chłopak zawahał się, ale kucnął przy nim, z wyczekiwaniem wpatrując mu się w oczy. Saray uśmiechnął się, prawie bezwiednie przygarniając go do siebie bliżej, a Kase wzbronił się, by nie urazić jego rany, ale przesunął się tylko na jego ramię i tam przytulił posłusznie.
- Już późno... Znajdźmy sobie jakiś nocleg, dobrze? - zagadnął czule chłopca. - Będę jeszcze trochę zajęty, ale... musimy mieć gdzie odpocząć.
- Domy są zajęte... - Podniósł ku niemu wzrok. - Pozostali śpią na polu, my też możemy przecież...
- Nie, my raczej nie... - zaoponował łagodnie, nie chcąc mu sprawić przykrości, ale chłopak i tak poczerwieniał, przypominając sobie, że wciąż nie ma prawa czuć się tu bezpiecznie. - Pożyczymy tylko jakieś rzeczy, żeby zorganizować posłania, bo ja straciłem nasze... - podjął, głaszcząc zarumieniony policzek, żeby odzyskać światełka z oczu chłopca. - Możemy przecież nocować w jakimś warsztacie. Choćby tu.
- Dobrze, ja wezmę od Salvii, mają cały zapas - przystał szybko Kase, odsuwając się odrobinę. - Na pewno dadzą tobie, jesteś ranny, a ja nie muszę...
- A taka mucha jak ty, to się zmieści koło mnie... - zażartował. - Nie potrzebujemy zabierać więcej, rzeczywiście jest tylu ludzi... Damy sobie radę we dwóch... Ale ja jeszcze muszę trochę się rozejrzeć, wiesz, że jutro pomogę tu ludziom z kwaterunkiem i rozdziałem żywności... Nie możemy ruszać tak od razu, chyba tylko armia granic ruszy jutro. Potem przyjdę do ciebie...
- Nie, Saray... - wyszeptał Kase. - Ja... nie dam tak rady. Przygotuję wszystko, ale... Nie mogę już tak po prostu... iść spać.
- Kase... - zaczął z powagą, ale chłopak zerwał się z uśmiechem, nie dając mu dojść do słowa.
- To ja pójdę już po wszystko, nie martw się, zaraz wracam... Pójdę... - Pobiegł niemal od razu, zostawiając go dość niezadowolonego. Przez cały ten czas zapomniał, jaki Kase jest uparty. Ale z każdym dniem coraz lepiej sobie przypominał.
Najpierw delikatnie zsunął z niego okrycie, w tyle jeszcze krzątały się dwie dziewczyny, które czekały tu na nich. Zbierały swoje rzeczy i wyszły cicho do innych, przyrzekając szeptem zupełny tu spokój, musiał go mieć, patrzył, bał się trochę, bo wiedział, jak będzie to trudne, nigdy jeszcze nie musiał zrobić czegoś takiego w tak skomplikowany sposób.
Najgorsze były rany w brzuch i płuca, to one groziły jego życiu, zresztą i upływ krwi... Trzeba to będzie zrobić szybko i precyzyjnie, wymagało to od Uzdrowiciela wielkiego kunsztu i ogromnej siły.
Cieszył się teraz podle, że tyle miał okazji leczyć przez ten rok, przedtem nie zdołałby poradzić z tym sobie na tyle szybko, by przeżyć samemu i na tyle skutecznie, by dać mu jeszcze co najmniej kilka godzin. Miał nadzieję, że dużo więcej... Potrzebował ich... więcej...
Jeśli rano będzie dość silny, by dokładnie zaleczyć siebie, później będzie mógł już pomagać bez przeszkód, i to nie tylko Avae. Tam... na pewno było potrzeba... A przecież umiał tak, umiał... Tyle razy tak robił... Byle tylko... dotrwać do rana... do rana... I pomóc mu, bo jeśli straciłby go teraz, na nic już nie znalazłby sił...
Wciągnął nierówno powietrze, musiało to zabrzmieć jak szloch, bo Nissyen spojrzał na niego z lękiem, drżącą ręką nie przestając gładzić mokrych włosów Avae.
- Posłuchaj, Nissyen... - odezwał się cicho i podniósł wzrok ku niemu z łagodną gotowością spojrzenia, pomalutku jeszcze wyrównując oddech.. - Ja naprawdę umrę, jeśli nie zdołam przerwać - powiedział z prostotą. - Muszę tylko... zaleczyć to, co stwarza zagrożenie dla jego życia. I potem przerwać. Jak najszybciej... Ty musisz na mnie patrzeć, jeśli zobaczysz... jeśli zobaczysz, że dzieje się ze mną coś złego, to musisz mnie odepchnąć. Rozumiesz? Inaczej już nie będzie kto miał mu pomóc... - uśmiechnął się blado.
- Nie pleć, mały... - Przymknął z wolna powieki, przesuwając dłoń na perlące się potem czoło Avae. - Wcale mi nie zależy na twoim umieraniu. Nie musisz używać takich argumentów.
- Mówię tylko, żebyś się... nie bał, że mu przez to zaszkodzisz... - powiedział łagodnie. - Jeśli okaże się, że nadal jest zbyt niebezpiecznie, żeby to zostawić do rana, jak tylko odrobinę odpocznę, spróbuję znowu. Ale jeśli tylko on będzie mógł już to przeżyć, to zacznę znów dopiero jutro. Wtedy najpewniej zdołam wyleczyć wszystko do końca... - szepnął nieco drżącym głosem. - Teraz... już dłużej czekać... nie można... Chodź. - Zagryzł wargę, wyciągając do niego rękę, a Nissyen uniósł się z wysiłkiem i ukląkł przy nim, posłusznie kładąc dłoń na jego ramieniu i zaciskając usta tak mocno, że zupełnie zbielały. Karin znów odetchnął boleśnie i spojrzał z lękiem na twarz Avae, moc w nim szeptała mu, że niknie, że już go prawie tu nie ma... A jednak, choć miał zamknięte oczy, czuł jego gasnące spojrzenie, spojrzenie z tego świata, w który zaraz miał wejść, spojrzenie zapatrzone tuż obok niego, błagalne i ze wszystkich sił chcące jeszcze zostać. Nigdy jeszcze nie czuł w kimś tego tak mocno, tej opętańczej woli zostania. Dlaczego? Przecież Avae nie wiedział, że on czeka, nie wiedział tego wcale, nawet tam, w ciemności, nie mógł tego wiedzieć, więc czemu było, jakby go czuł, jakby widział, jakby chciał...
Zacisnął powieki i wysunął dłoń przed siebie, najpierw jedną, drugą kurczowo zaciskając na bólu rwącym go od wewnątrz. W tamtej, nad poranionym ciałem, poczuł tylko lekkie mrowienie, leciutkie, potem ciepło, gorąco i wreszcie tamten ból, potworny, z zewnątrz, a jednak gorszy od własnego, tak potworny, że pragnął teraz krzyczeć, zemdleć, umrzeć, uciec od tego, ale gryzł tylko rozdygotane wargi, bo nie chciał krzykiem prowokować tego spojrzenia, które czuł na swej twarzy. Musiał wytrzymać jak najdłużej, musiał, bo widział już, że popełnił błąd - jakim cudem, miałby zdobyć się na to znów tak od razu? Nie mógłby, nie wytrzymałby, wiedział to, więc nie ośmielił się nawet krzyczeć, by nie przerwano mu za szybko. Ale ból rósł i wkrótce potem nie wiedział już nic i może nawet krzyczał, bo kiedy ocknął się raptem, twarz miał zlaną łzami, mokrą od nich i potu, a w płucach nie czuł ani odrobiny powietrza.
Zamazany świat zlał mu się raptem w zieleń i zachłysnął się w lęku oddechem, zaraz potem jednak wracając ku świadomości i rozpoznając zaniepokojone oczy.
- Już? Już? - wyszeptał z trwogą, wpatrując mu się w twarz.
- Nie wiem... - powiedział cicho, unikając jego spojrzenia i nachylił się nad nim, obejmując go pod pachami i unosząc ostrożnie do siadu. - Nie wiem... - powtórzył rozedrganym tonem i dźwignął go jeszcze bliżej, samemu bezsilnie opadając przy wezgłowiu łóżka. Karin uniósł się w klęku i pochylił do twarzy Avae, wychwytując siłę jego oddechu. Delikatnie przesunął dłonią po jego ciele i ledwie zaleczonych ranach, było wciąż źle, ale... udało się chyba... chyba jednak tak... Uśmiechnął się blado i opadł na pięty, przykrywając ręką bladosiną, bezwładną dłoń Avae.
- Dobrze... - odezwał się miękko, mrugając lekko powiekami i ocierając wierzchem drugiej ręki drobne łzy ze swoich policzków. - Już dobrze będzie, wytrzyma jakoś... Już tak... - uśmiechnął się znów, przenosząc wzrok na niego. - Wolałbym, żeby go tak nie bolało, ale... nie mam wyboru.
- Więc... przeżyje? - zapytał nieco rozchwianym głosem, z pewnym lękiem odwracając spojrzenie od Avae ku niemu. Karin westchnął, przymykając na chwilę oczy, ale popatrzył zaraz na niego, walcząc z opadającą go wciąż ciężko dusznością.
- Przeżyje... Nie martw się. - Skinął powoli głową, trochę niezdarnie próbując się znów uśmiechnąć. Natrafił wzrokiem na jego zlaną krwią nogę i podniósł spojrzenie ku przymglonym trochę oczom. - Powinieneś to lepiej opatrzyć... - szepnął słabo. - Nie mam siły... pomagać też tobie, a... chyba by mi... nie darował...
- Nie pleć... - uśmiechnął się, dźwigając z wysiłkiem na krzesło i wziął ze stołu opatrunki pozostawione przez dziewczyny, które próbowały ratować Avae. Rozdarł nogawkę i zajął się nieprzyjemnie wyglądającą już raną. - Popatrz, jakie spostrzegawcze... - Uśmiechnął się raptem, wskazując chłopcu łokciem oparte o ścianę prowizorycznie wykonane kule. Popatrzył na niego i zmarszczył brwi, widząc skulone i wstrząsane szlochem plecy. Przewiązał opatrunek i z trudem sięgając po kule, przestawił je bliżej łóżka, tak, by mógł sięgnąć po nie z podłogi, a potem wrócił do niego, siadając ostrożnie obok.
- Karin... - szepnął nieco przestraszony. - Karin, co się stało? Coś ci jest?... Karin, co się dzieje, jak ci pomóc?
- Nikt mi nie pomoże... - urywanie roześmiał się chłopak, płacząc coraz bardziej rozpaczliwie. - Ja nie wiem... nie wiem, ja sobie chyba teraz... nie poradzę... - wykrztusił i podniósł na niego wzrok, zaraz potem uśmiechając się wątle. - Nie, nie martw się... Pomogę mu. I... nic mi nie jest... Nic.
- Karin, przecież wi...
- Nic nie widzisz... - przerwał mu, prawie gniewnie ocierając łzy. Wstał i usiadł na łóżku, patrząc na wybladłą twarz Avae i mocno zaciskając dłonie na kolanach. - Muszę jeszcze żyć na tyle, żeby go uratować, a potem... potem niech już dzieje się ze mną co chce... - wyszeptał zdławionym głosem. - I tak... nie zasługuję... na nic innego, więc...
- Dzieciaku, co tobie się roi w tej twojej przemęczonej głowie? - spytał łagodnie Nissyen. - Zasługujesz przede wszystkim na to, żeby teraz nareszcie odpocząć... Wyśpisz się, to przestaniesz bajdurzyć. Tu wolisz?
- Tak... - potwierdził szybko, przenosząc wzrok ku niemu i potem zaraz na powrót ku wspartej na poduszce głowie Avae, której włosy delikatnie pieściły palce mężczyzny. - Tak... - powtórzył cicho, obejmując się wolno ramionami. - Lepiej... Chcę być tu blisko na wszelki wypadek... Na pewno już nic się nie stanie, przetrzyma, ale... wolę być. - Zacisnął usta i nagle znów łzy uciekły mu na policzki; nie mógł oderwać wzroku od nadal skrzywionej lekko bólem twarzy. - Tak bym chciał... pomóc mu już całkiem... Taki winien się czuję... tak bardzo...
- Chodzi ci... o to, że... - zaczął cicho, ale chłopiec przerwał mu, gwałtownie potrząsnąwszy głową.
- Nie, ja przecież wiem, że... Tylko... tylko.... Czemu ja myślę o tych wszystkich rzeczach? Czemu to... tak się mnie trzyma i... Co jest ze mną? I już tam, tam... to takie podłe było, najpodlejsze... najpodlejsze z tego wszystkiego, a ja... - jęknął cicho, aż boleśnie zaciskając palce. - Bo widzisz, tam... tam... Tam, w więzieniu pomyślałem coś strasznego... tylko przez chwilę, ale... ale pomyślałem.
- Karin, nie myśl teraz o tym, to już minęło... - Spojrzał na niego łagodnie. - Nie dręcz się, musisz w końcu odpocząć, Avae jutro...
- Ty nie rozumiesz... - wykrztusił chłopak. - Nie rozumiesz.... Ja wtedy... Ale ja nie chciałem, tylko... Tylko, że zanim oni przyszli... Zanim oni przyszli, Avae mnie uderzył, straciłem przytomność... A potem obudzili mnie, zaciągnęli do mniejszej celi, rzucili na pniak, zdarli koszulę... i zaczęli bić. Tylko piętnaście uderzeń, ale... ale takich mocnych, ja... Bolało, on mnie przedtem uderzył i... i zapomniałem, co mi powiedział... jeszcze wcześniej... A wtedy... wtedy prosił, żebym nie mówił, że jestem Karin, pod żadnym pozorem, żebym się nie ważył... uderzył mnie... - umilkł, przygryzając wargę. - Ja pomyślałem, że on podał się za mnie, żeby ukarali mnie, a nie jego! - zaszlochał z rozpaczą, kryjąc powoli twarz w dłoniach. - Ale potem... potem już sobie przypomniałem, że... co powiedział, wtedy wcześniej, jak oni szli i.... On powiedział... - urwał, wstrząsany już zupełnie gwałtownym płaczem.
- Mały... - odezwał się ciepło, przesuwając się ku niemu i przygarniając go do swojej piersi. - Przestań... Nie bądź niemądry. Właśnie uratowałeś mu życie, wiesz? Ryzykowałeś własne... Jak się już zbudzi... damy ci za to jakiś śliczny prezent... - zażartował, kołysząc go lekko jak wystraszone dziecko.
- Nie chcę żyć... - wyszlochał Karin. - Nie chcę, nie jestem tego wart... Jestem podły, podły, wszystkich krzywdzę, wszystko zepsuję... Zrozumiałem... zrozumiałem...
- Cii... Straszne głupstwa pleciesz... - zaprotestował cicho, ocierając mu starannie łzy. - Musisz żyć. Musisz poznać swego prześlicznego bratanka.
- Bratanka? Czy... - Spojrzał na niego raptownie, unosząc załzawione, morskie oczy. - Inapan...
- Aha... - potaknął z uśmiechem. - Urodziła. W czasie... ich ataku. Wyobrażasz sobie? Piękny moment... Tylko kobiety są do czegoś takiego zdolne... - Pokręcił z dezaprobatą głową. Chłopak roześmiał się i schwycił go gorączkowo za ręce.
- I... i nic mu nie jest? Nic? Jest zdrowy? I ona?
- Oboje są najzupełniej zdrowi i niedługo tu przyjadą... - Uśmiechnął się do niego, nachylając do jego ucha. - Ma na imię Avrin. Nazwali go tak dla was.
- Dla nas? - szepnął.
- Tak... - Odsunął się, przypatrując mu się ciepło. - Ja już wcześniej wiedziałem... - uśmiechnął się znów nieznacznie. - Wiedziałem, że takie będzie imię dla chłopca. Dwie strony... tej samej gwiazdy. Teraz razem... Avrin. Dziecko dla nowego świata. W tym świecie, jego świecie... będą już mogły być złączone... To będzie piękny świat, teraz już tak... Przesiliły się siły. Ziemia się oczyściła i zachłysnęła swym oddechem... Będzie dobrze... Już wszystko będzie dobrze... Uwierz mi, jestem szaleńcem, a szaleńcy to relikty epoki wszechmocnych wiedźm. Mają prawo... odczytywać proroctwa... - wyszeptał z dziwnym uśmiechem, odgarniając mu za długie włosy za uszy. - Ale wy... musicie czuwać nad tą małą gwiazdką. Będzie chciała poznać swe siły jeszcze rozdzielone... A im też... należy się ten... piękny świat. Będziecie żyć, obaj. I obaj jesteście tego warci bardziej niż ktokolwiek... - powiedział tkliwie, oglądając się z czułością na równiej oddychającego Avae. Popatrzył z zupełnie łagodnym teraz uśmiechem na lekko pociągającego jeszcze nosem Karina i wstał, przysiadając obok poduszek i nachylając się nad Avae, żeby ucałować go delikatnie w czoło. Odsunął się odrobinę, z miłością przypatrując się jego twarzy i wstał z westchnieniem. - A teraz... poczekasz tu na mnie, a ja... przyniosę ci coś, żebyś usnął... Musisz wypocząć.
- Ale ja... - wykrztusił bezładnie, nie podnosząc ku niemu wzroku i z wolna obejmując się ramionami.
- Cii... Nie zatrzymuj mnie... - przerwał mu łagodnie, sięgając w tył dłonią po kule. - Tam martwi się o ciebie ktoś, kogo kochasz. Pójdę i powiem, że nic ci nie jest. Jestem mu to winien.
Karinem wstrząsnął nagły dreszcz i wsparł głowę o łóżko, nadal na niego nie patrząc.
- Nie boisz się zostawić go ze mną samego? - spytał z goryczą.
- Nie mów głupstw... - szepnął miękko, wychodząc powoli z pomieszczenia.
Najpoważniej rannych rozmieszczono w barakach i tam też była większość sanitariuszy, lekko ranni, opatrzeni już przez uwolnione kobiety z Helmand, siedzieli bezładnie w ogrodach, na dziedzińcu, na polach, jedni przy ogniskach z innymi, odpoczywającymi tylko po walce, inni przeciwnie, jak najdalej od światła, usiłując zapomnieć o bólu i usnąć w poszumie drzew i krzewów pięknego, nienaruszonego niemal wcale zniszczeniem ogrodu. Wzbierała cisza, trzask dopalających się belek był coraz rzadszy, w tej oddalonej od baraków części niemal nie było słychać jęków.
Przystał do tych, którzy roznosili między ludźmi żywność i wodę i biegał już tak z tym dość długo. Zmęczył się trochę, ale i tak w ten sposób było lżej... Saray nie chciał się wpierw zgodzić, ale w końcu mu ustąpił. Bo przecież... Nie umiałby teraz... tak po prostu nic nie robić. Już nie...
Podbiegł do ogniska, gdzie ktoś go przywołał, rozstawiając na ziemi miski dla pokulonych przy ogniu ludzi. Uśmiechnął się, napełniając naczynia wodą, podając je wyciągającym się dłoniom i czerwieniąc się w zakłopotaniu od tych zmęczonych podziękowań, które opadły na niego, gdy już umieszczał bukłak z powrotem na plecach. Nie wszyscy dziękowali, niektórzy nie mieli siły nawet mówić, ale raz, raz wtedy, na początku, gdy było mu tak smutno i trochę bał się, gdy mówił bardzo szybko, napełniając miskę milczącej kobiety i pomagając jej wygodniej siąść... natrafił na jej wzrok. Tkliwy, rozrzewniony wzrok, taki, jakim patrzą czasem stare matki na dobrego, opiekuńczego syna. A przecież ona znała go i wiedziała kim jest.
Przestał bać się milczenia.
Chodził między ludźmi z uśmiechem, a oni zwykle z zupełną wdzięcznością przyjmowali pomoc, jakby przestało mieć znaczenie to, kim był. Na pewno nie wszyscy go znali... ale niektórzy jednak tak. I... było ciepło od tego. Miał prawo tu jeszcze być...
Dotarł w oddalone części ogrodu, nie było tu prawie nikogo. Najwyżej ci Helmandczycy, którzy przedtem uciekali z płonącego pałacu, czy przed rebeliantami i tu zostali ranni. Nie było dotąd dość wolnych ludzi, by przenosić zranionych mniej poważnie. Sanitariuszki biegały wszędzie, gdzie je przywoływano, pomagając i zaraz biegnąc dalej. To nie było dobrze, że ranni byli tak rozproszeni... Może trzeba przypomnieć im tam o tych w oddalonych miejscach? Teraz na pewno znajdą się wolni ludzie i będą mogli przenieść ich bliżej wszystkich. Pożar też już przecież się skończył...
Przemierzał powoli ogród, rozglądając się uważnie, bo ktoś mógł spać gdzieś w ukryciu i nawet nic jeszcze nie dostać. Najczęściej jednak go przywoływano, ludziom chciało się głównie pić, tylko jedna kobieta poprosiła go o porcję jedzenia dla dziecka, które dopiero się obudziło. Chciał już zawracać, bo dalej nie spodziewał się nikogo więcej, gdy pomiędzy ogrodowymi głazami dostrzegł nikły blask. No tak, tam mógł nikt nie sprawdzać, a przecież ktoś mógł się tam próbować ukryć przed atakującymi rebeliantami. Może nawet był poważnie ranny, a nikt go dotąd nie znalazł? Przyspieszył na tę myśl i prawie wbiegł między głazy, ale przed pierwszym zatrzymał się raptownie.
Zadrżał, rozpoznając znużonego człowieka, siedzącego samotnie przy małym ogniu. Był tylko lekko ranny w łydkę, ale wyraźnie wyczerpany. Nikt jeszcze nie dał mu nic... a przecież on był tak wycieńczony, na pewno spragniony, wygłodniały... Przecież... musiał... podejść do niego, tylko... Ale skąd on się tu wziął? No skąd? Przecież... Co miał teraz zrobić? Przecież musiał podejść do niego... Musiał...
Podszedł cichutko, błagając w duchu, by on tego nawet nie dostrzegł, schylając głowę, kuląc się jak dziecko, ale kucnął w końcu obok, nie podnosząc wzroku i sięgnął do swego bukłaka, odpinając też następną zapasową miskę, bo on żadnej nie miał. Nalał do niej wody z jak najcichszym chlupotem, ale czuł już jego spojrzenie, czuł je, a gdy uniósł głowę, by podać mu miskę, dostrzegł całe jego niedowierzanie, a potem zimny, roztrzęsiony gniew. Drżąc znów bardziej, wyciągnął ku niemu naczynie dygoczące lekko w z trudem tylko panującej nad sobą dłoni, ale wściekły mężczyzna gwałtownym uderzeniem wytrącił mu miskę z ręki. Woda oblała mu raptem twarz, a kant uderzył boleśnie w kość policzka i w jednej chwili rozpacz zmusiła go do płaczu, ale zatrzymał go, przymknął oczy i w milczeniu znów napełnił miskę, stawiając ją przy nim, wraz z wyciągniętą z woreczka porcją chleba i suszonego mięsa, a potem odchodząc cicho.
Czuł wciąż za sobą ten wzrok, ale bał się obejrzeć i tylko ze łzami nie próbując już walczyć. Otarł je ukradkiem, wchodząc między drzewa i szukając jakichś nieobdzielonych jeszcze ludzi.
Już od dawna się bał, że kiedyś... tak będzie musiało się zdarzyć, ale dziś... nie spodziewał się tego. Bo niby skąd miałby się teraz spodziewać? Nie wiedział, co ten człowiek tu robił...
Zatrzymał się na chwilę, ocierając rękawem ostatnie łzy i rozejrzał szybko, dostrzegając pod dużym jaśminowcem kobietę z dwójką małych, zapłakanych dzieci. Podszedł do nich, klękając obok; kobieta podniosła na niego zmęczony wzrok.
- Dostaliście już jedzenie? - spytał cicho.
- Tak... - odparła matowo.
- I nie chcecie już? Aha... Ale miski mi dajcie, naleję wody... - zaproponował, wyciągając rękę. - A może coś innego trzeba? - spytał, nalewając wodę. - Może poszukać kogoś?
- Mój mąż... - szepnęła szybko. - Mój mąż jest ranny, ja nie mogę iść... Mógłbyś... mógłbyś pójść do baraków i... dowiedzieć się, co z nim?
- Oczywiście - uśmiechnął się. - Jak się nazywa?
- Kavi. Dowodził walką u nas, podpalili... - wykrztusiła, wzdrygając się lekko i przygarniając do siebie dzieci. - Wydostał nas... stamtąd, ale tu nas... dopadli, ranili go... Potem byli nasi i... nie wiem, nie mogli mnie zabrać, jeszcze było... Nie wiem, co z nim... Możesz....
- Dobrze... - przystał szybko, dolewając jeszcze wody do miski, którą zdążył już wychłeptać malutki chłopczyk i patrzył teraz na niego, pociągając noskiem. - Dobrze i jak będą mieć kogoś wolnego, to poproszę, żeby przyszli po was i pomogli wam tam dotrzeć, będziecie bliżej... To tylko noga? - spytał, uważnym spojrzeniem obrzucając obwiązaną stopę kobiety.
- Tak, to nic takiego, tylko... Nie dam rady z dziećmi...
- Będzie dobrze, zaraz pójdę... - zapewnił łagodnie, głaszcząc główkę przestraszonej dziewczynki, patrzącej na niego zza pleców matki. - Może uda mi się z kimś wrócić. Dzieci też powinny być bliżej, może znajdzie się dla was coś we wnętrzach... Mieszkaliście w pałacu? - zapytał cicho.
- Tak... - wyszeptała. - Tam... na dole... - Spojrzała w stronę, skąd nadal unosił się dym. - Ale to nic... to nic... Tylko... zobacz co z nim, dobrze? - Popatrzyła z powrotem na niego.
- Już, już idę... - potaknął, zrywając się i nakładając bukłak z powrotem na plecy. - Nie martwcie się, to może trochę potrwać, bo jeszcze sprawdzę, czy znajdę kogoś do pomocy... Już po najgorszym, pewnie się uda... - uśmiechnął się i pogłaskał jeszcze pochlipującego na kolanach mamy chłopczyka, odwracając się zaraz i wracając ku budynkom. Tuż przy dziedzińcu znalazł Salvię i zwrócił jej prawie pusty bukłak i worek z prowiantem. Kończyli już rozdawanie, było już więcej wolnych ludzi i chyba mógłby teraz odpocząć... Jeszcze tylko musiał pomóc tej rodzinie i mógł zrobić sobie choć trochę przerwy. Chociaż z drugiej strony, Saray pewnie jeszcze i tak nie wrócił... A sam mógł się jeszcze przydać... Tak, najlepiej będzie znaleźć tylko kogoś, kto pomoże mu znaleźć miejsce dla tej kobiety z dziećmi, a potem wrócić do roznoszenia wody, ludzie byli wyczerpani, wciąż komuś chciało się pić, tak po troszkę to przecież nie starczy... Powinien jeszcze pomóc, nie był aż tak zmęczony.
Mijając warsztaty zajrzał do wnętrza tej klitki, gdzie zaklepali sobie nocleg. Tak jak przewidział, nikogo nie było. Westchnął mimowolnie, ale tknięty nagle, cofnął się kilka kroków. Obok była całkiem pusta izba, dość duża dla tamtych... Wprawdzie było tam sporo niebezpiecznych dla maluchów rzeczy, ale te mógł przecież przenieść do nich, w końcu mieli tu tylko zanocować. Nie potrzebowali nie wiadomo ile wolnego miejsca, wystarczy przecież, że było gdzie spać...
Uśmiechnął się z zadowoleniem, kiwnąwszy głową swojemu pomysłowi i biegiem ruszając w stronę baraków. Nagle zderzył się jednak z jakimś mężczyzną; zachłysnął się przykro intensywną wonią alkoholu, wpadając prosto w ciężką chmurę jego zepsutego oddechu, cuchnącego przegniłym tytoniem i mocnym spirytusem.
- Kurw.. - charknął gniewnie żołnierz, urywając pod natłokiem gęstej śliny. Splunął chrapliwie, chwytając go ciężką, pokrwawioną dłonią za czoło i odsuwając trochę. Przyjrzał mu się tępo, mrużąc opuchnięte powieki. - Lalcia to ty nie jesteś, ptaszyno... - zarechotał, chwytając go za ucho i przyciągając do siebie. - Szukasz mnie może?
- Proszę mnie puścić... - wykrztusił jeszcze w szoku, zirytowany już jednak ordynarną zaczepką opoja.
- O żeż ty, cóż to za arystokracja? - zaśmiał się bełkotliwie, wpatrując się w niego mętnymi oczyma. - Tylko mi nie mów, że mi się trafiła jaśniepańska dupencja? No, no, nie tak źle przecież, nie tak źle... - wymamrotał niewyraźnie, obśliniając mu wargami policzek i szyję. Kase wzdrygnął się z obrzydzenia, przez chwilę szamocząc się bezskutecznie w jego uścisku; w końcu jednak udało mu się wyszarpnąć i odskoczył od niego, oddychając z trudem. Żołnierz spojrzał za nim skrzywiony gniewnie, chwytając go na powrót.
- No, chodź tu, szmatko, wszystko mi jedno, co dziś zerżnę... - wysyczał rozgniewany oporem, patrząc na niego nienawistnie i szarpnął go brutalnie w wąski przesmyk między dwoma budynkami, a potem pchnął na ziemię. Kase krzyknął krótko w przestrachu i zaraz jęknął z bólu, gdy uderzył głową o twardo ubitą ziemię. Podpity żołnierz zaśmiał się, przytwierdzając go za ramiona do ziemi, kiedy próbował się zerwać. Chłopak kopnął go ze złością w brzuch, podnosząc się odrobinę, ale krzyknął zaraz, gdy on chwycił go z wściekłością za kolano, odpychając je od siebie, a potem brutalnie odginając ku ziemi i niemal przez to wybijając mu staw z biodra.
- Chcesz się bić, ty głupie... - zaczął rozwścieczony, obcierając krew z zadrapanego paznokciami policzka, ale urwał raptownie.
- Zostaw go - dobiegł z wysoka lodowaty głos. Kase złapał boleśnie oddech, czując obok szyi chłodną stal; koniec miecza dźgał już niemal gardło napastnika, który oderwał teraz wzrok od chłopaka, podnosząc go ku górze. Rosły mężczyzna, który przystawił mu miecz do gardła, patrzył na niego spod gniewnie zmarszczonych brwi.
- No co jest? - spytał trochę agresywnie. - Już nawet nie można się zabawić? - dorzucił nieco mniej pewnym głosem, czując niebezpiecznie napierającą stal, a przy tym dostrzegając wodzowskie emblematy przy ramieniu mężczyzny.
- Powiedziałem zostaw.
Żołnierz puścił Kase i wstał skrzywiony, wzruszając tylko ramionami i odchodząc w milczeniu. Obejrzał się jeszcze za siebie, ale znów wzruszył ramionami, napotykając srogi wzrok mężczyzny i zniknął za rogiem budynku. Wybawiciel cofnął wciąż bliski głowy chłopaka miecz, wsuwając go do pochwy.
- Nie pałętaj się tu, to nie miejsce dla ciebie. - Spojrzał surowo na Kase, który zerwał się szybko z ziemi, patrząc na niego tylko, ale wciąż nie mogąc wykrztusić słowa; serce nadal waliło mu gwałtownie.
- Ja... muszę tylko pójść do baraków, szukam kogoś... - wykrztusił wreszcie. - Tamta kobieta prosiła, żebym sprawdził, co z jej mężem... - Gorączkowo wskazał ramieniem nieokreśloną przestrzeń za sobą. - Muszę pójść...
- Wszystko jedno, to nie pora dla żadnych dzieciaków, a już ty... - Zmarszczył znów lekko brwi i machinalnie poprawił broń. - Jest po bitwie, ludzie są wyczerpani, ogłupiali krwią i wciąż wściekli. To środek wojny z wa... - odchrząknął lekko, urywając w pół słowa i rzucając mu ponure spojrzenie. - Nie powinieneś tu sam chodzić... Baraki są tam.
- Wiem... - wyszeptał. - Przepraszam bardzo, nie chciałem sprawiać kłopotu, tylko... Trzeba było pomóc, więc...
- Dobrze już, nie tłumacz się, tylko biegnij... - mruknął niechętnie, a chłopak uśmiechnął się nieznacznie i skinął lekko głową, posłusznie biegnąc w stronę baraków odprowadzany bacznym spojrzeniem.
Stał tak już dobrą chwilę, bez większych emocji wpatrując się w nędzne szczątki pałacu. Nie myślał niemal nic, ogłuszony wciąż tą bolesną świadomością, że jest zupełnie bezradny. I tak słaby, że chłopak odtrącił nawet jego pomoc. Nawet to... Coś w głębi, co było i ciepłe i rozsądne, powtarzało mu, że lękał się tylko jego miłości i może bardziej nawet jego bólu. Ale gorycz i strach powtarzały, że zawiódł go przez słabość. I jadowicie, okrutniej jeszcze... że może go przez to nigdy więcej nie zobaczyć...
Wokół uspokajało się już, choć wszystko ustało tak niedawno. Na szczęście pomoc była sprawna, a potrzebujących o wiele mniej, niż się spodziewał. To była ulga... przynajmniej to powinna być ulga...
Lessen i Melassi wracali od swoich ludzi, zatrzymał ich wychodzący z magazynów Saray, pewnie prosząc o żołnierzy do pomocy z zaopatrzeniem. Miał przy wozach niewielu ludzi, a Nikra za wiele się nie zmęczyło, trafili na prawie czysty odcinek. Melassi zgodził się od razu, idąc po swoich, a Lessen w dziwnie konspiracyjny sposób zbliżył się do przywódcy Norden, mówiąc, a sądząc po wyrazie twarzy raczej cedząc mu kilka słów do ucha. Saray uniósł lekko brwi i spojrzał na niego uważniej, wódz Robore skinął tylko potwierdzająco głową, odchodząc zaraz potem.
Saray stał jeszcze przez chwilę nieco zamyślony, ale potem dostrzegł go, wiodąc wzrokiem od zgliszcz ku lasom i podszedł powoli, odruchowo, choć raczej niepotrzebnie przytrzymując ręką opatrunek nieco poniżej żeber.
- Nie będzie zbytnich problemów z rozlokowaniem ludzi... - odezwał się, stając przy nim i przyglądając mu uważnie. - Zaopatrzenie też dotarło. Budynków oczywiście nie starczy ani nawet namiotów, ale na szczęście na deszcz się nie zanosi... Kilka grupek poszło jeszcze po tych rannych, których nie dało się przetransportować wcześniej, ale za jakieś pół godziny będzie już z tym spokój. Część żołnierzy rano już wyślecie za tamtymi? - spytał. Sheat skinął tylko głową, zagryzając lekko wargę. Saray westchnął ze znużeniem, przenosząc wzrok na pogorzelisko. - I co teraz zrobisz?
- Nie wiem... - odparł ze wzruszeniem ramion. - Odbudowa nie ma sensu. Na pewno zbudujemy coś odpowiednio dużego dla delegacji, ale raczej według nowego projektu. Karin będzie miał się czym bawić, zostawię mu rozmowy z architektami - wyszeptał.
- On wciąż jest z...
- Tak.
- Poradzi sobie...
- Taką masz pewność? - spytał z goryczą.
- Nissyen nie jest łajdakiem - powiedział szorstko. - Będą ostrożni. Kocha Avae, ale nie pozwoli Karinowi umrzeć.
- Chciałeś powiedzieć, że... - zaczął porywczo.
- Nie, nic takiego nie chciałem powiedzieć - przerwał mu z irytacją. - I wybacz, za twoje własne myśli nie mam ochoty odpowiadać.
Postąpił mimowolnie krok do przodu, ale zatrzymał się, wsuwając tylko dłonie w kieszenie i w milczeniu przyglądał się zachodniemu skrzydłu, gdzie wciąż od czasu do czasu buchały prócz żaru niewielkie płomienie. Było gorąco, bardzo gorąco, ale żołnierze krążyli już po zlanych wodą partiach pogorzeliska, polewając je dalej i przeszukując gruzy. Mógł być tam ktoś jeszcze... czyjeś zwłoki. Tych poparzonych i zwęglonych było ledwie kilka wśród długich szeregów ciał przed Czarnymi Wzgórzami, gdzie złożono je, by od rana rozpocząć identyfikację. Już teraz jednak było wiadomo, że nie było tam prawie nikogo z nich. Tylko tamci... niemal wyłącznie... oni...
Obejrzał się na niego w zamyśleniu; Sheat milczał wciąż, patrząc w bok i bez wątpienia był więcej niż ponury.
To nie była mina kogoś, kto właśnie odniósł miażdżące zwycięstwo i to nad ludźmi, do których epitet "źli" pasował jak rzadko. Za to była całkiem odpowiednia dla mężczyzny muszącego się zadręczać świadomością męczarni najbliższej osoby i niepewnością co do jej losu...
Dość nieprzyjemnie się poczuł teraz z tą swoją głupią, napastliwą irytacją. To nie była pora na tarcia w tej samej grupie, zwłaszcza, że ledwo odpięli pokrwawione miecze. We wszystkich wciąż buzowało zbyt wiele agresji, by byli w stanie zachowywać się rozważnie. Wciągnął powoli powietrze, wypuszczając je jeszcze wolniej; nie lubił tych chwil po bitwie, gdy mimowolny amok opadał za wolno i zaślepienie, ohydne, ale ratujące w czasie walki, pakowało w kłopoty tuż po niej.
- Mimo wszystko... - zaczął pojednawczo, nie oglądając się za siebie. - Poszło nam to znacznie lepiej niż się spodziewaliśmy...
- Tak... - odparł z wolna, uporczywie wodząc wzrokiem za krążącymi grupkami ludzi z różnych armii. Naprawdę dobrze poszło. Rebelianci wycofali się zupełnie i właściwie bez powodu - natrafili na śladowy opór. Nie rozumiał tego. Czy i do nich dotarła wieść o zbliżającej się armii granic? Musieli zacząć odwrót niemal w momencie ataku, inaczej przecież nie zdążyliby tego zrobić tak sprawnie. Chyba, że próbowali ich otoczyć... Tak, to było możliwe, najpewniej wycofali się skrzydłami i chcieli zmiażdżyć ich w ten sposób, w jaki sami planowali ich, ale wtedy musieli natrafić na uderzającą armię granic i nie mieli wyjścia, zdecydowali się na odwrót. Gdyby nie wojska Ardee, rebelianci pewnie spadliby na nich pod sam koniec walki z tymi tu, w Helmand. Byli już wtedy wykończeni, to byłaby całkowita, zatrważająca klęska. Tylko... czemu właściwie Ardee dotarł tak późno? Spojrzał na żołnierzy Cascavel i tych z armii granic, w większości pomagali przy pałacu, pozostali odpoczywali przy ogniskach, niektórzy nawet śmiali się już odprężeni... ale przez jakiś czas po bitwie po prostu gremialnie leżeli pokotem pod murami czworaków, dysząc tak ciężko, jakby z samego znużenia miał przyjść na nich koniec. Wpadli w ostatniej półgodzinie, a musieli gnać jak szaleńcy. Był wtedy tak spięty, że nie pomyślał o tym, skąd... Zan wcale nie dotarł. Coś musiało stać mu się po drodze. A oni... Nie było możliwości, żeby ktoś ich widział. Po prostu nie było... To czysty przypadek, że... jednak zdążyli. Dlaczego... sądził, że to on? Przyjaźnił się z Nissyenem, ale... Coś takiego? To byłaby skrajna nieodpowiedzialność... Bywał bezczelny, ale... nie posunąłby się chyba... do czegoś takiego?
- Saray... To ty... - podjął w końcu, urywając z wahaniem.
- Tak, to ja - potwierdził spokojnie. - I co z tego?
Umilkł na chwilę, zbity z tropu chyba bardziej jego opanowaniem niż tak prędkim odgadnięciem pytania... Patrzyli w tę samą stronę. Może jednak... Nie, to nie było możliwe...
- Nie wiedziałeś, czy są blisko. Gdyby nie dotarli... - zaczął.
- Ale dotarli.
- Nie powinieneś...
- Nie mów mi, co powinienem. - Zmarszczył brwi, z wolna oglądając się na niego. - Za bardzo się przejąłeś charyzmatami. Może i umiesz panować nad ludźmi, ale nad nim nie. Jeszcze moment i on i tak by nie wytrzymał, a ty nie powstrzymałbyś go w żaden sposób. A w nim jest coś takiego, że gdyby ruszył, poszliby za nim wszyscy. Niczego nie zmieniłem. Uniknęliśmy tylko... kilku późniejszych kłopotliwych sytuacji... Rozumiesz?...
Sheat nie odpowiedział mu od razu, w milczeniu zaciskając wargi i nie odrywając wzroku od strzelających iskier najbliższego ogniska.
- Rozumiem.
- Posłuchaj... - uśmiechnął się nieznacznie, patrząc już teraz w stronę lasu, gdzie nie tak dawno stali, nie wiedząc jeszcze nic. - Nie kwestionuję niczego. Jesteś dobrym wodzem i rozsądnym człowiekiem, ale... Wbrew pozorom wcale nie jesteś starszy... niż jesteś. I nie staraj się być. Ludzie, którzy są starsi niż w rzeczywistości, często muszą płacić za to straszną cenę... Tak jak Nissyen.
- Nie mogłem mu przecież... ustąpić... - odezwał się zduszonym głosem.
- Ja wiem tylko, że było to wtedy jedyne wyjście - z jego powodu. Ale nie wiem... który z was miał rację. Nie chciałeś skazywać ludzi na śmierć, a byłeś pewien, że skażesz... Może racja była po twojej stronie... może. Nissyen nie zgadzał się, żeby nasze wojska stały biernie, kiedy tamci próbowali zakatować chłopca. Nie miał racji? Sami zapisywaliśmy, że obowiązkiem armii Raggveden jest chronić nasz kraj i bronić życia jego mieszkańców. Stać tam i patrzeć na śmierć takiego dzieciaka... to była hańba, może zbrodnia... Tak jak i pchanie tysięcy ludzi do zupełnie nierównej walki... Nie wiem, co powinieneś był zrobić, Nissyen wiedział, ja też... ale ani on ani ja nie kierowaliśmy się wtedy ani rozumem ani sprawiedliwością... A ja tylko... wiedziałem, że już nawet niezależnie od mojej woli, Nissyenowi trzeba ustąpić. Sheat, z nim żaden z nas nie wygra. On nie jest zwyczajnym człowiekiem... A tam wtedy... Sam zresztą... dobrze wiesz. - Przymknął powoli powieki. - Nie chcesz tylko tego przyznać...
Nie odpowiedział mu, a on nie wrócił już do tego i obaj w zupełnym milczeniu lustrowali tylko wzrokiem plac. Minie trochę czasu, zanim będzie można coś ostatecznie ustalić i podjąć jakieś dalsze decyzje... Przywódcy wciąż próbowali doliczyć się swoich żołnierzy, ale na szczęście nie szło to szybko. Na szczęście zdecydowana większość żyła.
Tulle i Wajir wrócili z obchodu pól prawie razem, spotykając się w połowie drogi. Wajir zagadnął o coś blondyna, ale wódz Yan potrząsnął tylko głową, zamienił kilka słów z żołnierzem, który podszedł do niego i zawrócił ku barakom. Wajir zatrzymał się jeszcze na chwilę przy kilku swoich ludziach, rzucając jakieś pytanie, a potem zbliżył się do nich bez pośpiechu, wyraźnie nieco zmęczony. Amsted jak zwykle biło się jak wściekłe i odwaliło większość roboty przed przybyciem wojsk Ardee.
