The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 20 2024 01:36:04   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
W imię twoje 8
Pieśń ósma: Chanson triste



W zasadzie nie pozostało mu nic poza czekaniem. Zdołał już jakoś uporządkować myśli, choć nadal nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. A to utrudniało wykonanie jakiegokolwiek następnego ruchu. Musiał zyskać na czasie… i choć trochę zorientować się w sytuacji.
- Nie jesz? - dobiegł go cichy głos. Władca Linares patrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wciąż siedział jak na początku, jak wtedy, gdy już przestał na niego patrzeć, przeniósł ten chłodny wzrok na twarz strażnika, tym samym co przedtem miękkim tonem kazał mu puścić więźnia i odejść, a potem, pochylając się znów nad stołem, przywołał tamtego chłopca, który zjawił się natychmiast z głębokim ukłonem i wiedząc wszystko bez słów, przemienił jeńca w gościa, zapraszając go do tego pomieszczenia, gdzie siedział teraz, tępo wpatrując się w przyniesione jedzenie, i gdzie niedługo potem zjawił się Vali Aesir, władca Linares i usiadł niedaleko, swobodnie, choć bez ruchu, jak teraz.
- Podobno niebezpiecznie jest ostatnio jadać w Linares - Seine uśmiechnął się krzywo.
- Tak. Ale teraz nie jesteśmy w Linares.
- Czy to coś zmienia?
- Niemal wszystko - opuścił powieki, przesłaniając te zimne oczy. Trudno było oderwać od niego wzrok. Mimo wszystko było w tym wszystkim coś niesamowitego. I ironicznego. Tak, zdecydowanie ironicznego. To BYŁ Vali Aesir. Tyle tylko że starszy, wyższy, lecz z dawnymi rysami, choć już mężczyzny, a nie dziecka i… i tak zupełnie niepodobny do samego siebie, że do tej pory nie mógł zrozumieć, jakim cudem tak od razu go poznał. Chłodne spojrzenie znów przesunęło się po jego twarzy.
- Czego właściwie chcesz… Seine.
- Czego właściwie chcę… - powtórzył wolno.
- Nie próbuj się ze mną bawić.
- Zapytaj swojego strażnika, miał na ten temat rozbudowaną teorię.
- Gdyby nawet Laredo istotnie chciało tu przysłać szpiega, to na pewno nie wysyłałoby kogoś takiego jak ty.
- Zapewne masz rację… - przymknął na moment oczy.
- Jesteś zbity z tropu, Seine.
- Tak sądzisz?
- Coś nie poszło po twojej myśli… Nie wiedziałeś, że to ja teraz rządzę w Linares?
- Nie - odpowiedział spokojnie, przesuwając po nim wzrokiem. On był zbyt powściągliwy. Zbyt niewzruszony. Zdecydowanie zbyt domyślny. Lubił znać przeciwnika, wiedzieć, czego się może po nim spodziewać. A chłodny, opanowany i obyty z takim tokiem rozmowy i własną rolą Vali, którego ostatnim razem widział rozszlochanym, niezdarnym chłopczykiem, stanowił dla niego jedną wielką zagadkę.
- Ciekawe… - skwitował powoli, uśmiechając się kątem ust.
- Kiedy ostatnim razem byłem w Linares, władzę sprawował Unggi Cerignola.
- Zamordowano go - powiedział beznamiętnie, przenosząc wzrok na wielkiego, srebrzystego psa, który podszedł do niego, opierając mu pysk na kolanie.
- Słyszałem. Ale ty byłeś po prostu jednym z mieszczan. Bardzo młodym. Więc niby jakim sposobem objąłeś nagle tron?
Vali spojrzał na niego bez wyrazu.
- To Aesirowie są prawowitymi władcami Linares. Cerignola zagarnęli władzę przed pięćdziesięciu laty, ale... Mimo wszystko każdy w Linares pamiętał, że tak naprawdę teraz to ja mam do niego prawo... więc kiedy polityka Unggi przestała im się podobać.... Sam rozumiesz, zaczęło się robić niebezpiecznie, więc żeby odzyskać poparcie postanowił wysunąć mnie. Zresztą nie miał synów. Tylko Vaalę.
- Jesteś żonaty? - z rozbawieniem uniósł brwi Seine.
- Byłem. Ktoś od Vanir otruł Vaalę dwa miesiące temu - delikatnie odsunął psa, biorąc ze stołu wino.
- No cóż... Przykro mi - mruknął.
- Daj spokój - prychnął, unosząc kielich do ust. - Wcale ci nie jest przykro. Zresztą mnie też nie bardzo. Nie kochałem jej... w dodatku była sporo starsza.
- Nikt, kogo pytałem, nie wiedział, kim jest nowy władca… - powiedział matowo, przypatrując się uważnie jego kamiennie obojętnej twarzy. - A to ponad pół roku.
- Mam swoje powody, żeby nie obwieszczać tego na wszystkie strony - zmarszczył brwi. - Ale nie wierzę… żebyś nie wiedział…
- Do tego też masz powód? - uśmiechnął się, opierając o stół i unosząc odrobinę. Vali mocnym ruchem odstawił kielich.
- Nie wstawaj - powiedział chłodno.
- Dlaczego? - uniósł brwi.
- Najpierw wyjmij sztylet i połóż go na stole.
- Jaki sztylet?
- Bezczelny jesteś.
- Nieźle się znasz na… skrytobójcach - zmrużył powieki, powoli odkładając broń.
- Miałem okazję się nauczyć.
- Tak, a… czego?...
- Nie sądziłem, że kiedyś tak pomyślę, ale jesteś niesamowicie zabawny - przymknął oczy. Seine uśmiechnął się i zrobił krok w jego stronę, ale pies poderwał się i stanął naprzeciw, z głuchym warkotem szykując się do skoku.
- Twój piesek mnie nie lubi… - powiedział powoli.
- Może ma powód.
- Nie sądzę… wygląda na dość mądrego, żeby wiedzieć, że nie mam złych zamiarów… Wyczuwa, co czujesz.
- A co ja takiego czuję? - spojrzał na niego ostro.
- Nienawiść… i strach.
- Nie boję się ciebie… zdążyłem się przyzwyczaić - uśmiechnął się wzgardliwie, wstając i podchodząc do drzwi. - Późno już, porozmawiamy rano.
- I?