- Pilnuj lepiej tego swojego dzieciaka - mruknął, przesuwając spojrzeniem po dopalających się zgliszczach.
- Stało się coś? - Spojrzał na niego Saray.
- Na razie nie. Ale niech się nie kręci sam między żołnierzami... - Rozejrzał się, zatrzymując spochmurniały wzrok na ludziach skulonych grupkami przy ogniskach, ale potem na powrót przenosząc go ku sczerniałym szczątkom pałacu. - Nawet nie próbowaliście tego ratować...
- Przedtem nie było czasu... Teraz nie ma już sensu. - Wzruszył ramionami Sheat. - Zresztą... ludzie są ważniejsi - mruknął, odprowadzając wzrokiem oddalającego się mężczyznę. - Wajir...
- Tak?
- Myślisz, że on... wie, że...
- Saray? Na pewno - uśmiechnął się. Sheat wzruszył ramionami i kopnął machinalnie niewielki kamyk, przygryzając nieznacznie wargę.
- Brakuje kogoś u was? - spytał oględnie.
- Nie. W Robore-Nikra, Yan i Fiandre też nie. Na razie tylko ludzie Feina nie mogą znaleźć Orva. Teraz poszli tam... - Z niechęcią wskazał głową w stronę Czarnych Wzgórz. - O innych nie wiem nic.
- Mało - orzekł sucho.
- Mało. Ich... chyba góra setka. Mało? - uśmiechnął się krzywo.
- Ich w ogóle... jest jakoś za mało - mruknął. - Nie mogę się doliczyć... Trzeba poczekać na raporty, bo na razie układam wersję za wersją i nadal mi nic nie gra. Chciałbym coś wiedzieć do rana, zanim odeślemy armię granic... Przydadzą się na południu, ale... wolę się upewnić, że tamtych już tu nigdzie nie ma.
- Może uciekli do Norden i potopili się w bagnie? - zasugerował. - Miałbyś coś przeciwko temu? No popatrz, o stu już nam się problem z nawracaniem rozwiązał...
- Proszę cię, daruj sobie ten sarkazm, jestem wyczerpany... - westchnął. - Zostaw to sobie na kłótnie z Naayą, ją te zaczepki bawią.
- Nie martw się, nie martw... - uśmiechnął się pod nosem.
Wzruszył ramionami, z cichym syknięciem wypuszczając powietrze z płuc. W tym kraju wszyscy o wszystkich zdecydowanie za dużo wiedzieli.
Powiedzieli mu, że rozdawał żywność na dziedzińcu, ale już go tam nie było. Powiedzieli mu, że biegał z wodą po polach, ale już go tam nie było. Powiedzieli mu, że pomagał przy przenosinach rannych z ogrodów, ale już go tam nie było.
On był za szybki i za bardzo "wszędzie". Jak w Norden. Zawsze prędzej niż ktokolwiek zdąży ogarnąć. W Norden to bywało zabawne, nawet gdy z uporem starał się w siebie wmówić niechęć do niego. Teraz nie było to zabawne zupełnie.
Wyczerpany i naprawdę niemarzący już o niczym poza odpoczynkiem, nie miał sił i entuzjazmu do uganiania się po całym Helmand za utrapionym siedemnastolatkiem, niezależnie od tego, jak niewielką prowincją było. A już na pewno nie miał sił, żeby się o niego zamartwiać. Od początku wiedział, że to nie jest dobry pomysł. Wiedział, czemu Kase tego chce, rozumiał, czemu powtarza, że tak musi, podziwiał to, jak wiele determinacji i po prostu męstwa jest w tej delikatnej istocie, jak wiele najzwyklejszej, najpiękniejszej dobroci... i kochał go za to jeszcze bardziej, ale to ani na jotę nie zmieniało faktu, że to wcale nie był - dobry pomysł. Nie. Nie był, bo lęk, który chwytał go za gardło na samą myśl o tym, że mogła Kase przez to spotkać jakaś krzywda, zdecydowanie nie mógł zostać przez niego uznany za rzecz do przełknięcia. Chyba już dość wrażeń dostarczył mu ostatnio... Jak mógł się na to zgodzić? To prawda, chłopak umiał być wyjątkowo uparty, w tym wręcz zatrważająco przypominał brata. Zastanawiał się, jakim cudem oni tak się nawzajem uwielbiali.
Zawsze uważał, że mężczyzna powinien być stanowczy, ale istnieje pewna subtelna różnica pomiędzy byciem osobą stanowczą a byciem nieuleczalnym, zapartym kozłem. Żaden z dwu znanych mu bliżej, uroczych braci Lin Tevere nie wykazywał choć skromnej skłonności do uwzględnienia tej różnicy, za to obaj jakimś dziwnym trafem znaleźli się na jego głowie, i to dokładnie obojętni na to jakim mianowicie cudem on ma im wobec takiej postawy ratować skórę.
Krążąc między warsztatami odnalazł nagle Kase w ostatnim miejscu, jakiego się spodziewał - tuż przy budynku, gdzie mieli nocować. Wypuścił powietrze z płuc i nie powiedział ani słowa, czując wyraźne osłabienie w nogach, rozmiarem ulgi w przykry sposób uświadamiające jak bardzo martwił się o nieznośnego dzieciaka. I mimo to nie czuł już ani odrobiny wytrwale podtrzymywanej do tej pory irytacji, lęk wyparował razem z tym, czym próbował się osłonić. Wsparł się jedynie dłonią o ścianę i patrzył z bezsilnym uśmiechem na widoczną w świetle księżyca sylwetkę chłopaka w pocie czoła przeciągającego ogromną piłę z izby sąsiedniego budynku do ich, przy akompaniamencie zakłopotanych podziękowań jakiejś kobiety. Kiedy już do pewnego stopnia odzyskał władzę nad własnymi mięśniami, a nawet podjął w myślach nieśmiałą próbę zrugania chłopca za nieostrożność i oddzielanie się od wyznaczonych opiekunów, Kase akurat pożegnał się z wdzięczną niewiastą i dostrzegł go, odwracając się w jego stronę. Natychmiast uśmiechnął się promiennie i podbiegł, a Saray westchnął z rezygnacją, uśmiechając się również, ale raptem zacisnął mocno szczęki, dostrzegając ciemny siniec na jego twarzy.
- Kto cię uderzył? - wycedził zimno.
- Co? - wyszeptał cicho i drgnął nagle, unosząc dłoń do swego policzka. - A... To nic, nic takiego...
- Zadałem ci jakieś pytanie, prawda? - powiedział z chłodnym spokojem.
- A... ale... - wyjąkał Kase. - To... naprawdę nie jest nic... To...
- W porządku, skoro nie chcesz mi powiedzieć, sam się dowiem - stwierdził, zawracając z miejsca, i doprawdy miał zamiar, nawet gdyby miano go uznać za potwora na skutek zakłócania odpoczynku tysiącom wykończonych ludzi, wliczając dostatecznie lekko rannych. A jakoś dziwnie czuł, że ma spore szanse dowiedzieć się tego dużo łatwiej.
Chłopak przez moment patrzył tylko skamieniały, szybko trzepocząc powiekami, żeby zatrzymać łzy.
- Saray, proszę cię! - zawołał za nim z rozpaczą. Zatrzymał się, odwracając do niego i patrząc jedynie w milczeniu na przejętą twarz chłopca. Kase pochylił głowę, nie odzywając się długą chwilę.
- Tevere. - szepnął w końcu. - On był z Tevere.
Drgnął, ale nie powiedział nic, wracając cicho ku niemu i przygarnął chłopaka do swojej piersi, głaszcząc tylko jego włosy.
- Proszę.... - wyszeptał znów Kase.
- Cii...
Chłopak umilkł posłusznie, ale jego ciałem wstrząsnął silny dreszcz, może na skutek wstrzymanego zbyt usilnie szlochu. Przytulił go więc jeszcze mocniej, a gdy i to nie pomogło wyczuwalnie spiętemu z cierpienia ciału chłopca, po chwili zawahania wziął go ostrożnie na ręce i manipulując sprawnie kolanem przy drzwiach, wniósł do tej ich klitki. Ułożył go na przygotowanym wcześniej posłaniu, samemu cofając się ku drzwiom, by je zaryglować; widział dziś dostatecznie wielu rozstrojonych po walce i podpitych już żołnierzy, by woleć zapewnić sobie względny choć spokój.
Kase popatrzył za nim, a kiedy wrócił do niego, przysiadając na kraju posłania, dość bezradnym gestem wyciągnął ku niemu dłoń. Uśmiechnął się do chłopca, ujmując ją, żeby przytulić do swojej piersi i w ten sposób położył się przy nim, ciepło wpatrując się w powiększone, na skutek mroku bądź przejęcia, źrenice chłopaka.
- To nic się nie stało... - powtórzył po chwili Kase, zamykając jednak oczy. - On tylko nie chciał ode mnie wody i... miską tak, to pewnie niechcący...
- Cicho... - wyszeptał z bólem, przygarniając go lekko do siebie. - Wiesz co?
- Co? - Przełknął powoli ślinę, bojąc się podnieść powieki.
- Wspaniały jesteś.
- Nie. Podły i jeszcze tchórzliwy, wielkie rzeczy... - powiedział z goryczą.
- Bardzo dzielny... tylko zbyt smutny... - sprostował łagodnie. - Wiem, że ci bardzo ciężko... ale nie martw się, jeszcze będzie kiedyś lepiej... Przecież... już jest... chyba... Prawda? - zapytał cicho w jego ucho. Kase uśmiechnął się bezwiednie, bo on miał rację, bo sama ta bliskość była taką ulgą...
- Czy mi wolno? - wyszeptał. - Saray... Czy mi wolno?
- Oczywiście... - zapewnił tkliwie, ostrożnie całując go w skroń. - I wiesz co jeszcze? Jesteś naprawdę dobrym, szlachetnym człowiekiem... i naprawdę dzielnym, młodym mężczyzną. Nie wstydź się, że ci ciężko. To... jest bardzo trudne. Dobrze wiesz o tym... I... tym bardziej nie wstydź się, że ci czasem lżej... i proszę cię... nie wstydź się, jeśli jest ci lżej... przy mnie.
Chłopak skinął głową, przełykając znów dławiącą w gardle ślinę i walcząc z napływającymi łzami. Nie umiał się pogodzić ze swoją przeszłością, ale przy nim... wiedział, że wcale nie musi tego robić, by żyć dalej i może nawet odzyskać zdolność do bycia szczęśliwym. Może już nigdy "po prostu szczęśliwym", ale jednak - szczęśliwym. Nie, nie potrzebował się godzić ze swoją przeszłością, tym bardziej godzić na nią. Przy nim umiał po prostu kochać wszystko, w czym czuł dobro, miłość, co było tym, czym powinno i potępić całe swoje zło, nie potępiając się na zawsze. Tego właśnie szukał... i teraz znalazł. Teraz wiedział jak żyć wciąż, nie brukając tym świata, może nawet niosąc coś dobrego, czuł się wreszcie spokojny, a palce mężczyzny pieściły czule jego włosy. Było dobrze. On był dobry. Saray... Wcale nie czuł się źle z jego litością... wcale nie... kto by pomyślał... paskudny, hardy Kase Lin Tevere... Nie ma go. Tak. Znów niemal stał się swym uśmiechem...
- Och... - szepnął raptem, mimowolnie skrzywiony z bólu, gdy on dotknął trochę mocniej tyłu jego głowy.
- Co, Kase? - spytał z niepokojem. - Boli cię tu? Mówiłeś...
- Nie, to nic takiego... - uśmiechnął się blado. - Upadłem.
- Sam? - Uniósł lekko brwi. Kase wzruszył ramionami, uśmiechając się znów rozbrajająco i lekko pochylając głowę.
- Nie przejmuj się... to tylko jakiś pijak... - Skrzywił się lekko. - Nie ma o czym mówić, przyczepił się, ale ktoś mnie obronił.
- To dobrze... - przystał, przesuwając jednak z ostrożnością po jego głowie i patrząc na niego z uwagą.
- Och, nie rób już... - Chłopak potrząsnął głową zmieszany nagłym dreszczem, unosząc się trochę wsparty na dłoniach - Naprawdę wszystko dobrze, najwyżej będę mieć małego guza.
- To już za dużo - szepnął łagodnie, delikatnie naciskając na jego kark i uśmiechając się do niego trochę przekornie. Kase westchnął, trochę rozeźlony na siebie za następny rumieniec i ułożył się posłusznie obok, przymykając oczy. - Kase...
- No co? - zapytał cicho.
- Na pewno nie zdążył nic ci...
- Okropnie jesteś uparty... - westchnął, posłusznie poddając się przygarniającemu ramieniu i z przyjemnością wtulając się w jego pierś. - Przecież mówię... Zresztą... - prychnął ze zniecierpliwieniem. - I tak dziw, że mu się mnie zachciało. Trzeba być pijanym albo głupim, żeby na mnie lecieć - mruknął. Przygryzł wargę, czując pod palcami swej nieco nieśmiałej dłoni jak plecy zadrgały mu w śmiechu. - No co? - spytał z przytłumioną przykrością.
- Bardzo dziękuję, naprawdę... - wykrztusił, z trudem panując nad śmiechem. Kase westchnął cicho, mimowolnie mocniej przytulając się do niego policzkiem w bezwiednym rozżaleniu.
- Daj spokój... - szepnął. - Ja wcale ci się nie podobam.
- Oczywiście, że nie... - mruknął z rozbawieniem, całując go delikatnie po policzku i z wolna odnajdując się z ustami na jego szyi. - Ani trochę, wcale... W ogóle.
- Przestań... - uśmiechnął się niepewnie, kryjąc twarz na jego ramieniu.
- Tylko wiesz... - Odsunął się odrobinę, patrząc na niego z niepokojem. - Ja nigdy...
- Bardzo uparty... - wyszeptał, czerwieniąc się coraz mocniej i westchnął cicho, przymykając oczy i głaszcząc go lekko po włosach. - Śpij już... - poprosił jeszcze ciszej.
- Natychmiast... - zgodził się ciepło, kładąc głowę tuż przy nim i przygarniając go trochę mocniej. - Dobranoc, niemądre kochanie... - mruknął naprawdę nieco sennym tonem. - Rano zmądrzejesz... Ja na szczęście nie.
Kase uśmiechnął się do siebie ponownie, choć sam nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim. Było mu tak dobrze... ciepło i... po prostu dobrze... Odsunął się odrobinę; ramiona najwyraźniej rzeczywiście bardzo zmęczonego mężczyzny były już równie uśpione jak on, nie spierały się z nim. Pozwoliły oswobodzić troszeczkę i przesunąć ku górze, choć chłopak drgnął przy tym lekko, bo tym samym osunęły się trochę w dół jego kręgosłupa. Kase westchnął i oparł głowę na łokciu, nie próbując już walczyć o większą swobodę, ostatecznie pozycja była dość wygodna, trochę tylko... no cóż. Westchnął z pewnym zakłopotaniem, odwracając wzrok od swych uwięzionych bioder i przeniósł spojrzenie na pogrążoną już w zupełnie głębokim śnie twarz mężczyzny. Znów, jak często odkąd wrócił, przyglądał mu się z trochę trwożnym uśmiechem. Właściwie to on nawet nie zmienił się aż tak bardzo, przynajmniej dla niego. Patrzył na niego zawsze jakoś tak... że nie miał w pamięci jego okaleczenia. Nie docierało do niego przez tę oślepiającą warstwę doskonałości, jaką stworzyło uwielbienie. Ale jednak... W każdym razie wyglądał teraz o wiele młodziej, ta blizna z pewnością dość go postarzała. I... i patrzył... wyglądał wtedy też tak inaczej, z tym całkiem innym wyrazem twarzy, wiecznym chłodem, zjadliwą drwiną przyczajoną gdzieś pod tą wyzywającą, hardą irytacją. Bo teraz patrzył tak łagodnie i nawet się uśmiechał. No i tak, nie miał jej, nie miał blizny. Wyglądał tak, jak wyglądał rzeczywiście, nic nie przesłaniało jego twarzy. Przecież on tak naprawdę właśnie był młody, nie był aż tyle starszy od niego. Właściwie to teraz, kiedy wydawał się nagle młodszy, powinien mniej go onieśmielać, ale było odwrotnie. Prawda, że czuł się lepiej przy nim, bo on był teraz taki dobry dla niego, bo w ogóle mógł być przy nim... ale... nieśmiały czuł się jeszcze bardziej niż kiedyś. Patrząc tak prawie z lękiem na niego, na niczym już niezakłócaną twarz niepokojąco pięknego mężczyzny, przy którym sam nikł jak małe, wystraszone światełko drobnej drzazgi... Tak pięknego, że jeśli tamten chłopiec z przeszłości miał choć połowę tej urody, można było z trwogą pojąć, co powodowało u nich aż taką obsesję, co sprawiało, że tak uwielbiali się bawić, zadając ból akurat jemu. To pomogło mu zrozumieć, że to, co myślał dotąd, nie było prawdą, że gdyby trafem losu znalazł się na ich miejscu, wcale by go tak nie skrzywdził, nie zrobiłby mu tego, co oni, bo on nie z takich powodów splamił się krwią, nie dla przyjemności. To niosło ulgę... ale nie pomagało wierzyć. Rozumiał, że on mu wybaczył, bo teraz pojął, że mógł, ale to nie znaczyło, że musiał coś od razu czuć do niego...
Nie chciało mu się wierzyć, żeby ktoś taki naprawdę kochał... naprawdę poczuł coś do równie nijakiej istoty jak on... Jego dawne lęki wracały. Ze zdwojoną mocą... Nie mógł przeczyć, że on był dla niego bardzo dobry, łagodny, nawet... nawet czuły. I... tak ładnie... mówił do niego... Ale przecież... on po prostu wiedział co przeszedł, wreszcie mu uwierzył, współczuł mu... Łatwiej było wierzyć w litość. Ale miłość? Nie wierzył nawet w to, że on naprawdę tęsknił za nim... że mu go brakowało... Nie umiał. Jak miał w to wierzyć? Wierzył, że był dobry. W coś więcej... się bał.
Musnął lękliwie dłonią jego włosy, pochylając się nad nim. On miałby go kochać? On? Uśmiechnął się smutno, nachylając się troszkę bardziej nad śpiącym, żeby pocałować go lekko w skroń i zarumienił się, słysząc swoje ciche imię
Anyte przyniosła jeszcze kosz z brudnymi ubraniami, zanosząc go do sąsiedniej izby, gdzie Erin, Kailen i Othi wytrwale robiły pranie. Altea z córką gotowały setne już garnki wrzątku, myły ubrudzone krwią, składały i wynosiły przed budynek środki opatrunkowe, skąd zabierali je biegający na posyłki. Ranon rozsiadła się na podłodze, zawzięcie skubiąc szarpie; nie odzywała się niemal wcale.
Jakiś czas temu przyszedł Sheat, zmęczony chodzeniem po wszystkich; teraz tu przybiegali do niego z informacjami. Sytuacja nadal nie wyglądała do końca jasno, choć na pewno nie źle. Mimo tego siedział jedynie pod ścianą, milczący i osowiały, ale ostatecznie dobrze wiedziały czemu, więc Altea nie nakłaniała go nawet zbyt wytrwale do jedzenia, choć widać było, że jest zirytowana jego uporem.
- Altea... - prosząco odezwała się Anyte, ponownie zjawiając się w drzwiach. - Zrobię sobie przerwę, co?
- Siadaj, dziecko, siadaj... - westchnęła. - I zjedz coś, biegasz tak cały czas... - dodała, wskazując dłonią regał, na którym było jeszcze kilka pozostawionych porcji. Dziewczyna skinęła głową, z ulgą przysiadając tuż pod regałem i zabierając się do jedzenia.
Wtedy właśnie wszedł cicho wsparty na kulach Nissyen, przymykając za sobą drzwi i rozglądając się po trochę zaparowanym wnętrzu. Słysząc jego kroki, Sheat podniósł powoli głowę, patrząc na niego bez słowa.
- Nic mu nie jest... - odparł od razu pomimo tego, starając się choć o lekki uśmiech, mimo że ból natarł właśnie ze wzmożoną siłą. Inne spojrzenia też już skierowały się ku niemu, więc zawziął się w myśli, żeby nie wyglądać na konającego. Odetchnął głębiej, z pewniejszym już uśmiechem i usiadł z wolna na ławie pod drugą ścianą, odkładając ostrożnie kule. - Zostanie na razie u mnie, na wszelki wypadek. Póki nie będzie mógł skończyć - dorzucił tonem wyjaśnienia, spoglądając znów na niego, ale Sheat jedynie skinął pomału głową, odchylając się w tył i opierając o ścianę ze spojrzeniem utkwionym gdzieś daleko. Nissyen westchnął, przenosząc wzrok na zapatrzone na niego w takim przejęciu, że aż znieruchomiałe przy rozżarzonej blasze kuchni kobiety. - Altea, możesz zrobić mu coś na sen? - spytał cicho. - Jest zdenerwowany, sam raczej nie zaśnie, a musi porządnie odpocząć, żeby leczyć bezpiecznie...
- Zaraz coś znajdę... - westchnęła, przytomniejąc i odkładając na bok kurczowo ściskaną w dłoniach ścierkę. Podeszła do stojącej pod ścianą skrzyni i otworzyła ją, wyszukując potrzebnych rzeczy w jej wnętrzu. Safira też otrząsnęła się ze swego zapatrzenia, już z lekkim uśmiechem rozsuwając stojące na blasze sagany, by zrobić miejsce na mały czajniczek do naparów. Zaraz zresztą wszedł do środka zmęczony i zasapany Lyensa, odbierając jeden z największych wrzących garnków i wracając z nim ku barakom z rannymi. Ranon melancholijnie wyciągnęła pusty i napełniając wodą, ustawiła go na zwolnionym miejscu.
- Doprawdy, mogliby odnosić zużyte z powrotem... - burknęła na wpół gniewnie i zacisnęła usta, gdy Safira obdarzyła ją łagodnie pobłażliwym uśmiechem. - Anyte, nie siedź głupio, już chyba odpoczęłaś. Poszukaj zwolnionych i przynieś je z powrotem.
Dziewczyna westchnęła tylko, wcale tak znowu nie wypoczęta po wielogodzinnym bieganiu na posyłki, ale wyszła posłusznie, w drzwiach mijając się z Ardee.
- Dalej u was zamieszanie... - westchnął, rozglądając się po wnętrzu i niemal od razu dostrzegając Nissyena. Drgnął lekko, nerwowo wilżąc spierzchnięte usta i patrząc na niego z obawą.
- Jak chłopcy? - spytał, starając się zapanować nad niepokojem.
- W porządku - uśmiechnął się, a Ardee wypuścił cicho zatrzymane w płucach powietrze i usiadł przy nim z wolna, nie odzywając się przez chwilę.
- No... - Pokręcił w końcu głową, machinalnie rozcierając nadgarstki. - I sam powiedz, czy to ładnie narobić tak wszystkim strachu? - parsknął, przymykając powieki i nie podnosząc ich dłuższą chwilę. - Jak to teraz wygląda? - szepnął wreszcie.
- Karin odpoczywa... Mówi, że do rana odzyska siły. A Avae... Avae niemal na pewno będzie mógł do rana poczekać. Więcej na razie nie dało się zrobić.
- Gdzie to bydlę? - po chwili milczenia sucho spytał Ardee.
- Nie wiem. Raniłem go wtedy. W barakach... albo pod Czarnymi Wzgórzami.
- W barakach - zimno stwierdziła z podłogi Ranon, mocniej szarpiąc materiał. - Wrzeszczy, ale przeżyje. - Podniosła wzrok, przypatrując im się z krzywym uśmieszkiem. - Nienawidzę być po jasnej stronie...
- Utrzymamy brak kary śmierci? - spytała raptem Altea, nie podnosząc wzroku znad przeglądanych woreczków z ziołami.
- Mielibyśmy się przyznać, że ponieśliśmy porażkę? - Lekko przymrużył powieki Nissyen.
- Prawie zabili ci Avae, a ty dalej zgrywasz niezłomnego? - Obejrzała się na niego przez ramię
- Wiesz równie dobrze jak ja, co by powiedział sam Avae... - odparł ze spokojem, sięgając dłonią na półkę nad swoją głową i ściągając jabłko. - Zresztą... - szepnął zupełnie cicho. - Nie tak dawno próbował mi go zabrać kto inny. Wtedy nikomu jakoś nie przyszło do głowy, żeby kwestionować tę zasadę...
- Dobrze wiesz, że... - zaczęła nerwowo.
- Owszem wiem... - westchnął, nadgryzając twardy owoc. - Więc się nie kłóćmy, dobrze? Boli jak diabli, ale... po jasnej stronie jednak trudniej się potknąć... albo zabłądzić. Na wszelki wypadek nie zaciemniajmy jej ani trochę... Inni i tak dokładają wszelkich starań, żeby to zrobić za nas.
- Oho, syndrom pobitewny... - zażartował Ardee, żeby rozładować leciutkie napięcie. - Zachciewa ci się nieskazitelności? Nie każdy może sobie pozwolić na bycie moim świętym braciszkiem, niestety. Jeśli jesteś mężczyzną i nie jesteś Uzdrowicielem... to w pewnych sytuacjach musisz być... po nieco ciemniejszej stronie. Inaczej naplują ci w twarz.
- Przepraszam, bo się nie zorientowałem... Czy ty mi próbujesz poprawić nastrój? - zapytał zgryźliwie.
- A nie wychodzi mi?
- Wiesz... jakoś tak średnio... - Spojrzał na niego, z uwłaczającym spokojem ogryzając jabłko. Ardee rozłożył jedynie ręce, demonstrując swoją bezradność i przeniósł wzrok na wyjście z pomieszczenia, nie odzywając się przez chwilę.
- Będę musiał ruszać... - mruknął w końcu dość niechętnie. - Najlepiej zaraz rano. Nie poczekam na moje dziewczyny... - westchnął cicho, ale uśmiechnął się zaraz. - No, teraz już nie tylko dziewczyny... Przypilnujecie mi ich, prawda?
- Pytanie... - zaśmiał się cicho, rozcierając bolący łokieć. Żadnym sposobem nie mógł sobie przypomnieć co i kiedy mu się w niego stało.
- Do rana żołnierze odpoczną... A ja chcę już jak najszybciej z tym wszystkim skończyć, i tak zbyt długo jestem z dala od rodziny... Wiem, wiem... jestem mężem stanu i tak dalej, powinienem myśleć przede wszystkim o interesie publicznym...
- Kto ci tak powiedział? - Spojrzał na niego spod uniesionych brwi. Ardee roześmiał się, wsuwając dłonie w kieszenie i opierając plecami o ścianę.
- No nie, to woła o pomstę do nieba! - zawołała raptem Altea, która właśnie stanęła nad nim z garścią ziół w dłoni. - Safira, przygotuj napar! - poleciła stanowczo, podając córce zioła i zwracając zaraz surowe spojrzenie na Nissyena. - I z czym ty mi tu przychodzisz, co? - spytała gniewnie, wskazując na jego nogę. - Co to ma być?
- Tak jakby...
- Tak jakby co? - huknęła.
- Rana, aczkolwiek już opatrzona - oświadczył z promiennym uśmiechem.
- Ja ci się wyszczerzę... - wysyczała. - Ja ci się wyszczerzę... A gdzieś ty się włóczył, kiedy was się tu usiłowało łatać?
- Pomagałem łatać Avae - uśmiechnął się nieco bladziej.
- Ot, głupi... - burknęła zdenerwowana, zdecydowanym ruchem układając mu nogę na krześle i siadając obok. - W życiu nie widziałam tak łajdacko zrobionego opatrunku... Powinieneś być za to ścigany przez najmściwsze z bóstw Tarnvaldu!
- Ten i tak jest lepszy... - westchnął, przypominając sobie zbrodnię medyczną, dzięki której wymusił na swojej nodze krótkotrwałą zdolność do chodzenia.
- Wolę nie wiedzieć, co masz na myśli... - mruknęła Altea, powoli odwijając bandaż i sięgając ręką po stojącą na stole jodynę. - Przemyłeś to chociaż czymkolwiek, czy tak sobie po prostu obwiązałeś? No oczywiście... Wszystkich was się powinno przełożyć przez kolano i... Nie wierć się, ma piec. I jeszcze w gońca się bawi. Głupi jesteś, zawołać trzeba kogoś było, mógłby tu przyjść i zrobić to za ciebie.
- Nie, nie mógłby... - odparł cicho, posłusznie poddając się nie najprzyjemniejszemu zabiegowi.
- Wy i wasze... - urwała, spoglądając na drzwi, w których stanęło kilku oficerów. Ardee wstał, machinalnie postępując ku nim, ale zatrzymał się w pół kroku, nieruchomo już czekając aż podejdą. Jaakim wystąpił naprzód, widać było, że Zefron i Hilla przekazali mu już swoje raporty i przyszli z nim jedynie dla formy.
Wprawdzie byli to tylko jego oficerowie, ale Sheat powinien mimo wszystko przyjąć raport razem z nim, nawet jednak nie drgnął. Ardee rzucił tylko na niego wzrokiem, przenosząc spokojne spojrzenie na swego oficera.
- Raport - polecił krótko, siadając wolno za stołem.
- Helmand całkowicie opanowane, około trzystu zbiegów na kierunek Nikra. Wszystkie oddziały armii granic i wszystkie Cascavel, prócz Margo, gotowe są w każdej chwili do dalszej drogi na zachód. Przed chwilą dotarł meldunek ze wschodu, wschodnia rozbita zupełnie, zbiegów brak. Nadal brak pewnych danych z południa. Stan po dzisiejszej bitwie: trzech poległych po naszej stronie, osiemdziesięciu czterech po przeciwnej, siedemdziesięciu jeden ciężko rannych po naszej, ośmiuset sześćdziesięciu po przeciwnej, siedmiuset dwudziestu ośmiu lekko rannych po naszej, tysiąc trzystu czterech po przeciwnej. Prócz zbiegów, pozostali wzięci jako jeńcy. Najpewniej brak dalszych strat, gruzy puste, wśród rannych nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. Ale... - Jaakim urwał na moment, a Ardee, wpatrzony niezmiennie w stół, ale dość widocznie odprężający się z każdą chwilą, drgnął lekko, zaniepokojony tym nagłym zawahaniem.
- No? - Podniósł powoli wzrok.
- Jest meldunek od zwiadu granicznego... Welland zwiększył liczebność swojej armii na terenie Rinjani i przegrupował ją nad naszą północną granicę. Ambasador zignorował pytanie o przyczynę wyjazdu w przeddzień rebelii i odrzucił propozycję powrotu na teren Raggveden. Jako przyczynę podaje nieuregulowaną sytuację wewnętrzną.
Ranek przyszedł cicho, był spokojny i piękny jak rzadko tutaj. Mgły podniosły się szybko, powietrze przesycił śpiew ptaków. Wiatr przynosił czasem jeszcze swąd od pogorzeliska, ale był on już raczej nikły.
Jeszcze o świcie, Karin zaleczył rany Avae i od razu poszedł do innych rannych, zostawiając go jego opiece. Chłopak spał zresztą i według Karina mógł spać nawet cały dzień, zanim jego organizm dojdzie do siebie.
Wyszedł teraz na chwilę, zasadniczo po śniadanie, ale i po to, żeby rozejrzeć się i zorientować na nowo w sytuacji. Wojska Ardee wyruszyły prawie dwie godziny temu i pewnie były już na terenach Moan. Ich wojska były w gorszym stanie i miały ruszyć za nimi dopiero po południu - liczyli jednak na wsparcie południowych i zachodnich prowincji. Kurierzy na pewno dotarli przynajmniej na zachód, więc tamtejsze armie pewnie już ruszyły naprzeciw rebelii...
W kącie dziedzińca siedział Saray, w charakterystycznym geście machinalnie ścierając z siebie dłonią rozespanie, bez zbytniego jednak entuzjazmu. W nocy musiał wstawać kilkakrotnie, bo pierwszej nocy było siłą rzeczy mnóstwo zamieszania, a znów wziął to na siebie, zostawiając przywódcom Helmand problemy wojskowe, których mieli zaiste aż nadto.
Sam niecnie zerwał się ze sztabu, ale jakoś nie było o to pretensji; musiał przecież zostać przy chłopcach na wypadek, gdyby działo się coś złego i Karin potrzebował znów pomocy. Nic takiego na szczęście się nie zdarzyło, ale trudno to było w końcu przewidzieć. I tak położył się spać dopiero, gdy Karin poszedł, więc nie był z pewnością bardziej wyspany niż pozostali...
- Witaj "dnia następnego"... - zagadnął pogodnie. Saray podniósł na niego nieco zaspany wzrok i stłumił zaciśniętą pięścią ziewnięcie.
- No, dobrze już? - uśmiechnął się do niego, wstając zaraz i przeciągając jeszcze lekko zastane kości.
- Dobrze... - oddał uśmiech. - Nawet nie wiesz, jaka to ulga...
- O, uwierz mi, wiem! - roześmiał się, opierając mu dłoń na ramieniu.
- A gdzie twoje małe zmartwienie? - Popatrzył spod uniesionych brwi.
- Odsypia jeszcze... Bardzo się wczoraj zmęczył, pomagał Salvii.
- Dzielny szkrab... - skomentował przyjaźnie, przeczesując palcami rozczochrane w krótkim śnie włosy.
- No... - zastrzegł, unosząc nieco dłoń. - Obruszyłby się.
- W porządku... Dzielny młody człowiek wkraczający właśnie w wiek męski.
- Jeszcze jak dzielny... - westchnął, rozglądając się powoli. - Nie wszyscy są dla niego mili... Rozumiem czemu, ale... Sam wiesz.
- Aż za dobrze... - mruknął dość niechętnie, krzywiąc się od własnych niezbyt przyjemnych wspomnień. - No ale... trzeba sobie radzić i z tym... Wajir idzie. Minę ma nieszczególną, mam nadzieję, że nic się nie stało...
- Nie, z tego co wiem... Aha, pół godziny temu był następny kurier znad granicy. Welland nadal nic nie robi. Trochę to dziwne, przecież najdogodniejsza okazja do ataku już minęła... a z każdą godziną sytuacja jest korzystniejsza dla nas. Lada dzień rebelia upadnie... Coś tu się nie zgadza, tyle, że nie wiadomo co.
- A co z naszymi wojskami tu? - zapytał nieco nieuważnie, z powodu przykrego ssania w żołądku poszukując czegoś zdatnego do oszukania zbuntowanego organizmu. - Całość za Ardee, czy część na wszelki wypadek zostaje?
- Nie wiem... Sheat jeszcze nic nie mówił. Powinien przyjść zresztą zaraz, Melassi i Reth odwołali go tylko na chwilę, bo wszczął się mały konflikt... Też znaleźli porę.
Wajir podszedł do nich, z nieszczególnie zadowolonym wyrazem twarzy rozcierając zgrabiałe dłonie.
- Macie jakieś podejrzanie dobre humory... - rzucił zgryźliwie na przywitanie.
- Nie słyszałeś, że każda jednostka jest w gruncie rzeczy egoistyczna? - pogodnie spytał Nissyen, w pewnej konsternacji wyciągając z kieszeni wyłącznie czyściuteńką pestkę. Nędzną pozostałość nędznego posiłku o świcie.
- Słyszałem... - uśmiechnął się pod nosem. - Naaya wciąż paple o wszystkich tych bzdurnych teoriach zwariowanych wellandzkich myślicieli i wszelkich innych głupstwach, odkąd... odkąd nie ma nic do roboty.
- Chciałeś zmieniać córkę w jaśnie panią, to masz... - złośliwie beztroskim tonem skwitował Saray.
- Akurat... Ona się taka urodziła... - mruknął z pewną satysfakcją. - Ja tylko zwracam królowej zewnętrze insygnia królowania.
- A królowa zjedzie na dniach? - żartem spytał Nissyen.
- Może, nigdy nic nie wiadomo... - westchnął, zachmurzając się nieco na powrót. - Przyjedzie, kiedy będzie mieć ochotę.
- To może wyślij narzeczonego? - podsunął z pewną przekorą. Wajir mruknął coś niezrozumiale, a Nissyen i Saray wymienili dość rozbawione spojrzenia.
- Wracają... - Saray wskazał głową w stronę, skąd nadchodzili Sheat, Melassi i Reth. - No, po nich też euforii nie widać. Jak tam, załagodziliście konflikt? - powiedział głośniej, gdy mężczyźni się zbliżyli.
- Tak jakby... - ze zniechęceniem potaknął Sheat, natrafiając trochę rozespanym spojrzeniem na Nissyena. - Już wstałeś? - Uniósł nieco brwi, z lekkim skrzywieniem rozcierając dłonią obolały kark. - Twoja zmiana jest od nocy, nie przekazali ci?
- Nie, ale nieważne... - Wzruszył ramionami. - I tak musiałem się trochę przejść... Jak radzi sobie Karin? - spytał cicho
- Jak zawsze... - szepnął. - Robi wszystko, co może, a inni pilnują, żeby to jednak przeżył... - Wyprzedził ich z wolna o kilka kroków, przypatrując się już w milczeniu barakom.
- Żałuję, że nie posłałem po Linai, kiedy ruszaliśmy... - mruknął Wajir. - Myślałem tylko o tym, żeby już wreszcie wyruszyć i pokonać ich, a Lavello... - uśmiechnął się pod nosem. - Gdybym miał czekać, zanim oni się zmobilizują, jeszcze by mnie tu nie było. Ale Uzdrowiciel by się przydał, i to bardzo... Powinienem był po niego posłać.
- Daj spokój, dobrze się stało - zaoponował Melassi. - Na wschodzie mają tylko jednego Uzdrowiciela, a przecież tam też rozgorzały walki. Do nas na pewno niedługo dotrą inni, przecież wysyłaliśmy na zachód kurierów.
- Tylko że nie wiemy, jak daleko zaszli tam rebelianci.... - zauważył Reth.
- No, Ardee im nie da na pewno za daleko zajść... - stanowczo skwitował Nissyen, podrzucając w dłoni pestkę. - Zwłaszcza, że podobno ruszyła ofensywa z południa, a Nearin wrócił z Gunung... Kiedy otwierają kuchnię?
- Altea już wstała, pewnie niedługo... - westchnął Reth.
- Wy to macie problemy... - mruknął Wajir.
- Hej! Dwie doby jestem na jabłku i dwóch suszonych śliwkach! - obruszył się Nissyen.
- Nie emocjonuj się tak, dziecko... - dobrotliwie zwrócił się do niego Saray. - Nie chciałbym być natarczywy, ale czy nie mógłbyś przekierować swej uwagi na powrót ku temu zaiste drobiażdżkowi, jakim jest tocząca się właśnie wojna?
- Aleś ty zasadniczy... - mruknął Nissyen, pocierając dłonią skroń. - Mentalnie i tak żadnych wojsk nie rozgromimy. Poza tym, sytuacja jest całkiem dobra, a na pewno lepsza, niż przewidywaliśmy. Nie sądzę, by coś nas jeszcze mogło nieprzyjemnie zaskoczyć.
- A północ? - westchnął Melassi.
- Stoją - lakonicznie odparł Saray.
- Może Welland blokują generałowie... - ziewnął Nissyen. - No wiecie, w większości to już starzy ludzie, przyzwyczajeni do dotychczasowego układu... Nie mogą być zbyt chętni do działania.
- Milcz, młokosie, co insynuujesz?
- Jej, coś się nagle poczuł taki wiekowy?
- Gratuluję wam dobrego humoru, ale nie za dobrze wam czasem? - zjadliwie spytał Reth.
- Za to nie wiem, ale dobrze na pewno... - z błogim uśmiechem oświadczył Nissyen.
- No, i widać. Szczerze mówiąc, to obaj wyglądacie jak szczeniaki. Dosłownie - podsumował z wyczuwalną dozą złośliwości. Saray nie skomentował, Nissyen za to spojrzał z urazą, widowiskową, acz pozbawioną solidnego zaplecza emocjonalnego.
- Dość długo zachowywałem przyzwoicie ponury nastrój - oświadczył mimo wszystko. - Kiedyś się trzeba odprężyć, nie?
- Wellandzki agent.
- Poznałeś po jednym zdaniu, Wajir? - spytał z niesmakiem. Sheat obejrzał się na nich pierwszy raz od jakiegoś czasu. - No co... - odchrząknął, podejrzanie dziwnie się czując pod osobliwie chłodnym orzechowym spojrzeniem. W życiu jeszcze przywódcy Helmand nie udało się sprawić, by poczuł się choć odrobinę nieswojo... ale to fakt, że teraz nie byli na równych prawach, co musiało przyznać coś w nim, czemu towarzyszyło nieprzyjemne ukłucie. Po tym jak wczoraj wydarł mu Karina i przy tym, że Avae w końcu był bezpieczny, a Karin... właśnie teraz... gdzieś tam...
- Gadajcie sobie bzdety dowoli... - po chwili milczenia odparł cicho Sheat. - Ale nie zaczynajcie się kłócić... Przynajmniej nie wy.
Najwyraźniej uznał, że ta wypowiedź załatwia temat, bo znów odwrócił głowę, patrząc wprost przed siebie. Wypowiedź zresztą istotnie temat ewentualnej kłótni załatwiła, gdyż chwilowo wszyscy byli zajęci dochodzeniem do siebie jednomyślnie wpatrzeni w jego plecy. Saray posłał nawet Nissyenowi lekko zaniepokojone spojrzenie - Sheat nie bywał w nastrojach nieokreślonych i nie rzucał dość zagadkowych co do intencji wypowiedzi. Choć niewątpliwie obecna sytuacja, ogólnie zła, a mimo to zaskakująco dobra, każdego mogła doprowadzić do rozchwiania.
- Cóż, w każdym razie... - odważnie zaczął Melassi, któremu poczucie przyzwoitości nakazywało najwyraźniej zachowywać nastrój "odpowiedni" dla wodza w czasie wojny. Przypuszczalnie dlatego, że miał dwadzieścia lat i dowodził czymkolwiek po raz pierwszy, zważywszy, iż nie posiadał do takiego samopoczucia żadnych osobistych powodów. - Chyba nie powinniśmy lekceważyć Wellandu, niezależnie od wie... wieku jego generałów. I króla - dodał pospiesznie, zerkając po minach.
- Może i nie powinniśmy... - leniwie przystał Nissyen. - Ale skoro pozostaje nad granicą rozłożony jak trzydniowy trup, nie bacząc, że marnuje najlepszą okazję od lat, to śmiem sądzić, że nie trzeba się nim też zbytnio martwić. Nawet jeśli w końcu zaatakują, w co wątpię, to zanim będą w stanie nam zagrozić, będziemy mogli skierować przeciw nim większość naszych sił. A na szczęście nie są nadwerężone w sposób katastrofalny i mogący nam czymś zagrozić, przewidywaliśmy przecież nawet trzy razy gorszą sytuację.
- Taak... To jednak dziwne, że są tak niewielkie straty... - zauważył Reth.
- To wcale nie jest dziwne - spokojnie sprostował Sheat, wzruszając lekko ramionami.
- Jak to? - niepewnie spytał Melassi.
- Było tu przecież niecałe dziesięć procent sił, których się spodziewaliśmy. Niecałe dwa i pół tysiąca. Większość wojsk wymaszerowała jeszcze przedwczoraj na Nikra. Części ich nigdy tu nie było, są na południu i wschodzie i to wcale nie "podobno". Wczorajsza liczba zbiegów z pewnością nie przekroczyła trzystu, przecież teraz już wszyscy to doskonale wiemy i nie ma czego... - urwał ze zniecierpliwionym syknięciem, oglądając się przez ramię na Saraya. - Miałeś rację, Helmand wcale nie było dla nich kluczowym miejscem. Zupełnie zlekceważyli to, co my... Te siły były przejściowe. Stłumili tylko po drodze bunt i... ruszyli do celu.
- Wczoraj nawet nie pamiętałem, że tak sądziłem... - odparł z lekko niezdecydowaną rezerwą, przyglądając mu się z ukosa. - Wszyscy wiedzieliśmy to, co przekazali Ailu i Lessen.
- Owszem. Niemniej jednak powinno to było w końcu zostać głośno powiedziane... Co mimo wszystko w niczym nie zmienia faktu, iż ponieważ nie mamy pewności co do planów Wellandu, za Ardee ruszą tylko armie Robore i Yan. To powinno wystarczyć, zwłaszcza, że w każdej chwili spodziewam się potwierdzenia informacji o ofensywie z większości niezajętych prowincji na wszystkich frontach. Mire natomiast wesprze front południowy, weźmiemy tamtejszą rebelię w dwa ognie. Już poinformowałem Lessena, Tulle i Hanu, powinni być gotowi przed południem... Siły Tevere na wszelki wypadek zostaną w Sive i Norden, nie ma jeszcze jasności sytuacji, tym bardziej, że tamtejsze oddziały są obecnie w lekkiej rozsypce i trzeba je na nowo zorganizować. - Odwrócił się ku nim, zwracając wzrok na Saraya. - Ty, jak wspominałeś, powinieneś pojechać do swojej prowincji, więc oczywiście możesz. Najpilniejsze już załatwiliśmy. Prosiłbym jednak, żeby nie trwało to długo, jesteś tu potrzebny. Anther i jego oddziały chcą ruszać również, więc najlepiej będzie, jeśli dla bezpieczeństwa pojedziecie razem... Oczywiście, jeśli wolałby następnie zostać, by... dopilnować sytuacji na wschodzie, możesz go zapewnić, że nie wyrażam sprzeciwu. - Mężczyźni zachowali spokojne twarze przy tej nagłej, wypełnionej lekkim zawahaniem pauzie, jedynie Melassi pokraśniał i przygryzł szybko wargi, choć Sheat kontynuował od razu idealnie urzędowym tonem. - W tej sytuacji muszę trochę zmienić rozkład sztabowy, więc prosiłbym, Melassi, żebyś zastąpił brata, Volk będzie musiał poradzić sobie sam. Myślę zresztą o przekierowniu wszystkich z Laurion do pomocy przy sztabie, trudno ich w tym stanie nazwać samodzielną armią, tym bardziej, że nadal nie zdecydowali się, kto u nich dowodzi. Byłbym wdzięczny, gdybyś przy okazji poinformował ich o tej decyzji. A jeśli chodzi o ciebie Nissyen, to sądzę, że mimo wszystko może zostać, jak było ustalone, ale wieczorem przyjdź. - Nissyen uśmiechnął się nieszczerze, wyczuwając dyskretną aluzję do swojej dezercji. - Do wieczora powinniśmy odebrać wszystkich kurierów, więc trzeba będzie ustalić ostateczny plan na najbliższe tygodnie. A jeśli nawet Avae nadal będzie wymagać opieki, to pewien jestem, że nie braknie ci ochotniczek.
- I myślisz, że on będzie z tego powodu zadowolony... - Saray ściśle wyważonym tonem zasugerował ewentualną omyłkę, przypatrując się Nissyenowi dość sceptycznie.
- Przeżyję... - wymamrotał, ignorując chichot, który Melassi wydał z siebie przy tej okazji po dłuższej już walce.
- Dobrze - niewzruszenie podsumował Sheat, oglądając się w stronę baraków. - Skoro wszystko już ustalone, myślę, że możecie zacząć zawracać głowę Altei, o ile naturalnie nie przeszkadza wam nierozerwalnie związana z tym perspektywa poniesienia obrażeń duchowych bądź cielesnych. Melassi, idź z nimi i przynieś nam coś do sztabu, oczywiście jeśli po wszystkim będziesz w stanie tam dotrzeć. Ja już pójdę... A, i niezależnie od tego, co zajdzie w kuchni, w sztabie każdy ma stawić się o wyznaczonej porze. Na noszach, ma się rozumieć, nie wymagam cudów - oświadczył optymistycznie, oddalając się w dużo lepszym nastroju, niż zdawał się być na początku.
- I to my gadamy bzdety? - retorycznie spytał Saray.
- Nie wychylaj się - Nissyen zgasił jego retoryczny zapał, po czym westchnął nieco fatalistycznie. - Nie znasz Altei.
W południe nadciągnęli kurierzy z zachodu i kilku ich własnych, tych, którzy byli w stanie wracać od razu. Wieści były nawet lepsze niż oczekiwali; wyglądało na to, że wszystko płynnie zmierzało ku końcowi i to przy nieprawdopodobnie śladowych szkodach po ich stronie. Zupełnie, jakby los się speszył, że narobił tyle nieprzyzwoitych żartów i próbował im to jakoś wynagrodzić.
Wracając do siebie z obiadem - wciąż jedną porcją, choć miał nadzieję, że już niedługo - odpierać musiał zmasowane ataki wielbicielek Avae i pewien był, że istotnie nie będzie miał problemu, by znaleźć dla niego kogoś na wieczór. Cóż, uciążliwa tendencja chłopaka to popadania w stan wymagający opieki pielęgniarskiej, przyzwyczaiła go do konieczności powierzania go od czasu do czasu cudzym staraniom. Wolałby jednak nie musieć wybierać do tego na przykład wielkookiej rudej diablicy zapytującej go głębokim głosem, jak też się ma "jej słodki koteczek". Zaiste, żałował, że nie ma już w zasięgu ręki Inapan bądź Althi - kobiety podchodzące do Avae w kategoriach "brat" bądź "syn" były właśnie tym, czego teraz mu było pilnie potrzeba. Niestety, z Fiandre nikt jeszcze nie dotarł i miał pod ręką bardzo niewiele istot kwalifikujących się jako "nie ma powodu robić z siebie idioty chętnego by zadźgać z zazdrości", przy czym wszystkie były pilnie zajęte gdzie indziej.
Frustrujące.
Odpędzając srogim wzrokiem kolejne pędzące ku niemu dziewczątko i prawdopodobnie przyprawiając je tym samym co najmniej o solidną tachykardię, wsunął się do wnętrza docelowego budynku, witając się z drzemiącą w fotelu pierwszego pokoju leciwą staruszką niezarejestrowanym zapewne skinięciem głowy.
Utrzymali zakwaterowanie w małym pokoiku przy jednej z rodzin, gdzie wniósł go od razu po uwolnieniu. Łóżko tu nie imponowało wielkością, ale przecież wystarczało jakoś dla nich obu, a i tak najlepiej się czuł, śpiąc tuż przy nim. Nazbierało mu się tego snu już łącznie niemal pięć godzin i było to imponujące osiągnięcie w porównaniu do poprzedniego tygodnia, zwłaszcza, że pierwszą próbę podjął przecież dopiero o świcie. Widok uśpionej, spokojnej już twarzy Avae był lepszy od wszystkich ziółek, jakimi w nocy poił Karina, samemu czuwając nad stanem chłopców. Patrzył na nią - i po prostu usypiał, choć szczęśliwe serce nieprzerwanie waliło mu jak młotem. Uśmiechnął się do siebie, uchylając drzwi kolanem i od razu stanął w progu jak wryty.
- She... Karin? - wykrztusił, machinalnie postępując dwa kroki w przód, stawiając naczynia na stole i patrząc na nich nieco osłupiały. Mężczyzna pochylał się właśnie, składając trzymanego w ramionach chłopaka na krześle obok łóżka.
- Musi odpocząć, chciał przyjść tutaj... - rzucił tonem wyjaśnienia, nie podnosząc ku niemu wzroku. - Nie mogę być z nim teraz, muszę spotkać się z wysłannikami zachodnich prowincji... Chyba może zostać?
- Oczywiście, że może, co za pytanie... - odparł przez ściśnięte gardło, przypatrując się drżącemu na całym ciele Karinowi. Chłopiec był tak bledziutki, że niemal przeźroczysty, chyba nie miał nawet siły się odezwać.
- Musi odpocząć przynajmniej godzinę... - powiedział miękko, głaszcząc wilgotnawe włosy Karina. - Nie wypuszczaj go wcześniej, żeby nie wiem co mówił... Dobrze?
- Jasne... - zapewnił nieco zachrypniętym głosem. Sheat otarł jeszcze mimowolną łezkę z policzka chłopaka i wyszedł, mijając go bez zniecierpliwienia w ciasnym przejściu między łóżkiem a stolikiem.
Nigdy wcześniej nie widział szoku przeforsowanego Uzdrowiciela i miał prawo czuć się nieco wstrząśnięty; zajęło mu chwilę, zanim był w stanie zebrać myśli na tyle, by popchnąć nogi do ruchu i podejść bliżej, siadając na łóżku tuż przy Karinie, ale nie mogąc się zmusić do panowania nad głosem.
- Jak... z tobą... - wychrypiał w końcu chwiejnie po dłuższym raczej czasie, wbijając wzrok w oparcie łóżka i starając się nie patrzeć na rozedrgane dłonie wpółżywego chłopca. Siniejące wargi poruszyły się wpierw martwo, kilka razy daremnie próbując ułożyć się w kształt potrzebnych słów.
- Bywało lepiej... - szepnął wreszcie Karin, nadal przypatrując się Avae i ucichł na chwilę, odzywając się po chwili trochę pewniejszym głosem. - Skończyłem z najcięższymi ranami, ale teraz muszę trochę odpocząć.
Nissyen skinął głową, gryząc boleśnie usta i przeniósł jednak wzrok na umęczoną, zszarzałą z wyczerpania twarz chłopaka. Oczy w niej były tak puste... Wstał szybko, postąpił krok do stolika i machinalnie przestawił stojący na nim kubek.
- Wiesz, Karin... - zaczął znów cicho, próbując znaleźć coś, czym mógłby mu pomóc.
- Tak?
- Polegli zginęli od razu... Nie było wczoraj nikogo kto... komu byś jeszcze musiał... tak...
- Czemu mi to mówisz? - spytał matowo, spoglądając bez wyrazu na jego twarz.
- Myślałem, że... chciałbyś wiedzieć. Gdyby ktoś skonał tej nocy, mógłbyś...
- Czuć się winnym? - uśmiechnął się gorzko. - Pewnie tak. Ale i tak musiałbym wybrać Avae... Głupi jestem, po co to mówić, skoro nie musiałem wybierać? - wyszeptał, milknąc na chwilę. - Szczęśliwy jesteś... Bałeś się wczoraj? Że to będzie twoja wina... nie, że on cię będzie winić, tak?
- Nie myślałem o tym wczoraj... - odparł dosyć oschle, zbity z tropu nieco napastliwym zachowaniem Karina.
- Ale teraz myślisz?
- Raczej... myślę, że on... mógłby wybrać inaczej... - wyszeptał po namyśle. - Kogoś zamiast... siebie.
- Och, może... - zaśmiał się dziwnie, kryjąc zaraz twarz w dłoniach. Nissyen westchnął, spoglądając na niego i przysiadł na łóżku, przychylając ku sobie chłopca.
- Ej, nie trzeba tak... - szepnął łagodnie. - Co z tobą, mały? Chyba naprawdę cię tam bardzo wymęczyli... Odpocznij, zamiast pleść głupstwa... Nakarmili cię już? - spytał, unosząc mu nieco twarz.
- Tak... - odpowiedział cicho, przymykając oczy. - Przepraszam. Muszę tylko odpocząć.
- Nie powinieneś się przespać?
- Nie wiem... Chyba nie zasnę. Powinienem... wrócić jak najszybciej...
- To połóż się chociaż... - westchnął, pocierając mu kciukiem skroń. Karin spojrzał na niego niepewnie, schylając znów głowę i nie odpowiadając mu. - No chodź, nie będziesz tu tak wisieć przez godzinę... - zażartował, szybkim ruchem biorąc go na ręce i bez wysiłku kładąc go po drugiej stronie łóżka. - Jak ja się zmieściłem, to i taki drobiazg jak ty będzie miał dość miejsca... - uśmiechnął się, wsuwając ręce pod bezwładne ciało Avae i przesuwając go nieco bliżej kraju. - Starczy? No, to leżcie grzecznie, królewiątka. I nie bój się usnąć, za godzinę cię zbudzę, przyrzekam.
- Dobrze... - cicho odezwał się chłopak, przymykając ciążące powieki. - Wiesz, ja się... tak cieszę, że dałem radę mu pomóc... Tak się... bałem, że... Przepraszam, że... ciągle mówię jakieś głupie rzeczy... To tylko... - nie dokończył, zasypiając wtulony w miękką poduszkę. Nissyen westchnął i usiadł obok łóżka, przypatrując się nachylonej teraz lekko ku niemu twarzy Avae.
- No i co? - szepnął mu czule. - Same kłopoty z wami, dzieciaki... Same kłopoty... Wspaniałe, biedne dzieciaki... Co ja bym dał, żeby już się to wreszcie skończyło... I nie wracało... już nigdy więcej... - Musnął czubek jego nosa końcem małego palca. - Powiedz mi, malutki... Nie wróci... prawda? Ty będziesz wiedział na pewno... Więc zbudź się już... - westchnął, całując go ostrożnie w nadgarstek leżącej tuż przy twarzy dłoni. - No widzisz, jaki ze mnie egoista? Przecież wiem, że musisz nabrać sił... Ech, śnij perełko, śnij sobie ile ci trzeba... Poczekam.
Przed wyjazdem chciał uporządkować jeszcze kilka spraw i nawet nie miał dotąd czasu, by porozmawiać z Kase i powiedzieć mu, że wyjeżdża. Podejrzewał, że chłopak nie będzie zachwycony, ale... cóż, nie była to pora, by zabierać go ze sobą. Nissyen przyrzekł mu, że będzie na niego uważać, więc nie musiał się zbytnio martwić, niemniej jednak naprawdę zamierzał nie ociągać się z powrotem. Całkiem niezależnie od odgórnych rozkazów...
Zajrzał do ich pomieszczenia, ale naturalnie go tam nie było. Sarknął z lekką frustracją, nie bardzo wiedząc, gdzie powinien go szukać, gdy raptem usłyszał za sobą wesoły, młody głos.
- Szukasz zguby? Mimo wszystko... chyba miło jej szukać, co?
- Yell?! - Obrócił się zaskoczony.
- A ja... - zaśmiał się, pocierając dłonią tył głowy. - Właśnie wróciłem. Powiedzieli mi, że tu was znajdę... - dodał wciąż z uśmiechem, ale i nieznaczną wilgocią majaczącą w oczach. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę... A... może i masz pojęcie... - roześmiał się znów, kładąc mu dłonie na ramionach.
- Owszem, mam. - Ścisnął mocno jego dłoń, pozwalając sobie na lekki uśmiech. - Cieszę się też, że ty wróciłeś. Choć byłem pewien, że sobie poradzisz.
- Daj spokój, to wcale nie było niebezpieczne... - Machnął lekceważąco ręką, rozglądając się i po namyśle przysiadając na okiennej wnęce. - Pojechaliśmy osobno, ale to była zbędna ostrożność. Na zachodzie nie było śladu rebelii, przecież tam już nie ma niewolników...
- Trafiłeś bez problemu?
- No jasne... - odparł lekko obruszony. - JA akurat znam drogi, na zachodzie byłem nie raz. A nie musiałem przecież błąkać się po bocznych szlakach. Tyle że... - westchnął, odwracając wzrok. - Mnie nie uwierzyli od razu.
- Co? - Zmarszczył brwi.
- No wiesz, to wydawało się takie trochę... niewiarygodne... - wyjaśnił pojednawczo. - Miałem listy, ale... Saray, jestem arystokratą i jestem po wyroku. Mieli prawo być nieufni.
- Nie powiedziałbym... - żachnął się, przypatrując jego twarzy.
- No cóż, w każdym razie ostatecznie Alfatar się zebrało i ruszaliśmy w tę stronę, ale po drodze natrafiliśmy na kurierów Lessena i wojska skierowały się na Robore. Mnie wysłali tu, z kilkoma innymi. No i przywieźliśmy też dwóch Uzdrowicieli, potem zjadą dalsi. Karin będzie miał pomoc... - umilkł na moment, pochylając głowę. - No, a ty? Jak się tu czujesz?
- To znaczy?
- Strasznie tu dużo zamieszania, pełno ludzi... Ty... - Popatrzył na niego z ukosa, milcząc przez krótką chwilę. - Już nie masz swojej maski... - powiedział ze smutnym uśmiechem.
- To nic... - odparł nadspodziewanie miękko. - Już nie jest mi potrzebna.
- Tak? - zapytał ostrożnie. Saray uśmiechnął się i spojrzał na niego, kręcąc powoli głową.
- Teraz... muszę zatroszczyć się o los mojego chłopca... To jest najważniejsze. Nie będę dłużej pławić się w goryczy... Nie mam do tego prawa.
- Chcesz powiedzieć, że... poradzisz z tym sobie?
- Z czym?
- Nie tak dawno...
- Wbrew pozorom to było bardzo dawno, Yell... - przerwał mu cicho. - Wszyscy o tym wiemy.
- Więc... będziesz z nim.
- Tak... Tak sądzę, choć...
- No co?
- Jest jeszcze taki młody... Wiem, że... wiele się stało i... Ale myślę, że powinien mieć trochę czasu.
- Rozumiem cię, ale nie sądzisz, że jest raczej wątpliwe, by teraz zmienił zdanie co do swych uczuć, skoro nie zrobił tego do tej pory? - spytał z uśmiechem.
- Nie, przestałem wierzyć w istnienie rzeczy "wątpliwych"... - mruknął z ironią. - Ale... nie o to chodzi. Po prostu... chciałbym, żeby wpierw czuł się pewnie. Oswoił ze wszystkim... Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe.
- Może i masz rację... - przyznał po namyśle. - W Norden... Cóż, myślę, że rzeczywiście powinniście... oswoić się z tym. Być... z sobą trochę więcej tak... na co dzień. W całym tym naszym wirze. Zresztą, to będzie całkiem naturalne...
- Tak sądzisz? - westchnął. - Nie zgodzi się, żebym zdjął z niego choć część obowiązków. Na pewno nie.
- Oczywiście, ale czy nie wpadłeś na to, by zaproponować mu, aby teraz przez część swego czasu pracy... pomagał tobie? - podsunął z lekkim uśmieszkiem. - Obiektywnie rzecz biorąc, przyda ci się pomoc.
- Owszem przyda... - zgodził się z niewzruszoną miną.
- No właśnie... - przytaknął pogodnie, zsuwając stopy na ziemię. - Powiedz mi, czy... zawiadamialiście uchodźców?
- Myślę, że Seri zjawi się tu w przeciągu kilku dni.
- A coś ty taki domyślny? - burknął.
- Ja? - udał lekkie zdziwienie. - Zdaje ci się... Posłuchaj, ja muszę wybrać się do Norden, a... wolałbym, żeby Kase na razie tu został. Nie wiem, jak wyglądają drogi i w ogóle... Prosiłem już Nissyena, żeby na niego uważał, ale gdybyś poczekał tu na Sericę i przy okazji miał oko na Kase...
- Nie ma sprawy... Ale co, dzieje się coś? - Spojrzał marszcząc lekko brwi.
- Nic takiego... - przyznał z ociąganiem. - Ale... niektórzy mogą się czasem zachować agresywnie... A Kase... - westchnął, patrząc na niego rozbawiony. - Cóż, Kase, jak zapewne zauważyłeś, trudno utrzymać w jednym miejscu. Bardzo chce pomagać, ciągle się kręci przy sanitariuszach. Wymusiłem przyrzeczenie, że nie będzie się odłączał od innych, ale... raz je już wymusiłem... - mruknął z pewną irytacją. - Z miernym skutkiem.
- W porządku, przypilnuję go... - przyrzekł. - Nie musisz się martwić.
- Doprawdy? - zakpił. - Nawet teraz nie mam pojęcia gdzie jest.
- No, ale ty jesteś zajęty... - przypomniał z uśmiechem. - Ja nic do roboty nie mam. To co, poszukamy go? Pewnie jest w barakach, widziałem, że rozdawali tam zupę. - Wskazał za siebie ręką, odwracając się zaraz i idąc w tamtą stronę. - Może im pomaga.
- Sprawdzić można... - westchnął z powątpiewaniem, idąc jednak za Yellem. - Muszę go w końcu znaleźć, jeszcze mu nawet nie mówiłem, że wyjeżdżam.
- I co, myślisz, że ci nie pozwoli? - zachichotał cicho.
- Nabijaj się, skoro to ci sprawia przyjemność. Nigdy nie odmawiam tak niewinnych przyjemności dzieciom.
- Bardzo śmieszne. Posłuchaj, nie powinieneś wybrać się z tym do Uzdrowicieli? - zasugerował, wskazując rysujący się pod jego koszulą opatrunek. - Z tego co wiem, w barakach już kończą, teraz będą tam przyjmować pozostałych.
- Może później... - Wzruszył ramionami. - Nie dokucza mi już nawet.
- Ale co ci się stało?
- Za wolno uskoczyłem, małe cięcie. Nic poważnego.
- Kase też tak uważa? - uśmiechnął się złośliwie.
- Tak, dokładnie tak o tym mówił... Jak opatrywał mi ranę... - dodał z rozbawieniem, widząc jego zdumioną minę.
- Nie no, to się nie liczy... - Potrząsnął głową. - Typowe pielęgniarskie kojenie. Spróbuj mu powiedzieć, że nie zamierzasz iść z tym do Uzdrowiciela, to przekonasz się, co powie... - zachichotał. - I w jaki sposób...
- Nie wątpię... - mruknął, zatrzymując mijającą ich przystojną, siwowłosą kobietę. - Salvia, nie wiesz przypadkiem, gdzie jest Kase?
- No proszę, znów ci przepadł? - zakpiła przyjaźnie. - Obawiam się, że nie masz u niego szczególnie imponującego posłuchu.
- Obawiam się, że nikt go u niego nie ma... - westchnął, ignorując chichoty Yella.
- Całkiem możliwe! - roześmiała się. - Nie martw się, jest w ogrodzie fontannowym, wygotowują szmaty na powietrzu... A przynajmniej był tam pół godziny temu... - dorzuciła na odchodnym ze złośliwym błyskiem w oku.
- Sam bym tego lepiej nie ujął... - mruknął pod nosem Saray. - Chodź, to niedaleko...
- Śmiem zauważyć, że doskonale wiem... - impertynencko uśmiechnął się Yell, po czym mina lekko mu zrzedła. - W jednej fontannie to nawet mnie Diaz i Anthi prawie utopili. Jak to dobrze mieć kolegów...
- Pociesz się, że teraz możesz spokojnie patrzeć na nich z góry... - uśmiechnął się. - Albo kazać... wyczyścić fontannę...
- Doceniam gest, ale nie chce mi się tylko w tym celu wybierać do Yeroham. Poza tym wcale nie jestem pewien, czy oni tam mają fontanny...
- Żartujesz? Po sąsiedzku z Gunung?
- Terme też jest po sąsiedzku z Gunung. A tam nie mają na pewno, a przynajmniej nie mieli jeszcze dwa lata temu. I to pomimo tego, że Piękna Sarenni była właśnie z Gunung.
- A właśnie... Wiesz, że Duran jest z nimi?
- Serio? - mruknął. - Cóż... właściwie czemu nie. Taki się zrobił... Ale moim zdaniem to jawna niepoczytalność i jego powinno się leczyć, a nie karać, przed ich śmiercią był zupełnie inny. O ile oczywiście mam prawo do swojego zdania.
- Nie mów głupstw, naturalnie, że masz - powiedział stanowczo. - Przy czym twoje zdanie powinno tu ważyć więcej niż inne. Yell, nie musisz się przejmować tym, co niektórzy... to głupcy. Nieraz ci już mówiłem, że powinieneś dać sobie spokój z tymi swoimi skrupułami i wiecznym poczuciem winy. Mógłbyś nam bardzo pomóc przy tych wszystkich sprawach, sam widzisz, jak to się... Próbujemy sklecić porządnie działające prawo, ale co chwila jak nie błąd to dwuznaczność albo coś, czego nikt nie przewidział... Przecież w obecnej sytuacji nie jest to coś, w czym moglibyśmy zdawać się na ludzi z Wellandu, a naprawdę wykształconych prawników po naszej stronie mamy w tym kraju czterech, z czego Arno dobiega dziewięćdziesiątki i nie wyściubia nosa z Argento, Vrego wprawdzie wyściubia, ale ze skrajną niechęcią i po miesiącu na tym "dzikim lądzie" dogorywa, godzinami tęsknym wzrokiem patrząc na wschód, Nella ma siedmioro małych dzieci, ósme zapewne wkrótce urodzi, a ty siedzisz cicho i wstydzisz się przyznać, bo boisz się wrogości kilku kretynów.
- Nikt nie umie mieszać obelg i komplementów tak jak ty... - wymamrotał niewyraźnie.
- Do tego nie trzeba wiele, wystarczy mówić prawdę... - objaśnił dobitnie. - Ja cię do niczego nie zmuszam, po prostu jeszcze raz sugeruję, że powinieneś to wszystko przemyśleć. Niedługo na pewno będziemy musieli zorganizować następne Zgromadzenie, przydałbyś się.
- I tak mnie nie zechcą... - Wzruszył ramionami.
- Cóż, z pewnością nie wszyscy. Ale sam chyba rozumiesz, że jednomyślność to ideał osiągany sporadycznie... - uśmiechnął się pod nosem.
- Raczej efemerycznie... - prychnął, przeskakując napotkany murek. - Pomyśleć mogę. Ale niczego nie gwarantuję.
- Nie proszę cię o to... - odparł łagodnie, spokojnie przechodząc za nim, ale krzywiąc się lekko, gdy za mocno oparł się na nadwerężonej stopie.
- Sam widzisz, powinieneś się pokazać w barakach... - Yell obejrzał się na niego przez ramię.
- Daj spokój, z wybitą kostką?
- Z kostką przy okazji, ale przede wszystkim z raną ciętą pod żebrem... - przypomniał usłużnie.
- Dobrze, niech ci będzie... Zajrzę tam przed wyjazdem, w porządku?
- Jak najbardziej... - uśmiechnął się szeroko. Saray pokręcił tylko głową, krzywiąc zaledwie kącik ust w cieniu pozbawionej zjadliwości kpiny. - No, i jest nasza zguba! - wesoło oznajmił Yell, wskazując przy kraju trawnika siedzącego na piętach Kase, powoli mieszającego w żeliwnym kociołku.
- Yhm... - mruknął, machinalnie wysuwając się trochę naprzód i zbliżając do schylonego nad paleniskiem chłopca. Pochylił się nad nim i szepnął mu coś do ucha, a Kase obejrzał się uśmiechnięty i wstał, chwytając się jego przedramion.
- Hej, może mnie byś tak też raczył zauważyć... - zagadnął żartem, zbliżając się do nich. Kase wyjrzał zza pleców Saraya, mrugając z zaskoczenia powiekami.
- Yell! - uśmiechnął się i raptem uwiesił mu na szyi, obejmując go mocno. - Wróciłeś!
- Proszę, proszę! Myślałem, że się nigdy nie doczekam od ciebie takiego powitania! - zawołał ze śmiechem, podrzucając go odrobinę; chłopak był nawet drobniejszy niż dawniej, chyba wychudł po chorobie. To nic, jeszcze wydobrzeje...
- Och, daj spokój... - żachnął się Kase i spojrzał na niego z lekką urazą, gdy tylko znalazł się z powrotem na ziemi. Uraza nie była jednak zbyt gwałtowna, bo okraszały ją przyjazne, wesołe błyski w oczach.
- Posłuchaj, Kase... - poważnie odezwał się Saray, wskutek czego iskierki przygasły natychmiast, wywołując westchnienie mężczyzny. - No przestań, nie rób od razu takiej miny... Nie mam zamiaru ogłaszać nic aż tak strasznego... - zażartował, obejmując go ramieniem, a Kase uśmiechnął się niepewnie. - Helmand jest już opanowane na dobre i... myślę, że tu nic ci nie grozi. Dlatego będziesz tu jeszcze przez jakiś czas. Niedługo wrócą z Vigan uchodźcy, więc Yell zostanie z tobą i poczekacie tu na Sericę, dobrze?
- A ty? - spytał cicho.
- Ja pojadę zobaczyć, jak wygląda sytuacja w Norden.
- Ale przecież... tam nie jest jeszcze bezpiecznie... - szepnął prosząco.
- Wiem i właśnie dlatego najpierw pojadę sam.
- Ale...
- Cicho... - Położył mu palec na nosie, uśmiechając się lekko. - Nie martw się, od północy i wschodu teren jest już pewny... A ci z południa mają za wiele roboty na tamtych obszarach, żeby się cofać ku nam. Nic się nie stanie... Chcę się tylko najpierw... sam rozejrzeć. Porozmawiać z oddziałami, które tam stacjonują, dogadać się w kwestii odpowiedzialności za jeńców... Przekonać się, jakie są straty... - westchnął, wichrząc chłopcu włosy. - Wrócę za kilka dni... W porządku?
- No dobrze... - przystał smutno, pochylając trochę głowę. - Skoro tak musisz...
- Muszę, muszę... - Przygarnął go do siebie, z pewnym rozbawieniem podnosząc wzrok na przysłuchującego się ich rozmowie Yella. Kase westchnął, ale uśmiechnął się blado, machinalnie gładząc ramię mężczyzny.
- Już teraz jedziesz? - zapytał niepewnie.
- Nie, nie od razu... Powinienem jeszcze zajrzeć do Wajira... ale pożegnamy się jeszcze przed samym odjazdem. Możecie na mnie poczekać przy ludziach z Sive, ale... nie za blisko.
- Nikt mi nic nie zrobi... - na wpół gniewnie burknął chłopak, ale zaczerwienił się szybko, czując palec delikatnie gładzący kącik jego ust. - Zresztą, o czym miałbym z nimi rozmawiać... Wolę już z nim... - rzucił buntowniczo, złośliwie zerkając na Yella.
- I właśnie o to chodzi... - z aprobatą mruknął Saray, nachylając się i całując go lekko w policzek. - Do zobaczenia - rzucił, prostując się. Zmierzwił włosy chłopaka, mrugając ukradkiem do przyjaciela i zostawiając ich samych.
- To co... porozmawiamy? - Yell uśmiechnął się do Kase trochę rozbawiony. Chłopiec skinął głową, oddając uśmiech i przysiadł na trawie, odprowadzając jeszcze wzrokiem odchodzącego mężczyznę. Yell podążył za jego spojrzeniem.
- Nieźle teraz wygląda, prawda? - spytał przekornie, zgodnie z oczekiwaniami wywołując u chłopaka jaskrawy rumieniec. Ku jego zaskoczeniu jednak, przybladł szybko, zastąpiony czymś na kształt smutku. Kase westchnął cicho, obejmując ramionami kolana.
- Chyba wolałem, kiedy było jak dawniej... - wyszeptał. - Boję się trochę tego...
- Co ty pleciesz? - Spojrzał na niego zdumiony.
- On teraz jest... jest... - Przymknął oczy, przełykając powoli ślinę i schylając głowę. - Dawniej... nie kochał mnie, ale... i tak był bardziej... mój, ja go kochałem, tylko ja i tylko ze mną wtedy... A teraz... ludzie już się go nie boją. Przecież oni, przy mnie... Przyjrzyj mi się. Naprawdę myślisz, że on nadal... mógłby mnie...
- Przecież tak właśnie jest - powiedział łagodnie, siadając obok chłopaka.
- Na razie... - zgodził się cicho, rumieniąc się znów lekko. - Ale potem... Teraz ludzie go nie unikają. A ja... nie będę mógł...
- Kase, głuptasku... - roześmiał się mimowolnie, ciągnąc go lekko za włosy. - Naprawdę myślisz, że on tego nie wie? Zapewniam cię, że nie stracił pamięci do tego stopnia, żeby nie wiedzieć o co chodzi. To nie jest człowiek wygodnych miłości ani wygodnych przyjaźni. Może nawet jest w tym... zbyt rygorystyczny. Ludzie, którzy unikali go, bo boją się cierpienia, trudności, czy choćby tylko szpetoty... Kase, on nie umiałby spojrzeć na takich ludzi bez szyderstwa. On nie zaufa nikomu, kto dawniej przed nim stronił, bo było mu za trudno. Nie masz powodu, żeby się bać jakiejś... - uśmiechnął się przekornie, przewracając leniwie na plecy. - Konkurencji... To ty stopiłeś mu lód w serce i to jeszcze zanim zrozumiał, jak go kochasz i jakie z ciebie w gruncie rzeczy miłe stworzonko...
- Bardzo śmieszne... - mruknął cicho, czerwieniąc się mimowolnie.
- A przy tym założę się, że te twoje nieustanne rumieńce są dla niego na wskroś bezkonkurencyjne... - dorzucił, drocząc się z nim trochę. - Robisz to przesłodko...
- Hej! Tobie nie pozwoliłem... - Gniewnie spojrzał na niego Kase.
- Och... Więc wspominał... - napomknął z lekkim uśmieszkiem, ku irytacji chłopaka.
- Yell! Nie wkurzaj mnie!
- Cóż, dobrze wiedzieć, że twój temperament wraca do dawnego stanu... - zachichotał, wspierając głowę na ręce. Kase żachnął się, ale uśmiechnął potem i również padł w trawę z cichym, szczęśliwym śmiechem.
Karin spał cicho i wyglądał już znacznie lepiej; znikły te makabryczne cienie spod jego oczu, a na policzkach pojawił się nawet nikły, senny rumieniec. Drobna buzia zapadła się w miękką poduszkę, jedna dłoń zaplątała się w jasne włosy, palce drugiej, odrzuconej w dziecinnym trochę geście, sięgały niemal czarnych.
Sam w tej sytuacji nie miał gdzie spać, ale i tak wolał siedzieć i przypatrywać się tym dwóm nieziemskim stworzeniom. Swojemu ukochanemu chłopcu i chłopcu, który ocalił mu życie. Spali wprawdzie z tak niesamowitą intensywnością, że mimowolnie sam się robił senny, ale nie zamierzał wypominać Karinowi tej chwili wypoczynku jego kosztem, zdecydowanie za bardzo był teraz ogłuszony wdzięcznością, nawet trochę nie mniej od tych chwil przed świtem, gdy pod szczupłymi palcami z konającego ciała znikały na jego oczach rany, ból i cicho opierająca się śmierć. O nie, zdecydowanie mógł teraz po prostu patrzeć i przetrzymać zmęczenie. On zwrócił mu Avae na o wiele więcej godzin, gdy będzie mógł przy nim usnąć. Bez Avae... nie umiał już właściwie tego robić. Przynajmniej nie jak człowiek... Więc... był to winien tej małej, dziecięcej istocie.
Godzina już minęła.
Nie miał serca go budzić, choć wiedział, że powinien. Dzieciak wyglądał... jak dzieciak. Nie jest zbyt przyjemnie wyciągać zmęczone dziecko z błogiego snu i posyłać je na jakieś męczarnie. Ale musiał to zrobić. Cóż, musiał.
Pochylił się nad łóżkiem, delikatnie ściskając dłoń Karina, a gdy chłopiec zareagował na to jedynie sennym sapnięciem, z westchnieniem sterroryzował się do nieco mocniejszego, choć wciąż ostrożnego poruszenia jego ramieniem.
- Co... Och... - zamruczał chłopak, uchylając ciążące powieki i przez chwilę chyba niewiele widząc. - Już... już minęło? - szepnął i Nissyen poczuł lekkie ukłucie winy, nie mając też nagle pewności, czy istotnie powinien potwierdzić.
- Godzina minęła, ale... - zaczął trochę niepewnie. - Nie musisz iść... już - zaproponował łagodnie. - Wrócili z zachodu i jest u nas dwóch innych Uzdrowicieli. Możesz jeszcze odpocząć.
- Nie, dzięki... - odparł cicho, siadając na łóżku i machinalnie przeczesując palcami włosy. - Lepiej już pójdę. Czuję się już w porządku, a tam... Niedobrze, kiedy boli, a trzeba czekać... a ja tu jestem... - wyszeptał nieskładnie, nie podnosząc ku niemu wzroku. Westchnął i obejrzał się na Avae, uśmiechając się lekko. - Ma dobry sen... czysty, czuję. To dobrze, zupełnie odzyska siły. Chciałem tak... ale nie byłem pewien, czy się uda.
- Dziękuję, Karin... - powiedział bezradnie.
- Och, nie masz za co... - żachnął się z lekkim zniecierpliwieniem, wzruszając nieznacznie ramionami. - To mój obowiązek, nie wiesz tego?
Nissyen uśmiechnął się do siebie, przypatrując się jak Karin rozciera senne trochę oczy i przeciąga się leciutko skrzywiony. Usiadł obok niego, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Na pewno nie chcesz jeszcze...
- Nie... Nie, dzięki, mówiłem przecież... - Wstał szybko, pobieżnie poprawiając włosy i nie patrząc chyba, choć znieruchomiał nagle. - Ach... jeszcze...
- Co? - spytał trochę zdezorientowany. Oczy chłopaka spoczęły na jego zakrwawionej nodze, a potem uniosły się ku niemu z wolna.
- A, to... - roześmiał się i machnął lekceważąco dłonią, ciepło patrząc w oczy Karina. - Tym się nie przejmuj, przecież to drobiazg.
- Teraz już zostały tylko takie... "drobiazgi"... - odparł z lekką ironią, siadając przy nim i kładąc dłoń na ranie. - Nie ja, to któryś z nich, zauważ, że mnie najbliżej... Za kogo ty się masz, co? - mruknął, krzywiąc się leciutko; ból uderzył go trochę, ale o ileż to było lżejsze niż te męczarnie z poranka... Niemal nic. - Nie jesteś jakimś wybrańcem, który nie potrzebuje leczenia. Musimy wyleczyć wszystkich...
- Dobrze już, lecz, tylko mnie nie besztaj... - powiedział z pewnym rozbawieniem, machinalnie poprawiając chłopcu włosy. Westchnął cicho, choć Karin nie krzywił się już i z nieruchomą twarzą i przymkniętymi oczyma wyglądał, jakby nic nie robił. Czuł przecież, jak z jego ciała znika ból i wiedział, że nim zniknie zupełnie i rozpłynie się w niebycie, musi przejść przez to drobne, szczupłe ciało. I nie była to przyjemna świadomość.
Chłopak nie poruszał się, skupiony na leczeniu i izolowaniu bólu od swego ciała tak bezpiecznie, by zachować go jedynie w odczuciu i nie wywołać rany u siebie. To było zaskakujące, że równie młody Uzdrowiciel robił to tak sprawnie i spokojnie, ci, których znał przed Karinem, byli znacznie starsi i mówili, że nauka tego zajęła im wiele lat. Musiał nauczyć się tego podczas wcześniejszej wojny... ale musiał też być ogromnie silny. Siła... Sam miał ogromną i wiedział o tym, ale to...
Jego moc była z gruntu dobra, "święty braciszek" Ardee... Swoją... z trudem powstrzymywał przed byciem złą, balansując na ostatniej krawędzi światła i czasem pewnie nawet wbrew woli wpadając w ohydną ciemność. Cóż, to że była akurat taka... Nie była to kwestia wyboru... ale chyba jednak jakiejś racji. Przecież... tak różnił się od tego chłopca... Nie miał prawa do siły, która byłaby wyłącznie dobra. Nawet się do niej nie nadawał... Dano coś im obu, coś odmiennego, skrajnie odmiennego, bo to, co przynależało Karinowi, nie przerażało ludzi. To ludzie błogosławili, łaknęli tego... Ale czy z tym było lżej? Jak to jest być taką istotą jak Karin?
Chłopiec uniósł nieznacznie swe piękne powieki, opuszczając je zresztą zaraz i na moment nawet nie wznosząc ku niemu spojrzenia morskich, przymglonych teraz lekko oczu. Spiął się niemal niezauważenie i odetchnął zaraz potem, bez pośpiechu odwracając kształtną głowę nieco w bok.
- Czuję jeszcze kilka... - szepnął, cofając pomału dłoń od uleczonej nogi. - Ale to potem, nie boli chyba?
- Nie, nie boli... - uśmiechnął się trochę niepewnie. Karin skinął głową, nie patrząc na niego wciąż i cofając dłoń już zupełnie. Wstał powoli, machinalnie i raczej daremnie wygładzając zagięcia ubrania.
- Pójdę już... Na pewno jestem tam potrzebny.
- Może...
- Pójdę.
Nissyen westchnął, nie próbując dalej zatrzymywać chłopaka, który widać był już myślami przy swoich pacjentach i bez słowa skierował się do wyjścia. Karin jednak przystanął w drzwiach, nie wychodząc, ale i nie odwracając się ku niemu; przez chwilę stojąc cicho i zupełnie bez ruchu.
Już miał się do niego odezwać, gdy chłopak zrobił to pierwszy.
- Jeszcze ci nie podziękowałem za uratowanie życia...
- Co? - Spojrzał po nim zdumiony.
- Wiesz... Avae był pewien, że nie żyjesz.
- Jak to? - wyszeptał.
- Widział cię... Był pewien, że wtedy zginąłeś... Gdyby nie to... nie zrobiłby tego.
Karin umilkł i chyba czekał na jakąś reakcję, ale nie mógł zebrać myśli, a co dopiero słów.
- Nie rozumiem... - odezwał się w końcu matowym głosem, a chłopak zaśmiał się urywanie, kręcąc głową, ale nie odwracając się ku niemu.
- Nie poszedłby tam za mnie... - wyjaśnił cicho. - Cierpiałby z powodu mojej śmierci i pewnie nawet by się o nią obwiniał... Niemądry jest, ale czułby się winny, wiedząc, że pozwolił mi zginąć, mając szansę na zajęcie mojego miejsca... - Przełknął powoli ślinę. - Widzisz, nie pozwoliłeś mi dokończyć... wczoraj. A powinienem... powiedzieć to. Bo on się zgadzał umrzeć dla mnie, ale... gdyby sądził, że ma wybór, to przecież wybrałby ciebie. Ale wtedy był pewien, że nie żyjesz i... On wtedy... powiedział... żebym pamiętał, że bez ciebie i tak już nie umiałby być szczęśliwy... Chciał... umrzeć za mnie tak, żebym nie miał wyrzutów sumienia.
- K...
- Ale to znaczy też, że nie zrobiłby tego, gdyby wiedział, że ty jesteś i przyniesie ci to cierpienie. Wolałby moją śmierć, nawet taką, niż twój ból.
Nissyen wpatrywał się bez słowa w smukłą, dziwnie obcą nagle postać w drzwiach; Karin pochylił lekko głowę i nieścinane dawno włosy zupełnie skryły jego i tak odwróconą twarz, jakby uciekał nawet nie tyle przed nim, ile przed całym możliwym światem. Milczenie stało się nagle przykre i mężczyzna odwrócił wzrok od Karina, szukając bezowocnie jakichś słów, które wytrąciłyby chłopaka z tego nienormalnego, męczącego odrętwienia.
- Może po prostu wolałby swój ból niż cudzy - podsunął cicho, nie podnosząc ku niemu spojrzenia.
- Nie. - Karin wsparł się dłonią o framugę drzwi, nieruchomiejąc jeszcze na chwilę, nim odepchnął się lekko palcami i wyszedł z pokoju. - Na pewno nie.