- Co takiego? - obejrzał się na niego przez ramię.
- Zamierzasz mi zaufać na tyle, żeby tak po prostu mnie tu zostawić? - spytał.
- Powiedzmy… - odwrócił się, wychodząc i opuszczając za sobą zasłonę. Seine wypuścił powoli powietrze z płuc, siadając w opuszczonym fotelu. Trochę za dużo tego wszystkiego było jak na jeden wieczór. Gdyby mógł zacząć jeszcze raz, wybrałby Nidhogga. Hoder był bestią nie gorszą od ojca, ale przynajmniej był przewidywalny. I głupi. A z Vali nie wiedział, jak postępować. Zastanawiał się, czy to, co mówiła Karia, to prawda… Zły duch pałacowych korytarzy, intrygant, morderca… Dawny Vali - w żadnym razie. Ale ten?
Westchnął, pijąc nieco wina z pozostawionego przez niego kielicha. Przynajmniej to raczej nie było zatrute… Dopił je, chcąc oszukać palący głód i zerknął kątem oka w stronę swojego na wpół pustego talerza. Vali musiał mieć jakiś powód, żeby nie obawiać się teraz kogoś tak niebezpiecznego jak on… Wstał powoli, zbliżając się w stronę przejścia, ale drogę zagrodził mu charkoczący pies. Uśmiechnął się uspokajająco i kucnął wyciągając bardzo wolno dłoń w kierunku wściekłego, ale lekko zdezorientowanego zwierzęcia, które skuliło się, drżąc jak w febrze, ale nadal szykowało się do skoku.
- Zastanawiam się… - powiedział łagodnym tonem; pies stulił uszy, jednocześnie obnażając kły w nerwowych warknięciach. - Czemu założył, że nie skręcę ci karku... - uśmiechnął się nieznacznie i poklepał głowę zwierzęcia, wycofując się nieśpiesznie. Pies położył się, ale wstał zaraz, otrzepując się i podjął spacer wzdłuż ciężkiej tkaniny tworzącej ściany pomieszczenia. Zatrzymał się przy stole, starannie obwąchując kamienną wazę, po czym włożył do środka pysk. W zamyśleniu oglądający wnętrze Seine, dostrzegł go kątem oka i gwizdnął cicho, ale zwierzę nie zareagowało; podszedł do niego i podniósł je za skórę na karku. Pies znów obnażył zęby, wydobywając z siebie głuchy charkot, ale kiedy tylko go puścił, odskoczył, idąc powoli w przeciwną stronę. Tam ułożył się pod ścianą, przyglądając mu się nieufnie. Seine zajrzał do wazy, westchnął i siadł znów przy stole, obserwując psa.
Po dłuższym czasie wstał niespiesznie, znów kierując się w stronę zasłoniętego przejścia do tej części namiotu, w której zniknął Vali; pies poderwał się, zaskomlał cicho, kładąc się z powrotem i podczołgując się tylko nieco w jego kierunku, ale wkrótce ciężko położył pysk na łapach, patrząc za nim smutno. Seine obejrzał się przez ramię, marszcząc lekko brwi, ale wyszedł, uchylając zasłonę. Minął cicho pokój, w którym znalazł się za pierwszym razem i wszedł do kolejnego pomieszczenia. Wewnątrz namiotu nie było żadnych strażników, na zewnątrz tylko czterech. Gdzieś z tyłu spała pewnie służba lub… uśmiechnął się pod nosem, nie, mimo wszystkich przemian, tego sobie nie wyobrażał.
W przeciwległym pomieszczeniu spał Vali, spokojnie leżąc na niskim, przenośnym łożu, niewolnym jednak od pewnej zbytkowności stanowiącej przecież znak rozpoznawczy Linares.
Przysiadł obok na ziemi, przyglądając mu się przez chwilę. Jak on mógł spać tak spokojnie w jednym namiocie z zawodowym zabójcą? Zabezpieczył się, ale… i tak powinien nie zmrużyć oka. Choć prawda… na dworze Linares można otrzaskać się ze śmiercią… Delikatnie odgarnął jasne pasemko włosów, które osunęło się na twarz śpiącego. Był teraz piękny, naprawdę piękny, o wiele piękniejszy niż dawniej. Kiedyś był śliczniutki, ale… tylko tyle. Nie było w nim nic niezwykłego. Tak bardzo się zmienił… było w tej zmianie coś... zimnego, bezwzględnego...
Przypomniał sobie wystraszonego chłopczyka o rozpaczliwie rumieniącej się co chwilkę buzi. Czy naprawdę minęło aż tak wiele czasu? Ledwie trzy lata... i nawet to niezdarne dziecko jest już młodym mężczyzną. Co takiego musiało się stać? I czy miało sens próbować cokolwiek zaczynać tu? Z tym lodowato wydoroślałym chłopcem, który musiał go nienawidzić bardziej niż jakikolwiek inny władca? Chyba lepiej było zniknąć jeszcze tej nocy i zacząć raz jeszcze, jak najdalej stąd.


Dopiero świtało i pod gęstą tkaniną było jeszcze dość ciemno, kiedy senne powieki uniosły się powoli, po kilku niespiesznych poruszeniach pozbywając się snu. Vali przechylił lekko głowę i jego źrenice rozszerzyły mimowolnie, dostrzegając leżącego przy nim mężczyznę, który przyglądał mu się ze spokojem, opierając głowę na łokciu.
- Dzień dobry… - lekko kpiącym tonem odezwał się Seine.
- Co tu robisz? - spytał spokojnie.
- Gdzieś musiałem odpocząć… Wolę sypiać z osobami, które znam.
- Bardzo zabawne - zmarszczył brwi.
- Zastanawiasz się, jakim cudem tu dotarłem? - przeciągnął się lekko z uśmiechem majaczącym na ustach. - Liczyłeś, że zagryzie mnie piesek? Polubiliśmy się…
- Doprawdy? - przygryzł wargę. Od początku rozmowy powoli i niemal niezauważalnie wsuwał dłoń pod poduszkę, ale w ostatniej chwili Seine błyskawicznie go uprzedził i niemal jednocześnie chwycił obie jego ręce, przygniatając je do poduszki ponad jego głową. Przytknął mu odebrany sztylet do gardła, patrząc spod zmrużonych powiek w zaskoczone nieco, ale maskujące to chłodem oczy.