Za oknem zapadł już zmierzch, a on siedział tak przy nim, wpatrując się w jego twarz. Wyglądał już zupełnie dobrze, gdyby nie inny pokój, mógłby nawet uwierzyć w zamyśleniu, że to nadal ta noc tuż przed jego wyjazdem. Wówczas też przez chwilę tak na niego patrzył. I nie czuł nawet odrobiny lęku, nic, żadnego przeczucia, że już następnego dnia...
Jak to dobrze, znów mieć go przy sobie... Móc czuwać nad nim i wiedzieć, że nic mu teraz nie grozi. Przynajmniej póki był tu i mógł go chronić...
Westchnął, opierając się ramieniem na poduszce powyżej jego głowy i delikatnie całując chłodnawe czoło chłopaka. Palce Avae zacisnęły się nikło na jego dłoni; aż drgnął od tego nagłego uczucia. Dawało dowód, że on wciąż jest przy nim...
- Nissi... - szepnął chłopak. Wielka łza spłynęła wolno po jego policzku, a wargi zadrżały lekko. Nissyen przybladł trochę, przypominając sobie nagle słowa Karina i pochylił się nad Avae, budząc go pomału. On... myślał przecież... Może nawet śniło mu się to teraz. A to nie byłoby nic mającego związek z potrzebnym mu wypoczynkiem. Niedługo powinien zresztą iść do sztabu... lepiej przecież, żeby on ocknął się przy nim.
- Avae... - powiedział cicho wprost w jego ucho, całując przy tym ostrożnie. - Nie śpij już... Zbudź się i chodź do mnie... - poprosił miękko. A senne trochę oczy spojrzały na niego, uśmiechnęły się wpierw, zamgliły potem, a później sen uleciał z nich prędko i popatrzył na niego Avae.
- Nissi... - wyszeptał, wpatrując się w niego. - Nissi... to ty?
- Ja, kochanie... - Ujął delikatnie jego dłoń, uśmiechając się trochę niezdarnie.
- Nie śnisz mi się? - spytał bezradnie, czując napływające do oczu łzy. - Nie śnisz?
- Avae, maleństwo... - powiedział z czułością, przygarniając go ku sobie i ocierając mu delikatnie policzki. Chłopak usiadł posłusznie, wpatrując się w niego jedynie, jakby chciał poznać po kolei wszystkie jego rysy. - Nie bój się, wszystko jest dobrze... - Pokręcił głową, uśmiechając się znów nieporadnie. - Ja wcale... kotku, wiem, że... myślałeś... - zaśmiał się urywanie, starając się powstrzymać łzy cisnące mu się do oczu na widok rozpaczliwego lęku w tamtych. - Karin mi powiedział... Ale nic ci się nie śni, Avae, nic... Jestem z tobą. Naprawdę - zapewnił miękko, nie wiedząc co jeszcze mówić, ale chłopak trwał w bezruchu, nie odzywając się nawet słowem i zaciskając jedynie palce na jego ramionach.
- Nissi... - zaszlochał nagle, wtulając się w niego kurczowo. - Nissi, ja... ty... co...
- Cicho, cii... - Pocałował go, kołysząc pomału. - Nie mów nic, spokojnie... Zaraz się uspokoisz, cii...
- Ale... Ale powiedz mi... - Odsunął się, wpatrując się w niego rozszerzonymi oczami. - Powiedz mi, proszę... Jak... czemu ja.... Widziałem przecież! Nissi, ja... - głos załamał mu się i urwał lękliwie. - Widziałem... - powtórzył szeptem. - Widziałem, jak...
- To? - spytał cicho, kładąc dłoń na piersi.
- To... - potwierdził ledwo słyszalnie, nie panując nad drżeniem pobladłych warg.
- Nic... - uśmiechnął się. - To akurat... zupełnie nic. Przypadek.
- Jak... to... o czym ty...
- O takiej jednej prośbie mojej mądrej żaby. Już teraz wiem, że zawsze muszę się ciebie słuchać... - powiedział z uśmiechem.
- Nissi, ale...
- Tak, właśnie ale. Cóż, jakoś się będę musiał wytłumaczyć przed Siranem. Drewno było miękkie i grot przedarł kilka kartek, ale...
- Nissi! - krzyknął, podrywając się i patrząc na niego z wargami drżącymi od chęci płaczu i przebijającego zza niego śmiechu. - Nis... si... ty mówisz... - urwał, zakrywając dłonią usta i wpatrując się w niego z rozszalałą mieszaniną uczuć w oczach.
- No co, no co... - mruknął. - Naprawdę nie miałem już ani czasu ani ochoty się przepakowywać, wsunąłem to na razie do spodniej kieszeni w kurtce i tyle... Było niewygodnie, ale chciałem się przepakować na postoju... No co... - zamruczał znów, nachylając się do jego ucha, rozbawiony nieco coraz większym ogromem zapatrzonych w niego oczu.
- A...ale... ale krew, Nissi... - wykrztusił Avae, trwożliwie dotykając jego skroni. Zadrżał nagle, wyczuwając pod włosami bliznę.
- No, nie da się ukryć, trochę krwi z tego pewnie było... - uśmiechnął się Nissyen, całując go w policzek. - Dostałem to jeszcze na początku, ale nie było czasu, żeby... - westchnął, głaszcząc go wolno po twarzy i patrząc na niego łagodnie. - To od tego właśnie straciłem wtedy przytomność, ale ktoś mnie jeszcze stamtąd wyciągnął... Nie wiem kto, dwa dni przeleżałem bez czucia... - Wzruszył ramionami, odgarniając mu włosy za uszy. Avae zacisnął usta, ale uśmiechnął się zaraz powoli, a jego oczy zalśniły mocno.
- Och, Nissi, ja... wiedziałem... - szepnął. - Wiedziałem...
- Wiedziałeś? - zaśmiał się, w rozbawieniu okrywając jego twarz delikatnymi pocałunkami.
- Wiedziałem... - wykrztusił, patrząc na niego z zachwytem i wsuwając dłonie w jego włosy. - Chciałem podbiec do ciebie, zrobić coś... uratować... Przecież wiem, że żaden ze mnie Karin, nie umiem tych jego czarów marów... Och, Nissi, nie wiem, ale... ja byłem pewien, że cię uratuję, byłem przerażony, ale pewien jakoś, że cię uratuję, tylko wtedy... wtedy ktoś uderzył mnie chyba i ja... A potem, kiedy ocknąłem się to... to już... nie wiedziałem, wtedy już... zdawało mi się, że... ciebie... na pewno nie ma... że... straciłem cię, Nissi... Nissi, mój, mój, ty jesteś mój, rozumiesz?
- Tak, malutki... - szepnął mu do ucha, czule czochrając włosy w tyle jego głowy. - Bardzo dobrze.
Nastała chwila odprężenia, wojska wyruszyły i dalsze działania były tymczasem pod kompetencją poszczególnych dowódców. Nie robił już właściwie nic ważnego; pilnował sytuacji w Helmand, przyjmował kurierów, rozsyłał swoich, sytuacja układała się pomyślnie. Ambasador Wellandu nadesłał o wiele uprzejmiejszą notę, co mogło świadczyć o ostatecznej rezygnacji z wojennych planów.
Choć oczywiście nie musiało.
Karin i inni skończyli leczenie, nie było więcej rannych, Uzdrowiciele odjechali, ludzie z wolna wracali do swoich zwykłych zajęć i wszystko wyglądało już normalnie - oczywiście pomijając tysiące obcych ludzi i ruiny w miejscu pałacu. Nie były to jednak problemy, jakie mogłyby przytłaczać, nie po tym wszystkim w każdym razie. Co prawda, nie do końca wiedział, skąd właściwie zamierza wziąć pieniądze na odbudowę. Jakkolwiek remont, owszem, mieli robić, podobnie jak gdzieś w przyszłości - przebudowę wszelkich zabudowań, nieszczególnie zdrowych i wygodnych... to jednak nie miał nawet połowy sumy i na to. A co dopiero na takie potrzeby jak teraz...
Tym się jednak na razie nie martwił, chciał doprowadzić do końca to, co jak na razie szło dobrze, ale w każdej chwili mogło przestać - czyli zagwarantowanie w kraju w miarę stabilnej sytuacji. Poza tym... miał jeszcze swoje, prywatne, ale wcale niemałe zmartwienie, a jakoś trudno mu było odciąć siebie samego od swojej publicznej funkcji. Martwił się... o Karina. Wprawdzie zdążył już wypocząć i czuł się chyba dobrze, w końcu przespał niemal dobę... Ale kiedy wstał już i... Był dziwny. Inny niż zazwyczaj. Już przedtem, gdy wrócił, był taki, ale wtedy złożył to na karb bólu i wyczerpania. Teraz nie mógł już tego zrobić z taką pewnością...
Karin niemal cały czas milczał. Unikał patrzenia mu w oczy, a przecież nigdy czegoś takiego nie robił. Zawsze patrzył otwarcie, jasno, dzielnie, gdy trzeba, szczęśliwie, gdy wszystko szło jak należy. A teraz...
Przecież wszystko było dobrze, nikt mu nie umarł, a tak bał się, że znów, jak po rewolucji, nadejdą dni, gdy chłopak będzie leżeć tylko i zanosić się szlochem, bo nie wszystkim zdążył pomóc. Tym razem, choć sprawy ułożyły się całkowicie pomyślnie i nie było już powodów, by się martwić... On był... był taki trochę, jakby nie miał sił żyć.
To prawda, że wojna jeszcze nawet nie minęła, że przeżył potworne chwile, że dla tak wrażliwej osoby horrorem musiały być te setki poległych, nawet nieznanych, a przecież zginęli i tacy, których znał... ale jednak... był dziwny. Właściwie to wyglądał, jakby to do niego nie docierało, i wszystkie potworności i to, co ułożyło się dobrze. Był taki, jakby... w ogóle tego nie zauważył. Ożywił się tylko raz i tylko trochę, gdy zaraz po obudzeniu poszedł zobaczyć się z Avae, ale choć wszystko było dobrze, wrócił jeszcze bardziej osowiały i nie chciał nawet rozmawiać.
Najgorsze było to, że chyba... wiedział, o co mogło mu iść, ale... bał się o to spytać. Kołatało mu się to gdzieś w głowie, ale nie do końca pewne, nie do końca sformułowane... i to nie było dobrze, ale nie był pewien, czy ma siły, by ujmować to w jasne i twarde słowa.
- Nie potrzebujesz czasem czegoś? - wyszeptał zamiast wszelkich innych pytań, podchodząc do fotela, na którym siedział Karin i nieśmiało wsuwając palce w jego włosy. Chłopak wzruszył ramionami i wysunął się z pieszczoty jego dłoni, wstając z wolna i podchodząc do okna. - Karin...
- Nie, nic mi nie trzeba.
Zagryzł wargi, patrząc na niego bez słowa i sam usiadł w tym fotelu, pochylając się trochę i wspierając przedramiona na kolanach. Źle było. Źle i boleśnie, tak wariował z rozpaczy przez te dni, tak tęsknił za nim, a teraz... Zniesienie tego nie było wcale łatwe i nie mógł na to nic poradzić, nawet jeśli powinien. Zwyczajnie nie miał teraz dość sił, by być cierpliwym i przeczekać; te krótkie chwile, gdy niósł go zemdlonego, a potem słuchał jak blade wargi szepcą jego imię, to było zbyt niewiele, zbyt krótko, zbyt dotkliwie, by mógł odczuć ulgę. Potrzebował uśmiechu Karina, jego bliskości, wreszcie jakiejś chwili szczęścia, a on właśnie teraz... Dlaczego on...
- Karin...
- Tak? - prawie bezgłośnie odezwał się chłopak.
- Czy ty masz do mnie pretensje? - spytał zdławionym nieco głosem, nie śmiejąc na niego spojrzeć.
- Niby o co? - Karin wzruszył obojętnie ramionami, wydymając nieznacznie wargi i przymrużając oczy.
- Przecież doskonale wiesz... - odparł, niemal z irytacją zaciskając dłonie, ale siląc się na spokój. - O Avae, o to, że...
- Uważasz, że powinienem mieć do ciebie pretensje, że się o mnie martwisz? - Odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął z lekka ironicznie. On nigdy nie był taki. Nigdy nie był i to bolało. Sam nie wiedział, czego się spodziewał po tej rozmowie, o co pytał, czemu właściwie Karin był taki i czemu tak go to przerażało. Nie wiedział, jakich odpowiedzi się spodziewa. Wiedział za to, że nie mógł pozwolić mu na zostawienie tego tak; to zawieszenie, dziwny, nagły chłód, który tak przykro go zaskoczył, obcość... To nie mogło zostać tak. Musieli powiedzieć to teraz albo ta zadra zostanie na zawsze.
- Chodzi mi o to, co było wcześniej, przed atakiem... - powiedział cicho, uparcie wpatrując się w podłogę. - Tobie też.
- Nic się nie stało.
- Ale mogło... - Przeniósł spojrzenie na niego i znów zakłuł ten obcy, nienaturalnie beznamiętny wyraz dobrze znanej twarzy. - Czy gdyby...
- Sheat, daj temu spokój - uciął nagle, z czymś zbyt chłodnym i opanowanym, by nazwać go irytacją. - Nic się nie stało. Staram się... o tym nie pamiętać... - wyszeptał, odwracając się znowu. Uderzyło tym razem, i to tak, że niemal się zachwiał. Po co pytał, skoro nie spodziewał się tego? Czemu się tego nie spodziewał?
- Wydaje ci się, że to było dla mnie łatwe?! - wybuchnął, wstając gwałtownie i patrząc na niego z niedowierzaniem. - Wydaje ci się, że to takie przyjemne, kiedy nagle od ciebie zależy, kto...
- Chciałbym wiedzieć tylko... - urwał i milczał chwilę, zwrócony do niego plecami, ale potem obrócił się szybko, patrząc na niego badawczo. - Powiedz, czy gdybym to był ja...
- Gdybyś to był ty, powinni odebrać mi dowództwo - przerwał mu sucho.
- A gdyby tego nie zrobili? - zapytał cicho, ale stanowczo i teraz naprawdę się od tego zachwiał, długo daremnie szukając słów i oddychając z trudem.
- Nie wiem - wykrztusił. - Karin, nie wiem. Nie wiem, możliwe, że już w ogóle bym nie myślał i może zachowałbym się jak on... Nie wiem. Wiem, że... nie powinienem się tak zachować i to... Może bym tak zrobił, bo gdybyś to był ty, to ja... Nie wiem, nie mogę sobie tego nawet... Nie wiem. Wiem tylko, że... obiektywnie trzeba było... czekać i... Dobrze, gdybyś to był ty, pewnie bym nie wytrzymał. Ale to co innego i właśnie dlatego nie powinienem mieć wtedy prawa do decydowania... Ale czy to, że chodziło o kogoś innego...
- O Avae - poprawił, wpatrując się w sufit. Sheat zacisnął szczęki, bo tego chyba jednak naprawdę się nie spodziewał.
- Co masz na myśli? - zapytał ściszonym głosem.
- Nie wiem... a ty? - uśmiechnął się dziwnie.
- Jeśli uważasz, że tylko dlatego, że chodziło o niego, ja mógłbym...
- Przecież ja nic takiego nie powiedziałem - przerwał mu spokojnie.
- Nie? - zaśmiał się, wsuwając dłoń we włosy i zaciskając ją boleśnie. - Nie, na pewno nie... Wcale... I kompletnie bez powodu zachowujesz się jak... To o tym myślisz przez cały czas, prawda? O tym! - krzyknął na niego i Karin wzdrygnął się najpierw, ale potem spojrzał na niego wyłącznie z zimną złością. - Karin... - szepnął bezradnie, nie mogąc uwierzyć w to lodowate spojrzenie, jakiego nigdy nie widział. - Karin... Nie rozumiem - wykrztusił, patrząc w te oczy, które powoli skryły się za powiekami, niechętne jego spojrzeniu. - Dlaczego? Czemu wciąż ktoś... Czy ja dałem do tego jakiś powód? A ty... Zawsze, od początku, byłem po twojej stronie, we wszystkim ci ustąpiłem, we wszystkim przyznałem rację... Dziesięć lat żyłem myślą o zemście, a na kilka twoich słów zupełnie się jej wyrzekłem... Wszystko zmieniłem, broniłem obcych mi, podłych skurwieli, jakby nic się wcześniej nie stało, pomogłem ci ocalić... ich... Mówiłeś o ludziach, którzy zakatowali moich rodziców, o bestiach, które bawiło tylko zadawanie bólu... Czy ja ci cokolwiek... Pomagałem ci. Po prostu ci pomagałem, a ty teraz mówisz, że ja... Karin, dlaczego ty mi to robisz? Nawet ty... Właśnie ty... Jak ty możesz myśleć tak o mnie? Uważasz, że musieć wybierać czyjąś śmierć to dla mnie nic, nic nie znaczy? Co z tego, że to był Avae? Dobrze, to on, i co z tego? Wydaje ci się, że było mi przez to łatwiej? Wyobraź sobie, że nie! Nawet trochę. Może nawet... Karin, nie rób mi tego...
- Niby czego? - spytał matowo, nie uchylając powiek.
- Karin... - szepnął bezsilnie, cofając się ku ścianie i z wolna osuwając się pod nią do siadu. - Za co ty mi to... Czy ty... nie rozumiesz, o co chodziło? I dlaczego ja... Myślisz, że... Karin... Karin, maleńki... Kochanie... Nie opuszczaj mnie jeszcze i ty... Karin, no co ja... miałem zrobić wtedy? Czy ty... naprawdę nie rozumiesz? Tam, wtedy... Wiesz, co powinienem był zrobić? Dowodziłem blisko dziesięciotysięczną armią, prawie dziesięć tysięcy ludzkich istnień i widmo zupełnej klęski, gdyby nas rozbito... Karin, ja... Zrozum... Uznałem, że nie możemy pomóc Avae. Uznałem, że Nissyen stwarza zagrożenie. Wiesz, co powinien zrobić dobry wódz? Wiesz? Powinien mieć gdzieś swoje sumienie i swoje czyste rączki, swoje wspomnienia i dobry sen nocami, powinien pamiętać o swoich obowiązkach, swoich celach, swoich ludziach. Nissyen stwarzał wtedy takie zagrożenie, że powinienem był go wręcz zabić, ogłosić szaleńcem i czekać dalej. Nie zrobiłem tego i to nie dlatego, że najpewniej by mi się nie udało. Mogłem spróbować jeszcze czego innego, ale ja... - urwał, oddychając ciężko. - Problem w tym, że ja nie jestem dobrym wodzem. I tak naprawdę ja wtedy musiałem chyba czekać na piorun czy cud, czy sam już nie wiem co... Coś, co by to ode mnie... Żebym nie musiał już decydować. Bo ja mam już tego dosyć, ja za wiele już... Karin, ratujesz ludzi, nikogo przy tym nie krzywdząc, ale ja... ja... muszę wciąż wybierać. I ludzie wciąż giną, kiedy ja nimi dowodzę, ja za nich odpowiadam, ja ich wysyłam prosto tam, gdzie mogą ponieść śmierć.... I co z tego, że zawsze tak jest? Że każdy kto dowodzi, traci ludzi? Ja tego nie chcę. Od kiedy minęła rewolucja, miałem nadzieję, że... to już koniec i nie będę musiał... A teraz... Nie nadaję się do tego. - Przełknął powoli ślinę, patrząc przed siebie niemal obłąkanym wzrokiem. - Ma rację, zupełną rację, jestem tylko głupim gówniarzem, którego z marnych przyczyn nagle wybrali na wodza. Jestem do niczego. Nie umiem podejmować takich decyzji... Już ci, którzy "po prostu" zginęli, to dla mnie za dużo, a takie... takie decyzje... Nie nadaję się na przywódcę, bo nie umiem... tego brać na siebie. Nie umiem... a potem jeszcze ty... - wykrztusił, wolno kryjąc twarz w dłoniach.
- Sheat... ja wcale... - Karin zaszeptał bezradnie i zerwał się wreszcie, przypadając do niego i wtulając mocno w jego ciało. - Przepraszam, ja naprawdę nie myślałem nic złego, wcale nie... Ja tylko... Nie wiem, co się ze mną... teraz dzieje... - szepnął z rozpaczą, przytulając czoło do jego ramienia. - Chyba jestem po prostu przemęczony... Przepraszam. A ty... nie mów takich głupstw... Jesteś dobrym wodzem, najlepszym, wspaniałym... Przecież wszystko zawsze robisz tak świetnie... Czemu wątpisz w siebie? Sheat, tylko dlatego, że jesteś dobry? Że żal ci ludzi, którzy zginęli? Nie ty rozpętałeś tę wojnę, ty starałeś się, żeby wynikło z niej jak najmniej ofiar... Jak możesz myśleć, że... - urwał, przełykając ślinę i ostrożnie wspierając głowę na jego piersi. - Sheat... Sheat, nie myśl takich rzeczy... Miałbyś się nie nadawać na wodza, bo ciężko ci było... Sheat... Myślisz, że kochałbym kogoś, dla kogo ta decyzja... mogłaby być prosta? Co ty mówisz? Ja wiem, że... może... może miałem trochę żal o to przeciwne, o to, że... Avae mógł umrzeć wtedy, bo... przecież ty... Ale ja tak naprawdę wiem, że nie chciałbyś niczyjej śmierci, wiem... Wiem, że gdybyś mógł wtedy, to... nie pozwoliłbyś na jego śmierć.
- Ale ja mogłem Karin... - wyszeptał, przymykając oczy. - Nie miałem racji, atak był możliwy. Nie musieliśmy czekać na Ardee. Przecież słyszałeś, co teraz ustalili zwiadowcy...
- Przecież wtedy nikt tego nie wiedział... - przypomniał ciepło, unosząc się trochę i całując go lekko w obie powieki.. - Bałeś się śmierci setek ludzi... to nic złego.
- To jest coś złego... - sprzeciwił się cicho, machinalnie przychylając głowę ku jego pieszczącej dłoni. - Każda decyzja była wtedy zła. A ja... sobie z tym nie radzę. Dlatego... nie nadaję się na wodza.
- Wiesz co... - wykrztusił chłopak. - Wstyd by mi było za człowieka... który umiałby sobie z tym poradzić. Przestań się tym zadręczać... Zdarzają się takie chwile, ale to przecież... nie znaczy, że nic innego już się nie liczy... - Zacisnął dłonie na jego ramionach, patrząc na niego z czułością. - Spójrz tutaj... zrobiłeś więcej niż poprzedni właściciele Helmand przez kilkaset lat... i kraj... Sheat... jesteś wspaniałym przywódcą, zawsze wiedziałeś, jak się trzeba zachować, nigdy nie postąpiłeś niesłusznie... Nawet gdy to mogło być przykre dla ciebie. A to... to byłoby niesprawiedliwe, wymagać, żebyś w takiej sytuacji... I to nie było to, że nie podjąłeś decyzji... Podjąłeś i pewnie... pewnie... Wolę nie myśleć, co by było wtedy... Ale los... los czasem... zsyła w takich chwilach dar, przypomina, że jesteś człowiekiem, ale jeśli wcześniej nigdy nie zszedłeś ze słusznej drogi... to czasem zsyła dar... i nie stało się nic złego. - Zamknął oczy. Sheat uśmiechnął się gorzko, ale zacisnął tylko usta, zwracając spojrzenie w bok.
- Chodź do mnie... - zaszeptał po chwili ciszy zduszonym zupełnie głosem, przygarniając go mocno i kryjąc twarz w jego włosach, a Karin nie poruszył się już wcale, czując wzbierającą w nich wilgoć i tuląc się do niego bez słowa.
Pojechał.
Cóż, naturalnie nie było powodu, by czuć się nieswojo. Albo źle. Albo koszmarnie. W końcu miał wrócić najdalej za kilka dni i... i być znowu. Przedtem zdarzało mu się nie widzieć go o wiele dłużej.
Przedtem... Kogo próbował oszukać? Przedtem to była zupełnie, zupełnie, zupełnie inna rzecz.
Nie było go trzy dni i było to okropne. Całe szczęście, że wciąż potrzebna była pomoc, bo choć szpital już był zbędny, to całe rodziny musiały mieszkać w skrajnej ciasnocie i zawsze gdzieś mógł się przydać. Naprędce klecono tymczasowe baraki, ale na razie sytuacja była kryzysowa i nie miał ani trochę mniej zajęć - biegał z najróżniejszymi rzeczami całymi godzinami, męcząc biednego Yella, który wziął sobie do serca pilnowanie go i nie odstępował go na krok. Gdy dziś przyjechała Seri, miał wpierw wrażenie, że wreszcie zyska trochę swobody, kiedy zajmą się sobą, ale niestety - Yell ostro odkomenderował go do drugiego opiekuna, polecając czekać tam, póki nie pomoże rozlokować się Serice.
Yell. Ostro.
Świat się kończy.
Niemniej jednak usłuchał ponuro, zwłaszcza, że nikt mu nie pomógł, bo podobno "istotnie powinien odpocząć". Wcale nie uśmiechało mu się siedzenie u Nissyena i bycie tam pilnowanym. Wcale a wcale. Co prawda nie miał nic do samego przywódcy Argento, w każdym razie nic więcej niż do Yella, ale...
Ale niestety było silnie prawdopodobne, że natknie się tam na jeszcze kogoś. I to nie była przyjemna perspektywa. Ani trochę. Ani odrobinę.
Mimo wszystko stanął w końcu przed drzwiami odpowiedniego budynku, przez chwilę oddając się mrocznej kontemplacji drzwi. Pchnął je wreszcie, nie zważając na pukanie, które zresztą okazało się niepotrzebne, gdyż w pokoiku drzemała jedynie staruszka niewykazująca skłonności do jakiejkolwiek formy zaobserwowania i zatwierdzenia jego obecności w pomieszczeniu.
Było jeszcze siedem par innych drzwi i było to niepokojące. Wszędzie tam z pewnością ukrywały się mniejsze lub większe klitki zgodnie z obecną sytuacją zaludnione przez co najmniej jedną rodzinę, bądź, zależnie od wielkości, dwie do dziesięciu osób, które mogły się nawet nie za dobrze znać. Naprawdę nie chciał sprawdzać wszystkich pomieszczeń po kolei, ale cóż... Westchnął i podszedł do pierwszych z prawej, a one uchyliły się właśnie, rozwiewając jego wątpliwości. Niestety.
No nie... Tak od razu?
- Kase... - uśmiechnął się promiennie szczupły, ciemnowłosy osobnik. - Ależ wejdź.
To nie było miłe.
W uśmiechu tej osoby - a to z pewnością był Avae Cern Cascavel - nie było ani odrobiny złośliwości, drwiny, czy choćby leciutkiej kpiny. Ani. Odrobiny. Uśmiech był... przyjazny. Bez podtekstów. Bez wyzwania.
Bez jakiejkolwiek przyzwoitości.
O nie.
Tylko nie to.
Avae Cern Cascavel najwyraźniej zamierzał być miły.
I w takiej właśnie konwencji wprowadził go do pokoju, posadził na krześle, samemu siadając na rozbebeszonym łóżku.
- Przepraszam za bałagan, ale... eee... odsypiałem. Naprawdę cieszę się, że cię widzę... No, wszystko w porządku? Przepraszam, że pytam tak na wstępie, ale sam rozumiesz... - roześmiał się przyjaźnie. Kase sapnął. - W końcu mamy się tobą opiekować.
Mamy? Mamy? Liczba mnoga? To było gorsze od : "Gdyby coś się działo, to pamiętaj, że Nissyen obiecał mi, że się tobą zaopiekuje." Zdecydowanie gorsze, a to znaczyło wiele, zważywszy, że jego ukochany mężczyzna po wygłoszeniu powyższej frazy znalazł się w bezpośrednim zagrożeniu zdrowia i życia, a nie poniósł szwanku tylko i wyłącznie dlatego, że jak zwykle pozostał w uroczej nieświadomości, że był na niego przez chwilę narażony i nie przerywał sobie czułego pastwienia się nad jego zagłaskanymi już przed godziną włosami.
- Nie szedłeś gdzieś? - spytał mocno nieuprzejmie i nieco bezczelnie, częstując wroga cmentarną miną. Powinna być szydercza, rozgniewana albo coś takiego, ale na to, świeżo po szoku, nie mógł zebrać - tak na poczekaniu - dostatecznie wiele sił.
- A nie, nie, nic takiego! - Machnął ręką, rozglądając się krytycznie po miejscu, na którym siedział. - Nie przejmuj się, pójdę potem. Hmm, słuchaj, naprawdę okropny tu bajzel, lepiej to strzepnę chociaż... - Wstał, a raczej ześlizgnął się z łóżka tym swoim płynnym ruchem, ale... ale jakoś... Nie, nie, to głupoty. - Bo widzisz, jak tak się teraz mieszka w takiej prowizorce, to łatwo się wszystkiego odechciewa, ale ostatecznie po co pogarszać sytuację, prawda? - Pościelił łóżko praktycznie dwoma ruchami, przechylając się zaraz nad Kase i zabierając mu zza pleców koc, którym okrył łóżko w obrzydliwie idealnie równy sposób.
- Pracujesz teraz jako pokojówka, czy jak... - burknął w stylu Seta, ale nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
- Żebyś wiedział! - zaśmiał się wesoło. - Między innymi. Ale zauważ, że wprawa się przydaje... - Mrugnął do niego, siadając znów na łóżku, tym razem wsparty plecami o ścianę. - No, co słychać?
- Nic nadzwyczajnego - mruknął.
- Jak to? - Uniósł lekko brew, pstrykając w powietrzu palcami. - Powiedziałbym, że od naszego ostatniego spotkania zdarzyło się dość wiele nadzwyczajnych rzeczy.
- Skoro o nich wiesz, to nie potrzebujesz o nie pytać. - Tym razem gniewne warknięcie wyszło mu doskonale.
- No tak... - westchnął i podniósł wzrok do sufitu, przyglądając mu się przez chwilę, a potem na powrót zwracając ciepłe spojrzenie ku niemu. - Naprawdę cieszę się, że... jest tak teraz. I... przepraszam za to, co mówiłem zeszłej jesieni. Nie wiedziałem.
- Wtedy miałeś całkowitą rację - odparł wbrew sobie, bo w tej sprawie nawet jemu nie mógł nie odpowiedzieć szczerze, choć postarał się przynajmniej o oschły ton głosu.
- Tak... tak sądziłem, choć... Myślę, że już wtedy coś w tobie... wiedziało. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
Kase spojrzał niepewnie na zamyśloną nieco twarz Avae i gest, jakim trzymał dłoń na zgiętym kolanie; nie pamiętał, by on kiedyś... wyglądał... tak. To znaczy dobrze, owszem, zawsze górował nad nim w jakiś niezależny od wszelkich atutów, niepojęty sposób, ale... ale to było inaczej. Było łatwiej przegrywać z bezczelnym, złośliwym smarkaczem o ironicznym uśmieszku i aroganckim błysku w szydzących z ludzi oczach niż... z tym... Przed tym trudno się było bronić choćby w ten marny i od zawsze z góry skazany na porażkę sposób, do jakiego przywykł.
Jeszcze pół roku temu mógł bez żadnego problemu myśleć o Avae jak o chłopaku. Odrobinę starszym, ale chłopaku i starszym, ale odrobinę. Teraz nie mógł.
To już nie był chłopak, a mężczyzna, bez jakiegokolwiek naciągania. Bez jakiejkolwiek automatycznej granicy. Po prostu... tak. Głos, którym się do niego zwracał był ciepły, serdeczny i męski. Nie pamiętał nawet, czy niższy, to nie miało znaczenia. Męskie było jego spojrzenie, tak jak gesty i uśmiech. Co takiego się stało przez tak krótki czas?
No dobrze - on w tym czasie zdążył przetrwać dwie rebelie, podczas obu o mało nie zginął, przeżył kilka miesięcy skrajnej prostracji, stał przed sądem, najgorszym z sądów i musiał przeżyć na nowo wszystkie swoje winy - a Kase znał to dobrze, znał to uczucie, choć jego przed tym ochroniono - odkupił je, oddając życie dla tych, których skrzywdził, a przy tym wpierw "zobaczył" śmierć najbliższej osoby, a potem niespodziewanie ją odzyskał.
Pełna, przeszywająca symetria na planie dziejowym i osobistym. Kase to wszystko wiedział.
Ale wiedział też, że sam w zbliżonym czasie zdołał przeżyć zaiste traumatyczną miłość, ukrywać się przed pierwszą z rebelii w ohydnych grotach wraz z setką strwożonych ludzi, płacząc nocami z lęku o mężczyznę, którego kochał i wobec którego wcale nie czuł się w prawie, by być przez niego chronionym - bo Kase swój proces winy i kary przeżywał dłużej, boleśniej i na pewno zasadniej, to akurat dobrze wiedział - oddać życie za najdroższą, gardzącą nim osobę przy milczącej zgodzie i wzgardzie drugiej najbliższej mu osoby; otrzymać wyrok śmierci, przeżyć, przekonując się, że ci dwaj najcenniejsi dla niego ludzie nadal/jednak go kochają; zrozumieć kilka zawiłych, dziejących się wokół spraw, choć nikt się nie wysilał, by mu je tłumaczyć; przyłączyć się do sił przeciwnych, włączyć w nie i stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, któremu kogoś - a Kase, to takie straszne, Kase nie wiedział nawet kogo - zabił, nie uciec i znieść pogardę, a potem wstać raz jeszcze i setny raz próbować żyć od nowa... A potem... odkryć miłość, już tak naprawdę, już jakoś tak nie wiedzieć czemu i...
Przecież wiedział, że sam też wydoroślał. Nie powinien czuć się przy nim jak chłopiec, jak dziecko przy dorosłym mężczyźnie. Avae miał osiemnaście lat. I obaj mieli za sobą trudne życiorysy. A nawet jeśli życie Avae było dla niego cięższe w dawnej epoce, to na pewno nie w tej. O tak, symetria. Avae nie był winien tego co on. Miał czyste prawo do nowego świata. Nie musiał zmagać się z tym, co dla Kase było już ciężarem aż po samą śmierć.
Dlaczego? Dlaczego to z nim się to stało? On nie potrzebował wcale więcej siły...
- Nie smuć się, Kase... - dobiegł go łagodny głos gdzieś stamtąd i drgnął, znów uderzony w twarz widokiem tej postaci. Nie chciał by Avae był taki. To nie było... w porządku.
- Naprawdę musimy rozmawiać? - wykrztusił z trudem. - Nie mogę tu po prostu... posiedzieć? Czekam tylko, aż Yell będzie miał czas... - wyjaśnił i zaczerwienił się z upokorzenia, pochylając głowę. Jeszcze i to, jeszcze musi przy nim wyglądać na pilnowane dziecko, które nie może radzić sobie samo, nad którym trzeba czuwać.
- Skoro tak wolisz... - Avae uniósł lekko brwi, uśmiechając się nieznacznie i te wesołe iskierki w jego oczach były czymś na kształt pogodnej kpiny, lecz tak życzliwej i przychylnej, że nie pomogło to w niczym, nie pozwalało zrównać go znów ze wspomnieniem. - Nie będę ci przeszkadzać, tak sobie tylko... Pewnie masz rację, przepraszam. Równie dobrze możemy po prostu posiedzieć... Wiem, że... dużo się dzieje. Rozumiem, że możesz woleć teraz zwyczajnie odpocząć i pomyśleć... - przyznał miękko, a potem nieznacznie nachylił się ku niemu i czułym gestem odgarnął włosy z jego twarzy. Kase spojrzał na niego oburzony.
- Przepraszam... - uśmiechnął się. - Jakoś nie mogłem się powstrzymać.
- Nie próbuj odnosić się do mnie... tak. - Odsunął się z krzesłem w tył, patrząc na niego z wściekłością. - Nie jesteśmy w dobrych stosunkach, Cern Cascavel... - wysyczał. - I nigdy nie będziemy.
- No cóż... - westchnął, tym razem uśmiechając się trochę smutniej. - Przykro mi. Przypuszczam, że to moja wina.
- Uwierz mi, wolałem, kiedy byłeś wredny... - warknął gniewnie. - Daruj sobie swoją łaskawą uprzejmość i nie traktuj mnie jak dziecka, które można przekupić i ugłaskać. Jakoś przeżyjesz, że jedna osoba woli cię nienawidzić niż uwielbiać.
- Cóż... - Przyjrzał mu się uważnie, po czym skinął powoli głową. - Chyba nie mam wyboru. Choć... może jeszcze zmienisz zdanie... Kiedyś - dorzucił, w reakcji na jego minę.
- Nie licz na to. - Zacisnął lekko usta, patrząc na niego wrogo. Irytował go tą nową aurą, tą siłą, tak, to było to słowo, Avae zawsze miał w sobie jakąś potęgę, którą coś dawno temu pozwalało określać jako mroczną, ale to rozwiało się teraz, zostawiając czystą, jasną siłę, niewytłumaczalną, skrytą gdzieś na pozór głęboko, lecz buzującą tuż pod skórą i czasem iskrzącą na jej powierzchni. Tak samo potężną i nieustępliwą jak ta, z jaką Saray umiał spokojnie przyjąć w siebie cios, by go chronić, jak ta, z jaką Rize umiał wszystko znieść. Nie wiedział, jak Avae zdołał znaleźć się po tej stronie smugi, za którą umieszczał ludzi, w jakich widział męskość, śmiałą siłę, pewność, po tej, której sam nadal nie czuł się godny. Dlaczego? Będzie musiał jeszcze i tego się dowiedzieć.
Ten obiad zjawił się równie samoczynnie, jak wszystkie poprzednie posiłki. Przynoszono je i odnoszono, gdy był, bądź nie, "Nie, nie, nie fatyguj się, kochanie, nie trzeba". Z tego, co widział roznoszono je tak czy siak wszystkim, ale nie musieli - doprawdy - zawracać sobie głowy i nim, umiał chodzić i właściwie mógłby też wziąć się już do jakiejś pracy.
Cóż, rozpieszczali go trochę wciąż. Tak przypuszczał. Nie widział takiej potrzeby, czuł się zupełnie dobrze. Fizycznie uleczony, z siłami już osadzonymi mocno w ciele, nawet odprężony...
Czy jest niepokojące, gdy człowiek na tyle oswaja się z własnym konaniem, że taka pośpieszna, niedokończona egzekucja, nie robi już na nim większego wrażenia? To znaczy owszem, wtedy robiła, zwłaszcza, że nie wiedział, jak szybko zostanie przerwana. I nie mógł twierdzić, że czuł się absolutnie komfortowo w chwili, gdy sztylet rozrywał jego ciało, tylko dlatego, że to mimo wszystko milsza śmierć, niż powolne konanie pod batem.
Za to teraz nie miał wcale ochoty pogrążać się w koszmarze od takich wspomnień, ostatecznie ocalono go znów, znów w tym samym zestawie. Można przywyknąć. Lepsze to, niż popaść w to, co poprzednim razem. O nie, na to nie zamierzał sobie pozwolić. Miał dosyć. I podejrzewał też, że i on miał dosyć.
Doprawdy, należała mu się wreszcie chwila ulgi. Tym razem miał obowiązek wziąć się w garść i nie dawać mu żadnych powodów do martwienia się o niego.
I nawet nie było to takie trudne, w końcu to nie było to samo. Teraz nie czuł się osaczony przez świat, nie zastanawiał się, czy nie spotkało go to jednak słusznie. Oddychał czystym powietrzem i widział się po jasnej stronie - otaczał go kordon ludzi, którzy widzieli powód, by go chronić, by walczyć o niego wtedy. Ścigali jego prześladowców i byli po tej samej stronie co on. I to za sprawą jego decyzji, wyłącznie jego. Tym razem to on sam wybrał śmierć, nikt mu jej nie narzucił. Tak było lepiej... lżej... teraz. Choć wtedy... nie było to łatwe.
Odstawił na bok puste talerze, decydując się odnieść je później, o ile naturalnie wcześniej ktoś ich usłużnie nie zwędzi - zdaje się, że sam też się odrobinę rozpuścił. Ech, trzeba skończyć z tym wreszcie... Siedzenie tu na kształt starej, zblazowanej arystokratki i przyjmowanie kolejnych odwiedzin, to nie było coś, co dawało się określać jako wymarzona egzystencja. Zdecydowanie nie. Tym bardziej, że Nissyen był cały czas zajęty i nawet na posiłki nie zawsze wpadał, twierdząc, że je przy pracy. Wczoraj nawet na noc nie wrócił, pojawiając się na chwilę dopiero tuż przed świtem. No po prostu koszmar.
Westchnął, wskakując na łóżko i siadając na nim skrzyżnie; rozejrzał się z melancholią po niewielkim pokoiku. Poza łóżkiem, stołem i wciśniętym między nie krzesłem, nie mieściło się tu już praktycznie nic. Pustawo, ciasnawo, samotnie i głucho. Do pomocy go nie chcieli jeszcze brać, a pałętając się bez celu tylko by wszystkim przeszkadzał. Jak tu przeżyć, nim pozwolą mu na wyzwolenie od statusu rekonwalescenta? Przecież tego nie można było wytrzymać. To nie jest sposób na dojście do siebie. Czemu nikt tego nie rozumie? Czy gdyby zaczął wyć albo snuć z kamieniem przy rzece, pozwoliliby mu nareszcie zająć się czymś sensownym? A może i wtedy nie?
Zanim jednak zdążył pogrążyć się do reszty w malkontenctwie, drzwi otworzyły się znienacka, w ten szczególny sposób, który przypominał mu jastrzębia, tym samym wywołując na jego twarzy przewidujący uśmiech i zaraz potem ukazując mu Nissyena.
- Patrz! - zachichotał, triumfalnie unosząc w górę ściskany w garści za sznury pęk tłumoków.
- Co to? - Popatrzył ze zdziwieniem.
- Moje bagaże. Prawie wszystkie. Widziałeś coś takiego?
- Niemożliwe! - zawołał zdumiony, ale rzeczywiście teraz je rozpoznawał. - Ale... skąd, kto?
- Konie się wtedy rozbiegły, ale ktoś się musiał nimi zaopiekować - zawyrokował, wykładając je na stół i rozsupłując pierwszy z worków. - Znaleźliśmy to przypadkowo, w magazynach stadniny. Dokumenty, dokumenty, dokumenty, mój ty świecie... A już myślałem, że wszystko będę musiał robić od nowa, a tu się okazuje, że tylko część. Aaa!
- Co?
- Mój prezent! Szkatułka jest, patrz. No, to nawet lepsze niż te papierzydła...
- Pokręciło cię? - zdębiał. - Moje portrety ze sobą w te i we wte wozisz?
- Pokręciło, pokręciło... Aveście chciałem pokazać. No i bardzo dobrze, inaczej by się spaliły i byłoby świętokradztwo. Ja i Sheat mamy ze sobą chwilami na pieńku, ale zapewniać mu nieurodzaj na jakieś siedemdziesiąt siedem lat to by było nieelegancko.
- Jakiś ty się etyczny raptem zrobił.
- Zawsze byłem etyczny. A cóż to? - Usiadł na krześle, przeglądając następny pakunek. - Avae, od dziś mam możliwość zmiany ubrania. Taki jestem bogaty, że mogę ci nawet część odpalić.
- O, dzięki, naprawdę. Dawno nikt mi nie dał takiej szansy. Wyglądać jak wieszak na ubranie - tak, to o tym śniłem całe życie.
- Daj spokój, urosłeś trochę.
- Nie na tyle, śmiem zauważyć.
- Skróć, zwęź, co ci tam trzeba. Wyglądasz uroczo, siedząc nago w łóżku, kiedy twoje jedyne ubranie pomalutku schnie, ale w razie gdybyś miał ochotę wyjść, to wolałbym - oczywiście, jeśli moja opinia ma jakiekolwiek znaczenie - żebyś zrobił to w ubraniu.
- Cóż, teraz jest suche. A ja nie umiem porządnie szyć.
- To się naucz, dla ciebie to betka. Jeszcze jedna umiejętność, co ci zależy.
- Zostaw to już w końcu... Ile masz czasu?
- Godzinę, góra dwie, ale wątpię. Na pewno po mnie przylecą.
- No to nie marnuj czasu na grzebanie w tych tobołach, rozpakuję cię potem. Siadaj! - rozkazał, z wesołą miną uderzając dłońmi o łóżko. - Krzesło jest paskudnie niewygodne.
- Tak się troszczysz o mnie? - Uniósł lekko brwi, a Avae przekrzywił głowę, patrząc na niego iskrzącymi się oczyma.
- Tak... A poza tym oczywiście chcę cię bliżej...
- Aha... - Skinął głową z pełnym zrozumieniem, zsuwając stopami buty i wchodząc na łóżko.
- Nie pełzaj na czworaka z takim uśmieszkiem, bo to wygląda na skradanie...
- To co? - spytał niewinnym tonem.
- Zapomnij. Nie spałeś w nocy. Masz spać.
- Avae...
- Obiecałeś.
Nissyen mruknął coś tylko w odpowiedzi, siadając z dość zgnębioną miną i przypatrując mu się nieufnie.
- Wiesz, nie musisz dbać o mnie w aż tak frustrujący sposób... - burknął w końcu, przeczesując palcami włosy.
- Ach, przebacz. Daruj podłemu dręczycielowi, że chce, żebyś choć godzinkę się przespał, kiedy w końcu masz czas.
- Ale...
- Nie.
- Skąd wiesz, co chciałem powiedzieć?
- Dobrze wiem. I nie myśl, że dam się nabrać, nigdy nie zadowalasz się niczym szybkim, jak już ci się na cokolwiek pozwoli.
- Kocham cię.
- A gadaj sobie, nic ci to nie da... - zachichotał, wyciągając jednak rękę i przesuwając palcami po jego policzku. - Dobrze cię mieć, wiesz? Nieznośny jesteś... ale dobrze cię mieć.
- Może i dobrze... - powiedział cicho, odwracając nagle wzrok. - Ale wolałbym, żeby to nie było dla ciebie aż tak ważne.
- A tobie o co znowu chodzi? - Uniósł brwi, a potem zmarszczył je nieznacznie, przypatrując się jego twarzy. - Mogę wiedzieć, jakim cudem to nie miałoby być dla mnie ważne?
- Avae, nie o to mi... Ja... Mniejsza z tym - żachnął się, niecierpliwie zakładając przydługi kosmyk włosów za ucho i zaciskając wargi.
- No dobrze... Co jest? - spytał z powagą.
- A co ma niby być?
- Nie ściemniaj... - Przymrużył oczy, odchylając się odrobinę w tył wsparty na rękach. - Przecież widzę...
- Po prostu przypomniało mi się, że... - odezwał się na wpół gniewnie, ale urwał patrząc na niego z czymś, co dawało się określić wyłącznie jako lęk. Avae zamrugał powoli, a potem przysunął się bliżej, ujmując jego twarz w dłonie i patrząc mu z uwagą w oczy.
- Co takiego?
- Rozmawiałem z Karinem - przyznał, opuszczając powieki w słabej obronie przed jego badawczym wzrokiem. - Przedtem, kiedy... Avae, kocham cię, cieszę się, że i ty mnie kochasz, że liczę się dla ciebie, ale... nie powinieneś... myśleć w taki sposób. Poddawać się od razu gdy... Avae, ja nie mogę mieć pewności, że nigdy mi się nic nie stanie i nie chcę żyć z myślą, że jeśli tak się zdarzy to ty... od razu się poddasz. Od razu... stracisz chęć by żyć, by... To nie miało być tak.
- Uważasz, że chciałem się zabić, a nie go ratować? - spytał złośliwie. - Że zrobiłem to, bo było mi już wszystko jedno? Tak?
- Mam na myśli...
- Wiem, co masz na myśli - przerwał mu łagodnie, przesiadając się tak, by znaleźć się w jego ramionach. Nissyen zagryzł wargę i przymknął oczy, nie odzywając się przez chwilę, choć nawet trochę nie spokojniejszy. Po chwili popatrzył znów na niego, w milczeniu badając wzrokiem jego uśmiech i ciepłe, tkliwe niemal spojrzenie przyglądających mu się oczu.
- Powiedziałeś mu... - zaczął w końcu, ale Avae przeszkodził mu dokończyć, całując go wolno w usta, a potem powoli kręcąc głową. - Powiedziałeś...
- A co mu miałem powiedzieć? - uśmiechnął się blado, przerywając mu znów. - Nie, Nissi, nie martw się, ja... nie chciałem umrzeć... Może... może przez chwilę, gdy... Ale to nie było świadomie i tylko przez chwilę, jedną chwilę, bo ja... Nissi, ja cierpiałbym, cierpiał, ale... ja byłbym szczęśliwy... Nissi... Bolało, bo myślałem, że nie będzie cię już przy mnie... Ale to nic, ja nie chciałem dlatego umierać... - wyszeptał, znów pomału kręcąc przecząco głową. - Umrzeć? Po tym wszystkim co... między nami... - powiedział drżącym głosem, przesuwając wolno ustami po jego policzku, skroni, brwiach, unosząc się odrobinę w klęku i gładząc delikatnie jego włosy. - Nissi... Myślisz, że mógłbym naprawdę tego chcieć? Ale... zrozum, przecież... przecież wiesz. Po prostu czasem tak trzeba. Czasem inaczej nie można... i tylko to.... Chciałem... Musiałem go uratować, ale... nie robiłem tego... z łatwością. Warto było jeszcze żyć, choćby po to... żeby o tobie pamiętać, żeby przez resztę życia cię kochać... - wyszeptał. - Żeby... ktoś został tu, ktoś dla kogo ty byłbyś najważniejszy... nawet umarły... ty na to zasługujesz.
- Avae...
- Ja kocham ciebie... kochałbym, nawet żyjąc sto lat po twojej śmierci... - powiedział gorączkowo, nie dając mu dojść do słowa. - Za dużo nas łączy, za dużo... przetrzymałem, by... wyrzec się tej miłości... I myślisz... że ja byłbym nieszczęśliwy? - Popatrzył na niego, śmiejąc się urywanie. - Nissi... Nissi, kochany mój, przecież to by była kompletna bezczelność! Nissi, ja miałem cię przez cały ten czas, byłeś mój, byliśmy ze sobą... Jak ja mógłbym... Nissi, ja nie miałbym nawet prawa być nieszczęśliwy... Tyle... na zawsze będzie moje... Nasza miłość... ty... Przecież miałbym to na zawsze... i to wszystko... co przeżyłem z tobą... Z tym można być szczęśliwym i milion lat... Ja całemu światu chciałbym opowiedzieć o tobie... a ty myślisz, że marzyłem już tylko o śmierci? Ja... wiem, z czego mnie... wyciągnąłeś, ale... to minęło. Nigdy do tego nie wrócę. Przyrzekam... Zrozum, Nissi, ja po prostu... musiałem to zrobić, ale... nie chciałem umierać, nie chciałem się w niczym poddać. Chciałem żyć, jak dawniej, dla ciebie i dla siebie... Ja taki jestem... Czy ty mnie nie znasz, Nissi?
- Przepraszam - wyszeptał, zamykając oczy i opierając się o niego czołem. - Po prostu... przestraszyło mnie to. Kochanie, ja... - Odsunął się nieznacznie, patrząc na niego z bólem. - Przepraszam, ale... pamiętasz przecież... Ja... nie mogę zapomnieć, że... doprowadzam...
- Cii... - Szybkim ruchem położył palec na jego ustach, wpatrując się w niego błyszczącymi oczyma. - Nieprawda, Nissi. Nieprawda.
- Przy tobie nawet wierzę, że nie... - westchnął, puszczając go posłusznie, gdy Avae wycofał się z jego ramion, przesiadając się obok i opierając się plecami o spiętrzone poduszki.
- Chodź do mnie... - powiedział też zaraz miękko, przyciągając go ku sobie za ręce, a potem układając jego głowę na swoich kolanach. Uśmiechnął się, odgarniając mu włosy i gładząc powoli jego twarz. - Nie martw się już niczym... Wszystko już dobrze. Musiałeś się mną opiekować bardzo długo... Teraz ja chcę opiekować się tobą. Bardzo z ciebie dzielny chłopiec, kochanie, bardzo dzielny i ogromnie długo dawałeś sobie ze wszystkim radę sam... ale już nie musisz. Pomogę ci, jak dawniej. Już mam dosyć sił... Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
- O, nie, Avae, lepiej już nigdy tak nie mówmy... - mruknął.
- Czemu? - uśmiechnął się, pochylając i całując go w czoło. - Przecież to już koniec... Stało się. To tego wszyscy się baliśmy... że to się... wreszcie tak skończy... Baliśmy się to mówić, ale oni naprawdę... musieli się w końcu zbuntować...
- I myślisz, że to ostatni raz? - westchnął z powątpiewaniem, unosząc ku niemu wzrok i wyciągając rękę, żeby musnąć palcem jego usta. - Naprawdę w to wierzysz?
- Nie wiem... tylko... - zamyślił się na chwilę, przymykając oczy. - Wiesz, wydaje mi się... że teraz już wreszcie zdołacie... zrobić to tak, by nie musiało dochodzić do podobnych rzeczy... Jasne, że... zawsze pewnie będą niezadowoleni... ale może teraz, gdy wszystko już się stało i wszystko widać... zdołacie to zrobić choć tak by... naprawdę zatrzymać to błędne koło... Obie strony zrobiły już swoje ruchy i pokazały na jakie podłości je stać... Siły się wypaliły, przynajmniej na razie... - Wzruszył ramionami, ujmując jego ręce i poważnie patrząc mu w oczy. - Myślę, że nie będzie tak szybko żadnych zrywów... wszyscy są już zmęczeni... i wszyscy widzą, że musi się coś z tym wszystkim zrobić już naprawdę porządnie. Macie czas... i macie mniej opornych. Może uda wam się to wreszcie urządzić tak jak chcieliście... Powoli... ale się uda...
- Tylko, że teraz ludzie na Zgromadzeniu nie będą już tak skłonni, by wierzyć, że uda ich się zmienić... - zauważył trzeźwo.
- Dlaczego? - zaprotestował Avae. - Bo niektórzy się zbuntowali? Nie wszyscy przecież... Sam opowiadałeś mi, u jak wielu widać jednak jakąś zmianę... Nissi, ty nie myślisz chyba, że... oni teraz... Przecież nie mogliby chcieć wrócić do tego, co na samym początku... To głupi krok w tył, bez sensu... Naprawdę myślisz, że... mogliby?
- Nie wiem, kotku - westchnął, całując jego dłonie. - Ale trudno, będę się starać jak zawsze... I tak jestem w lepszej sytuacji niż wtedy, po rewolucji... Teraz przynajmniej wiem, na kim się mogę oprzeć, gdzie poszukać sprzymierzeńców... To zupełnie co innego. Ustaliliśmy już jako taką strategię... Chcemy zacząć Zgromadzenie od udanych przypadków i pozytywnych modyfikacji w wyrokach, potem ustalić ogólne zasady, a kary zostawić na koniec... Bo gdyby na samym początku pokazać im kogoś takiego jak Nago Ha Nikra... - mruknął. - Albo mały Set. Słyszałeś, co zrobiło to słodkie maleństwo?
- Wiesz, ludzie, którzy mnie odwiedzają, starają się nie wspominać o niczym, co ma związek z rebelią... - zauważył złośliwie.
- A... czyli ja cię męczę?
- Okropnie. Mów, co zrobił.
- Oczywiście o wszystkim był uprzedzony... W czasie walki udawał, że jest po naszej stronie, dzięki czemu doskonale wiedział, gdzie przy natarciu ukryła się część cywili, w tym rodzina Svega. A po wycofaniu się naszych, spokojnie zaprowadził rebeliantów prosto do kryjówki. I wprawdzie to ani zdrajcy ani przywódcy, ale Sokko też bardzo chciał kogoś powiesić, więc...
- Dobra, wystarczy... - mruknął, przymykając oczy. - Szczerze mówiąc, nie jestem zbyt zaskoczony. Wiesz, ja myślę, że Set... nigdy się nie zmieni. Może i nie zdążył zrobić wiele, ale to... Zresztą, może i nie powinienem tak mówić. Nie zazdroszczę wam, wiesz?... Nissi, słuchasz mnie?
- Co? - Spojrzał na niego nieprzytomnie.
- Mam wrażenie, że gdzieś odpłynąłeś... - uśmiechnął się, unosząc lekko brew.
- Przepraszam, ja tylko...
- Cicho już... - mruknął pobłażliwie, nachylając się i powoli całując go w usta. - Odpocznij teraz sobie, jesteś wycieńczony. Mówiłem, że ja chcę się teraz tobą opiekować. Nie dasz mi?
- Avae...
- Tylko sobie nie wyobrażaj, że ci nie potrzeba opieki, oj, potrzeba... - wyszeptał aksamitnie, końcem języka muskając jego górną wargę. Zamruczał cicho, gdy Nissyen uniósł się lekko na łokciach, całując go mocniej, ale uciekł mu po chwili, nakrywając dłonią ścigające go usta. - Niegrzeczny chłopiec... Żadne takie. Odpoczynek.
- Pięknie. Najpierw mnie kusisz, a potem każesz spać, brzydalu?
- Hm, wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale na pewno nie to, że jestem brzydki... - Przymrużył oczy, nieznacznie przechylając głowę.
- Zarozumialec... - szepnął sennie, układając się na boku i przymykając powieki. Avae uśmiechnął się do siebie i delikatnie ułożył dłoń na jego głowie, pomału gładząc dwoma palcami osuwające się na czoło włosy. - Nawet jeśli zasnę, to tylko i wyłącznie przez ciebie, demonie. Rzucasz uroki.
- Tak... Rzucam uroki...
Zbudziły go ciche śmiechy z drugiego pokoju i zamrugał powoli, odnajdując się w łóżku, i to sam. Jeszcze nocą usnął z twarzą w kasztanowych włosach, teraz bieliła mu się przed oczami poduszka. Poszedł już. Ech... Stałoby się coś, jakby chwilę dłużej został? Musi się co dzień zrywać o świcie? Miał go teraz tak mało, że sam nie mógł usnąć, gdy w końcu przytulał się do niego, patrzył, czuł ten zapach... Oczywiście, niewiele to znaczy, skoro jest tylko przejściowe... i skoro nie tak dawno sądził, że nigdy już nie będzie go mieć, nawet trochę.
To wczoraj... Przeraziło go to, co dostrzegł w jego oczach, on znów popadał w obwinianie się, w te przeklęte obsesje oskarżania się o niszczenie ludzi... jego. Od kilku dni, od początku musiał dręczyć się tym i nie mieć nawet odwagi spytać... Po co Karin mu to powtarzał? Mówił tak wtedy... Zresztą, dzieciak pewnie sam był przejęty, nie pomyślał po prostu, takie to zawsze gorączkowe... Uśmiechnął się do siebie. To nic, zdołał go na szczęście przekonać. Usnął tak cicho, spokojnie, i wtedy, i później, w nocy... Znów mógł go koić swoją magią, znów wszystko było tak dobrze... Odzyskał go. Naprawdę powinien się nim teraz zaopiekować, dać mu wytchnienie i trochę zwykłej radości. Mógł sobie być wielkim przywódcą, tryumfatorem i twardym, władczym mężczyzną, ale to wcale nie znaczyło, że zupełnie nic w nim nie zostało z tamtego zagubionego chłopca. Nikt lepiej od niego nie wiedział... jak w istocie wiele. A skoro przed nim on się tak nie osłaniał i umiał czasem ucichnąć, zdać się na niego, posłuchać, to... nie powinien go zawieść. Po to przecież mieli się, prawda? By chronić się nawzajem przed całym złem, pozwalać sobie na szczęście...
Uchylił znów nieco powieki, biel poduszki raz jeszcze nie dopuściła do niego reszty świata, ale tym razem ziewnął tylko z lekka i obrócił się na plecy, z nieznaczną melancholią przypatrując się odrapanemu sufitowi.
Jeśli Karin naprawdę sam zamierzał się zabrać na wszystkie sprawy budowniczo-remontowe Helmand, to nie będzie się nudzić ładnych parę lat.
Ziewnął raz jeszcze i usiadł na łóżku, sięgając po poskładane na krześle ubranie. Wczorajsze. Szczerze mówiąc, przedwczorajsze. Przypuszczał, że trzeba będzie jednak rozważyć zdobycie choć jeszcze jednego... Właściwie to już to było pożyczone - jego własne było w strzępach. Pogorzelców było tylu, że ciężko było o cokolwiek, zwłaszcza, że w podziemiach pałacu mieściła się też pralnia. To zaś, w tanim żarciku losu, doprowadziło do tego, że większość ubrań stracili też ludzie wcale nie mieszkający w pałacu.
Chyba jednak istotnie będzie musiał przerobić jakieś jego ubranie. Świat się kończy - wokół wojna, a on będzie siedział na łóżku i uczył się dziergać.
Z drugiego pokoju gruchnął tym razem głośniejszy śmiech i spojrzał na drzwi z dezaprobatą. Niech mu tylko znów spróbują wmawiać, że się o niego troszczą i że powinien przede wszystkim wypoczywać. Budzić go tak z samego rana, też coś. Położył się ledwie przed północą, a potem był przez parę godzin i tak bardzo zajęty, bo się patrzył. Na niego, a na co.
Przeciągnął się lekko, zakładając ręce na karku i westchnął, ścieląc pospiesznie łóżko. Przeczesał palcami włosy i podszedł do drzwi, otwierając je, ale zamarł w progu, usiłując ogarnąć wzrokiem sytuację.
W tym pokoju powinna mieszkać jedna osoba. Mieszkały cztery. Po prostu małżeństwo z dzieckiem ścisnęło się w pokoju babci, by udostępnić swoje takim biednym pogorzelcom jak oni. Ale. Chwilowo i to wydawało się sytuacją komfortową, ponieważ w pokoju - prócz babci w fotelu - tłoczyło się na tapczanie i podłodze jakieś kilkanaście osób usiłujących nie umrzeć ze śmiechu. Nawet stareńka Mia ożywiła się i poklaskiwała całkiem hożo, śmiejąc się cienkim głosem. Źródłem radości okazał się być bejler Cern Cascavel we własnej osobie, usiłujący opanować ekscesy biegającej wokół córeczki. Aa, więc musieli wrócić wreszcie z Fiandre i...
- Och! - Zilla sapnęła i zatrzymała się raptownie, a potem z radosnym piskiem przypadła do niego, wskakując mu na ręce tak gwałtownie, że zachwiał się w drzwiach, wpadając niemal z powrotem do pokoju.
- No już, już... - zaśmiał się, próbując opanować radosne uściski i cmoknięcia dziewczynki. Następne chwile utrwaliły mu się w pamięci dość mgliście, ponieważ witało go, całowało, ściskało, głaskało, a nawet wręcz dusiło tyle osób, że dostał lekkich zawrotów głowy. Po chwili zorientował się, że został przemieszczony - sam bowiem z pewnością się nie przemieszczał - na tapczan, z głaszczącą go uparcie Althi po jednej stronie, nie wiedzieć czemu chichoczącą Inapan po drugiej stronie i bardzo nie-bejlersko siedzącym przed nim na podłodze Ardee.
- A ty co, wakacje? - wypalił, ogniskując wzrok na nim. Chichotliwy tłumek w tle nieco go rozpraszał.
- Nie - odparł niewinnie, unosząc ramię, by pomóc przepychającej mu się na kolana Zilli. - Przyjechałem zdać raport z kampanii.
- Co? - zdziwił się. - Już po wszystkim?
- Po wszystkim jak po wszystkim, gdzie indziej jeszcze toczą się walki, ale główne uderzenie się załamało. Jestem prosto z Robore.
- Coś łatwo poszło... - zauważył, unosząc lekko brwi. Ardee mruknął przecząco, głaszcząc główkę wiercącej się córeczki.
- Saad zrobił głupotę, odłączył się. Chyba chciał iść na Szaghir. W Weser natrafił na niemal cały zachód, roznieśli go. Nam z Nago poszło ciężej, był na południu, potem cofał się do Robore, ale tam już ich pokonaliśmy... Zilla, puść. Lessen już się wszystkim zajął, Tulle jeszcze chwilę zostanie, ale my wracamy... A Nago jest w Erbaa.
- W Erbaa? - spytał zdumiony. - Czemu w Erbaa?
- No cóż, oni byli pierwsi, zdobyli pałac, a Sel'li osobiście dopadł go i wziął do niewoli. Wracali zaraz do siebie, bo zostawili swoją prowincję zajętą przez nich, a że akurat na nowo wszczęły się walki, chcieli za jednym zamachem wyprzeć Liana. Ale słyszałem, że już opanowali sytuację, więc Nago niewątpliwie wkrótce zaszczyci nas swoją obecnością w towarzystwie innych jeńców.
- Mamuś, czy ty nie uważasz, że oni mogliby przestać paplać o nonsensach i skoncentrować się na naprawdę poważnych sprawach? - zdegustowanym tonem zasugerowała Inapan. - Zawsze byłam świadoma tego, że mężczyźni są koszmarnie ślepi, ale mimo wszystko... - Pokręciła głową.
- Co? - Avae popatrzył na nią zaskoczony i zamrugał powiekami, dostrzegając biały kształt w jej ramionach. - To... - zaczął niepewnie. Ardee roześmiał się, z iskrą w oku zerkając na Inapan, która zwróciła się trochę bardziej do Avae.
- Poznaj... - uśmiechnęła się promiennie, podając mu na ręce zawiniątko. Nie mogąc się jakoś zdobyć na komentarz, zamrugał ponownie oczami, a Inapan zachichotała rozgarniając pieluszki i ukazując buzię śpiącego chłopczyka. - Avrin.
- Avrin? - wykrztusił w końcu, podnosząc ku niej wzrok.
- A... ha... - szepnęła zaczepnie. - Na cześć pewnych dwóch wspaniałych osób, nie wiem, czy wiesz, kogo mam na myśli...
- Wiecie co... - szepnął dwa razy ciszej od niej, przenosząc znów spojrzenie na buzię dziecka. Uśmiechnął się do siebie i powiódł oczami po ich twarzach, zagryzając na moment wargę. - Skąd wam to przyszło do głowy? - zapytał niepewnie. Inapan zaśmiała się, opierając dłońmi na jego ramieniu.
- Mama wymyśliła, ale my oboje byliśmy zachwyceni - powiedziała wesoło. Althi uśmiechnęła się nieznacznie i musnęła ustami jego skroń, poprawiając mu delikatnie włosy. Popatrzył na nią, znów na chłopca i włożył wiele wysiłku, by nie wyjść na beksę. W zamian się roześmiał, dotykając koniuszkiem palca maleńkiej, zaciśniętej w piąstkę rączki. - Zresztą popatrz... czy nie wygląda jak Avrin? - z zachwytem podjęła Inapan, robiąc do malca słodkie miny.
- Wygląda - zgodził się; oczy dziecka otworzyły się właśnie i zalśniły od razu, wsparte milutkim dźwiękiem, który wydostał się z małych usteczek. - Ciekawe, co powiedział... - zaśmiał się.
- A co mógł? - Machnął ręką Ardee, podsuwając się bliżej i nachylając nad małym. - Spodobałeś się, przecież widać... Hm... Może poczuł bratnią duszę. Będzie bardziej pod Gebr Sinaia, jak ty... - mruknął, muskając palcem delikatne włoski. - W każdym razie z wyglądu.
- Idź, ty zepsuty arystokrato... - zażartowała Inapan. - Bądź łaskaw nie klasyfikować genealogicznie mego syna.
- Stwierdzam tylko fakty... - uśmiechnął się, całując ostrożnie główkę dziecka. - Śliczny maluch, co?
- Tatuś, ja ślićna... - dopomniała się Zilla, wyciągając się z całych sił w górę i odwracając łapką twarz Ardee ku sobie.
- Pewnie, że śliczna... - zgodził się, całując też ją i z uśmiechem zerkając ku nim.
- Jasne! - od razu potwierdził Avae. - I stąd taki ładny brat, tylko najcudniejsze dziewczynki dostają takich w prezencie.
- No... - skromnie zgodziła się mała, z wyraźnie zadowoloną miną. Avae z powagą ucałował wyciągający się ku niemu dzióbek i Zilla z pełną aprobatą zajrzała w zawiniątko.
- Gdzie będziecie mieszkać, gdzieś blisko? Czy u was? - spytał, przenosząc wzrok na Althi.
- U nas, chcę mieć te dzieciaki pod ręką... - uśmiechnęła się, ciągnąc Inapan za warkocz. - W jej starym pokoiku mamy tymczasowych lokatorów, ale Sheat powiedział, że zostawi im swój, przenoszą się z Karinem do Laomi. Ranon odstąpi im pokój.
- Nie będzie wam ciasno?
- Ja nie zostaję... - dość ponuro odparł Ardee.
- Czemu? Przecież skończyłeś? - Popatrzył na niego zdziwiony.
- Tam tak... - Machnął ręką. - Ruszam nad granicę... - powiedział, unosząc lekko brew. - Skoro Welland tak bawi stacjonowanie tam, to możemy pokazać, że nam też się podoba okolica.
- I widzisz, co ja z nim mam? - melodramatycznie westchnęła Inapan. - Godzinę z nami pobył i już ma dość. Nosi go po całym świecie.
- Kotku, naprawdę mam już powyżej uszu obozowego życia, uwierz mi... - mruknął. - Najbliższe tygodnie zapowiadają się uroczo, będę musiał pilnować granicy, wybrać się kilka razy na południe do Nearina, sprawdzić, jak Cascavel, spotykać się w Helmand z delegacjami...
- Spotykać się w Helmand z delegacjami... - Wymownie spojrzała na Avae Inapan. - To może ja i dzieci od razu sobie pójdziemy, w końcu tak nieistotna rzecz jak rodzina...
- Zamknij swoje piękne usta i nie denerwuj męża... - Przerwał jej, kładąc palec na śmiejące się wargi. - Chcesz, żeby w tym kraju był wreszcie kawałek spokoju, czy nie? Wiesz dobrze, że wolałbym się nie ruszać od was na krok.
- Mój też tak mówi, ale jakoś się rusza... - mruknął cichcem Avae. - Zmówili się, że będą tak nam mydlić oczy...
- Bądź tak dobry, najmilszy kuzynie, i nie buntuj mi żony... - z uśmiechem zaproponował Ardee. - Za późno, już jest zbuntowana... - zamruczała Inapan. - Gniewam się i tyle... Co, Zilla? Gniewamy się na tatę. Mało w domu jest.
- Mało! - energicznie zgodziła się dziewczynka. - Ziośtań... Ziośtaniesz?
- Nie dam rady, ptaszeczku... - westchnął, całując ją w policzek. - Ale będę więcej, będę przyjeżdżać. A potem będzie już spokój i pojedziemy do domu. Pamiętam o kotku, naprawdę... - zapewnił. Zilla od razu się rozpromieniła.
- Nie przekupuj dziecka... - syknęła mu do ucha Inapan.
- Ty też coś dostaniesz... - Cmoknął ją w nos, uśmiechając się bezczelnie.
- I jak tu z nim rozmawiać? - Pokręciła z dezaprobatą głową.
- To nie rozmawiaj! - krzyknęła z tyłu Othi. - Dość tej tajnej konferencji, chodźcie tu!
- Gdzie iść, te trzy kroki? - Postukała się w głowę Inapan.
- Matko, jaka niewychowana bejlerina... - wymamrotała przez zęby dziewczyna. - Avae, chodź, opowiedz, co tu się działo!
- Moglibyście go nie męczyć... - sprzeciwiła się Althi, ale uśmiechnął się do niej i pokręcił głową, oddając Avrina Inapan.
- W porządku! - powiedział jasnym głosem. - Mogę opowiadać.
Działania wojenne potoczyły się szybko. Ich wojska, po passie przegranych, bezzwłocznie przeszły do kontrataku, odnosząc spektakularne zwycięstwa.
Po opuszczeniu Helmand wojska rebelii pod dowództwem bejlerów Robore i Szaghir ruszyły na Robore-Nikra po drodze zdobywając Moan. Z początku szło im gładko, ale wkrótce doszło do konfliktu i Saad Tuz Traverse odłączył się od pozostałych, ruszając w stronę Szaghir. Już jednak na terenie Weser poniósł druzgocącą porażkę, czekały tam bowiem nie tylko uprzedzone już wojska Weser, ale i kilku innych zachodnich prowincji, powiadomione przez wysłanych uprzednio kurierów o rebelii. Sam Tuz Traverse poniósł w bitwie ciężką ranę i zmarł po kilku dniach.
Nago tymczasem odnosił zwycięstwa w Warmandi i Yeroham, ale wkrótce, pod naporem ich armii, musiał wycofać się na teren Alfeld, gdzie próbował połączyć się z Giarre Gebr Sinaia pozostawionym tam z częścią wojsk przez Liana Mina Calvi. Jednak zanim im się to udało, rebelianci musieli wycofać się również stamtąd, gdyż nadciągnęła tam dodatkowo połowa południowej armii granic wraz z siłami Selendi, które po klęsce w dniach wybuchu buntu musiały ewakuować się do Gunung, gdzie stacjonował Nearin.
Ha Nikra przedostał się na powrót do Robore, tam jednak, po początkowej przewadze, jego wojska zostały rozniesione w pył przez połączone siły Alfeld, Erbaa i Eel szybko wsparte też przez obie armie Ardee i zdążających za nim Tulle i Lessena.
W tym samym czasie Giarre Gebr Sinaia został doszczętnie pokonany przez ścigające go oddziały południowej armii granic i Selendi, i to jeszcze zanim zdołał się przedrzeć do Liana. Ten zaś wbrew oczekiwaniom bronił się całkiem długo - po wyparciu z Erbaa odpierając w Sinaia bezustanne ataki wojsk Sinaia, które zdążyły wycofać się na teren Jadrin oraz samego Jadrin, a wkrótce też Lingen, Claire i Lavello. Jednak po nagłym dotarciu wojsk Mire linia oporu rebeliantów została złamana i Gebr Sinaia poniósł klęskę przy gigantycznych stratach własnych.
Na samym południu Sokko Ane Izalco zdołał opanować jedynie Selendi i Terme - kiedy skierował się na Gunnarm i Dimona, gdzie miał się spotkać z Mina Calvi, okazało się rzecz jasna, że rebelia nie zdołała tam wcale dotrzeć i natychmiast znalazł się w delikatnie mówiąc "trudnej sytuacji" pomiędzy wojskami obu tych prowincji oraz Irbid, Calvi i drugą połową południowej armii granic pod dowództwem samego Nearina.
W ten właśnie sposób rebelia upadła, nim jeszcze zdążył wrócić do Helmand i tym samym nie miał tu już praktycznie nic do roboty, aż do czasu przygotowań do Zgromadzenia. O Norden nie mógł tego powiedzieć. Co prawda, szkody nie były aż tak poważne, jak się spodziewał. Nie było nawet na szczęście dalszych strat w ludziach, Tevere wkroczyło w sam czas, ratując sytuację istnym cudem, bo wysłany do Norden Shoole jak zwykle się pospieszył i zbyt prędko rozpoczęte walki mogły łatwo zakończyć się krwawą klęską. Miał ochotę zjechać go od stóp do głów i niegdyś zapewne by tak zrobił, ale po wszystkich ostatnich wydarzeniach nie miał serca zrugać dumnego jak paw szczeniaka i ograniczył się do trzech zdań dezaprobaty.
Tak naprawdę polegał w swych planach głównie na szybkości wojsk Ade, choć Wajir i inni dość powątpiewali, by udało jej się tak szybko zebrać swoich i odbić Sive i Norden. Odradzali mu nawet kontaktowanie się ze swoją prowincją, zanim nie odzyskają przynajmniej Helmand, odcinając tamtych od głównych sił. Wolał jednak wydać swoim jakieś dyspozycje zamiast zostawiać ich na pastwę niepewności, choć w głębi ducha liczył się przecież z możliwością, że nawet jeśli jego ludzie wytrzymają dostatecznie długo, by rozpocząć walkę we właściwym czasie, to mogą mieć poważne problemy z bojowymi amstedczykami, wściekłymi po pierwszej porażce. Właśnie, oni... Na Zgromadzeniu powinien zwrócić się o zniesienie albo skrócenie wyroków, należało im się horrendalnie.
Popatrzył w stronę Kase, który bardzo porządnie sprzątał po kolacji i niezbyt efektywnie spróbował powstrzymać walenie serca na wspomnienie powitania, w trakcie którego uradowany chłopak dość niespodziewanie rzucił mu się na szyję, całując w sposób, który zaparł mu dech w piersiach i zdaje się, że raz na zawsze pozbawił pożytecznej umiejętności myślenia o Kase w kategoriach "dziecko". Było dość niepokojące, że jeden pocałunek w wykonaniu siedemnastolatka mógł przyprawić go o równie nieopanowane zawroty głowy, zwłaszcza, że naprawdę się starał, by chłopak miał na to wszystko trochę więcej czasu... Dlaczego on nie chciał współpracować?
Posłał mu kolejne sfrustrowane spojrzenie, a że Kase właśnie się na niego obejrzał, nastąpiła nieuchronna konfrontacja jego zdesperowanych oczu i tamtych szarych, niewinnych, ufnych, przyprawiając ich obu o nagły rumieniec.
Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio zdarzyło mu się zaczerwienić, choć mgliście kojarzył, że było to raczej przed jego dwunastymi urodzinami, a zatem ewidentnie był w gorszej sytuacji od nawykłego do tego chłopaka.
- Co, Kase? - zapytał łagodnie, choć zdawał sobie sprawę, że jego głos brzmi upokarzająco niestabilnie. Cóż, jeśli tak miałby wyglądać ich potencjalny związek - czyste, tkliwe spojrzenia i namiętne, bezprzytomne pocałunki - to musiał przyznać, że zapowiadało się to dosyć... zajmująco. Ale w tej chwili...
- Nic, tylko... - zawahał się chłopak. - Zastanawiam się, co będziesz robić jutro. Nie mówisz nic... Może trzeba ci pomóc?
Mruknął przecząco, wstając i przesiadając się bliżej Kase.
- Nie, wszystko mam już z głowy... Z rebelią koniec, a wojska będą się powoli rozjeżdżać. Na razie poradzą tu sobie beze mnie, uzgodniłem już wszystko... Możemy wracać do domu.
- Aha... Kiedy pojedziemy?
- Cóż, bagażu to my tu aż tak wiele nie mamy, więc i pakować nie ma czego... Wyśpimy się i pojedziemy od razu o świcie. W porządku? No. Teraz wpadnę jeszcze tylko na chwilę do Nissyena i Avae, żeby się pożegnać... zresztą muszę jeszcze obgadać kilka rzeczy. Jak chcesz, możesz pójść ze mną.
Kase spojrzał na niego dość ponuro.
- Nie lubię Avae - powiedział wyzywająco.
- Czemu?
- Czemu... - prychnął i wzruszył ramionami. - Bo nie... - umilkł i podciągnął nogi pod brodę, wyglądając przez okno. - Zawsze był ode mnie lepszy, mądrzejszy, zdolniejszy i ładniejszy. To chyba może wkurzać. A teraz jeszcze na domiar złego jest dla mnie miły.
- Rzeczywiście straszne - zakpił.
- Żebyś wiedział. Zdecydowanie wolałem jego dawne ironiczne teksty i drwiący uśmieszek. Mogłem go nienawidzić bez poczucia winy.
- Aż tak źle? - uśmiechnął się nikło, przesuwając palcem wzdłuż kości jego policzka.
- Och, a czy to aż takie ważne? - zirytował się. - Po co miałbym... Co cię obchodzi Avae?
- Nissyen jest moim przyjacielem.
- No, to dobrze, i co? - Wzruszył gniewnie ramionami.
- Nic... - Nachylił się, całując go delikatnie obok oka. - Chciałbym czasem pojawiać się w Argento... Chciałbym, żeby wtedy ktoś był ze mną... Chciałbym, żeby oni mogli zjawić się u nas. Jeśli będziesz taki, to... nie będzie to zbyt przyjemne. Poza tym... ja i Avae bardzo lubię. Naprawdę bardzo. Źle by mi było, gdybym musiał widywać go rzadziej, bo ty go nie cierpisz. Źle mi i z tym, że... ty tak czujesz. Nie chcę, żeby było coś takiego między wami, bo nawet... nawet gdyby nikt o to nie prosił to i tak... to jakoś nakazuje wybierać. A to za trudne, Kase. Nie przebiło się do mnie aż tylu ludzi, by łatwo mi było z nich rezygnować. A wy obaj naprawdę jesteście dla mnie ważni.
- Nie rozumiem... - szepnął, odwracając wzrok. - W porządku, Nissyen jest twoim przyjacielem, ale Avae? Niby czemu on aż tak bardzo cię obchodzi?
- Widzisz, Avae... - urwał, wahając się przez chwilę. - Avae jest dla mnie... Trudno to wyrazić. Jak... jak dziecko.
- J... jak dziecko? - wykrztusił. - Avae? To kim ja dla ciebie jestem? Niemowlakiem? Czy ciążą mojej matki?
Saray spojrzał na niego z iskierkami rozbawienia w oczach.
- Nie, ty jesteś moim kochankiem - odparł bez skrępowania. - No, a w każdym razie przez chwilę byłeś i być może będziesz...
- Nie rozpraszaj mnie... - wymamrotał chłopak, bezskutecznie starając się nie czerwienić. - Ja... Och... - zirytował się i odchrząknął, rzucając mu nieco rozeźlone spojrzenie. - Po prostu... nie rozumiem, o co ci chodzi. Avae jest ode mnie starszy i jest... jest taki...nieszczeniacki. Okropnie nie... To nie ma sensu, dlaczego miałbyś... - urwał, gdy mężczyzna delikatnie położył palce na jego ustach, cofając je powoli.
- Kase, nie w tym rzecz... Wiem, ile Avae ma lat i że nie jest dzieckiem. Ale... ale on bardzo przypomina... bardzo przypomina... - Pochylił lekko głowę i włosy osunęły mu się na twarz, przesłaniając chłopcu jego oczy. - Widzisz, Kase, ja myślę, że Silla w jego wieku byłby... byłby do niego bardzo podobny. I nie chodzi mi tylko o wygląd, po prostu... spojrzenia. Często... i w różnych sytuacjach... To coś takiego... Trudno mi o tym mówić...
Kase drgnął i otrząsnął się ze znieruchomienia, rozchylając aż boleśnie zaciśnięte dotąd usta.
- Więc nie mów... - wyszeptał, otaczając go ramionami i kładąc czoło na jego barku. - Ja... ja rozumiem już... i przepraszam cię...
- Kase, ja tylko...
- Nie, nie mów już... - powiedział miękko. - Chyba wiem... Cóż, myślę, że... myślę, że... go potrzebujesz... Widywać go i... w ogóle. Skoro to tak i... i ja... To mogę... mogę się postarać. To znaczy, nie obiecuję, że będę go... lubić. Ale mogę się postarać go... nie nienawidzić.
- Kase... - uśmiechnął się nikło, przesuwając dłoń przez włosy chłopca, a on pomału otarł się o niego policzkiem.
- Przyrzekam, że nigdy nie będę... niemiły i nie będę narzekać, że chcesz... Rozumiem.
Przymrużył powieki, gdy zbyt długo już patrzył w lampkę rozświetlającą niewielkie pomieszczenie. Była noc, czuł się zmęczony po podróży i pośpiesznym załatwianiu wszystkich spraw, które musiał zakończyć przed wyjazdem, rano miał przecież znów jechać... Nie miał chęci do niczego prócz snu, ale nie narzekał. Usiadł skrzyżnie na kocach, przeciągając się powoli i z uśmiechem przyglądając się krzątaninie Kase. Okazało się, że chłopak ma nieco odmienny pogląd na to, czy muszą się pakować, choć ich podróż mogła przecież trwać góra dzień, gdyby jechali naprawdę wyjątkowo wolno. Nie zamierzał się z nim jednak o to kłócić, i tak był dość mrukliwy odkąd wrócili. Trochę się obawiał, że mogło to mieć coś wspólnego z jego usilnym staraniem, by zachowywać się wobec Avae absolutnie uprzejmie, choć trudno powiedzieć, że tak do końca miło. Poprawnie - to lepsze słowo. Być może było to zbyt traumatyczne na początek... W każdym razie całą powrotną drogę Kase miał dosyć nieszczęśliwą minę i co dziwniejsze, nieszczęśliwszą niż w odwrotną stronę. Ponaglał go, krzywił się, gdy choć na chwilę zatrzymywał się, by z kimś porozmawiać i marudził wciąż, że chce mu się już spać. Tymczasem, kiedy wreszcie wrócili, zamiast spać, uparł się przygotować porządnie bagaże, choć miała się składać na nie ledwie niewielka ilość drobiazgów i prowiantu. I doprawdy nie było konieczności, by kilkakrotnie zmieniać koncepcję w kwestii tego, jak konkretnie to ma być spakowane.
Ledwie zaaprobował ostateczną wersję, oświadczył po chwili namysłu, że na wszelki wypadek spakuje też coś dla Yella i Seri, bo nigdy nie ma pewności, czy oni o tym pomyślą, a zapomniał im powiedzieć. Po czym, ignorując jego jękliwy protest, wypadł na zewnątrz, wracając dopiero po pół godzinie - z przerażającą porcją jedzenia.
- Czy ja o czymś nie wiem? - Saray przyjrzał się melancholijnie ilości prowiantu umieszczanego przez chłopca w dodatkowych woreczkach.
- Czemu? - z roztargnieniem zapytał Kase.
- Po co tyle jedzenia? Seri jest w ciąży?
- Nic o tym nie wiem - urażonym tonem odpowiedział chłopak. - Lepiej mieć trochę więcej na wszelki wypadek, prawda? Nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić.
- Dobrze, dobrze... - westchnął. - Ale tym razem już pójdziemy spać, prawda? - zwrócił się do niego z nadzieją. - Nie będziemy nic więcej pakować?
- Chyba nie ma już czego... - z nutką żalu odparł chłopiec. Saray parsknął śmiechem, opierając dłonie na kolanach i przypatrując mu się z rozbawieniem.
- Naprawdę jesteś niemożliwy... Daj temu wreszcie spokój i chodź do mnie.
- Skoro chce ci się spać, to śpij, po co ja ci jestem potrzebny?
- Zasadnicza istota... - mruknął do siebie. - Po prostu lubię, kiedy jesteś koło mnie, przeszkadza ci to?
- Nie. Po prostu nie rozumiem, czemu miałbyś to lubić... - powiedział cicho, pochylając się niżej nad workami.
- Czy ja wiem... Może to mieć jakiś związek z miłością do ciebie, choć oczywiście nie musi... Potworze, przestań mnie maltretować i chodź spać... - stęknął, przeczesując palcami włosy. - Mógłbyś z raz ty ustąpić mnie dla odmiany, nie sądzisz? Ludzie zwykle robią to na zmianę, kiedy są ze sobą... - uśmiechnął się szeroko. Kase spojrzał na niego przez ramię, po czym wzruszył ramionami, wracając do pakowania.
- I tak mnie w końcu porzucisz - oświadczył ponuro.