- To było bardzo niegościnne, władco Linares… - powiedział spokojnie.
- Ty… - urwał.
- Coś wydaje ci się niezrozumiałe?... - zawiesił z uśmiechem głos. - Przyjrzyj się swojemu psu, Vali…
Spojrzał błyskawicznie na chwiejące się na nogach zwierzę, które właśnie weszło i ciężko położyło się na ziemi przy łóżku, wyraźnie dysząc z wysiłku.
- Mimo wszystko wolałem nie jeść u ciebie kolacji…
- I postanowiłeś otruć mi psa?
- Skądże znowu, ja to tylko dyskretnie usunąłem z talerza, sam zapchał nos w wazę… Aż mi się przykro zrobiło.
- Odkąd to masz tyle skrupułów? - powiedział z trudem.
- Od całkiem niedawna. Ładna psina… Dziwna trucizna bez zapachu, poczułem się prawie jak za dawnych lat w zamku Nidhogga… Choć Linares też podobno ma paru… mistrzów. Piesek wygląda tylko na wyczerpanego… Co to jest?
- Jerun. Osłabia pięciokrotnie mięśnie.
- Kto to zrobił?
- Ja.
- A skąd ty masz takie talenty? - uniósł brwi.
- Nauczyłem się. Recepta księżnej Damony Goewin, żony radcy dworu poprzedniego władcy.
- Twojego nie?
- Nie żyje. Kzahr.
- Ty?
- Żona.
- A żona?
- Nie żyje.
- Też trucizna?
- Szubienica.
- Za trucicielstwo?
- Nie, za zmianę sojuszu.
- Zmianę sojuszu?
- Przestała wspierać mnie i zaczęła Nyeri Witvlei. Nie ostrzegłem jej o planach Glanis, matki mojej żony. Miała do niej pretensje o spanie z Unggi i wyłudzanie korzystnych dla siebie decyzji. Nigdy nikogo nie zabiłem, Seine. Po prostu przestawałem sprzyjać zwracającym się przeciwko mnie. Wiedziałem o większości planowanych morderstw.
- Żony i jej ojca też?
- Nie. Ich naprawdę zabili ci z Laredo… Wiem, jakie krążą plotki o nowym władcy Linares. Za każdym razem krążyły… Fakt, często prawdziwe. Ja… byłem tylko rozsądny. Za nadgorliwą uczciwość i naiwność w Linares prędzej czy później płaciło się życiem.
- Taki jesteś niewinny? - uśmiechnął się. - A mnie chciałeś dać do rozszarpania psu?
- Oszczędzać ciebie?... - przymknął oczy. - Trzeba by chyba być Enki… Zresztą… Girra by cię nie zabił. Jest wyszkolony, przegryzłby ci tylko ścięgna.
- Tylko? - roześmiał się.
- Skoro chodzi o… - zawahał się. Seine przymrużył powieki, nachylając się do jego ucha.
- Myślisz, że Laredo wynajęło mnie, żebym cię zabił, prawda?
- A nie? - spytał z zimną powagą.
- Nie - powiedział, cofając sztylet i oswabadzając jego ręce. Zsunął nogi z łóżka, wstając i zbliżając się do wyjścia. - Poczekam na ciebie tam gdzie wczoraj.
Wyszedł spokojnie, nie zatrzymując się na widok służącego, który zmierzył go zaniepokojonym spojrzeniem. Nie czekał długo, Vali wkrótce przyszedł poprzedzany dwójką służących, którzy szybko zastawili stół, nie podnosząc na niego wzroku i jak najszybciej opuszczając pomieszczenie. To oni musieli wczoraj dodać trucizny do jego jedzenia. Bez wątpienia zgodnie z poleceniem, ale… co to miało za znaczenie? Nie pierwszy raz służba odcierpiałaby porażkę pana…
W milczeniu obserwował, jak Vali spokojnie jadł śniadanie. Był zupełnie niewzruszony, jakby ta scena po przebudzeniu w ogóle nie miała miejsca i jakby siedział przy stole z najzupełniej obojętnym człowiekiem, nie kimś, kto dawniej potraktował go tak ohydnie, kogo znał od najgorszej strony… kogo miał za wynajętego mordercę… Ten poważny, opanowany mężczyzna, w jakiego zmienił się dawny niezręczny i bojaźliwy chłopczyk, budził w nim nawet pewien podziw, choć… jeszcze większą sprawiał mu przykrość. Było coś okrutnego w tym, że można tak szybko stwardnieć… W nim nie było już nawet śladu dziecinności, beztroski, dawnej emocjonalności… Wszystko pokrywał przykry chłód i rezerwa. I to nie było coś dotyczące tylko jego, co ostatecznie wcale nie byłoby dziwne. Wobec innych był taki sam. Wprawdzie uprzejmy, łagodny i aż dziwacznie jak na władcę miły - ale odgrodzony warstwą lodu. Po naiwnym, łatwowiernym i wstydliwym chłopczyku o szczerym, niewinnym spojrzeniu nie było nawet śladu. Vali wyczuł jego wzrok i przyjrzał mu się z lekką ironią.
- Nie jesteś głodny? - spytał z uśmiechem. To było nieprzyjemne wrażenie, piękny uśmiech na takiej młodziutkiej twarzy i te lodowate oczy… Wyglądał, jakby cały czas krył się za maską.
- Nie jestem… pewny… - powiedział tylko.
- Zabawne… Nie potrzebuję cię zabijać… Wystarczy, że pozostaniesz w gościnie jakiś czas i przez swoją nieufność umrzesz wkrótce z głodu. Seine, uspokój się… Śmierć od trucizny jest przyjemniejsza… No a niewątpliwie krótsza - wstał, podchodząc do niego i podniósł jego pieczywo, rozrywając je na pół. - Którą część chcesz?
- Połowę z tej i połowę z tej - zmrużył powieki. Vali roześmiał się od niechcenia, mierząc go chłodnym, ironicznym spojrzeniem i podzielił je dalej, zjadając spokojnie swoją część, a potem upił jego wino, przyglądając mu się z krzywym uśmieszkiem. - Jeszcze coś?
Seine wzruszył ramionami i przełożył na inny talerz połowę wszystkiego. Vali uniósł brwi i pokręcił lekko głową, zjadając wszystko wpatrzony w niego kpiąco.
- W ten sposób się nie najesz…
- Wystarczy mi - mruknął, zabierając się do jedzenia.