- Tak, tak właśnie planowałem... - przyznał ze wstydem. - W połowie przyszłego miesiąca.
- Nie żartuj sobie - burknął.
- Myślałem, że to ty żartujesz... - mruknął leniwie, tłumiąc dłonią ziewnięcie.
- Nie uważam perspektywy bycia porzuconym za szczególnie zabawną... - wycedził chłopak, gniewnymi ruchami ściągając sznureczki jednego z worków.
- To to nie wiem... - przystał nieco sennie. - Ale sam pomysł jest bardzo zabawny.
- Dlaczego ty jesteś taki? - westchnął cicho, odkładając zabezpieczony już worek do reszty bagaży i wstając powoli, nadal odwrócony do niego plecami. - Nie rozumiesz, że ja... że... - Obejrzał się i podszedł, obejmując się ramionami i patrząc na niego trochę smutno. Westchnął znów i po chwili odwrócił wzrok.
- Kase, co ty znowu wymyślasz? - powiedział łagodnie.
- Nic. Po prostu... źle mi. Kiedy patrzę jak ty i... Przecież ja wiem, że tak naprawdę się dla ciebie nie nadaję. Nie wiem czemu... na razie chcesz ze mną być, ale... wiem, że to nie potrwa długo.
- A mogę wiedzieć, jak doszedłeś do tego dogłębnie genialnego wniosku? - spytał sucho, unosząc lekko brwi. Kase żachnął się i uklęknął na wprost niego, siadając na piętach i patrząc w niego roziskrzonymi oczyma.
- Przyjrzyj mi się - szepnął zdławionym głosem, samemu desperacko wpatrując się w jego twarz. - No przyjrzyj! I co? Dalej nie wiesz, o co chodzi? Myślisz... myślisz, że nie widzę, jak teraz ludzie na ciebie patrzą? Ty... to ty. A ja? Jestem okropny. Nijaki. Do niczego - wyrzucał z siebie z goryczą, zaciskając dłonie na kolanach, aż pobielały mu kostki. - Nie mam w sobie nic ładnego, nic co mogłoby się choć trochę podobać. Jak długo zamierzasz wytrzymać z kimś takim jak ja?
- Po pierwsze... - odparł ze spokojem. - Miłość karmiąca się wyłącznie wyglądem drugiej osoby jest z natury rzeczy dość ograniczona czasowo...
- Och, daj spokój...
- Po drugie... - podjął niewzruszenie. - Twoje wyobrażenie na własny temat, nie do końca pokrywa się z moim... Moim zdaniem doprawdy nie masz powodu, żeby czuć się zagrożonym.
- Tak, oczywiście! Wymień mi jedną - jedną - rzecz, która ci się w moim wyglądzie naprawdę podoba, bo ja śmiem twierdzić, że takiej nie ma i być nie może! - krzyknął ze złością, ale oczy zalśniły mu niebezpiecznie, więc z gniewnym ruchem głowy odwrócił wzrok od niego, uparcie patrząc w bok. Saray westchnął, ale uśmiechnął się lekko i nachylił odrobinę ku niemu, tak, że chłopak mimowolnie na powrót zwrócił twarz w jego stronę, nieco zmieszany wpatrując się w jego oczy. Mężczyzna oparł brodę na splecionych palcach i przyjrzał mu się z bardzo bliska, unosząc lekko brew.
- Podoba mi się twój nosek... - szepnął z przewrotnym uśmiechem. - Jest śliczny. Nikt nie ma takiego.
- I to wszystko? Kiepska sprawa... - spróbował niezdarnie zakpić, mimowolnie oblewając się rumieńcem.
- Oczy... masz bardzo ładne oczy.
- Bure.
- Szare. Bardzo ładne szare oczy. Duże i z mnóstwem iskierek... - zaszeptał, przypatrując się jego twarzy, gdzie zajaśniał właśnie nieśmiały wpierw, ale wkrótce śmielszy uśmiech, rozświetlając ją z wolna. - I uśmiech masz piękny. Kiedy się uśmiechasz jaśnieje ci cała ta delikatna buzia... - Wyciągnął rękę, gładząc go z czułością po policzku. - Cały jesteś moim kochanym drobiazgiem... - Objął go i przygarnął do siebie, obracając po drodze, by posadzić go na swoich nogach i przytulić do siebie plecami. Kase milczał zawstydzony teraz trochę, więc mężczyzna uśmiechnął się tylko pod nosem, głaszcząc pomału jego rękę, a potem delikatnie całując wnętrze szczupłej dłoni.
- No, sam widzisz... - szepnął w końcu chłopak, nie broniąc się jednak przed pieszczotą.
- CO widzę? - jęknął niemal załamany, ale śmiejąc się mimo wszystko i całując z przyjemnością smukłe palce.
- Co to wszystko... Wszystko, co ci się we mnie podoba, przeminie. Ty lubisz we mnie to co dziecinne, a ja kiedyś całkiem dorosnę.
- Głuptasie... - roześmiał się już zupełnie. - Dziecinne... Może i lubię też i to, co w tobie z dziecka... Czemu nie? Ja lubię w tobie to, co jest dziecięcą czystością i dobrocią... To zawsze będzie w tobie. Przecież ty tyle już przeszedłeś... Kase... Jeśli to cię tego nie pozbawiło, to jak może pozbawić najzwyklejszy upływ czasu? - westchnął, wspierając podbródek na jego głowie. Uśmiechnął się po chwili i nachylił, całując przyjemnie ciepły policzek. - Dla mnie zawsze będziesz takim chłopcem... nawet za sto lat.... - wyszeptał, gładząc jego dłoń i poprawiając jego pozycję w swych ramionach, by Kase mógł na niego spojrzeć. - Póki... te oczy będą patrzeć na mnie tak jak teraz... To to... kocham najbardziej, dzieciaku... a jeśli... one kiedyś przestaną tak patrzeć... to będzie znaczyć, że ty mnie opuszczasz, nie ja ciebie - powiedział w zamyśleniu, powoli całując jego włosy. - To ja się powinienem martwić, czy cię kiedyś nie stracę.
- Ty? - Kase podniósł na niego zdziwiony wzrok. Saray uśmiechnął się do niego nikło i pogładził kciukiem kącik jego ust.
- Jestem od ciebie dwanaście lat starszy, Kase. Kiedyś możesz... - urwał, gdy szare oczy zabłysły wojowniczo, odbijając wyraźną irytację właściciela.
- Wiesz co, już się nie martwię, może i jesteś bardzo przystojny, ale głupi nieprzytomnie - niemal warknął chłopak, przymrużając powieki. - Równoważy się, nikt poza mną cię nie zechce.
Wstał gwałtownie, ale zaplątał się w złości o koc i usiadł szybko tyłem do niego, ratując się przed upadkiem. Saray roześmiał się, otaczając go ramionami i całując lekko w zagięcie szyi.
- Zostaw - gniewnie burknął chłopiec.
- Kiedy się złościsz, wyglądasz naprawdę ładnie... - mruknął mu do ucha, z trudem hamując śmiech. - Kocham cię, złośniku.
- Akurat... - prychnął, odsuwając się odrobinę i patrząc na niego z ukosa. - To czemu... W ogóle mnie nie chcesz. Nie zachowujesz się jak ktoś, kto mnie chce.
- Że potrafię być nieopanowany dowiodłem ci chyba na samym początku... - odparł, spod zmrużonych powiek przyglądając się gwałtownemu rumieńcowi na policzkach chłopaka. - Teraz zaś właśnie dlatego, że mi na tobie zależy nie chcę niczego ponaglać.
- Ale... podobam ci się? - spytał z nagłą zalotnością Kase, lekko przechylając głowę i całkowicie go zaskakując.
- Owszem - rzucił krótko, z irytacją odkrywając, że znowu się czerwieni. No bez przesady... Wstał, odchrząkując nieco i dosyć zbytecznie otrzepując spodnie. Kase patrzył na niego z promiennym, niewinnym uśmiechem i czymś, co raczej frapująco iskrzyło się w jego oczach.
Strach pomyśleć, co z niego będzie za parę lat.
- Idziesz gdzieś? - przekornie spytał Kase.
- Nie, nie idę - burknął, jawnie upokorzony i siadł z powrotem, decydując się zignorować następne impulsy, bo przez takie odruchowe gesty ucieczki łatwo się było skompromitować.
Kamienna twarz, drwiące spojrzenie, zjadliwy ton głosu. Do ciężkiej cholery, potrafił to kiedyś.
- To dobrze... Wolę, kiedy jesteś przy mnie - powiedział miękko chłopak, uśmiechając się delikatnie i z pewnym zakłopotaniem.
Ale, z drugiej strony, nie było mu to teraz takie potrzebne.
- Chodź do mnie... - mruknął, znów przygarniając go do siebie i całując w czoło. - Naprawdę cię uwielbiam... Obawiam się, że wkrótce zaczniesz to wykorzystywać... - dodał nieco ciszej. Kase mruknął w proteście i oparł głowę na jego barku.
- Nie. Na pewno nie bardziej... niż ty - zachichotał.
- Ja? Ja jestem niewyobrażalnie praworządnym człowiekiem... - zadeklarował z powagą. - Sam się przekonasz. Hmm... Idziemy spać? Naprawdę chciałbym jechać o świcie, a wolałbym, żebyś się porządnie wyspał... Chyba zdajesz sobie sprawę jaka seria powitań czeka cię w domu?
- Ojej... - wyrwało się Kase. - To chyba...
- Tak, tak... Na pewno lepiej już iść spać. Do świtu nie tak daleko... Skończyłeś już pakowanie, prawda?
- Aha... A czy... - szepnął i pochylił głowę, zarumieniwszy się lekko. - Chciałbym... chciałbym zobaczyć się z Rize... jeszcze zanim będzie to... Zgromadzenie... Czy nie moglibyśmy...
- Kase, Zgromadzenie tak szybko się nie odbędzie, do tego czasu na pewno zdążysz się z nim zobaczyć jeszcze kilka razy, obiecuję... - uśmiechnął się, łaskocząc go lekko w policzek. - Pojedziemy teraz do Norden, bo tam jest pełno pracy, ale jeszcze kilkakrotnie będę musiał się zjawić w Helmand... Będziesz jeździć ze mną, dobrze?
- A Rize... będzie tu? - zdziwił się chłopak. - Przecież... przecież mówiłeś, że Wajir zgodził się nie oddawać go do więzienia...
- Owszem, ale chyba do czasu Zgromadzenia nie wezmą go już do Amsted. Właściwie to Wajir zostawił go Naayi jako służącego, więc na pewno będzie z nią. A słyszałem, że ona przyjedzie do Helmand i zostanie tu aż do ślubu - wyjaśnił z uśmiechem. Kase zamrugał zaskoczony powiekami, patrząc na niego z lekkim niedowierzaniem.
- Naaya wychodzi za mąż? - spytał cicho.
- Owszem... - Wzruszył ramionami Saray. - Wajir zaczyna stosować politykę arystokratów, trochę jest w tym zabawny... Wydaje Naayę za Vittora z Fiandre
- I ona chce?
- Tego nie wiem, ale Vittor to przystojny mężczyzna, choć może trochę... - Przygryzł wargę, zerkając z ukosa na chłopca. - W każdym razie nie słyszałem, żeby protestowała... Coś zrobił taką zadumaną minkę?
- Smutno mi trochę... - Przytulił głowę do jego ramienia, splatając swoje palce z jego.
- Czemu? - Saray spojrzał na niego spod uniesionych brwi, a Kase uśmiechnął się smutno, przymykając zamglone oczy.
- Rize będzie przykro... - szepnął.
W chwilę potem, jak się już zbudził, usiadł powoli na łóżku i bez pośpiechu przeczesał palcami włosy. Stłumił ziewnięcie, leniwie zbliżając przedramię do ust, a potem wyciągnął przed siebie ramiona rozprostowując je wolno i starając się nie skrzywić. Opadł znów w tył, ale nie zupełnie; oparł się tylko na łokciach i spojrzał obok, gdzie spod kołdry wystawało trochę jasnych włosów. Uśmiechnął się mimowolnie i przełamał jakoś niechęć do wstawania, zsuwając stopy na podłogę. W łóżku było gorąco, jakby wciąż tlił się tam żar z nocy, i to chyba zbyt gorąco, bo nawet z jakąś ulgą uczuł poranny chłód na nagiej skórze, z której teraz unosił się sennie ciepły, lepki zapach potu w tym szczególnym rodzaju, który wiązał się z drugim ciałem i wspomnieniem nasycenia. Nocą był tym, czym trzeba, ale zawadzał rano i... Z wyrzutem spojrzał na niewielką drewnianą balię stojącą w kącie ciasnego pokoju. Cóż, w mieszkaniu w pałacu przynajmniej była wanna, nawet jeśli trzeba było ją napełniać przy pomocy wiader. Ale ostatecznie wcześniej przez dwadzieścia parę lat radził sobie i w ten sposób, więc nie miał powodów do narzekań.
Karin miał, więc nie brał mu za złe marudzenia przy nieporęcznym myciu, popartego mruczanym nad wodą "Ale tym razem, moi drodzy, zbudujemy to wszystko po mojemu."
Już czuł, że wyjdzie drożej.
Napełniając balię pryskającą na podłogę wodą i próbując się jako tako domyć, zdecydował się w najbliższym czasie przegrać w próbie polemiki ze swoim kochankiem.
I w miarę neutralnie, tak, by się zbyt dobitnie nie zblamować, wypytać Nissyena ile mniej więcej kosztuje ta ich cholerna hydraulika i jak by właściwie miała wyglądać w tym przypadku. Szlag, już słyszał ten życzliwy, powolny ton, jakim Argentończycy zwykli cokolwiek objaśniać. Z drugiej strony, chyba nikt nie z Argento, nie zdołałby mu choć orientacyjnie powiedzieć, nawet jeśli miał z takimi rzeczami do czynienia przez całość bądź większość życia.
Karin w końcu nie wiedział o tym nic, choć był małym, wykształconym, bogatym i odchowanym w luksusie bejlerątkiem. I to jakoś poprawiało nastrój...
A poprawienie nastroju było mu teraz niesłychanie potrzebne, mniej więcej tak, jak niesłychanie lodowata była woda, którą właśnie po raz kolejny bez miłosierdzia chlusnął na swoje ciało.
Nie, żeby nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić, trudno było jednak nazwać to uczucie szczególnie przyjemnym.
Westchnął wstając i na oślep szukając ręcznika; mokre włosy opadły mu na oczy, a woda szczypała w nie lekko, choć po skórze spływała w dół wolno i łagodnie, złamana już teraz w swym chłodzie ciepłem czerpanym z jego ciała.
- Co ja widzę... - dobiegł go cichy pomruk tuż poniżej ucha, muskając mu skórę ciepłym oddechem. Smukła dłoń przesunęła się po jego ciele, zbierając resztki spływającej po nim wody.
- Uciekaj... - uśmiechnął się do siebie, nie uchylając powiek. - Nie myśl sobie, że będę się tarzać po brudnej podłodze z brudnym arystokratą.
- Wstrętny... - Zęby chłopaka skubnęły lekko jego ucho, a dłoń uderzyła delikatnie, zaraz potem podając mu jednak ręcznik. - No, to spadaj... Nie zamierzasz tu chyba stać i czekać, aż przyjdzie do ciebie jakiś czysty. Aha, i bądź łaskaw przynieść wody, skoro raczyłeś zużyć całą.
- Yhmm... - mruknął, wycierając szybko włosy i twarz, by odszukać Karina wzrokiem. Chłopak narzucał właśnie na siebie lekką, przeźroczystą niemal podomkę sięgającą mu do połowy ud. Należała do Ranon - cóż, im nie zostały żadne rzeczy - i pachniała perfumami i dziewczęcym ciałem; ta woń dziwnie splatała się teraz z zapachem chłopaka.
- Co? - spytał Karin, oglądając się na niego przez ramię, a potem obracając z wolna.
- Jakże ci ładnie w tym zwiewnym błękicie... - zaintonował z promiennym uśmiechem.
- Wiesz, nieszczególnie wychodzi ci bycie złośliwym, kiedy jesteś nago...
- Tak? To dziwne, bo tobie w damskim ubraniu udaje się doskonale.
- Cóż, ja po prostu jestem zdolny - radośnie oznajmił Karin, okręcając się na pięcie i wpadając na niego ze śmiechem. Powoli przesunął dłońmi po jego piersi, trochę jeszcze wilgotnawej z przyczyny kiepskiej jakości ręcznika, a potem otoczył jego szyję ramionami, lekko całując go w usta. Odchylił się nieco, trzymając się za jego kark i uśmiechnął się przekornie, szturchając go kolanem w biodro. - To... co mówiłeś... o tym tarzaniu?
- Ostrzegam, że nikt już nie śpi... - dobiegł ich z drugiego pokoju głos rozbawionej Ranon. Karin mruknął coś i stanął na palcach, wspinając się do jego ucha.
- Ile dokładnie potrwa ta budowa?
- Nie wiem... - uśmiechnął się, ujmując go za brodę i całując w nos. - To ty się tym zajmujesz, Główny Nadzorco Projektów.
- Och, ale ty masz więcej doświadczenia... - burknął, dźgając go palcem w obojczyk.
- W budowie? Najmniejszego - oświadczył kategorycznie. - Wiesz co? Pójdę po tę wodę dla ciebie.
- Aha... - Skinął głową, wysupłując się z jego objęć. - Weź wiadro więcej.
- Po co?
- No jak to? - zdziwił się, patrząc na niego z niewinnym uśmiechem. - Trzeba umyć podłogę.
- A... Oczywiście - przystał, z ociąganiem odwracając się od migoczących niesfornie morskich oczu, żeby narzucić na siebie ubranie. - To dobrze, że tak dbasz o higienę... - mruknął, przeciągając przez głowę koszulę.
- No, naturalnie... - potwierdził chłopak. - To będzie jeden z priorytetów, gdy zajmiemy się ustalaniem projektów. Na przykład duża, duża łazienka z dużą, dużą wanną... Tak, to jest to, co mam na myśli.
- Intrygujące, naprawdę. - Spojrzał na niego z ukosa, wciągając i dopinając spodnie. - Cóż za nietuzinkowe podejście...
- A bielizna? - Uniósł brwi Karin. - Ko... cha... nie...
- Będzie potem szybciej, nie uważasz? - zagadnął pogodnie, posyłając mu zniewalająco cnotliwy uśmiech.
- Cóż, wczoraj wieczorem szybkość nie była dla ciebie czymś, co określiłbym jako sprawę pierwszoplanową. Półgodzinne oczekiwanie aż raczysz zainteresować się czymś powyżej moich kolan, zdefiniowałbym jako nieco frustrujące.
- Moglibyście przestać? - syknęła Ranon, wsadzając do pokoju rozczochraną głowę. - Ciotka Dara zaraz wylezie ze skóry. Podniecanie wygłodzonych, jędzowatych, pięćdziesięcioletnich starych panien to wasze nowe zamiłowanie? Podjudzicie ją, a ja potem cierpię, kiedy ciosa mi kołki na głowie, bo nawet szczur nie chce się z nią przespać.
- Jak nieładnie... - wymamrotał chłopak, czerwieniąc się jednak nieco. - Nie powinnaś tak mówić o swojej przemiłej cioci.
- Jeśli ktoś tu czegoś nie powinien, to wy - dysputować na całe gardło o tym, co robicie w łóżku - wysyczała jadowicie, znikając zaraz za drzwiami.
- Jaka niemiła... - westchnął Karin.
- No cóż, ostatecznie Ailu jeszcze nie wrócił, prawda? - z błyskiem w oku szepnął mężczyzna, mierzwiąc mu dłonią włosy. - Słomiane wdowy też bywają wiedźmowate... No, to idę, zaraz ci przyniosę... - Pociągnął go leciutko za jeden szczególnie nieporządny kosmyk i wyszedł z pokoju, w sąsiednim posyłając oślepiający uśmiech nadąsanej Ranon. Krok dalej natrafił na świdrujący wzrok sęponosej, jadowitej Dary i uśmiech mu przybladł, pojawiając się dla odmiany na twarzy Ranon. Zakaszlał, czując nagłe łaskotanie w gardle i raczej szybko wyszedł na zewnątrz, po raz kolejny od powrotu przeklinając sposób, w jaki były urządzone poddańcze zabudowania mieszkalne. Westchnął w duchu, dostrzegając pod studnią całkiem spory tłumek, ale mimo wszystko poszedł tam od razu - raczej trudno było się spodziewać, by w najbliższym czasie się rozluźniło. Zostawił jednak swoje wiadro około czterdziestej w kolejce Inie, samemu idąc wpierw w stronę kuchni. On mógł się myć w lodowatej wodzie, proszę bardzo, ale dla Karina musiał skombinować choć garnek wrzątku do zmieszania i przeczuwał, że na ten cel mu go nie odmówią.
- He hej! - zawołał ze śmiechem, gdy przed jednym z domów z impetem wpadł na niego maleńki chłopczyk, zderzając się z jego nogą; obok smyrgnęła ciut większa dziewczynka, z piskiem znikając w drzwiach. Chwycił zabierającego się już do płaczu malca, podrzucając go sobie na ręce. - Co ty wyprawiasz, Vami, co? Chcesz sobie zrobić krzywdę?
- Ne leci... - szepnął chłopczyk, śmiejąc się cichutko.
- Aha, i z tej racji, już można rozrabiać, tak? - Uniósł brwi. - Masz szczęście, że idę w tę stronę, z powrotem zamierzam nieść wrzątek. To parzy, wiesz?
- Przepraszam, to moja wina... - dobiegł go z tyłu skruszony głos, więc obrócił się w tamtą stronę. - Nie powinienem pozwolić im na taką gonitwę.
- Aine... - uśmiechnął się na widok małego Uzdrowiciela z Yeroham, który był u nich przejazdem wraz ze swoim ojcem, przywódcą. Aine został u nich, kiedy Gordon musiał pojechać jeszcze do Vigan - nie odzyskał zupełnie sił od czasu wojny i podróż bardzo dała mu się we znaki, więc tutaj czekał na jego powrót. - No i jak, już lepiej się czujesz?
- Tak, nie zemdlałem dziś ani raz - odparł pogodnie, jakby ten potworny stan, w jakim był przedtem nie był niczym nadzwyczajnym. Wyczerpanie Uzdrowiciela nie było uleczalne i dlatego często prowadziło do tragedii. Coś zakłuło go w sercu na widok tej drobnej twarzyczki, przyzwyczajonej do znoszenia podobnych męczarni, ale nie okazał tego, opierając tylko dłoń na kruchym ramieniu.
- Cieszę się... A jak ci się tu mieszka? - zagadnął, wypuszczając wiercącego się niemiłosiernie Vami. Chłopczyk od razu zaczął biegać dookoła nich, choć trzeba przyznać, że odrobinę wolniej. - Nie masz za mało miejsca? Dzielenie takiej klitki z dwoma maluchami... aczkolwiek uroczymi... - Podniósł wzrok na uśmiechającego się do niego nad głową Aine Kavi, który właśnie wyszedł z domu, trzymając na ramieniu Loe machającą w powietrzu nogami. - Może być trochę niewygodne... Jeśli potrzebujesz spokoju...
- Dziękuję bardzo, ale nie trzeba... - Chłopak uśmiechnął się delikatnie. - Tu mi bardzo dobrze. Anna i Kavi są bardzo mili, a dzieci chyba mnie polubiły. Przyjemniej mi czekać, kiedy mogę się z nimi bawić. Chyba, że przeszkadzam, to... - Obejrzał się niepewnie na blondyna, ale Kavi uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową, stawiając Loe na ziemi.
- Ależ skąd, bardzo się cieszymy, że z nami mieszkasz... - zapewnił przyjaźnie, a kiedy pojaśniały chłopiec skinął głową, wracając do zabawy z dziećmi, nachylił się do ucha drugiego mężczyzny. - W życiu nie widziałem tak spokojnego i grzecznego dwunastolatka... - mruknął konspiracyjnym szeptem. - Sheat, on nie może być prawdziwy...
- E tam... - uśmiechnął się. - Jeden taki nieprawdziwy już na mnie czeka w domu.
Wódz Erbaa zacisnął gniewnie zęby, ale nie powiedział nic i jedynie skinął głową, od razu wychodząc z pomieszczenia. Nie spodziewał się przecież tak naprawdę, że on mógłby wrócić pod jego władzę, tak jak przedtem nie spodziewał się, że pod jego władzą pozostanie.
Bo czemu miałby?
Nie był jego właścicielem. Nie był nigdy w jego prowincji. Przed rewolucją nigdy nawet go nie widział. Jeszcze przed rokiem był mu człowiekiem w gruncie rzeczy obojętnym.
Łaknął dorwania go jak wściekły wilk, tak samo łaknął teraz, by mieć go w swojej mocy. Bo nienawidził go do szpiku kości. Jego jednego. Jego jednego na całym świecie.
Miał trzydzieści dwa lata, sprawował rządy w trudnej prowincji, miał wiele problemów ze swymi ludźmi, więcej jeszcze ze swymi niewolnikami. Obchodziło go wyłącznie, co stanie się z tym cudzym. Czy tym razem dopadną go wreszcie kamienie, które ominęły go za pierwszym razem.
Bez oporów, tak, naprawdę bez oporów przystał wtedy na argumenty szczupłego chłopca i zagadkowego, młodego mężczyzny. Nie zabijajmy? Dobrze. Nie zabijajmy.
Czemu on akurat miałby się sprzeciwiać? Karthe Ane Izalco był złym panem, okrutnym i karzącym bez litości, ale ostatecznie nie był mordercą. Tak samo jak i Penne, zbyt na to płochliwa i młody Pere, zbyt na to tępy. W tamtych dniach śmierć nie była jego osobistą sprawą.
Nawet teraz, po całej fali nowej krwi, nie potrzebował tego wcale. Dobrze. Nie zabijajmy.
Ale on... nie, on nie miał prawa przeżyć. Nie znów. Nie tym razem, nie, gdy wiedział, co to znaczy.
Dlaczego wszystkie strzały ominęły go w tej wojnie? Czemu choć raz nie spadł na niego miecz? Czemu... zatrzymał wówczas... własny?
To niemożliwe, niemożliwe i niesprawiedliwe, by kobiece oczy potrafiły patrzeć tak stanowczo i władczo, odbierać siły mężczyźnie. To nie powinno być tak. Ale to przecież była właśnie przyczyna, sam początek, nie, tego dnia nie zdziwił się wcale. Dobrze wiedział, że tak musi być.
Jednak teraz, teraz... Teraz, gdyby miał go w swej mocy... Tym razem zabiłby go, wiedział o tym.
Ale wiedział też, że młody mężczyzna przed którym stanie, by o to prosić, wyczyta to z jego oczu i nie zgodzi się, choćby był powód, by się zgodzić. W końcu dlatego właśnie go słuchał i dlatego zawsze w końcu słuchali go też inni, choć większość tego nie lubiła.
A teraz, gdy stało się już, gdy powiedział to, odmówiono mu i wyszedł, teraz... tak, teraz zatracił z oczu sens. I poszedł tam, nie umiał inaczej. Nawet jeśli odtąd już nigdy nie miałoby to mieć sensu.
Wszedł cicho w ponure mury więzienia, tam w dole była ta cela, gdzieś tam, gdzieś głęboko, lecz tu na górze było ledwie kilka jasnych, wypełnionych ludźmi o obojętnych spojrzeniach, które wcale nie śledziły go ze złością. Cóż, wszystko jedno, raz jeszcze odmieni im się władca.
W małym pokoiku na tyłach, jednym z tych, gdzie sypiały straże, gdzie robiono jedzenie dla więźniów, jednym z tych, który nie był celą, ale który więził w swych ścianach nie gorzej niż mroczny loch. A jednak pewien był, że nie drżała wcale, lekką stopą przekraczając ten próg, chcąc być blisko, choć nie musiała i żyjąc teraz tu, bo pozwolił jej na to, choć chciał żebrać, by została z nim.
Smukłe dłonie, jasne, delikatne dłonie o pięknych, wąskich nadgarstkach i długich, nawykłych do klawiszy palcach, układały równo na krzywym trochę, miedzianym talerzu kawałki ciemnego chleba, a potem jeszcze zwykłą, więzienną porcję sera, kilka płatków wędliny, która nie była jego, ale jej, wydostany nie wiedzieć skąd kawałek ogórka, zdobytą cudem połówkę pomidora.
A potem cichy dźwięk, gdy woda uderzała o metal kubka i nagły, niknący zaraz na wargach uśmiech, gdy palce wysupłały z woreczka skąpą odrobinę bliskich pyłkom ziaren, które zawirowały w wodzie, tak bardzo zmieniając jej zwykły przedtem smak.
- Anissa...
Proste, zarysowane idealną linią plecy znieruchomiały ledwie na moment, a piękne dłonie wsparły się na brzegach topornego, byle jak zbitego z desek stołu, tym jawniej ukazując nie mniej doskonały, szlachetny rysunek ramion.
- Czego chcesz, Sel'li? - spytał miękki, melodyjny głos. - Myślałam, że już wyjechałeś.
- Powiedziałem ci, że nie wyjadę, póki nie spytam...
- Zgodził się? - przerwała mu cicho.
- Nie.
- Nie masz więc na co już czekać.
Nie odpowiedział nic na to, patrząc uparcie w bok i tylko coraz mocniej zaciskając pięści. Podszedł wreszcie, stając tak blisko, że jego oddech musiał muskać jej włosy.
- Czemu ty jesteś tak uparta? - wykrztusił. - Czemu chcesz przy nim trwać?
- To mój mąż. Ojciec moich dzieci.
Znów nic nie powiedział, boleśnie gryząc wargę i czując jak siniaczy skórę własnych dłoni, by za nic w świecie nie szarpnąć smukłym ramieniem. Tkwili w bezruchu już zbyt długo i wreszcie sama odwróciła się wolno, podnosząc swe jasne oczy ku niemu i patrząc tylko smutno, a potem, nie odrywając od niego spojrzenia, uniosła powoli rękę i łagodnie przesunęła dłonią po jego twarzy.
- Jesteś dobry, Sel'li... - powiedziała cicho.
- Żałuję, że go wtedy nie zabiłem... - syknął.
- I mnie? - uśmiechnęła się. - Nie wyszłabym, dobrze wiesz...
- Nie dręcz mnie... - wyszeptał zdławionym głosem.
- Sel'li... - Przymknęła oczy. - Ja mam czterdzieści lat. Wkrótce będę starą kobietą. Zapomnisz o mnie.
- Nie wierzysz w to.
- Sel'li...
- Nie wierzysz, więc tego nie mów. W twoich ustach to bardziej fałszywe niż zwykle. Odwieczne, dobrotliwe kobiece kłamstewka dla niedorosłych chłopców. Jestem mężczyzną i wiesz o tym. A ty nie jesteś taką kobietą.
- Być może. To jednak nic nie zmienia.
- To szalone chcieć czegoś takiego.
- Och, chcieć... - uśmiechnęła się. - Zostanę. Jedź już, Sel'li... - powiedziała stanowczo, odwracając się na powrót do stołu. Mężczyzna przełknął z trudem ślinę i odwrócił się powoli, odchodząc, lecz zatrzymując się jeszcze nim przekroczył próg.
- Anissa...
- Tak?
- Czy ja już... nic nie mogę zrobić? Nic... Nic choć... dla ciebie? - spytał szeptem. Milczała chwilę, nim dobiegła go jej odpowiedź.
- Możesz - odparła cicho, znów na chwilę milknąc. - Niech mi oddadzą dzieci.
Na przedostanim poziomie, tuż przy zejściem do celi w głębinach, siedział za stołem jego osobisty strażnik, znudzony trochę, odchylony do tyłu na krześle, wsparty kolanem o blat, z oczami utkwionymi w trzymanej w dłoniach książce. Podniósł na nią jedynie wzrok, gdy przechodziła i wrócił zaraz spojrzeniem do nieodmiennych Czterech traktatów o planimetrii.
Wzięła klucz z gwoździa, otworzyła kratę, otworzyła drzwi, odwiesiła klucz i wzięła drugi, wieszając go przy spódnicy, bo tu lepiej było trzymać tacę w obu rękach, a potem ostrożnie postawiła stopę na stopniu; korytarzyk mroczniał w głąb.
Schodząc w dół po krętych schodkach, usłyszała młody głos o jasnej, pięknej barwie i drgnęła, bo człowiek, który miał taki, nie żył już od lat, ale potem uśmiechnęła się tylko, uświadamiając sobie, że to jedynie wydoroślały już głos jego siostrzeńca. Cóż, było niewątpliwie jedynie odrobinę mniej zaskakujące słyszeć tu tego chłopca, choć gdy się zastanowić, nie był wszak nigdy istotą zbyt przewidywalną.
Na dole okazało się, że nie potrzebuje klucza, widocznie strażnik zostawił kratę otwartą dla gościa; zazgrzytała jednak, gdy odsunęła ją powoli i głosy umilkły. W dwóch lekkich krokach minęła ciasną sionkę i stanęła w wejściu do celi. Było ciemno, mrok rozświetlała tylko niewielka, cuchnąca lampka na ścianie tuż nad jej głową; na stoliczku przy pryczy stała jeszcze świeczka, ale wypalona już i zapisała sobie w myślach, by przynieść wieczorem nową.
Weszła do środka, mijając stojącego na środku chłopaka, och, jak urósł, młodzieńca właściwe, który przypatrywał się jej z lekką niepewnością; oczy Nago przewiercały ją na wylot. Siedział bez ruchu na pryczy i nie przywitał się nawet gestem, jak zawsze, gdy tu schodziła. Ciśnięty gniewnie koc znów leżał skłębiony nieporządnie na jednym krańcu deski i na wpół zwieszał się ku podłodze, niemal już zamiatając ją końcem.
- Ja... przyszedłem porozmawiać... - odezwał się wreszcie Avae tonem zbliżonym do usprawiedliwienia.
- Chcesz mu przemówić do rozsądku? To niemożliwe... - powiedziała z kpiącym uśmieszkiem, stawiając przed mężem posiłek. - Mnie się to nie udało przez dwadzieścia lat. A doprawdy bardzo się starałam.
- Anissa, uspokój się... - rzucił chłodno, wstając i podchodząc do przeciwnej ściany. Kobieta spojrzała na Avae, uśmiechając się nieznacznie, więc rozluźnił się trochę, przypatrując jej już z odzyskaną śmiałością. Nie czuła chyba urazy... Lubiła go w dawnych czasach, choć pogardzała jego ojcem i ledwie tolerowała matkę, mimo że była jej bliską kuzynką. Cóż, widziała niezawodnie poza urodą i dumą to, co skrywało się nawet przed tak przenikliwym zwykle wzrokiem Nago. Adelaide nigdy nie była naprawdę damą, nie wątpił, że nawet w czasach, gdy nie musiała jeszcze dodawać do swego nazwiska ironicznie brzmiącego Cern Cascavel. Tak samo jak nie była nią do końca Caura ani tym bardziej Luton, co pojął w jednej chwili, gdy ujrzał panią Robore.
- Zły jest, bo mnie pozwalają chodzić swobodnie... - wyjaśniła lekkim tonem. - Właściwie już niemal skończyłam swój wyrok. Jeszcze troszkę i pozwoliliby mi wrócić do Robore i zająć się dziećmi... - westchnęła, podchodząc do pryczy. - Nie wiem, co teraz będzie... Namieszaliście, kochanie...
- Nie jesteś tu przypadkiem zbyt długo, Anissa? - spytał zniecierpliwionym tonem. - Twój pan może zacząć się niecierpliwić. Bo musisz wiedzieć, że moja droga żona, ma teraz wiele zajęć... - zwrócił się do Avae. - Musi dzielić obowiązki wobec męża i swego łaskawcy, któremu tyle przecież zawdzięcza... Czy ten twój prostak pozwala oddalać ci się na tak długo?
- Jeśli masz na myśli Sel'li, to wyjechał - odparła ze spokojem, składając koc kilkoma ruchami i układając go na pryczy.
- Doprawdy, okrutne z jego strony - porzucać cię na pastwę takiego potwora jak ja. Czy, skoro raczyłaś wreszcie skończyć tę swoją plebejską krzątaninę, mogłabyś zostawić nas samych? Dawniej nie miałaś zwyczaju narzucać się, gdy jesteś zbędna. Zupełnie nie podobają mi się te niesmaczne nawyki, których nabrałaś w swym nowym towarzystwie.
Avae przez chwilę był pewien, że podobne słowa skierowane do Królewskiej Anissy, muszą zakończyć się zmiażdżeniem bezczelnego impertynenta, nawet jeśli okazywał się nim być jej mąż, ale ona uśmiechnęła się tylko smutno, wychodząc bez słowa.
- Wiesz... Jesteś obrzydliwy - wykrztusił, zwracając spojrzenie na Nago. - Jak śmiesz tak ją traktować?
- Nie powinieneś być tak wybuchowy, mój drogi... - zauważył, z bagatelizującym gestem podchodząc do stoliczka. - Jest moją sprawą, jak odnoszę się do własnej żony i z pewnością nie zamierzam być pobłażliwy, gdy na to nie zasłużyła.
- Jedyne na co zasłużyła, to żebyś chodził za nią na klęczkach - powiedział zimno, ze spokojem oddając wyniosłe, surowe spojrzenie, jakim obdarzył go mężczyzna. - Ona nie musi tu być. Nie musiała zostawać przy tobie, wiesz o tym. To... może jej tylko zaszkodzić.
- O, nie martw się, nie zaszkodzi... - uśmiechnął się krzywo. - Jej nic już teraz nie zaszkodzi.
- Głupi jesteś - stwierdził otwarcie, bez lęku patrząc mu w oczy, choć jastrzębie źrenice zwęziły się nieco.
- Zaiste, nie musisz się kłopotać losem mojej żony, nigdy nie byłem dla niej złym mężem, ale nie zamierzam udawać, że przypadło mi do gustu jej postępowanie. Żywię nadzieję, że pozostało jej na tyle klasy, aby to rozumieć.
- Ja w każdym razie nigdy nie zrozumiem takiej koncepcji bycia ze sobą... - odparował z irytacją i nagle boleśnie zakłuło go wspomnienie, zimne, jadowite wspomnienie, które zatruło go wspólnotą z tym człowiekiem. Nie był inny w tamtych dniach, ani trochę. Jego okrucieństwo, jego dezaprobata, były równie doskonałe, wprawne i niszczące jak te Nago, ale sam, sam przecież cierpiał, naprawdę cierpiał wtedy, tak, on zawsze popadał w ciemność z bólu, ale nie był taki, tym zawsze jednak różnił się od Nago i chwycił się tej myśli kurczowo, zanim dobiegł go jego głos.
- Ach, masz zapewne na myśli twoją młodziutką miłość... Tak, w tym wieku zwykle myśli się tylko o wzlotach i ideałach... - uśmiechnął się, a Avae poczuł jak zimna, przeżarta nienawiścią złość, jakiej nie czuł od wieków, kołysze się niebezpiecznie wzbierając wśród jego emocji.
- Ostrzegam, że jeśli raz powiesz o nim coś takiego... - urwał, gdy Nago uniósł brwi w ten tak dobrze znany mu sposób.
- Avae, nie pojmuję tej nerwowej reakcji, nigdy nie traktowałem go na równej stopie z tą hałastrą - osobiście uważam, że po wygaśnięciu prawowitej linii ma pełne prawo do swojej prowincji, a nawet do tytułu. Oczywiście, gdyby zbyt jawnie biła z niego pospolitość, byłbym przeciwny, choćby nawet ród miał wygasnąć, ale w tym przypadku nie ma powodu by się tego obawiać - to wyjątkowo intrygujący młody człowiek, prawdę mówiąc zawsze taki był.
- Znasz... go? - spytał z wahaniem.
- O, widywałem go nie raz... - rzucił salonowym tonem, ujmując metalowy kubek dokładnie tym samym gestem, jakim w pałacach ujmował kieliszki czy puchary i sprawiając, że zdawał się wyglądać równie szlachetnie jak one. - Mam nieszczęście być bliskim kuzynem Valdeza, z czego nigdy nie byłem specjalnie dumny. Nie miał szacunku dla tego kim jest - dodał tonem wyjaśnienia, dostrzegając w jego oczach lekką niepewność. - Pędził za ostatnią hołotą, jeśli tylko byłby w niej jakiś ładniejszy rys, niezależnie od tego jak pospolity i wulgarny. Bejler nie powinien uganiać się za poddanymi jak jakiś kuzynek przy dworze w It... - Uśmiechnął się szyderczo, unosząc lewą dłoń w lekceważącym geście. - Nie twierdzę naturalnie, że mnie się nigdy nie zdarzyło czegoś spróbować, ale trzeba mieć w tym trochę smaku i wybierać co lepsze sztuki... Takie, po których widać, że którąś z ich przodkiń już się zainteresował jakiś arystokrata. - Upił wolno łyk.
- Wiesz, teoria krwi nie może przemawiać zbyt mocno do potomka mego ojca... - mruknął sarkastycznie.
- Nie wątpię - zaśmiał się, odstawiając kubek. Avae westchnął, czując się nieswojo w starym poczuciu komitywy zapamiętanym z salonów. Wąż nie nakłada zrzuconej skóry, a wąż jest mądrzejszy od ludzi.
- Nago, nie sprawisz, bym znów grał z tobą tę samą melodię - powiedział twardo. Mężczyzna uśmiechnął się, doskonale wyważonym, perswadującym gestem odchylając dłoń.
- Mój drogi, nie potrzebujesz się dąsać, choć bez wątpienia robisz to równie barwnie, jak twoja piękna matka. Zdaję sobie sprawę, że ciągnięty najwyraźniej przez względy osobiste skłaniasz się obecnie ku tym nieznośnym dzikusom, lecz cóż... Obaj jesteście jeszcze bardzo młodzi i zapalacie się nonsensownie do fałszywych idei, ale nie jest to rzecz nie do naprawienia. Wyłącznie do tego celu zmierzała też zamierzona reprymenda i wyłącznie karygodne zaniedbanie mego zaiste miernego podwładnego... - Skrzywił się nieznacznie. - Pozwoliło na ten, rzecz prosta piękny i honorowy, acz źle ukierunkowany, popis z twojej strony.
Avae nie odpowiedział od razu, w milczeniu przypatrując się jego pewnej siebie twarzy o równych, szlachetnych rysach. Bez wątpienia w czasach, gdy łaknął dla siebie mroku, ten opanowany arystokrata o doskonałym poczuciu smaku, wspaniałej nonszalancji w każdym geście i bezwzględnej wyższości od wszystkich wokół - był bliższy mu od ojca, tej śmiesznej, nadętej figury, z którą w tych wielkopańskich salach trudno było mieć cokolwiek wspólnego bez wstydu. W Robore nie był nigdy, bejler Ha Nikra za nic w świecie nie pozwoliłby, aby tak prostacki panek jak Broome Cern Cascavel postawił stopę choć na tamtejszym progu, a matka nie mogła bywać gdzieś sama ani nawet z nim. Ale tym samym bejler Ha Nikra stawiał czasami swą lekceważącą stopę na nędznym progu Helmand, by zrobić przyjemność pięknej Adelaide, dla której nikt nie spodziewał się tak odrażającego losu, gdy była dumną bejlerenną w Sinaia. Tym samym dbał o należne jej miejsce na jedynym prócz domu brata, naprawdę wielkim salonie na jakim bywali, salonie Caury Wels Selendi it Lin Tevere. Miejsce należne z urodzenia i nie mające nic wspólnego z tą parodią męża, parodią arystokraty.