- A jednak byłeś głodny… - uśmiechnął się w nieco drwiący sposób, zbliżając do niego twarz. Cofnął się, odchodząc od stołu i siadając na wyplatanym krześle w rogu pomieszczenia, przyglądał mu się w milczeniu. - No dobrze… Czy teraz powiesz mi, o co ci chodzi? - spytał twardo. Seine wstał powoli i oparł się o stół, wpatrując się w niego beznamiętnie, choć uważnie.
- Chcę doprowadzić do pokoju między Laredo i Linares - powiedział spokojnie.
- Seine… - popatrzył na niego zaskoczony. - Sigurd Vanir z Laredo za żadne skarby świata nie podpisze ze mną pokoju. To ci się nie uda.
- I to cię dziwi? - uśmiechnął się pod nosem. - Nie sama prośba?
- Coś takiego ktoś mógł ci z nieznanych mi na razie przyczyn zlecić. Ale po co miałbyś podejmować zadanie niewykonalne? Za to nie płacą… - zmrużył kpiąco powieki.
- Ja bardzo lubię zadania niewykonalne - mruknął. - Poza tym… w ostatnich latach przekonałem się, że rzeczy niemożliwe nie istnieją. Dlaczego wasz pokój z Laredo miałbym uważać za wyjątek?
- Seine, to jest niemożliwe - przymknął oczy. - Pokój nigdy nie był aż tak niemożliwy jak teraz…
- Dlaczego?
- Seine… - wstał, podchodząc do przeciwległej ściany. - Ja się nazywam Aesir… Naprawdę myślisz, że Vanirowie podpiszą pokój ze mną?
Zmarszczył brwi, unosząc nieco głowę i przyglądając mu się badawczo.
- Nie rozumiem… - powiedział powoli.
Vali obejrzał się na niego z lekkim niedowierzaniem, ale wzruszył ramionami, przysiadając na krawędzi stolika.
- No tak… - mruknął cicho. - Ostatecznie jesteś tylko… - urwał, patrząc na niego z boku.
- Prostakiem - podpowiedział złośliwie.
- Powiedzmy najemnikiem - uśmiechnął się lekko.
- Co wychodzi na jedno.
- Mniej więcej… Musiałeś chyba słyszeć o pochodzeniu ludzi.
- O pochodzeniu ludzi?
- O tym, że najpierw nie byli samodzielni, byli tylko niewolnikami Nergal.
- Słyszałem… - uniósł nieznacznie brwi. - Ale… byłem pewien, że to oni to wymyślili.
- Tak… - przymknął z uśmiechem oczy. - Ludzie… przepraszam, władcy, bardzo się postarali, żeby to uchodziło tylko za wymysły pogardliwych Nergal. Ale oni tego nie zmyślili. To prawda. Dwa tysiące lat temu ludzie mieszkali wśród Nergal i byli najniższymi z ich sług. Aż do wojny Nusku i Nergal. Jeden z ludzi wezwał wtedy do buntu, poprowadził go, porozumiał się z Nusku… Nergal wojnę przegrali, a ludzie uzyskali wolność. Nusku nie potrzebowali nowych terenów, więc odstąpili nam zdobyte na Nergal, resztę terenów wywalczyliśmy z Fenami… To właśnie dzisiejsze Warri. Na początku… było królestwem. Było nim przez tysiąc lat. Nusku sprzymierzyli się z ludźmi, jedna z ich kobiet poślubiła króla Warri i zamieszkała z nim w stolicy. W Linares. Bo to Linares było stolicą Warri, a tamten człowiek, przywódca buntu i król nazywał się Etana Aesir. Aesirowie panowali nad Warri przez ponad tysiąc lat, z reguły poślubiając kobiety spośród Nusku, chociaż nie wyłącznie… Ale kiedyś w grabstwie Laredo, rządzonym przez ród Vanir, wywodzący się od siostrzeńca Etany Aesira, zrodził się zamysł buntu. Chodziło o to, że pozostawali jedynie grabstwem, mimo że ze wszystkich rodów byli najbliżej spokrewnieni z Aesirami. Ale ostatecznie poszło o to, że ówczesny król nie miał syna, tylko córkę. Sharvan Vanir wymyślił sobie, że ją poślubi i w ten sposób Vanirowie dojdą władzy i zasiądą na tronie w Linares. Ale… to będzie romantyczne, uważaj… Ninsun Aesir już była zakochana w swoim kuzynie z Qareh Etaminie Antares i to z wzajemnością. Antares postanowił przyjąć nazwisko Ninsun i to przeważyło, bo - to już będzie mniej romantyczne - pozwalało na zachowanie przy tronie nazwiska Aesir. Tylko że wtedy zaczął się bunt i Linares straciło władzę nad połową Warri. A potem stopniowo traciło ją coraz bardziej aż stało się tylko jednym z bogatszych władztw. Ale… Seine, może i prości ludzie tego nie pamiętają, ale wątpię, żeby zapomniał o tym ktokolwiek z władców. Vanirowie i Aesirowie to dwa najbardziej wrogie rody w całym Warri. Konflikt między Laredo i Linares to tylko echo konfliktu rodowego. Jeśli nawet podpisaliby kiedyś pokój z Linares rodu Cerignola - co jest wątpliwe - to na pewno nie podpiszą go z Linares Aesirów.
- Nie masz zamiaru nawet spróbować?
- Po co mam robić coś bezsensownego? W dodatku… wygrywamy.
- Wasze szanse są zbyt równe.
- Równe były… owszem. Ale zyskujemy przewagę. Są biedniejsi… Sigurd nie jest wybitnym strategiem… On jest dobry do rządzenia w pokoju… i wysyłania zabójców. Nie do wojny. Pokonam go. Może to potrwa rok lub dwa… ale go pokonam - wzruszył ramionami.
- Linares jest bogate… po co ci Laredo?
- Nie ja rozpętałem tę wojnę - zauważył chłodno. - Oni zaczęli. Niech płacą.
Seine zmarszczył brwi, zbliżając się do niego, ale stanął tylko nad nim, wpatrując się w jego spokojne oczy.
- Zmieniłeś się - stwierdził ściszonym tonem w zamyśleniu, choć z lekkim grymasem niechęci w kącie ust, ale sam wyczuł, że więcej bije od niego teraz przygnębienia niż czegoś, co mogłoby mu dać przewagę.