Jednakże jego syn, dziecko "piękne, lecz zbyt milczące" jak mawiano o nim długo, z ową parodią nie miał również nic wspólnego, prócz pogrążonego w oddali początku, niechybnie niezbyt przyjemnej dla pięknej Adelaide nocy.
Tak, wtedy grali z Nago te same melodie, chłopiec i mężczyzna, lecz obaj najswobodniejsi w tonie, najłatwiej chwytający rytm. Jedyna osoba, z którą rozmawiał nie niszcząc jej, choć wcale nie bał się być złośliwym i nie lękał się tej niemal ojcowskiej uszczypliwości od niego. Im był starszy i częściej miał dostęp do rozmów dorosłych - o nie, nie różnych tak znowu bardzo od tych dzieci, choć trzeba przyznać, że niektóre z nich, jak Yell na przykład, uczyły się tej drwiącej żonglerki szkłem dość ospale - im więcej miał w sobie mroku, tym sprawniej i czyściej grali we dwóch te melodie. On nadawał w kole rówieśników ten sam ton, którym Nago przesycał konwersacje starszych, a gdy przychodził czas, że splatały się ich słowa, przegrywali z nimi wszyscy, bo tylko oni nie upuszczali szkła nawet znienacka rzucając w siebie.
Ale im częściej wchłaniał w siebie tę melodię, tym bardziej pociągał go mrok, który wybrał, zraniony przez najlepszą w świecie istotę.
- Chciałeś śmierci mego przyjaciela... - powiedział wreszcie. - Nie jest to rzecz, którą łatwo wybaczyć.
- A jak inaczej powinno się karać równie zuchwałego zdrajcę? - spytał, unosząc brwi.
- Gdybym wtedy był na miejscu Karina, postąpiłbym jak on - odparł cicho, patrząc mu prosto w oczy. - Po prostu wtedy jeszcze nie zasługiwałem, by się na jego miejscu znaleźć.
- Doprawdy... - uśmiechnął się sceptycznie. - Zamierzasz popierać ten motłoch? Pozwalać im sobą rządzić? Ty?
- Nie rządzą mną... - zaprzeczył stanowczo. - Owszem, uznali, że nie zasługuję na wolność i być może mają rację, a w każdym razie zapewne mieli ją wtedy. Ale mną nie rządzą. To akurat zależy ode mnie...
- Niemniej jednak oni posiadają teraz władzę... - zauważył z grymasem wzgardy. - To bydło. W kraju od pokoleń należącym do nas. Twoim zdaniem tak powinno być?
- Tak - potwierdził ze spokojem. - Tak, bo uważam, że wy nie zasługujecie na władzę... Wy... Tacy jak ty. Jesteś okrutnym człowiekiem, ludzka krew nic dla ciebie nie znaczy... Powinieneś był utracić tę niezasłużoną potęgę i dobrze, że ją utraciłeś...
- Mój drogi, czego by nie mówić, nigdy nie karałem tych prostaków bez powodu... - uśmiechnął się, wpatrując nieprzerwanie w jego oczy i zbliżając do niego. - Tymczasem oni to bezmyślny motłoch, nie mogą rządzić się sami... Czy... nie tak dawno nie przekonałeś się o tym na własnej skórze? - spytał jedwabistym głosem, ujmując jego rękę i gładząc dłoń w miejscu, gdzie w jego przebite ciało sączył się przed miesiącami rozpalony ołów.
- Sam widzisz... - wyszeptał. - Jest inaczej... I tym także odebrano władzę... W moim świecie tracą ją wszyscy, którzy mieć jej nie powinni.
- Ach, i wydaje ci się, że wszyscy ci, którzy sprawują władzę teraz, są zupełnie bez zarzutu i całkowicie różnią się od tych, co do których przypadkiem wydało się, czym tak naprawdę są...
- Na pewno nie. Ale im przynajmniej nie wolno postępować w taki sposób.
- A co to zmienia, skoro postępują? - spytał z uśmiechem.
- Posłuchaj, nie próbuj mi wmówić, że to wy jesteście ci dobrzy. - Zniecierpliwionym ruchem wysunął dłoń z jego uścisku. - Twój przyjaciel kazał rozwłóczyć końmi własną córkę, tylko dlatego, że zgodziła się być kochanką Ujje... A przecież ona to zrobiła, żeby uratować życie swojemu bratu.
- Jest sprawą ojca, jak odnosi się do swoich dzieci, czego wymaga i jak karze... - wycedził z wolna zimnym głosem, tym samym nieświadomie ratując go przed słabością, w którą opadło jego serce pod wpływem własnych słów. Wrażliwość na ludzkie cierpienie nie była atutem w starciu z nim i schwytał część umysłu na tym, że żałuje jej nieusuwalnej obecności. W co, na niebiosa, wciągał go ten człowiek, w co sam wpadał, rozmawiając z nim?
- A, tak... - zakpił, wyzbywając się zbyt gorączkowych myśli swą starą osłoną z szyderstwa. - Ty i ten twój ścisły patriarchalizm. Przyznajesz mu prawo, tak? No, oczywiście, rozumiem, że nie jest zbyt dumny z syna, ostatecznie nikogo jeszcze nie zabił, a przecież ma już ponad osiem lat... Hańba.
- Nie potrzebujesz uciekać się do drwiny, mój drogi, nie mam zwyczaju wtrącać się w ojcowskie decyzje, ale nie znaczy to, że je do końca aprobuję.
- Nie wątpię... Mam rozumieć, że los własnych dzieci obchodzi cię odrobinę bardziej? Cóż, postaraj się nie stwarzać dalszych problemów, to będziesz mieć pewność, że nie podburzysz nikogo przeciw nim... Zresztą, tak naprawdę i to jest bez znaczenia. - Wzruszył ramionami, spoglądając w bok. - Taki człowiek jak Lessen nigdy nie pozwoliłby skrzywdzić pięcioletnich maluchów, są z pewnością najzupełniej bezpieczne. Przekonałeś się zresztą... prawda? I myślę, że każdy zrozumie, czemu Anissa poszła z wami, skoro były tam wasze dzieci, więc sądzę, że nie policzą tego jako współudziału... Na pewno rzeczywiście wkrótce pozwolą jej do nich wrócić. Tym razem wychowane będą lepiej niż wasza biedna córka.
- Co to jest? Groźba? Po co? - prychnął, patrząc na niego z irytacją. Avae przeniósł na niego wzrok, powoli kręcąc głową.
- Kalli nie spotka nigdy u nas najmniejsza krzywda, możesz być pewien - odparł cicho. - Zaprzyjaźniliśmy się tutaj... Zmieniła się, wiesz? Jest podobna do Anissy, nie do ciebie - wreszcie zaczęła to rozumieć. Dobrze dla niej, że stało się to wszystko.
- Dobrze dla niej, że zamiast być jedną z największych pań kraju, musiała wysługiwać się temu waszemu hałaburdzie?
- Bezsprzecznie... - uśmiechnął się. - Wiesz, niezależnie od wszystkiego, nie jest to odpowiednie określenie.
- Doprawdy? A jak mam nazywać prostackich, młodocianych podżegaczy do buntu?
- Och, Nago, ty jesteś podżegaczem do buntu... teraz. - Przymrużył oczy. - Legalność jest przy władzy, która umie się obronić. Dwa razy przegraliście z nimi.
- Siła nie definiuje racji... - powiedział chłodno. - Słuszność musi być oparta na tym, co warte, by dla tego przegrać.
- Tak, na tym tle z pewnością musiał istnieć konflikt między tobą, a twoim przyjacielem... - zauważył, unosząc lekko brwi.
- I poległ.
- Cóż.
- Nie oczekuj ode mnie, że kiedykolwiek uznam tę dzicz za godną czegokolwiek. Obawiam się, że nie zdołasz mnie przekonać, że parobek może przestać być parobkiem. A moja córka...
- Tak czy inaczej, nie będzie już jej tu, więc nie potrzebujesz się martwić. - Wzruszył ramionami, przerywając mu dość aroganckim tonem. - Ostatecznie Nissyen to arystokrata, prawda? Musi być. Ciężko by wam było bez żadnych Eau Claire.
- Wydaje mi się, że prędzej czy później będziemy musieli się bez nich obejść.
- Stop.
- Rozumiem, choćby słowem... - uśmiechnął się kpiąco. - Podobniejszy jesteś do Elgina niż do ojca w tej obronnej postawie. Zawsze uważałem, że to Adelaide powinna go poślubić, nie to wątłe dziewczę.
- Cóż, lepiej dla mnie, w każdym razie.
- Och, wątpię. Broome nie był tu szczególnie potrzebny, ty cały jesteś z niej. Urodziłaby cię nawet jako panna.
- Osobiście zawsze powątpiewałem w te plotki o demonie, ale może ty wiesz lepiej... - mruknął z ironią. - Wiesz... pójdę już. To zaczyna prowadzić donikąd... - Odwrócił się zmierzając w stronę drzwi, ale czuł go idącego za sobą i nie wytrzymał, odwracając się w wąskim przejściu, nim zdołał przekroczyć próg. Spojrzał mu w twarz, bezskutecznie próbując wyczytać cokolwiek z jej wyrazu, Nago uśmiechnął się nieznacznie.
- Doprawdy, nie uciekniesz przed sobą, mój drogi. Ja ci nie pozwolę... - przyrzekł cicho, twardo opierając się ręką o ścianę obok jego głowy. Avae przełknął mimowolnie ślinę, nie mogąc się jednak zdobyć na to, żeby wyjść, czy chociaż obrócić. Zamarł w tych drzwiach i nie widział niczego poza parą lśniących oczu, wszystko znikło i bał się cokolwiek powiedzieć, choć wiedział, że wcale nie płynie to z prawdziwego lęku, więc na szczęście nie było tego strachu w jego twarzy i nieruchomym ciele. Po prostu ugrzązł nagle, przygwożdżony czymś w tym geście i spojrzeniu, ale nie poniósł klęski, nie przestraszył się, nie ustąpił, wytrzymał i wcale nie miał mniej powodów do triumfu od niego.
- Co tu się dzieje? - usłyszał za sobą męski głos i poczuł dłoń stanowczym gestem opierającą się na jego ramieniu.
- Proszę, proszę... - zjadliwie uśmiechnął się Nago, nie odrywając wzroku od twarzy chłopaka. - "Wielki" Sheat... Nie martw się, nic nie grozi waszemu faworytowi... - Powoli przeniósł spojrzenie ku jego oczom i drgnął nagle, nie zmieniając jednak wyrazu twarzy. I choć Avae chciało się śmiać na myśl, iż Nago przyszło do głowy, że akurat Sheat ni stąd ni zowąd miałby się o niego troszczyć, sam drgnął też nagle, uświadamiając sobie dziwność chwili. Dwie osoby, mimo wszystko bezsprzecznie najważniejsze po obu stronach konfliktu, pierwszy raz stanęły raptem twarzą w twarz, nie jedynie widząc się z oddalenia - w jakiś sposób jednocześnie połączone i rozdzielone przez niego. Patrzyli sobie w oczy ponad jego głową, a jemu zahuczało nagle w pamięci, że ich spojrzenia są takie same i nawet okolone tęczówkami o identycznej barwie.
- Cóż, myślę... myślę, że powinienem był się tego spodziewać... - powiedział wolno, zabierając rękę ze ściany z drwiącym migotaniem w oczach utkwionych już nie w nim, lecz w oczach otwartego wroga - i wyswobadzając go tym samym spod chłodnego zaklęcia.
Bezgłośnie uwolnił z płuc powietrze, obdarzając obu mężczyzn szybkim spojrzeniem i wycofał się spomiędzy nich, odsuwając trochę na bok.
- Nic takiego się nie stało... - powiedział raczej bez potrzeby. - Chciałem tylko porozmawiać. Mam nadzieję, że to nie żadna okoliczność obciążająca. Tak na przyszłość, wiesz... - rzucił, mrużąc powieki, gdy Sheat przeniósł wzrok na niego.
- Doprawdy, Avae, jest to ostatnia rzecz, o którą powinieneś się w tej chwili martwić... - odparł nieco zniecierpliwionym tonem. - Zastanawiam się jedynie, co miał na myśli Lyensa, mówiąc "Oczywiście.", kiedy zakazałem wpuszczać do więźnia kogokolwiek poza żoną.
- Och, on wtedy nie wiedział, że ja przyjdę... - uśmiechnął się promiennie. - No, ale nic się nie stało, prawda? Ja nie zjadłem Nago, Nago nie zjadł mnie... Zdaje się, że nawet nie spróbowaliśmy.
- Czyżby... - rzucił obojętnie, z urwaną, niepozwalającą się domyślić sensu intonacją, chłodnym, pogardliwym wzrokiem mierząc przypatrującego mu się wciąż spod zmrużonych powiek bejlera. Avae postąpił krok w przód, odczuwając nagle potrzebę, by stanąć znów między nimi; tak jawnie zanosiło się na walkę. Cóż, nie posądzał żadnego z nich o zdolność do pospolitego rzucenia się na wroga z pięściami, nie ten poziom starcia, ale nic lepszego nie wpadło mu do głowy. Z drugiej strony, rozdzielanie ich, gdy znów stanął w taki sposób, rozjaśniało mu w umyśle znaczenie zwrotu "między młotem a kowadłem".
- Dobra, zakładam, że przyszedłeś tu w jakimś celu, więc może... - zasugerował, oglądając się przez ramię na idealnie nieruchomą twarz, jaką demonstrował właśnie w konfrontacji przywódca Helmand, gdyż odwrócenie się plecami do Nago nie kojarzyło mu się teraz z niczym komfortowym, niezależnie od niskiego prawdopodobieństwa, by było to naprawdę ryzykowne. - Pewnie chcesz go tylko o czymś powiadomić, prawda? - uzupełnił z nadzieją. - I pójść sobie... od razu? A ty co? - zwrócił się dla odmiany do Nago, gdyż Sheat nie współpracował. - Może byś tak sobie usiadł, żeby okazać wrogom wzgardę i lekceważenie? Będziesz tak stać nade mną? Ciasno się robi.
- Doprawdy ciasno... nagle? - zaśmiał się krótko i lekko nachylił w ich stronę.
- Krok w tył, Ha Nikra - zimno rzucił Sheat.
- Wydaje ci się, że możesz mi rozkazywać, nierozważny młodzieńcze? - Nago uniósł ku niemu wzrok.
- Jestem tego pewien - odparł ze spokojem. - Zostaw nas, Avae - polecił stanowczo, przesuwając spojrzenie na niego, gdy nie ruszył się z miejsca. - Słyszałeś?
- Yyy... tak - wykrztusił, fizycznie czując zatracanie całej wykształconej przez lata, a trochę i wrodzonej zdolności do bycia wygadanym w każdej sytuacji. Miał ochotę poprosić, żeby się nie pozabijali albo coś takiego, ale uznał, że nie byłoby to zbyt rozsądne. A tym bardziej na miejscu.
Okręcił się na pięcie, Sheat odsunął się, przepuszczając go i w chwilę potem zostawił pole bitwy za sobą. Co powinno było nastąpić wcześniej. Niezależnie od tego, co ci dwaj mogli sobie mieć do powiedzenia, ewidentnie nie była to jego sprawa. Nie było sensu w pchaniu się w ich porachunki, cóż, trochę ich ze sobą mieli. Po tym, co Nago chciał zrobić Karinowi, niewątpliwie awansował na wroga numer jeden. Sheat przypuszczalnie był nim dla drugiej strony zawsze.
Sam się podziwiał za wiarę, że obejdzie się bez rozlewu krwi.
Życie w Helmand toczyło się teraz intensywniej niż kiedykolwiek. Wciąż ktoś przyjeżdżał z raportami albo jakąś prośbą, wojska wracały do swych prowincji przez ich tereny, trwały pierwsze przygotowania do Zgromadzenia i budowa tymczasowego obozu dla jeńców, oprócz tego usuwano zniszczenia i nadrabiano stracony czas we wszystkich zaległych pracach. Większość ludzi była w bezustannym ruchu, nie było wiele czasu na odpoczynek.
W jednej z swoich krótkich chwil przerwy Ures i Kavi siedzieli pod ścianą swego zastępczego mieszkania, przypatrując się zabawie Aine z dziećmi. Chłopiec wyglądał teraz naprawdę dziecinnie i szczęśliwie - trudno wręcz było uwierzyć, jak straszne chwile przeżył. Piskliwe, rozradowane maluchy osiadały go radośnie jak ptaszki i szczebiotały do niego w zupełnej komitywie, licząc na pełnię zrozumienia, jak gdy paplały do siebie nawzajem. Zresztą Aine wykazywał zainteresowanie i zachwyt w miejscach, gdzie dorosły albo i jego rówieśnik, mógłby je najwyżej poudawać.
Zabawę przerwał raptem donośny płacz Vami, który w zaaferowaniu zapomniał, że nie nosi już pieluszek, w wyniku czego na jego spodenkach pojawiła się spora, mokra plama. Loe nie załapała chyba, o co chodzi, ale na wszelki wypadek rozpłakała się do towarzystwa, a Kavi westchnął, zaczynając wstawać.
- Nie, nie, nie trzeba! - zawołał Aine, podrzucając zawodzącego malca na ręce, Loe złapała chłopaka za nogawkę i podreptała obok, pochlipując bez większego przekonania. - Damy sobie radę, Anna na pewno ma już dla nas ładne, suche rzeczy, trzeba tylko pójść, prawda? - zwrócił się czule do Vami, całując go delikatnie w policzek. Kavi spojrzał tylko z uśmiechem na Uresa i rozłożył ręce, siadając z powrotem; obaj nieco rozbawieni odprowadzili wzrokiem procesję.
- Opiekuńcze stworzonko z tego waszego małego lokatora... - zauważył Ures. - A niewiele większy od nich. Straszna drobinka.
- Wszyscy Uzdrowiciele są jacyś tacy delikatniejsi niż reszta ludzi... - westchnął. - Trochę to niesprawiedliwe.
- Nasz Karinek całkiem urósł ostatnio... - uśmiechnął się.
- "Nasz Karinek"... - pokrzywił się.
- Co chcesz? - burknął. - Nie lubiłem go, ale się przekonałem, tak? I to dawno. Nie musicie mi tego wciąż wypominać.
- Jasne, jasne... - uśmiechnął się szeroko, zakładając ręce na karku. - No, moi chłopcy coś się nie spieszą. Jak dalej będzie iść w tym tempie, nie wyrobimy się nawet cudem... A co dopiero jak "nasz Karinek" skończy swoje architektoniczne targi i dojdzie odbudowa... Jak mi Sheat nie dołoży ze dwudziestu ludzi, za cholerę nie dam rady... Ty, patrz... Jak dobrze widzę, to chyba Yeroham wróciło... Eee, zabiorą mi młode... - Skrzywił się komicznie. Ures prychnął z politowaniem i spojrzał ku nowym namiotom, gdzie od strony dziedzińca nadszedł postawny szatyn i rozejrzawszy się wpierw z lekkim zawahaniem, skierował się w stronę obu mężczyzn. Wstali, żeby się z nim przywitać, a w chwilkę później z wnętrza budynku wyjrzała lokowana główka Aine.
- Fehr! - zawołał z radością, rzucając się kuzynowi na szyję. - Wróciliście! A gdzie tata?
- Niedługo przyjdzie, nie martw się... - Z uśmiechem poczochrał chłopcu włosy. - Jak z tobą? W porządku już?
- Tak, wszystko dobrze - zapewnił, okręcając się dookoła. - Sam patrz!
- Ech, dzieciaku... - zaśmiał się. - Szykuj się lepiej, zaraz jedziemy.
- Tak już? - zdziwił się Aine.
- No... już... - odparł żartobliwym tonem. - Gordon chciał tylko coś załatwić, śpieszymy się. Lepiej się pakuj.
- Och, mam tylko kilka rzeczy... Zdążę... - uśmiechnął się przymilnie. - Opowiedz wpierw, jak było...
- No już, już... - zgodził się ze śmiechem, pozwalając pociągnąć się chłopcu na ławę. Uśmiechnął się przepraszająco do mężczyzn, przysiadając tyłem do dziedzińca i nachylając się ku rozradowanemu Aine, który aż podskakiwał na siedząco, wypytując go półgłosem o różne rzeczy.
Ures i Kavi odsunęli się trochę, by im nie przeszkadzać i rozmawiali dalej, póki od strony pól nie nadeszło kilkunastu ludzi. Ures spojrzał ku nim, szukając wzrokiem swego zmiennika, ale była to inna grupa, pod zwierzchnictwem Erdiego, który przywitał się z nimi tylko skinieniem głowy i zniknął w baraku, zaraz zresztą wracając i podchodząc do nich.
- W miłym towarzystwie się ostatnio obracasz... - wesoło zagadnął Kavi. Erdi skrzywił się lekko, machając z rezygnacją ręką.
- Taak, moi wspaniali podopieczni... - mruknął, oglądając się na klnącą, hałaśliwą grupkę jeńców i pilnujący ich niewielki oddziałek. - Sanvo mnie zmienia, ale jeszcze kończy jakąś robotę, więc czekam.
- To może ja ich wezmę? - zażartował Ures. - Moich nie widać, Raven jak zwykle się spóźnia. A praca leży odłogiem.
- Nie radzę... - uśmiechnął się. - Wyjątkowo paskudna grupa.
- Hmm... - Strzyknął palcami brunet. - Nie rozumiem, czemu Sheat nie poprzydzielał ich na stałe. Tylko kłopoty z tymi zmianami.
- Nie pomstuj, Ures, Sheat wie co robi.
- No chyba nie podejrzewa, że ja z nimi zacznę paktować? - Uniósł z rozbawieniem brwi.
- Przecież wiesz, że nie o to chodzi - mruknął, oglądając się na jeńców, którzy zaczęli nad czymś cichcem dysputować. - Zresztą, to tylko tymczasowe. Póki nasi ludzie nie skończą z przygotowaniami do Zgromadzenia i z obozem. I powiem szczerze, że nie martwię się chwilą, gdy ci na przykład, będą już daleko stąd, a ja dostanę z powrotem własnych ludzi.
- A czyi to?
- Mieszanka. Czterech z Sitten, dwóch z Yan, trzech z Laurion, jeden z Lahore. A skąd rodem, cholera ich wie. Ja nie jestem ciekawy - prychnął.
- Zostają do końca?
- Czy ja wiem... Możliwe. To sami wodzowscy. Deiken i Derro nie żyją, Rhin sam czeka na dyscyplinarny proces, a Tulle... - zawahał się. - Cóż, nie wiem czy...
- Daj spokój, nie zrobiłby nic... - Potrząsnął głową Kavi. - To nie ten typ człowieka. Ani wodza, jeśli o tym mowa.
- Co oni do cholery kombinują... - zniecierpliwił się Erdi, znów obracając wzrok na jeńców, z których jeden właśnie namawiał do czegoś strażnika; ten oglądał się niepewnie na niego, więc Erdi przeprosił na chwilę towarzyszy, chcąc interweniować. Na to jednak sam jeniec postąpił ku niemu, patrząc mu butnie w twarz.
- O co chodzi? - ostro spytał Erdi.
- Nie pójdziemy teraz! Każdemu się należy odpoczynek, może nie? Śniadanie by człowiek zjadł.
- Już jedliście. Drugie dostaniecie w połowie tej zmiany, jak co dzień - wycedził dość kwaśno, jakby powątpiewając w celowość hojności przywódcy i obowiązkowości własnej żony. - Nikt was tutaj nie ciemięży, więc nie narzekajcie i przestańcie kombinować. Macie takie same warunki jak my.
Jeniec warknął coś tylko przez zęby i odwrócił się wracając, ale obejrzał się jeszcze.
- Tacy szlachetni, psia ich mać... - syknął. - O, a ta kurwa? Uzdrowiciel... - Skrzywił się drwiąco, patrząc po Aine, który zadrżał chwytając się ramienia kuzyna. Fehr obejrzał się raptownie, z furią spoglądając na żołdaka, który wzruszył ramionami, wracając między innych. - Byliśmy tam przecież... - burknął już ciszej, ale słyszalnie. - Pozwolił umrzeć bejlerowi, może nie?
Aine krzyknął cicho i zerwał się z ławy, wbiegając do środka, choć Ures i Kavi próbowali go zatrzymać; sam Fehr wstał wolno, przymrużając z gniewu oczy i postąpił krok w stronę jeńców, ale Erdi przytrzymał go za ramię.
- Daj spokój, nie możesz... - wycedził przez zęby. Szatyn obejrzał się na niego ze złością.
- Bo?
- Bo będziesz mieć kłopoty. Duże. - Opuścił wzrok, milcząc przez chwilę. - To jeńcy, Fehr, są nietykalni.
- Więc co, ma im to ujść płazem? - warknął wściekle. Erdi wzruszył ramionami, patrząc uparcie w ziemię. - Gdzieś mam kłopoty, nie będą bezkarnie... - urwał, gryząc wargę i z bólem spojrzał w stronę budynku, w którego drzwiach zjawiła się wystraszona Anna, przywołując męża do środka. Fehr uczynił ruch, jakby chciał pójść razem z nim, ale zatrzymał się w pół kroku. - I co mu powiem... - szepnął bardziej do siebie niż do Erdiego. - Nie umiem z nim o tym rozmawiać, nigdy nie umiałem. Nawet Gordon nie umie...
- Coś się stało? - usłyszał za plecami trochę niepewny głos i obejrzał się, w przejściu między barakami dostrzegając Karina, który właśnie do nich podchodził.
- A, to ty... - Odwrócił się, uśmiechając blado do chłopaka.
- Podobno będziecie już wyjeżdżać, więc chciałem pożegnać się z Aine... - powiedział, patrząc im z wahaniem po twarzach. - Co... co się stało? Przecież... widzę, że...
- Jeńcy gadają głupstwa, wiesz, jacy są... - mruknął Erdi, odwracając wzrok.
- Głupstwa? - zdławionym głosem wykrztusił Fehr. - Powiedziałbym, że to trochę za delikatne słowo.
- Powiedzieli, że Aine pozwolił umrzeć temu ich Tuz Traverse... - wyjaśniająco odezwał się znów Erdi.
- Och... - szepnął chłopak, przymykając oczy.
- Nie rozumiem! - wybuchnął Fehr. - Nie rozumiem, jak można być do tego stopnia świnią! Przecież... on i im ratował życie. Im też. Jak oni mają czelność wypominać mu teraz, że... - Zacisnął usta, starając się opanować i po chwili odezwał się zduszonym szeptem. - Aine był tam sam. Zupełnie sam przez długie cztery dni. Zemdlał przez te dni osiemdziesiąt trzy razy. Nie spał nawet chwili i tylko leczył, leczył, leczył... Mamy mieć do niego pretensje, że nie zdążył pomóc temu łajdakowi? Gdyby zdążył, to by pomógł, taka jest prawda... Ale ja nie będę go oskarżać, że ratując życie bez chwili przerwy - trzystu dziewięćdziesięciu siedmiu ludziom - nie zdążył uratować kilkunastu innych, a w tym tej łajzy... I bardzo mi przykro - ale nie zamierzam też obwiniać innych, że mu tego łotra nie przynieśli jako pierwszego... - wycedził przez zęby. - Bo śmiem twierdzić... że czego by nie mówić, każdy inny człowiek bardziej zasługiwał na przeżycie... - Gwałtownie odwrócił głowę w bok, znów tylko z najwyższym wysiłkiem panując nad furią. Erdi westchnął, spojrzał po nim i po wciąż niepodnoszącym powiek chłopcu, mimo wszystko czując ulgę, gdy z magazynu wyszedł w końcu jego zmiennik i skinąwszy mu ręką, odprowadził oddział i jeńców. Fehr popatrzył za nimi, ale splunął już tylko, kopiąc o mur i siadając wolno pod ścianą.
- Gdzie jest Aine? - cicho spytał Karin.
- U siebie... - odparł Kavi, który właśnie wychodził z domu. - Zamknął się, nie odpowiada i nie otwiera. - Rzucił chmurne spojrzenie w stronę odchodzących jeńców. - Banda imbecyli... - mruknął pod nosem.
- Może... ja spróbuję... - Podniósł wzrok chłopak. - W końcu... ja wiem... jak to jest. Może ze mną porozmawia.
- Idź, mały... - westchnął blondyn, uśmiechając się do niego nikło. - Nie znam nikogo, kto zatrzasnąłby ci drzwi przed nosem.
Karin oddał niepewnie uśmiech i wszedł do środka, mijając się w drzwiach z Anną trzymającą na rękach pociągające noskami i wyraźnie zdezorientowane maluchy. Dmuchnął im lekko po noskach, natychmiastowo przywracając dobre humory i ochotę do chichotów, a sam podszedł do pierwszego wewnętrznego pokoiku.
- Aine? - zawołał ostrożnie, pukając cicho do drzwi. - Mogę wejść? Bardzo proszę...
Przez chwilę panowała cisza, ale potem dobiegły go kroki i drzwi uchyliły się nieznacznie, ukazując otartą z łez, ale noszącą wyraźne ślady spazmatycznego płaczu buzię. Karin westchnął i uśmiechnął się prosząco, pokazując palcem do środka.
- Wejść tam... Przez tę szparkę chyba się nie zmieszczę...
Na twarzy Aine na ułamek chwili pojawił się nieśmiały, wątły raczej uśmiech i chłopiec cofnął się wpuszczając go do środka. Karin zamknął za sobą drzwi i podszedł do Aine, który przycupnął na swoim łóżku, od nowa zaczynając pociągać nosem. Jedna łza, druga, i nim Karin zdążył usiąść obok, Aine już od nowa zanosił się płaczem, wywołując westchnienie niepewnego co robić pocieszyciela.
- Nie płacz... - odezwał się łagodnie, otaczając chłopca ramionami. - Moje biedactwo... Nie płacz...
- Ja... ja... Och, nie mogę... - zaszlochał z rozpaczą, bezładnie ocierając łzy. - To co powiedział...
- To było podłe z ich strony... - Pokręcił powoli głową, całując ciemne loki. - To wcale nie twoja wina.
- Ale... ale ja naprawdę mu nie pomogłem i on umarł, tak jak mówią... A ja byłem tam... I to... to długo trwało, a ja nie zdążyłem! - jęknął, na nowo zanosząc się szlochem. - Nie dałem rady... i umarł. Przez mnie...
- Głuptasku, jesteś chyba jedyną osobą, która płacze po tym człowieku... - westchnął znów cicho.
- Wszystko jedno kto to... - wyszeptał. - Zresztą... mnie umarło siedemnaście osób... siedemnaście... Umarli, zanim zdążyłem im pomóc... Umarli...
- Aine, ja wiem, że to trudne... - powiedział ze smutkiem, delikatnie całując go w czoło. - Mnie też... zdarzyło się to dawniej i... wiem, jak potworne to uczucie... Ale pomyśl raczej o tym, co by się stało, gdyby cię tam nie było... O tych setkach ludzi... którzy żyją. Dzięki tobie.
- Ale... ale gdybym nie był taki słaby to... - wykrztusił, zachłystując się łzami. - To na pewno... zdążyłbym i... i wszystkim pomógł... A tak... jestem do niczego. Zupełnie do niczego.
- Jesteś bardzo dzielny... - Pokręcił głową. - Bardzo dzielny, wspaniały i zdolny. Ja, w twoim wieku... - uśmiechnął się blado. - Aine, ja wyleczyłem może kilka skaleczeń...
- Bo nie było wojny...
- Nie było... - zgodził się. - Ale... ja po pierwsze... byłem wtedy wielkim tchórzem... Bałem się szukać miejsc, gdzie jestem potrzebny. A po drugie... nie umiałem dobrze leczyć. Pewnie właśnie przez ten brak wprawy, choć nie rozumiałem tego.... Aine, zrozum, naprawdę nie masz powodu, by się obwiniać. Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy... I wiem, że boli, kiedy... Doskonale znam to uczucie.
- Czy naprawdę... musi być tak? - szepnął.
- Nie wiem - odparł szczerze, opuszczając wzrok. - Ale zawsze... Widzisz, zawsze staram się myśleć o tych, którym zdołałem pomóc. To cud, móc zrobić tyle, ile my możemy... O tym myśl, Aine... Bo inaczej... inaczej będzie ci ciężko i będziesz słabszy. A przecież chcesz być silny, prawda? I dalej móc pomagać.
Chłopiec podniósł ku niemu swoje zamyślone, bursztynowe oczy i skinął powoli głową, ocierając ostatnią, zapędzoną łzę.
- Masz rację... Przepraszam, że tak...
- Nie masz za co przepraszać... - Pocałował go znów czule w czoło. - Jesteś wspaniały i dzielny, mówiłem ci już. I dobry. Dlatego cierpisz... Ale jeszcze będzie dobrze, obiecuję.
Aine skinął znów głową, tym razem znacznie energiczniej; loczki osypały mu się na twarz, pogłębiając zabawną, rozczulającą dziecinność delikatnej buzi.
- Tacie... może nie mówmy, co? - spytał cicho, niepewnie zerkając na Karina.
- Ja mogę nie mówić, ale będziesz to musiał załatwić z kuzynem... - uśmiechnął się, głaszcząc go po policzku.
- Och... - westchnął Aine, nieco bezradnie oddając uśmiech. - Fehr się na pewno nie zgodzi. Taki jest... trochę taki niedźwiedź, prawda? - zachichotał. - Nie nadaje się do konspiracji. I bardzo dobry jest dla mnie... Nie daruje tak łatwo tego... Ech... - sapnął, z rezygnacją kręcąc głową. - Myślę, że najlepiej będzie, jak już się przygotuję do wyjazdu... Tata zobaczy, że wszystko ze mną w porządku i nie będzie awantury. Pomożesz mi się spakować?
- Jasne... - uśmiechnął się.
- No, to szybko. I potem pójdziemy powiedzieć, że już dobrze. Tylko trochę się jeszcze muszę... No wiesz... - szepnął, pocierając palcem czubek nosa. - Dziękuję, że do mnie przyszedłeś.
- Coś ty, nie ma sprawy... - Machnął ręką, uśmiechając się szerzej. - Idziemy tą samą ścieżką, musimy się trzymać razem. Żałuję, że ja nie miałem nikogo za... za pierwszym razem. To znaczy, owszem, Sheat i... w ogóle wszyscy, ale... Nawet najbliżsi nie rozumieją tego tak całkiem. Musiałem zupełnie sam sobie z tym poradzić i dopiero później... spotkałem innego Uzdrowiciela - urwał, decydując się zbyt wiele nie przytaczać chłopcu. Co najważniejsze już powiedział, a wspomnienia Woss'ye, z którym wtedy rozmawiał... Chyba nie były dla dzieci. Nawet, jeśli dziecko jest Uzdrowicielem. To było chyba gorsze nawet niż wojna. Żyć latami w tamtym świecie, patrzeć na konanie i nie mieć prawa leczyć.
- Przepraszam... - Drzwi uchyliły się lekko i do środka zajrzała ostrożnie głowa Fehra. - Aine, mogę?
- Wejdź, przepraszam... - Poderwał się chłopiec, uśmiechając się przyjaźnie. - Pa... pakujemy się, wiesz?
- Aha... - powiedział, wciąż z bardzo nieszczęśliwą miną. Aine podbiegł do niego, dziecinnym gestem wieszając mu się na szyi, w czego celu musiał dość wysoko podskoczyć. Karin prawie się zaśmiał, patrząc na majtające w powietrzu nogi chłopca; trudno było uwierzyć, że przed chwilą rozmawiali o tak poważnych rzeczach. Świat był stanowczo zbyt skomplikowany.
No cóż... Nie było źle. Naprawdę nie było tak źle. Odkąd dotarło zaopatrzenie Wajira, a wódz Amsted zdecydował się zostawić wszystkie te wygodne, przestronne namioty w Helmand i wracać z wojskiem do swojej prowincji, przynajmniej problemy z zakwaterowaniem częściowo się rozwiązały i nie było już konieczności, by się tak tłoczyć. Naaya została u nich i dyrygowała razem z Althi wykonaniem według wojskowego wzoru amstedzkiego dalszych namiotów dla celów Zgromadzenia, w przerwach nękając Nissyena o architektoniczne poprawki, Nissyen altruistycznie odłożył na bok swoje sprawy, pomagając im przy obozie i jemu przy użeraniu się z zarozumiałym wellandzkim architektem, Altea pogrążyła całe dwa baraki i kilkanaście strwożonych poganianiem dziewcząt w wysiłkach mających na celu wyżywienie nieprzyzwoitych ilości ludzi, Inapan ledwo nadążała z wykarmianiem Avrina, który zawzięcie nadrabiał niewielki apetyt pierwszych dni, Ardee przyjeżdżał i odjeżdżał wręcz z językiem na brodzie - jakkolwiek nieodpowiednie nie byłoby to wyrażenie dla opisu bejlera - usiłując zawzięcie być w trzech, czterech, w porywach pięciu miejscach jednocześnie, Avae robił wszystko, o co go poproszono, przebywając tym samym co dzień w innych miejscach w sposób absolutnie nieprzewidywalny, Sheat... hm, Sheat przez pięć dni snuł się jak zjawa bądź ostry przypadek anemii, uparcie twierdząc, że sen nie jest tak niezbędny, jak mogłoby się wydawać, dopóki nie zaczął zasypiać w najmniej spodziewanych momentach - jak na przykład w trakcie rozmowy z delegacją Tonnerre, której członkowie ze zwykłym sobie nastawieniem niewątpliwie gotowali się na jakiś afront strony zwycięskiej, ale chyba nie aż taki.
Polityka Raggveden była jednak nieco inna i odtąd Sheat pozwalał mu się zaganiać do łóżka gdzieś tak w połowie nocy, choć Karin osobiście powątpiewał, by ktoś naprawdę odpoczywał, mamrocząc przez sen o szacunkowych stratach w Weser w przeliczeniu na procenty.
Dziś nie było ani trochę lepiej; rano przyjechał Saray i teraz on i Sheat siedzieli pochyleni nad raportami ze stanu kilku wschodnich i południowych prowincji, które przywiózł wódz Norden - i zgodnie zapatrzeni w arkusze nie zauważali wiele ze świata zewnętrznego, porozumiewając się czymś w rodzaju różnie zabarwionych emocjonalnie pomruków, w których jemu samemu jakoś trudno było zrozumieć słowa. Im najwidoczniej szło lepiej, pełnia konsensusu. Cóż, być może była to umiejętność zdobywana na stanowiskach przywódczych; swoboda komunikacji i pełna tajność dla otoczenia, czy coś w tym stylu.
Karin westchnął po raz setny, stawiając im na stole herbatę i decydując się tym razem zinterpretować złowione uchem dźwięki jako odpowiednik "Dziękuję". Wrócił do swego stoliczka i rozłożonych na nim planów, od razu dostrzegając kolejną niejasność i melancholijnie dopisując dwudziestą ósmą już dziś pozycję na kartce z budującym nagłówkiem "Zapytać Nissyena".
Sheat stłumił ziewnięcie i przygryzł raptem wargę, odrywając wzrok od czytanych kartek i po omacku sięgając na półkę pod stolikiem.
- Masz - mruknął, podsuwając drugiemu mężczyźnie kopertę z rozerwaną pieczęcią. - Odpowiedź z Wysokiego Dworu. Wolałbym, żebyś to zobaczył.
Saray uniósł brwi, wyciągając ze środka kilka kartek i wstał, odchodząc trochę na bok i czytając z pewnym niepokojem. Sheat popatrzył za nim, z cichym syknięciem wypuszczając powietrze i Karin zdecydował, że potem upomni się o ten list. Miał dosyć ukrywania przed nim kłopotów. Chwilowo nie zdołał jednak nawet obdarzyć go pełnym wyrzutu spojrzeniem, gdyż sumienie najwyraźniej nie przypomniało mu, że powinien popatrzeć z ukłuciem winy na swego postawionego poza nawiasem kochanka. Jak gdyby nigdy nic, pochylił się na powrót nad raportami Saraya, a zanim Karin zdążył jakoś dyskretnie okazać, że czuje się urażony, przesłona uchyliła się i do środka wszedł przystojny, młody mężczyzna z obciętymi, a raczej oberżniętymi nierówno jasnymi włosami. Popatrzył na niego z czymś na kształt cienia nikłego uśmiechu, Karin oddał uśmiech nie o wiele pewniej. Miał wrażenie, że spojrzenie nieznajomego było takie, jakby się jednak znali, a przecież sam nie mógł sobie przypomnieć, kto to jest. Tymczasem obcy przywitał się gestem z oboma mężczyznami i usiadł, dalej zachowując się jak dobry znajomy. Karin zamrugał, ale Saray i Sheat byli najwidoczniej zdania, że wszystko jest oczywiste, Sheat odłożył tylko kartki, wyczekująco patrząc na przybysza.
- Już z powrotem? I jak, wszystko w porządku? - spytał. Blondyn skinął głową, składając na biurku spięte luźno karty, najwidoczniej raport.
- Sytuacja w południowych prowincjach jest opanowana całkowicie, ich siły sformowały się na nowo, rebelianci są osadzeni... Lessen ma trochę wątpliwości odnośnie swoich niewolników, ale zapewnia, że sobie poradzi i do czasu Zgromadzenia będzie już miał jasność. Wycofałem swoje wojska, stoimy teraz pod Helmand, ale i tak tu macie za dużo ludzi... Raczej nie będziemy więcej potrzebni, więc sądzę, że możemy już wracać. Minie trochę czasu, zanim zdołamy wszystko u nas doprowadzić do porządku... a przed Zgromadzeniem chciałbym już mieć u siebie w miarę pewną sytuację.
- Oczywiście, nie będę cię zatrzymywać. - Skinął głową. - Nie ma takiej potrzeby, poradzimy już sobie... A tak, wojska Ardee stacjonują nad samą granicą, więc w razie gdybyś miał jakieś problemy z zaopatrzeniem...
- Nie sądzę, ustalałem już z nim wszystko w sprawie dostaw... - odparł z przeczącym gestem. - Powinno być dobrze.
- Ruszacie dalej od razu czy jutro? Jeśli trzeba coś...
- Nie, nie trzeba. Co prawda, ludzie powinni odpocząć, więc planuję jechać dopiero rano, ale mamy wystarczająco dużo własnego prowiantu... Jeszcze jedno.
- Tak?
- Rozumiem, że prowodyrów zatrzymujesz w stolicy.
- Oczywiście.
- Dobrze. Ale myślę, że trzymanie tu wszystkich jeńców, byłoby dla was nieco kłopotliwe, prawda? - zawiesił na krótko głos, gdy Sheat zgodził się z nim skinieniem głową. - Tak myślałem. Co chcesz z nimi zrobić?
Sheat zawahał się chwilę, zanim odpowiedział.
- Zasadniczo uważam, że wszyscy mniej ważni jeńcy powinni poczekać do procesu w prowincji, do której ich przydzielono... - odrzekł wolno. - Trudno przecież wymagać, żeby te, w których ich ujęto, utrzymywały wszystkich... Ale na razie nie ustalaliśmy nic... odgórnego.
- Na południu właściwie już ich częściowo porozsyłaliśmy, pod eskortą armii granic - przyznał blondyn, odchylając pierwszą stronę swego raportu i stukając palcem w drugą. - Swoich mam ze sobą. Stu czternastu. Podejrzewam, że jacyś zostali u was, więc moi ludzie się po nich zgłoszą.
- W porządku - odparł krótko, patrząc mu ze spokojem w oczy. Nieznajomy na ułamek chwili zacisnął usta, lekko uderzając palcami w stół, ale milcząc.
- Rozumiem, że przyślesz wszędzie nadzór - powiedział w końcu.
- Tak planowałem - potwierdził, skinąwszy nieznacznie głową.