- Seine.... - szepnął z bladym uśmiechem, odwracając wzrok. - Minęły trzy lata... Nie mogę wciąż być małym chłopcem... - powiedział przytłumionym głosem.
- To ja... tak?
Rysy twarzy stwardniały mu bardziej, odbijając lekkie niezadowolenie, ale nie spojrzał na niego.
- Tak... - odezwał się wolno. - To ty.... Choć to bezczelne z twojej strony mówić to tak otwarcie.
- Potraktowałem cię dość podle…
- Teraz to już bez znaczenia.
- Naprawdę tak myślisz?
- Nie udawaj, że się przejmujesz - skrzywił się szyderczo. - Robiłeś gorsze rzeczy.
- Wiem. Ale przykro mi, że wyrządziłem ci krzywdę.
Vali spojrzał na niego ostro, ale gniew znikał powoli z jego twarzy, kiedy na niego patrzył.
- Naprawdę ci przykro.... - przymknął oczy. - To całkiem sporo.... tak myślę. Zresztą... chyba nie mam prawa czuć do ciebie żalu. Gdyby nie to, co przeszedłem przez ciebie, to pewnie już dawno bym nie żył... Trzeba mieć dużo sił, żeby przetrwać tyle, ile ostatnio musiałem. Nie dałbym rady, gdyby to spadło na mnie wcześniej... zanim..... "urosłem" - uśmiechnął się. - Choć.... prawda, wolałbym... żeby to się stało w inny sposób... ale... Nie było na to czasu, zbyt szybko wszystko zaczęło się toczyć... Więc... może to i lepiej... pewnie tak... - spojrzał na niego i uśmiechnął się blado, odwracając po chwili wzrok i w milczeniu wpatrując się w kąt pomieszczenia. - Wiesz..... - szepnął. - Kochałem cię wtedy...
Nim zdążył zareagować, zasłona uchyliła się i stanął w niej zgięty wpół bogato odziany mężczyzna.
- Panie, od rzeki idą oddziały Laredo. Przed południem będą na wzgórzach.
- Przygotuj wojsko, mamy być tam pierwsi - odpowiedział chłodno i wstał, idąc w ślad za nim.
- Idę z tobą…
- Po co? - obejrzał się na niego przez ramię.
- Nie wybrałem Linares przypadkiem. Pilnuję swojej sprawy.
- Ja się nie zgodziłem.
- Na razie nie.


Dawno już nie uczestniczył w bitwie ze stanowiska głównodowodzącego, jako wynajęty wódz zazwyczaj brał udział w bezpośredniej walce, razem ze swoim oddziałem. Obserwując wszystko ze wzgórza, przy Vali i jego straży, czuł się nieco nieswojo. Z drugiej strony… chyba jednak nie chciałby tam być… A może by chciał? Walka dalej go pociągała, paraliżowały jedynie jej konsekwencje. Śmierci bał się jeszcze mniej niż dawniej, ale… tylko własnej. Za dużo razy odczuł w ręce cudzą w ciągu tych krótkich dni w Ranua. Ze zbyt wieloma odczuciami… Do cholery, w tym, co zamierzał, musiał być gotowy do walki i zabijania, choć brzmiało to dość paradoksalnie. Nawet jeśli wszystkich bez wyjątku udałoby się przekonać bez używania przemocy, co wydawało się raczej średnio realne, to musiał się liczyć z atakami, mordercami, buntami przeciwników takiego rozwiązania… Ci, którym szedł coś proponować, musieli czuć się pewnie. Seine Silvretta znów musiał być kamieniem, który się nie zawaha w krytycznej chwili, któremu nie zadrży ręka… Inaczej ci, którzy mogliby stanąć po jego stronie, byliby zbyt zagrożeni. Przynajmniej na razie…
Spojrzał kątem oka na kamienną twarz Aesira siedzącego prosto jak strzała na koniu obok. Nie popatrzył na niego ani razu od początku bitwy i rzucił jedynie kilka zdawkowych słów. Zimno śledził wzrokiem to, co działo się na polu bitwy, odzywając się niemal wyłącznie do kolejnych kurierów i w milczeniu słuchając słów nerwowo spinającego konia dowódcy straży przybocznej, który troszczył się głównie o słabą osłonę ich pozycji.
Linares nie wyszło chyba tak źle na tym młodocianym władcy, jedynie raz mógł mieć zastrzeżenia do jego rozkazów, co zresztą spokojnie powiedział, a Vali rzucając jedynie ponowne spojrzenie na pole, zmienił decyzję bez zbędnych rozmów. Nie ufał mu… ale zdawał sobie sprawę z jego potencjalnej użyteczności i miał niezłą intuicję, nie mówiąc o braku zarozumiałości, grzechu głównego większości znanych mu władców. Gdyby upewnił się, że działa na jego korzyść i mówi prawdę, byłby naprawdę idealnym współpracownikiem. A upewni się. Już niedługo.
Cóż, nie tylko władca Linares miał niezłą intuicję. Dobrze zrobił, ryzykując. Vali Aesir wbrew wszystkiemu mógł być do tego lepszy niż ktokolwiek… Uśmiechnął się nieznacznie, znów spoglądając na jego skupioną, opanowaną twarz, a potem i na żołnierzy. Nie do końca rozumieli, kim tu właściwie jest, ale na wszelki wypadek traktowali go jak zastępcę i doradcę wodza, zwłaszcza od chwili bezkonfliktowej zmiany rozkazu pana, a Vali nie dał po sobie poznać, że rzecz wygląda inaczej. Całkiem rozsądnie w aktualnej sytuacji…
- Vali, tamten oderwany oddział będzie szedł na nas…
- Wiem. Nie zdążę nikogo wysłać, zresztą to głupota osłabiać teraz skrzydło. Od tego mam straż. Poradzimy sobie.
- Myślisz, że wiedzą, kim jesteś?
- Jestem pewien.
- No tak, nie ryzykowaliby dla zwykłego dowódcy… - mruknął. - Nie cofniesz się?
- Mógłbym zaakceptować twoje rozkazy dla moich ludzi tylko, jeśli nie zdołałbym mówić - odparł ściszonym głosem.
- Miło wiedzieć, że darzysz mnie pełnym zaufaniem - uśmiechnął się beztrosko. Aesir zerknął na niego kątem oka, ale nie odpowiedział.
- Narmada - odezwał się. Dowódca straży zbliżył się na swoim nerwowym koniu.
- Panie, tam…
- Wiem. Kiedy dotrą do strumienia, na nich - powiedział spokojnie. Narmada skłonił głowę i wycofał się do swych żołnierzy, odwracając się przodem w kierunku nacierających i z kamienną twarzą uważnie wpatrzony w ich linię czekał w bezruchu, hamując jedynie nogami narowiste ruchy konia.
- Twoi ludzie wciąż mnie zadziwiają, Aesir… - cicho mruknął Seine, mrużąc nieznacznie oczy. - Dobierałeś ich według siebie?
Vali spojrzał na niego, ale zanim cokolwiek odpowiedział, jeden z atakujących jeźdźców wyforsował się do przodu w oszalałym susie przesadzając strumień.
- Śmieeeerć! - zawołał na całe gardło, stając w strzemionach i napinając łuk; równocześnie z nim zaczął robić to Seine i strzeliłby pierwszy, ale Vali podbił mu rękę.
- Nie! - głos załamał mu się i z pobladłą twarzą zsunął się z konia. Seine zaklął i zeskoczył na ziemię, wyciągając miecz w kierunku atakujących.
- Na nich! - krzyknął, sam dopadając zbliżającego się już we wściekłym galopie jeźdźca. Wyszarpnął mu miecz i ściągnął go z konia, ogłuszając szybko. Straż przyboczna rzuciła się do ataku, ścigając tamtych, bo po upadku dowódcy zaczęli uciekać. Kątem oka dostrzegł, że Vali dźwignął się ciężko na nogi, chwytając się siodła i oparł o nie czoło, ledwo trzymając się na nogach, ale najpierw podszedł do powalonego przez siebie żołnierza i mieczem zsunął mu hełm, unosząc brwi na widok jego chłopięcej twarzy.
- To jest Ingvi Vanir… - słabo szepnął Vali, zbliżając się chwiejnie; kurczowo przyciskał do ciała zlane krwią ramię. Seine obejrzał się, marszcząc lekko brwi.
- Poczekaj - rzucił twardo, sadzając go ostrożnie i opierając plecami o drzewo. Podszedł spokojnie, choć szybko do konia i wyciągnął spod siodła szmatę z pękatą buteleczką alkoholu. Wracając, przyklęknął obok młodego Vanira, oglądając pobieżnie jego ciało, ale niemal od razu go zostawił i kucnął przy ciężko oddychającym Vali, który patrzył na niego z wysiłkiem.
- Chłopak jest nieprzytomny, ale nic mu nie jest - powiedział spokojnie, rozrywając mu ubranie i obnażając ranę. - Oddychaj - ujął mocno jego ramię i chwycił strzałę, przymrużając powieki i szybkim ruchem wyszarpując grot. Vali z trudem złapał powietrze, gwałtownie nachylając się w przód. Seine oparł dłoń na jego plecach, ze zmarszczonymi brwiami unosząc grot do nosa, a potem ostrożnie zlizując z ostrza nieco krwi. - Nic nie czuję… - powiedział cicho. - Ale na wszelki wypadek…
- Wiem - wykrztusił, wciąż z trudem oddychając.
- Wszyscy pognali za nimi… - wyciągnął nóż, zanurzając go w alkoholu. - Dasz radę sam przytrzymać ramię?
- A mam… jakiś wybór? - uśmiechnął się słabo.
- To tylko chwila. Ale jak kiepsko trafię, ręka sama ci drgnie - ujął zaciśniętą na kępce trawy dłoń i przycisnął nią jego ramię do nierówno unoszących się żeber, stanowczo odwracając mu twarz. - Chwila - powtórzył, usuwając alkoholem krew i zdecydowanym ruchem chwycił nóż, błyskawicznie wycinając ranę. Ramię drgnęło lekko, ale nie niebezpiecznie, wylał na nie resztę alkoholu i w ciszy zakłóconej tylko nierównym oddechem dokończył opatrunek. - Połóż się… - powiedział cicho, stanowczo przechylając jego ciało w tył. - Musisz się rozluźnić… - otarł pot choć z jego twarzy, która powoli odtajała ze śmiertelnej bieli. Po pewnym czasie Vali podniósł ciążące powieki, patrząc na niego z chłodną uwagą.
- Dużo bym dał… żeby wiedzieć… o co w tym chodzi…
- Dowiesz się… - powiedział z uśmiechem. - Jak tylko podpiszesz pokój z Laredo.


Wszedł powoli, opuszczając za sobą zasłonę i odnalazł wzrokiem siedzącego na macie Aesira, schylonego teraz, by zsunąć z włosów diadem i ciężką w bogatym aksamicie narzutę. Skrzywił się nieznacznie, urażając lekko ranę i wyprostował się, dostrzegając go przy przejściu.
- Śpi - odpowiedział spokojnie na jego pytające spojrzenie. - Ile lat ma ten chłopak?
- Zdaje się, że trzynaście…
- Jak ramię? - spytał cicho, podchodząc do niego.
- Znośnie.
- Ciągle jesteś trochę blady…
- To coś nietypowego? - zmrużył oczy z kpiącym uśmieszkiem.
- Raczej nie - mruknął, przyklękając za nim. - Ale lepiej to jeszcze sprawdzę… - poradził sobie z zapięciem i ostrożnie zsunął koszulę z jego ramion, łagodnym ruchem przekładając długie włosy na prawą stronę. Delikatnie ściągnął opatrunek, oglądając ranę. - Wygląda w porządku… - powiedział z wahaniem. - Raczej nie było trucizny… Ale strzały Laredo mają paskudny kształt. Rozorało ci cały mięsień, dziwię się, że wtedy nie zemdlałeś - uśmiechnął się nieznacznie.
- Gdybym pozwalał sobie na takie rzeczy, nie skończyłoby się to zbyt dobrze… - westchnął, przymykając oczy.
- Fakt. Tamci uciekli, kiedy tylko zobaczyli upadającego wodza - zauważył nieco wzgardliwie.
- Oni myśleli, że to Werdandi, a ona nie dałaby ci się powalić tak łatwo… Zorientowali się, że poszli za kimś innym… A moi ludzie by nie uciekli. Ale mogliby przegrać… - oparł się lekko o niego. - Przepraszam, trochę mi słabo.