- To dobrze. Jeśli to możliwe, wolałbym, żeby było to w miarę szybko. Nie chcę tracić czasu na nadzorowanie obozu, mam pilniejsze sprawy. Poza tym, nie wydaje mi się, by obecnie mogli pracować między mymi ludźmi. Muszą pozostać na zamkniętym terenie.
- Sądzę, że uda mi się zorganizować nadzór jeszcze w tym tygodniu - obiecał po namyśle.
- Doskonale. Wybaczcie teraz, ale czekają na mnie. - Wstał, żegnając się zdawkowym gestem i wychodząc z namiotu. Karin odprowadził go wciąż zdezorientowanym wzrokiem i podszedł do stołu.
- Kto to był? - spytał odruchowym szeptem. Sheat spojrzał na niego nieco zaskoczony.
- To... dawny Piękny Tulle. Nie poznałeś go? - uśmiechnął się smutno.
- T... Tulle? On? - wykrztusił chłopak, mrugając w oszołomieniu powiekami. - Ale... ale...
- No co? - westchnął.
- Jest taki... inny - dokończył bezradnie po chwili zawahania. Mężczyzna zrolował machinalnie róg jednej z kartek, krzywiąc lekko kącik ust.
- Podobno on i Lannu... - odezwał się ciszej. - No wiesz, byli ze sobą... Choć nie bardzo wiem co z tego, ciężko pewnie znaleźć w Yan osobę, z którą Tulle nie spał...
- Sheat... - Spojrzał na niego z oburzeniem.
- Przecież nie przesadzam... - mruknął. - Chociaż... może faktycznie z tym małym to było coś poważniejszego. W każdym razie... tak to wygląda. Sam widziałeś.
Karin zamrugał powoli i opadł mu na kolano, zapominając o przywódcy Norden, który zresztą wciąż czytał, nie odwracając się w ich stronę.
Jak to możliwe? Nie poznał go, nawet nie pomyślał, że to on, choć mógłby przecież wpaść na to już choćby po tym, o czym mówili, gdyby nie był tak skołowany patrzeniem na niego i usiłowaniami, żeby go sobie przypomnieć. Słuchał go, słuchał nie tylko słów, słyszał wytłumiony częstymi podróżami, ale wciąż słyszalny yanański akcent, wyraźną wciąż dosyć nosową wymowę, wszystko to, co musiało mu mówić, że to ktoś z Yan, a Yan miało przecież jednego przywódcę, jednego tylko, więc czemu jego umysł nie dopuścił do siebie świadomości, że... to on?
- Głupie... - szepnął nagle. - On... dopiero teraz jest przecież naprawdę piękny. Chociaż to... smutne...
- Tak... - mruknął mężczyzna, poprawiając go na swym kolanie. - On w ogóle we wszystkim jest "dopiero".
- Sheat, daj spokój... - przerwał mu chłodno Saray, odwracając się ku nim. - Tulle to jeden z lepszych przywódców, świetny wódz w czasie wojny, sprawny, rozsądny i kompetentny w czasie pokoju. Odruchowo nikt go nie traktował poważnie, bo był gadatliwy, wesoły, śliczny i miał cudne loki... - uśmiechnął się krzywo. - Teraz wszyscy traktują go poważnie, bo ściął włosy i zabito mu kochanka. Wnioski są nieprzyjemne.
- Nie miałem na myśli...
- Wiem, że nie, ale to niewiele zmienia. Nikt nie powinien wiedzieć lepiej od ciebie... w czym rzecz.
- Ale... co tam się stało? - cicho zapytał Karin, wpatrując się we własne, kurczowo zaciśnięte dłonie. Saray spojrzał na niego z lekką niechęcią, ale wyraz jego twarzy złagodniał na widok nieszczęśliwej buzi chłopca.
- Z tego co słyszałem, to... - urwał, przygryzając na moment wargę. - Zaraz pierwszego dnia rebelianci powiesili Lannu w celi... Nasi wrócili tydzień później. Chłopaka nikt nie widział, Tulle zatrzasnął im drzwi przed nosem. Kiedy w końcu weszli rano, znaleźli już tylko jego zapatrzonego w zagwożdżoną trumnę i z obharatanymi nożem włosami... Inni tylko mówią, on nic. Zresztą... też bym nie mówił - dorzucił nieco przytłumionym głosem, trochę nerwowym gestem unosząc swoją herbatę i pijąc powoli, choć pewnie była już ledwo ciepła. Karin przymknął oczy, poddając się przygarniającemu mocniej ramieniu. Ciężko mu było i zapomniał nawet się zawstydzić, choć nie byli sami. Wyczuwał zdławiony lęk, Sheat bał się o niego, znów? Było już po wszystkim... w każdym razie dla nich. Ale to chyba nigdy nie odejdzie już do końca.
Musnął ustami jego policzek, korzystając z tego, że wódz Norden wciąż na nich nie patrzył. Sheat uśmiechnął się do niego nikło i wypuścił go z kolan, przeczesując mu jeszcze włosy palcami, więc Karin podszedł do swego stolika, w milczeniu wracając do pracy.
- No, i jak to wygląda? - rzucił Saray, przerywając przeciągającą się ciszę. - Myślę, że w miarę porządnie, wysłałem tylko najbardziej kompetentnych ludzi. Wiem, że właściwie sam powinienem objechać swój sektor, ale ostatecznie to zajęłoby dużo więcej czasu, a zależy nam na prędkości. Przy tym ledwo nadążam z pracą w Norden... Ale w razie gdybyś miał jeszcze jakieś zastrzeżenia, to da się to uzupełnić - westchnął, rozcierając zesztywniały kark. Sheat mruknął przecząco, przebiegając pobieżnie wzrokiem raport Tulle.
- Nie, wszystko jest w porządku - zapewnił, sięgając na powrót po przejrzane już z grubsza dokumenty. - Dzięki, że zgodziłeś się tym zająć.
- Żaden problem... No dobrze, trochę problem - przyznał z uśmiechem w odpowiedzi na jego wzrok. - Ale dało się przeżyć. Musimy się z tym jakoś uporać.
- Nie da się ukryć... - stęknął, przeciągając się znów ze skrzywieniem. - Zostajecie? - zapytał, wyrównując kartki o blat. Saray skinął głową, oddając mu trzymany dotąd list. Karin zmrużył oczy, dostrzegając małą notatkę wsuniętą w kartki i zdecydował o ostrej inwigilacji dziś wieczorem. Czemu coś przed nim ukrywają?
- Nocą nie będziemy jechać. Kase jest u Rize i myślę, że Naaya pozwoli nam przenocować. Ale właśnie... Przemyślałeś to, o czym mówiłem?
Sheat westchnął i odchylił się na krześle, zapierając się kolanem o stół.
- Posłuchaj, ja ze swej strony mogę przyrzec, że nie wystąpię z urzędowym oskarżeniem... - powiedział stanowczo. - Ale nawet jeśli uda ci się przekonać Wajira, żeby nie wystąpił z własnym to... zawsze może to zrobić kto inny, a ja nie będę mógł tego zignorować, bo zrobi się afera... Oczywiście wtedy możesz wysunąć kontrwniosek, zważywszy, że od połowy rebelii jego posunięcia można zinterpretować jako działania na naszą korzyść... Najlepiej by było, gdyby Wajir to zrobił, bo pomoc w sensie wojennym tyczyła się przede wszystkim jego wojsk, ale wydaje mi się to mocno nierealne. Nie mówiąc już o tym, że w obecnej sytuacji najlepiej by było, gdyby nazwisko Rize w ogóle nie padło, w jakimkolwiek kontekście. Obawiam się, że w ogólnym rozrachunku może mu to wyłącznie zaszkodzić, kiedy przyjdzie co do czego...
- Ale czy wtedy nie wejdzie pod wspólne oskarżenie? - zapytał po namyśle. - Brał udział w rebelii, więc...
- Spróbuję przeforsować indywidualne procesy. - Sheat przerwał mu z uspokajającym gestem dłoni. - Z osobnych pozwów.
- Sądzić indywidualnie wszystkich żołnierzy rebelii? - powoli uściślił Saray, unosząc lekko brwi. - Taką masę? Znów?
- Cóż, wolę to niż skazać wszystkich według jednego klucza. - Wzruszył ramionami. - Bo co... po pięć dodatkowych lat i kropka?
- Więc albo znów takie pośpieszne, niedokładne sądy jak za pierwszym razem albo Zgromadzenie trwające miesiącami - mruknął. - Zły pomysł.
- Nie chcę sądzić wszystkich podczas Zgromadzenia - zaprzeczył Sheat, sięgając po swój kubek i upijając łyk zimnej herbaty. Spojrzał na Karina nieszczęśliwym wzrokiem, a chłopak prychnął, kręcąc głową i idąc po wrzątek. - Tylko najważniejsze przypadki, przywódców i tak dalej... - podjął z lekkim roztargnieniem. - Planuję ustanowić osobny sąd, bez przywódców. Coś na kształt wellandzkich Sędziów Wysokiego Dworu.
- I myślisz, że to przepchniesz? - uśmiechnął się Saray.
- Mam szczery zamiar. Zawsze mogę ich postraszyć tym przewlekłym Zgromadzeniem... - Westchnął, przeciągając się znowu z głuchym trzaskiem w kościach. - Chyba nikt nie ma ochoty siedzieć w Helmand tyle czasu i to w namiotach, bo budowa na pewno nie skończy się tak szybko.
- Cóż, mam nadzieję, że to się uda... Przepraszam, Karin. - Usunął się z drogi niosącemu parujący kubek chłopcu. - No dobrze, nie przeszkadzam wam. Gdybym był jeszcze potrzebny, to teraz idę porozmawiać z Nissyenem, a potem raczej już cały czas będę w okolicach namiotów Naayi. Podejrzewam, że do rana się nie wyrobisz, więc po swoje papiery zgłoszę się w przyszłym tygodniu... Może być?
- Nie ma sprawy... - mruknął w swoją herbatę. - I wielkie dzięki, że choć ty mi dajesz trochę czasu...
- Bo ty zbyt dosłownie pojmujesz obowiązkowość - stanowczo oświadczył Karin, rozsiadając mu się na kolanie. Już i tak to raz zrobił, więc czemu nie. - Hm... Słuchajcie, co w końcu z tym Wellandem? - rzucił obojętnym tonem, wychwytując kątem oka szybką wymianę spojrzeń. - Moja zarozumiała zmora już wróciła, więc chyba...
- Nic... nie wiadomo, Karin - z lekkim wahnięciem głosu odpowiedział Sheat. - Ale pewnie masz rację, nie pchałby się tu, gdyby na coś się... zanosiło.
- Skoro tak mówisz... - przystał beztrosko, upijając trochę jego herbaty. No dobrze. Wygląda na to, że trzeba pytać w inny sposób. Ale tu były zbędne osoby trzecie.
I biały dzień.
Był wieczór, właściwie noc, księżyc rozjaśniał nieco mrok, ale było raczej ciemno, pochmurnie i dosyć przy tym chłodno. Świerszcze grały mimo wszystko, a komary skradały się z piskliwym brzęczeniem, mniej uciążliwe niż w Norden, ale jednak.
Naaya usnęła już, zmęczona całodzienną pracą, niezmordowany Kase szeptał przysłuchującemu się z uśmiechem Rize wszystkie swe szczęścia, zmartwienia, troski i czułości, które zdążyły mu się naskładać od rozstania, więc wyszedł cicho, by przejść się trochę samotnie.
Przyrzekł wiele trudnych rzeczy, którym nie będzie lekko sprostać. Nie zamierzał zawieść, ale nie miał nadmiaru ludzi, na których mógł się pewnie oprzeć...
Przed ponad rokiem przyszedł do niego Nissyen, młody mężczyzna nieznany nikomu, choć otoczony mgłą milionów plotek, najmłodszy z nich i szalony, a jednak dał się mu przekonać.
Sądzili, że jest ich dwóch przeciwko całemu światu.
Potem objawił się jeszcze tamten szczuplutki chłopiec, dziecko stojące z powagą przed dziesiątkami dorosłych twarzy i śmiało walczące o zwycięstwo.
Wygrali wtedy, nieliczni przeciwko niezliczonym, jaśniepańskie, naiwne dziecko, młodociany wariat z prowincji scudzoziemszczałych cudaków i irytujący, arogancki, zdziwaczały mizantrop. I to nawet bez ustalonego wspólnie planu. Czemu, u licha, wątpił teraz?
Miał dawnych sojuszników i w tej sprawie po swej stronie. Tyle, że dziś i on, i oni byli akceptowani już w pełni, szanowani, byli ludźmi, z których zdaniem każdy się zaczął liczyć. W najbardziej niezręcznych sytuacjach, koniec końców większość opowiadała się po ich stronie.
Miał przyrzeczoną oficjalną pomoc, miał czas, by przekonać przeciwników.
I oczy Kase, wpatrzone w niego z prośbą i nadzieją szare oczy, które sprawiały, że miał więcej sił i woli by wywalczyć zwycięstwo... i które bezwiednie wywoływały ten cały niepokój. Zawieść go byłoby... Nie, zwyczajnie nie miał prawa go zawieść. Nie mógł sobie na to pozwolić, za nic w świecie.
Wciągnął głębiej powietrze i przymknął na moment powieki, zaraz potem zostawiając za sobą światła domów i idąc sadem ku rzece. Zrobiło się jaśniej, wiatr rozegnał wreszcie chmury i świetlista tarcza księżyca zdominowała przygasłą teraz czerń nieba. Liście szeleściły wokół, chwiały się wiotsze gałęzie i było tak, jakby nie był tu sam, jakby znów próbowały z nim rozmawiać płochliwe, nocne stworzenia.
Pamiętał, jak u kresu zwycięskiego, lecz potwornego dnia, w znużeniu, bólu i drażniącej woni krwi, poczuł uwalniające od nich ciepło takiego ducha, małego stworzenia z legend, a potem rozpoznał w nim ludzką istotę, swoją własną ludzką istotę, której drobną rękę zdawała się poprzedzać w dotyku drobniejsza jeszcze, bardziej zwiewna, nierealna. Coś było w powietrzu wtedy, coś, co prowadziło ku niemu nareszcie tę ludzką istotę, własną, jedyną, na zawsze.
Musiał teraz czuwać nad nią i nad jej uśmiechem. Tylko to jedno było dobrą rzeczą...
Stanął na łące, wdychając jej wyraźny zapach, a potem szedł wolno pośród miękkiej trawy, z której deszcz już dawno spłukał krew. Jak naiwni bywają ludzie, gdy myślą, że pojąc nią ziemię, nasycą czyjś skryty głód. Dla niczego poza nimi nic nie znaczy...
Zatrzymał się na chwilę, na niewysokiej nadrzecznej skarpie dostrzegając zarys siedzącej w trawie postaci; poznał go i nie wiedział, czy zostać czy odejść, ale w końcu poszedł tam cicho, jak i przedtem chciał. Było więcej miejsc w Helmand, gdzie można było zaginąć tak przed wszystkim i po prostu trwać, lecz teraz... nie wiedział już, czy właśnie tego chce. Teraz szmery wokół popchnęły go tam, ciche, smutniejsze, bardziej zamyślone, choć teraz były szeptami kruchych traw.
Coś trzasnęło mu pod stopą, rozpraszając ciszę, ale nie odezwał się, by powiedzieć, że to on i on także nie obejrzał się na niego. Cisza wróciła łagodnie, póki nie stanął nad nim, patrząc jak on na rzekę, słysząc i jej szepty teraz, odmienne od tamtych... Tak bywało zwykle przy słuchaniu rzek nocą, gdy zostawało się samemu u ich nurtu, a przecież byli tacy w tej chwili, choć o pół kroku od siebie.
- Tulle...
- Czego chcesz... - szepnął cicho, nie odrywając wzroku od leniwie płynącej wody. Nie odpowiedział mu, bo nie był pewien właściwie, podszedł dość impulsywnie, podrażniony chyba wciąż tamtą rozmową i tymi szeptami teraz. Było bez sensu czuć się winnym, ale nie umiał przestać, bo czemu jednym los mógł wszystko zwrócić, a innym zabierał na zawsze?
Przecież wiedział, jak to jest, wiedział przez kilka potwornych dni, a teraz... teraz zapomniał właściwie, tak bardzo był szczęśliwy.
A jednak... dawniej stracił wszystko. I tego los mu nie zwrócił, dając jedynie w końcu co innego w zamian, lecz przecież zostawiając zadrę. Może dlatego miał odwagę tak tu stać.
- Saray...
- Tak?
- Powiedz mi, czy myślisz... że miał do mnie... wtedy żal?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie wiem, po prostu.
- Ja myślę, że mnie nienawidził.
- Na pewno nie.
- Powinien mnie nienawidzić.
- Nie bredź - żachnął się, ze złością kopiąc kawałek nadpalonej gałęzi. Sturlała się w dół po zboczu i z pluskiem zniknęła w wodzie.
- Prosił mnie... żebym nie jechał... - usłyszał cichy szept. - Żebym... z nim został... Bał się... był niespokojny, czuł, że zdarzy się... coś złego... Śmiałem się.
- On miał jeden dar, Tulle, i było to uzdrawianie, nie przewidywanie przeszłości. Każdy by się śmiał.
- Może... Dlaczego nikt już nie nazywa go przy mnie po imieniu? Ja... nie daję rady. Brakuje mi jego imienia... Wiesz, mam wrażenie, jakby każdy się bał, że zrobię coś potwornego.
- Prawdę mówiąc, niektórzy sądzą... że nie wszystko z tobą w porządku - przyznał, śledząc wzrokiem spływający rzeką ciemny kształt
- Że zwariowałem?
- Tak.
- A ty?
- Ja mam wprawę z szaleńcami.
Blondyn uśmiechnął się nikło, spoglądając na niego przelotnie i wracając spojrzeniem ku sennej wodzie.
- Nie zapomnę go. I to dobrze, nawet nie chcę, tylko... Zresztą, należy mi się. Za wszystko. Nie wiedziałem, co mam, więc... należy mi się takie życie. Jakieś sześćdziesiąt lat beznadziei... na tyle wyceniam wyrok losu. Długie, podłe życie. O tak, należy mi się... Jeszcze jak. Szkoda tylko, że i przez to to on musiał najpierw cierpieć.
- Przestań już...
- Z czym? Każdy wie, że mi się należy, tylko niezręcznie o tym mówić. Jaki ja byłem... żałosny... - wydusił wręcz z nienawiścią. - Beznadziejny... i żałosny... Kochał mnie, a ja... pierdoliłem się z tymi wszystkimi... I zachowywałem się... nawet czułem... jakbym nie wiedział... jak jego to potwornie... rani... Ale wiedziałem. Wiedziałem.... Więc... nie pocieszaj mnie.
Rozchylił usta, próbując coś odpowiedzieć, ale westchnął w końcu tylko, patrząc w bok. Poczekali, aż zaszedł księżyc.
Naaya nuciła cicho, nachylając się nieznacznie nad swoim szyciem. Smukłe palce migotały szybko w falach ciemnego materiału, łącząc je niedostrzegalnym ściegiem. Na stoliku był rozłożony schemat do namiotów, ale wiedział, że to nie to, nie ten materiał, nie ten sposób, nie te igły.
Wiele godzin siedzenia tak, by rozróżniać wszystko bez problemu.
Wstał, turkusowe spojrzenie na moment uniosło się ku niemu, ale nie pobiegły za nim żadne słowa, więc nie obejrzał się, wychodząc przed namiot i siadając na ustawionej przy jego ścianie ławce. Potrzebował chwili, by... nie patrzeć.
Zbyt wiele naraz otaczało go ze świata, przed którym jeszcze raz spróbował uciec, ale gdy byli tylko we dwoje, wolał już opierać się jego kohortom, niż przyzwalać sobie znów na ciszę, poddanie się tym wszystkim siłom, które już raz zdruzgotały mu starą opokę. Wiedział, że nie ma już czego bronić, ale... zaakceptowanie tego powtórnie nie przychodziło łatwo teraz, gdy pozwolił sobie na swój ostatni bunt i nie opadły z niego jeszcze tego buntu tarcze. Czuł, że przyznając się ponownie, zrobi to już na zawsze. I będzie tak. Już niedługo. Może nawet za kilka dni...
Kase był wczoraj u niego, przybiegł zaraz, gdy przyjechali i natychmiast, w pierwszym ruchu, przytulił się do niego jak dziecko, chyba na zawsze zostanie mu ten gest. To dobrze, potrzebował tego. Tej ostatniej z dozwolonych miłości.
Powinien być silniejszy, serce nie powinno go boleć tak bardzo, gdy rano patrzył za oddalającymi się końmi i powinien pewniej się uśmiechać do oglądającego się na niego chłopaka.
Tak bardzo wyrósł, zmądrzał, tak swobodnie, jasno i z uśmiechem rozmawiał teraz z innymi, ludzie nie zbijali go już z tropu, nie pozbawiali pewności siebie i radości, nie myślał już o sobie jak o kimś do niczego i było to widać po nim... Ale ostatecznie spodziewał się przecież tego, wiedział, że w końcu będzie właśnie tak. Zdziwiło go jedynie, jak zachowywał się w stosunku do Avae, który zjawił się na chwilę, zanim wyjechali - oczywiście nie było niczym osobliwym, że przestał się go bać, ostatecznie wydoroślał na tyle, by wyrosnąć i z tej dziecięcej bojaźni, ale bez wątpienia było dosyć zaskakujące, że tak bardzo stara się być uprzejmy, i to nie w sposób, w jaki w ich świecie było się uprzejmym dla wroga, ale z wyraźnym przechyłem na stronę bycia miłym. I zdawał się z tym dość oswajać, choć chwilami jeszcze sprawiał wrażenie niezbyt z tego szczęśliwego. Ale na ten temat nie mówił nic albo... uśmiechał się i zadawał półgłosem pytania, na które nie spodziewał się żadnej odpowiedzi, a jedynie skutecznego uciszenia swego starszego brata. Przebiegły się zrobił, śmielszy i zręczniejszy, już nie dałby się tak zapędzać w kąt na salonach, nie potrzebowałby opieki. Teraz też sobie poradzi, na pewno. Tym razem, w tym świecie... miał więcej szans od niego. I tak było dobrze, lepiej i sprawiedliwiej. Źle opiekował się nim w dawnym świecie i nie było wielu sposobów, w jakie mógłby mu to wynagrodzić. Miał nadzieję... że starczy to, co zrobić mógł. I patrząc na niego, czuł, że tym razem ma rację.
Odetchnął spokojniej, ale nie miał wciąż sił wrócić, nie miał sił jeszcze, by...
Przymknął powoli oczy. Cóż, zapewne było to dość żałosne. A bejler Lin Tevere nie powinien być żałosny, nawet jeśli obecnie pozostawał jedynie niewolnikiem. A zatem, powinien wrócić, czyż nie?...
- Rize... - dobiegł go z boku zdecydowanie męski głos, co gorsza, był to bardzo dobrze znany głos.
- Cern Cascavel... - uśmiechnął się krzywo, uchylając powieki. - Kolaborant...
- I nawzajem - odparował beztrosko.
- Ja to zrobiłem dla brata.
- Ja też - odparł z aroganckim uśmiechem. - I rzecz jasna dla żony.
Drgnął, choć było to bez sensu i założył ręce, opierając plecy o ścianę. Niemal się nie ugięła, tak zdołał ją napiąć jeszcze przedtem. Czy dawniej czy dziś, zawsze jakoś sam tworzył dla siebie solidne oparcie. Miał nadzieję, że nie zostało mu teraz już wyłącznie takie.
- Mogę wiedzieć, czemu zawdzięczam twą niezapowiedzianą wizytę?
- Doprawdy... - powiedział ze śmiechem. - To nie wasz salon, przechodziłem tędy. Ile się nie widzieliśmy? Rok?
- Prawdę mówiąc, prawie dwa lata. Zdaje się, że u schyłku obaj zaczęliśmy zaniedbywać większość przyjęć.
- No właśnie. Cóż więc dziwnego, że zatrzymałem się na chwilę.
- Nic. Po prostu jesteś ponoć ostatnio bardzo zajętym człowiekiem.
- Owszem, jestem. Jednak myślę, że kilka chwil mnie nie zbawi.
- Niewątpliwie. Szczerze powiedziawszy... nie posądzałem cię o chęć wchodzenia w konszachty z przegraną częścią naszej kasty.
- Nie? Cóż... Mam inne... linie podziału.
- Jak zwykle - mruknął. - Nieładnie trzymać się starych nawyków, przechodząc na drugą stronę.
- Myślę, że to zależy od nawyków... - roześmiał się, nie siadając wprawdzie obok, ale również wspierając się plecami o ścianę. - Powiesz mi, czemu... tak do końca? - spytał cichszym tonem. - Wiesz... co mam na myśli.
- A ty mi powiesz? - Uniósł kpiąco brew, ale Ardee nie zmieszał się wcale.
- Czemu nie... Wiesz... Na samym początku... Ja przystałem do nich, bo... Już od dawna czułem, że to się musi tak skończyć. Widziałem w tym wiele słuszności... tak mnie wychowano. I tylko... tylko sposób. To że oni i my.... Wcale nie byłem przekonany. Zirytowałem się wpierw, bo wtedy... Karin napisał do mnie. Sam wiesz, jaka to szczera papla... Wszystko wiedziałem. A to, że Karin... i jakiś tam... drażniło mnie to. Nie byłem pewien, czy dam radę... traktować ich... Unikałem przyjazdu... A gdy w końcu... zdobyłem się na to i... Runęło. Poddałem się, już nie rozumem, uczuciem. Gdyby nie to wszystko, nigdy nie zdobyłbym mojej żony. A to jedyna kobieta, jaką umiem kochać.
- Tak... - Przymknął na moment powieki, uchylając je potem z błyskiem w oczach. - Niektórym kobietom zdecydowanie za łatwo przychodzi... obalanie. To nie jest szczególnie dogodne, gdy próbuje się... przetrwać?
- Nie żałuję, że się zmieniłem.
- O, nie wątpię, nie wątpię... Pełny dobrobyt, pełne powodzenie, młoda żona, dwoje dzieci, a tu nawet rok od ślubu. I tylko te plotki... ohyda. Po złej stronie jesteś, Ardee Cern Cascavel.
- Nie wydaje mi się... - uśmiechnął się do siebie.
- Po złej stronie w sądzie... - Przymrużył oczy i uśmiech przybladł nieco na twarzy drugiego mężczyzny. - No, ale za dużo by ryzykowali, prawda? Zbyt wiele zależy od braci z Cascavel. Roztropnie.
- Posłuchaj, Rize Lin Tevere, nie ubliżysz mi nieprawdą - powiedział spokojnie.
- Nieprawdą? Ciebie jednego nie spotkało nic.
- Ona nie chciała.
- Ach, i tak słuszne było ustąpić.
- A gdzie jest moje prawo, by jej nie ustąpić? - uśmiechnął się ze smutkiem. - Rize, Rize... Wiesz nie gorzej niż ja, jak czasem człowiek pragnie miecza... Myślałem, że nie będę mieć ani kary ani jej i dalej dławić się własnym piekłem. Dobrze, myliłem się. Jestem jednak szczęśliwy, choć na to nie zasłużyłem... Ale... to nigdy nie będzie... zupełne. Skrzywdziłem ją i to bardzo. Nie wiem, czemu mi wybaczyła. Budzę się czasem w nocy i myślę, że... nie mogła tego zrobić, że pewnie wciąż mi nie wybaczyła, wciąż mi to pamięta i tylko... Ale jednak... wiem skądś, że nie, kiedy na mnie patrzy. A potem... i o to się obwiniam, choć wiem, że jest szczęśliwa. Jak i ja... Dobrze mi po tej stronie, Rize. Lepiej... Ale ja to nie ty... Właściwie ciebie nie rozumiem. Nie wiem... czemu to zrobiłeś...
- Dlaczego? - szepnął.
- No cóż, i ja miałem problemy, ale w zasadzie jestem z innego gniazda... - Popatrzył mimowolnie ku górom. - A wy tam... Pamiętam, jak dumni byliście zawsze wy, w Tevere. Twój ojciec... Pamiętam, jak daleko od was byli nawet nie-bejlerzy. Pamiętam, jak irytowałeś się na swe wielkie małżeństwo i jak pewien byłem, że kiedyś zmusisz własnego syna do takiego samego.
- Naprawdę?
- Tak.
- Ja nie jestem podobny do swojego ojca, Ardee.
- Nie?
- Nie. Ani trochę.
- A teraz?
- Co teraz?
- No choćby... Kase. Co na to twoja rodowa duma? Nie irytuje cię to, że twój brat...
- Ja kocham swojego brata, niezależnie od tego, czy w to wierzysz, czy nie - przerwał mu chłodno. - Zawsze go kochałem. I tylko nigdy wcześniej nie udało mi się dostrzec, żeby te jego ślepka były takie szczęśliwe... Dlaczego miałoby mnie to irytować? Zresztą... - Przymknął oczy. - Czy cokolwiek na tym świecie... jest jeszcze takie samo?...
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 17 2011 15:05:43
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
Rahead (Brak e-maila) 21:06 02-10-2004
Zabijasz mnie....
*AVAE!!! Ściska*
Będzie ciąg dalszy czy zostawisz tak?
prim (Brak e-maila) 16:21 03-10-2004
jejku^^ jak pri strasznie kocha Avae^^ jejciu, jejciu^^ na razie przeczytałam tylko part 1 ale zapowiada sie ciekawie^^ Sach-chan, jesteś moim guru mastahem i masterem w jednym^____^*uwielbienie*
Asou (asou@o2.pl) 17:08 08-10-2004
łeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee biedny Avae mam nadzieję, że tak tego nie zostawisz!!! Nie pozwalam Ci!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Kurcze popłakałam się aż!!!! A to coś znaczy!!!! Ja chcę ciąg dalszy!!!!!
Natiss (Brak e-maila) 09:53 25-11-2004
W \"Fiat lux\" najbardziej zaintersował mnie Avae, natomiast w \"Lux in tenebris\" Nissyen. Świetny gościu, jego chrakter, wygląd, w ogóle wszystko.
Biedny Avae musiał sie tutaj nieźle niecierpieć, ale opowiadanie jest świetne.
Joyo (Brak e-maila) 18:53 27-11-2004
NIEWYŻYTA SADYSTKA!!!
ale i tak cię uwielbiam...
beryl (krolowa.ciemnosci@op.pl) 16:12 20-12-2004
Wiesz co? To jest świństwo kończyć w takim momencie... Tfu, nie chcę zapeszyć. Chodziło mi o \"przerywać w takim momencie\", naturalnie. Nie chcę nic mówić, ale jestem taka ssczęśliwa przy każdej aktualce, a potem taka smutna, gdy nic twojego, Sachmet, nie ma.
Sonya (Brak e-maila) 08:07 27-04-2005
uwielbiam to opo, szybko pisz i wysylaj kolejne czesci!! Ploooosie!
K. (Brak e-maila) 17:03 13-08-2005
Wspaniałe... smutne... boskie... smutne... niesamowite.. smutne... Ja chcę więcej! Proszę, powiedz że będą dalsze części... ;_;
Biedny Avae... *popłakala się*
Kornel (Brak e-maila) 07:51 03-01-2006
Czytam tą stronę od dawna i naprawdę lubię Twoje opowiadania. Ostatnio straciłam nadzieję, że napiszesz coś nowego, bo przez dlugi czas nic się nie pojawilo, ale dodałaś ostatnio następny odcinek "Czemu właśnie Ty..." czym byłam zachwycona...Oznacza to, że dalej piszesz! Bardzo się z tego cieszę i czekam z niecierpliwością na nowy odcinek. Avae uroczy ale nie wiem, czy nie za słodki trochę się stał. No, ale to nie ja jestem autorem =).
Kornel (Brak e-maila) 13:53 03-01-2006
aha, jeszcze jedno... Nurtuje mnie co stało się z Kase'm. Polubi.łam go bardzo =)
Czekam =)
Kira (Brak e-maila) 13:15 11-02-2006
Wspaniałe i cudowne! boskie! najlepsze opowiadanie na świecie T.T...
Avae jest boski.
Ale tym razem bardzo polubiłam Kase.. żal mi go T_T. Kiedy będą dalsze części?*_* i czy będzie więcej o Kase?v.v...
kornel (Brak e-maila) 00:11 11-03-2006
Co z Kase?!?! Proszę napisz cokolwiek o nim jak najszybciej! Proszę bo sama już wymyślam fanfiki do tego opowiadania ;-)
Kira (Brak e-maila) 18:42 01-04-2006
Kiedy ciag dalszy?!?! ^_^
kornel (Brak e-maila) 17:27 06-04-2006
Czekam nadal na dalsze części słuchając utworu z filmu "upiór w operze" pt.; "Learn to be lonely".sama nie wiem do którego bardziej pasuje: Nissyen'a czy Avae ale zestawienie tej piosenki z tym tekstem jest porażające, dopasowane jak na zawołanie. idę dalej się wzruszać.
Kira (Brak e-maila) 18:41 16-04-2006
Niesamowite! ja czytalam to opowiadanko sluchajac "Learn to be lonely"! ^.~ sliczna piosenka, naprawde pasuje do tego opowiadania... Ciesze sie, ze nie jestem jedyna ktora tak sadzi ^^. sluchalam rowniez piosenke "In The Deep" z filmu "Miasto Gniewu"... tez bardzo ladna...
btw. kiedy pojawi sie ciag dalszy?
Alistair (Brak e-maila) 00:49 14-05-2006
No tak, rzeczywiście genialna alternatywa dla Fiat Lux. No i nawet udał Ci się ten cały Nissi. No i ta rewolucja nie odbyłasię tak krwawo. Ale nie znęcaj się aż tak nad bohaterami, bo nie można ciągle tłumaczyć tego irracjonalnego postępowania ze względu na miłość, czasami to nie chce mi się w takie rzeczy wierzyć i tak jak Karin w Fiat, tak Avae zaczyna trochę tracić na realości. A, i byłabym wdzięczna gdybyś trochę dokładniej wyjaśniła "geografię tego świata" bo można się pogubić co do jakiego państwa należy, a tym bardziej jakie to są państwa i jakie mają iteresy względem naszych prowincji. Tak nawiasem mówią to mogłam przeoczyć, ale jak nazywa się ten kraj? Czy to tylko federacja poszczególnych terenów pod rządami bejlerów? Wytułamcz to kiedyś, dobrze?
No, i Sachmet-sama, ale ja cię proszę, nie obijaj się tak i napisz coś do następnej aktualki, co?... dobrze?... Bo piszesz naprawdę dobrze. I świetnie czyta się twoje opowiadania. Naprawdę. Mimo kilku mniej istotnych niedociągnięć. Po prostu twórz dalej, wierzę w ciebie^__^
Volina (Brak e-maila) 10:32 20-05-2006
Alistair, rzeczy, o które pytasz są dostępne, że tak powiem pozatekstowo, czyt. by mail^^. (tyle, że ta cholera teraz poczty nie czyta, więc i tak przyjdzie poczekać;P). Tam ma kobita i jakąś mapę i inne rzeczy, już tam dokłądnie nie pamiętam. Uśmiechnij się, to ci pewnie da
I od siebie to chciałam się ciebie spytać, gdzie mieszkasz, bo w moim bloku jest ze trzydzieści kobiet, które całkiem irracjonalnie trzyma się facetów gorszych od tego słodkiego i milutkiego Nissyenka(i bynajmniej nie chorych, więc nie mogą się nawet usprawiedliwiać) i wszystko wybacza, i wybacza, i wybacza... I pazurami by za takiego darły... (jak policja przyjeżdża) To na poziomie ludzi przeciętnych, którymi my, zbalzowani postmoderni, lubimy zasadnoczo gardzić(a szkoda) A Avae to facet, owszem, ale wyjątkowy! I w tym właśnie rzecz, jak dla mnie to na tym polega konstrukcja tej postaci i za to ją lubię
I skoro tak lubisz realizm (chryste, w XXI wieku?????) to czemu wolisz "niekrwawą" rewolucję? Rewolucje z reguły Sˇ krwawe
Alistair (malinka_owoce@wp.pl) 22:35 22-05-2006
Volina, dziubasku, weź napisz do mnie to pogadamy. A nawiasem mówiąc to dowiedziałam się, że mieszkam w tym samym mieście co Sachmet, tyle tylko, że na drugim końcu... Zapewne dla ludzi z centrum moje miejsce w świecie to niezłe peryferie i miła, spokojna okolica, ale tu też zdażają się kobity, którym brak czasem piątej klepki.
No, a realizm realizmem a pokojowość i tolerancja, pokojowością i tolerancją. Po prostu wychodzi na to, że jestem pełna sprzeczności, mam wiele twarzy i rachumek prawdopodobieństwa względem mojej wątpliwej obliczjloći nie chce za cholerę wyjść. A jak już coś wyjdzie to albo odwrotnie, albo kombinacji pojawia się tyle, że aż strach. Jak to się kiedyś o mnie wyrażono - idealistka i marzycielka twardo stąpająca po ziemi. Taki sobie istny oksymoron.
A tak generalnie to ja jestem z natury czepialska i powściągliwa w pochwałach więc to, że napisałam, iż oppwiadania by Sachmet dobrze się czyta, należy uznać za pewien, swego rodzaju, no GIGA KOMPLEMENT.
Napisz proszę. Od kolejnego klikania!
Pozdrawiam nawiasem obijającą się Schmet. I tak ci wygarne w jkimś komentarzu na twoim blogu!^_^
Rah (Brak e-maila) 20:20 27-09-2006
elo? sachmet? zyjesz?? XD
bo ja nie wiem co z Kase... i mnie to dobija XD
Kira (Brak e-maila) 13:26 10-10-2006
ja też chcę wiedziec co z Kase ^^
Leslie (Brak e-maila) 23:07 20-03-2007
//zakopuje sie w koldrze na lozeczku i macha ręką na zadania domowe piętrzące się na biurku, szczególnie matmę, wypracowanie na niemiecki i projekt na chemię//
Leslie (Brak e-maila) 00:49 23-03-2007
Rany...wyciskacz łez, mnóstwo WIELOKROPKÓW, ale czemu Kase powiesiłaś, no czemu? Taki kochany, nieśmiały...uh, tak mi go szkoda- kolejne łzy polały się po klawiaturze, a dziw, nigdzie nie było, że wodoodporna...
Jeszcze nie doszłam do końca-zaczęłam od początku bo już dosyć dawno czytałam lux-a, ale wiedz, śmierci Karina, Avae, Nissiego i małej wiercipiętli(Zilli? nie pamietam już imienia) nie wybaczę. Sheat (to sie czyta szit, nie?) sobie zabij prosze bardzo(zdenerwował mnie jak naskoczył na moje kochane diablątko..)
ogólnie trochę tego optymizmu zabrakło w tych najnowszych! Jaskółeczka pokłóciła sie ze Szczygłem, ponuro etc.
Eh...jeszcze około 50stron do końca-pewnie jutro rano będę oczy miała czerwone-jak nie od płaczu to od siedzenia po nocach
mary madnesss (Brak e-maila) 16:04 24-03-2007
ja tez sie zastanawial jak sie to czyta. xD Czy "szit" -> ale to troche głupio zeby bohaterowi dac tak na imie. xD" Czy "szet"
Leslie (Brak e-maila) 15:54 30-03-2007
Żyje! Mój kochany Kase żyje! O chwała ci!
Leslie (Brak e-maila) 15:56 30-03-2007
Ja tam upieram sie na szit(nie umiem polubić postaci), całkowicie nie wiem co Karinek uroczy w nim widzi...well, może przyjdzie jeszcze czas na opamiętanie...jestem pewna że Piękny Tulu(czy coś takiego) przejdzie żałobę po swoim pierwszym Uzdrowicielu i zrozumie że jest fetyszem Uzdrowicieli(...).
Ha.
teneryfa (Brak e-maila) 16:04 01-04-2007
Nie przeczytałam tego w całości, ale w oczy rzuca się nadużywanie "..." Występuje w co drugiej wypowiedzi :/
Beryl (krolowa.ciemnosci@op.pl) 18:23 05-04-2007
A to jest fakt. Wielokropki nadal zabijają. I nadal można się zgubić w tym, kto co mówi. I nadal...
Nie. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet ktoś taki jak Saray używa zwracając się do tego biedaka zwrotów tak pieszczotliwych, to oni muszą mieć po prosu taką literacką tradycję. Od wieków poeci w wierszach do wybranków używali "koteczków", "maleństw" i "chłopczyków" i teraz ci biedni faceci po prostu nie umieją inaczej.^^
Z początku mi się nie spodobało. Głównie dlatego, że już staciłam nadzieję na te części i zdążyłam sobie ułożyć własne wersje, ciężko się było przestawić. Ale po drugim czytaniu - bomba. Zwłaszcza na końcu ten motyw z rośnięciem. Zawsze sie zastanawiałam, co sie dzieje z ukami jak już przestaną być mali i chłopięcy - do schroniska ich oddają?
Tak czy owak Kase to nie grozi - on z cześci na cześć coraz mniejszy i słabszy. Szczerze mówiąc wieszania i węży nie oczekiwałam, myślałam, że od samego przepracowania padnie. Fantastyczny nawiasem mówiąc był ten fragment z poszukiwaniami i jak tej strzygi nigdzie nie dao sie znaleźć. Dzięki za tyle miejsca na Kase. Wolałam go zaciętego i doroślejszego, ale taki tez może być.
nache (Brak e-maila) 21:21 13-04-2007
ej, a kiedy bedzie ciag dalszy 'w imie twoje'?? obiecalas dokonczyc to opo
madami (Brak e-maila) 17:12 27-04-2007
BŁAGAM o ciąg dalszy!!!! po prostu oszalałam jak zobaczyłam tę ilość części ostatnio dodanych!!!!!!!! a potem oszalałam jak okazało się, jak szybko całość pochłonęłam!!!!!
JA CHCĘ DALEJ!!!
WSZYSTKIE OPOWIADANIA!!!!!!!!!!!!!!!
Viv (Brak e-maila) 17:32 14-07-2007
w lipcu reszta tekstu miała się pojawić...
chlip, chlip... jest już połowa lipca...
K (Brak e-maila) 20:03 05-11-2007
kiedy pojawi się ciąg dalszy?
ins (Brak e-maila) 17:14 16-03-2008
jjjjjjjjjeeeeeeeeeessssssssszzzzzzzzzzzzzccccccccccccccccczzzzzzzzzzzzzzzzzeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
niny (Brak e-maila) 19:57 29-01-2009
kiedy będzie więcej...plosiem... ^^"
Kazia (Brak e-maila) 03:10 09-03-2009
nigdy, jak sądzę. W końcu od ponad roku nasza droga Sachmet nie napisała ani jednego odcinka żadnego ze swoich nie-zakończonych opowiadań. Możliwe, że skończyła z pisaniem.
Avae (Brak e-maila) 15:55 25-04-2009
*ociera łezki*
Może trzeba się z nią jakoś skontaktować?
Alistair (malinka_owoce@wp.pl) 00:26 01-06-2009
Też tak myślę że trzeba by się w końcu zorientować czy nasza miła Sachmet raczy skończyć to co zaczęła. Niedawno odświeżyłam sobie to opowiadanko [przed sesją... dobra jestem...] i zaczynam się zastanawiać co też będzie z Rize...
wampirzyca (Brak e-maila) 15:11 06-08-2010
ŚWIETNE OPOWIADANIE I BARDZO ALE TO BARDZO WCIĄGAJĄCE...PROSZĘ KONTYNUŁUJ DALSZE CZĘŚCI ... BARDZO ŁADNIE PROSZĘ ^^ |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|