- Nic dziwnego, straciłeś dużo krwi - mruknął, powoli opatrując ranę z powrotem. - Wredne miejsce, miałeś pecha.
- Chyba raczej szczęście… Gdybym się nie przechylił, dostałbym gorzej.
- Gdybyś się nie przechylił, w ogóle byś nie dostał - uniósł brwi. - To były chwile, ale strzały nie zdążyłby wypuścić.
- Zależy ci na tym pokoju czy nie? Po śmierci syna Sigurd rozpętałby naprawdę zaciekłą wojnę - powiedział chłodno. Seine uśmiechnął się pod nosem.
- Skąd wiedziałeś, że to ten dzieciak? - spytał cicho.
- Nie wiedziałem, myślałem, że to Werdandi. Choć mogłem się domyślić, ona jest tak samo bojowa jak braciszek, ale nie zmieniałaby decyzji ojca… Nie zaatakowałaby w ten sposób i z taką garstką ludzi, bo on takich szalonych szarży nie pochwala. Widzisz, Seine, nie jestem aż tak bardzo krwiożerczy. Musiałem pokonać Laredo, zanim władzę przejęłaby Werdandi. Wtedy szanse znów byłyby równe… a wojna bardzo długa i niszcząca…
- Sigurd jest aż tak stary? - uniósł powątpiewająco brwi.
- Nie. Nie jest stary… Ale wielu ludzi w Laredo z pewnością wolałoby na tronie jego córkę… Zrobiliby to bez jej wiedzy, ale by zrobili. Prędzej czy później…
- Rozumiem… Wiesz, na razie nie chodź oficjalnie. Nie znam się na waszych przepisach, ale ranny powinien mieć dyspensę na stroje urzędowe… I noś włosy po tej stronie, bo mogą urażać ranę - przewiązał je luźno kawałkiem materiału.
- Wiesz, Seine…
- Nie przeszkadzam? - dobiegło od wejścia. Seine podniósł wzrok na stojącego tam chłopaka, który przyglądał im się drwiąco.
- Widzę, że już wydobrzałeś, Ingvi… - uśmiechnął się złośliwie.
- Pilnuj języka swego sługi, Aesir - powiedział drżącym od tłumionej irytacji głosem.
- Nie zapominasz, że jesteś tu jeńcem, przyjacielu? - wstał, podchodząc do niego i przyglądając się z góry jego dziecinnej twarzyczce. Ingvi jedynie spojrzał na niego z pogardą i minął go, podchodząc do przypatrującego mu się ze spokojem Aesira.
- Odziej się… - rzucił wzgardliwie. - Przynajmniej wobec mnie zarzuć zdrożne obyczaje swojego rozwiązłego miasta.
Seine zagryzł wargi, żeby się nie roześmiać i z zaciekawieniem obserwował wyniosłość chłopca i obojętny chłód z jakim Vali patrzył w milczeniu na zagniewaną buzię adwersarza, nie wstając nawet z maty.
- Drogi chłopcze… - powiedział wreszcie powoli. - Sądzę, że byłoby rozsądniej z twojej strony, gdybyś zmienił nieco ton.
- Wobec ciebie? - uśmiechnął się wzgardliwie. - Wojownicy Laredo gardzą nierządnymi utracjuszami, wyuzdany sybaryto.
- Vali, przekaż temu ignorującemu mnie dziecku, że powinien bardziej się płaszczyć przed wyuzdanym sybarytą, bo gdyby nie wyuzdany sybaryta, już by nie żył, a ma szanse zginąć nadal… - zawiesił na moment drgający rozbawieniem głos. - Nikogo dziś jeszcze nie zabiłem, czuję się nieswojo - dodał złośliwie.
- Seine… - mruknął, patrząc na niego z dezaprobatą. Chłopiec zmarszczył brwi, odwracając się do niego i podszedł gwałtownie, unosząc głowę i mierząc go wrogim spojrzeniem.
- Jak brzmi twe nazwisko, człowieku? - wycedził z odrazą. Seine uśmiechnął się już zupełnie rozbawiony i skłonił lekko głowę.
- Seine Silvretta… panie… - dodał nieco drwiąco.
- Upadłeś aż tak nisko, Aesir? - obrócił się Ingvi, krzywiąc się nieznacznie. - Wynajmujesz tego rodzaju śmieci? Boisz się nas?
- Miałeś rację, Vali, chłopczyk jest nadzwyczaj… bojowy… - roześmiał się, mijając go i siadając w niskim fotelu. Przechylił się lekko, zbliżając do ucha Aesira. - Albo głupi - dodał słyszalnym szeptem.
- Przestań, Seine… - powiedział spokojnie, wspierając się na jego kolanie i wstając powoli. Podszedł niespiesznie do zirytowanego chłopca, opierając mu dłoń na ramieniu i uniemożliwiając zamierzone cofnięcie.
- Co ty sobie… - zaczął z wściekłością, ale Vali uciszył go ostrym gestem.
- Posłuchaj mnie, Ingvi Vanir. Nie uratowałem ci życia z powodu irracjonalnej sympatii. Jesteś mi potrzebny. Przebywasz tu w charakterze zakładnika.
- Z…zakładnika? - wyjąkał.
- Owszem.
- Mój ojciec nie będzie rozmawiał z kimś takim jak ty! - krzyknął zapalczywie.
- Myślę, że będzie - uniósł mu lekko brodę, przyglądając się jego zdenerwowanej buzi. - Nie sądzę, żeby chciał stracić jedynego syna.
Ingvi rozchylił usta, wpatrując się w niego zogromniałymi oczami, w których zbierała się wilgoć.
- Jesteś nędznym tchórzem! - wyszlochał wreszcie z wściekłością.
- Nie zamierzam żądać od twojego ojca poddania się. Chcę go prosić o coś innego - dodał, łagodnie ocierając mu łzy. Chłopiec zatrzepotał rzęsami, patrząc na niego z niedowierzaniem.
- A… a o co? - spytał niepewnie. Vali uśmiechnął się i odwrócił, wracając i siadając przy Seine. Milczał przez chwilę, patrząc w bok, ale wkrótce spojrzał na nieufnego Ingvi.
- O pokój, Ingvi Vanir… - powiedział cicho. - A ty… wprowadzisz nas do miasta.


Zmarszczył lekko brwi i odwrócił się na drugi bok, ale uczucie nie znikło. Opędził się niecierpliwie, lecz i to niewiele pomogło, więc z niechęcią otworzył oczy, próbując schwytać łaskoczący go w policzek przedmiot, ale mu się nie udało i wtedy dotarło do niego, że to jasne pasmo włosów. Spojrzał w górę na łóżko, gdzie leżący na boku i całkowicie już przebudzony Vali Aesir przyglądał mu się lekko nachylony z nieznacznie przymrużonymi powiekami, niewzruszenie odgarniając właśnie długie włosy za ucho.
- Mogę wiedzieć, co tu robisz? - spytał spokojnie.
- Aktualnie powoli się budzę - mruknął, przeciągając się leniwie.
- Czy ja wczoraj czegoś nie powiedziałem?
- Owszem - westchnął, zerkając na niego kątem oka. - Powiedziałeś: "Nie waż się odstawiać takich dowcipów jak wczoraj." Wcale tego nie zrobiłem. Nie spałem z tobą, tylko na podłodze przy tobie. Poza tym to żaden dowcip. Muszę cię pilnować.
- Po co? - uniósł brwi.
- Jesteś władcą jednego z najważniejszych władztw... Może najważniejszego. W dodatku okazujesz się coraz bardziej przydatny. Niełatwo mi będzie znaleźć podobnie dogodnego człowieka. Jesteś mi potrzebny.
- W tych twoich planach, których nie chcesz mi zdradzić?
- Nie martw się, zdradzę ci je. Niedługo - usiadł, przeczesując palcami włosy.
- Miejmy nadzieję - powiedział chłodno, wstając ostrożnie i wychodząc niewzruszenie z pokoju.
- …to cześć - mruknął Seine. Vali traktował go trochę obelżywie i chwilami nawet z góry, ale ostatecznie niczego lepszego nie mógł się spodziewać. Właściwie to powinien się spodziewać czegoś sto razy gorszego. Ostatecznie on odnosił się do niego bardziej obojętnie niż niechętnie. Mniej więcej jak bogaty i potężny władca do zwykłego, wynajętego najemnika. Z chłodną, a nawet lekko mrożącą rezerwą i może… może tylko nieco bardziej nieuprzejmie. Bo się znali. Aż za dobrze…
Zasłona uchyliła się i Vali wrócił, obrzucając go tylko obojętnym spojrzeniem, ale sam uśmiechnął się mimowolnie na jego widok. W tym ubraniu bardziej wyglądał na myśliwego czy najemnika niż jakiegokolwiek arystokratę czy nawet mieszczanina. Nie wspominając o władcy i to takiego miejsca jak Linares.
- To ty masz jeszcze takie ubrania? - spytał przekornie.
- Mam różne ubrania - odpowiedział z niezmąconym spokojem, siadając bokiem do lustra.
- Kiedy ruszamy?
- Pojedziemy zaraz, jak tylko Rindal przekona małego, żeby coś zjadł - zdrową ręką starannie sczesał włosy na prawą stronę, z pewnym trudem unosząc nieco również lewą, żeby sprawniej rozdzielić pasma.
- Rana w porządku? - Seine uniósł lekko brwi, opierając się o nieznacznie uginającą się ścianę.
- O tyle, o ile może być w porządku. Boli, ale ramię mam już sprawne.
- Mimo wszystko powinieneś je jeszcze oszczędzać…
- Martw się o siebie, dobrze? - powiedział chłodno.
- Nie ma sprawy, ale przecież dopiero wczoraj oberwałeś strzałą, teraz…
- Jestem ranny w ramię, używając palców, raczej go aż tak nie przeforsuję - zadrwił.
- Raczej nie - uśmiechnął się. - Sam radziłem ci się ubierać lżej, ale skoro już lepiej się czujesz… Wybierasz się w ważnej sprawie do drugiego władcy, możesz iść tak?
- Chcę się tam dostać w miarę cicho, z Ingvi miniemy bramę, ale jadąc oficjalnie, zostanę poznany nawet przez zwykłego strażnika. Vanir może rozmawiać ze mną i w ten sposób. Ujmy mu to chyba nie przyniesie - dodał kpiąco, starannie rozdzielając długie pasma.
- Powiesz mi, czemu właściwie zmieniłeś zdanie? - spytał znienacka.
- Wydaje mi się, że mówisz prawdę. Zaryzykuję… - przymrużył powieki, wolno zaczynając splatać warkocz.
- Uważasz, że to aż takie ryzyko?
- Ingvi wprowadzi nas do miasta, ale kiedy już tam będę… to bardzo możliwe, że tylko ty będziesz mógł ocalić moje życie. Ty… To trochę jak zabawa z ogniem.
- Tak? - uśmiechnął się, obserwując niespieszne, wprawne ruchy jego smukłych palców.
- Ale cóż, dla Linares pokój byłby lepszy i od wygranej wojny. Skoro twierdzisz, że możesz to osiągnąć… To chcę spróbować.
- Kto będzie dowodzić podczas twojej nieobecności?
- Weisstannen.
- Ufasz mu?
- O wiele bardziej niż tobie.


Vali był pochmurny i nie odzywał się prawie, odkąd tylko wyruszyli, Ingvi czuł się bardzo niepewnie, choć zgrywał chojraka, a on sam starał się na chłodno przemyśleć swój plan i przewidzieć wszelkie możliwe przeszkody i wpadki.
Nic dziwnego, że podróż wypadła dość mrukliwie.
Mały Vanir obserwował ich czujnie, ale z coraz większym zaciekawieniem. Mógł sobie oglądać z bliska zapiekłego wroga i najgorszego zbrodniarza Warri całkowicie bez ryzyka...
Przestał być nieufny, Vali miał w swoich chłodnych oczach nieodpartą siłę przekonywania i Ingvi powoli zaczynał czuć się dumnym zbawcą swojego kantonu. Przekonanie tego młodocianego, zapiekłego uparciucha całkiem dobrze wróżyło na przyszłość…
- Mury Laredo - spokojnie odezwał się Vali.
- Nie jedźmy przez główną bramę… Macie boczne wejścia? - spojrzał na chłopca.
- Możemy wejść od strony pałacu, bezpośrednio na plac. Tam jest dużo straży, ale to jedyna droga nieprowadząca przez miasto.
- W porządku - zsunął się z konia. - Tu zostawimy konie.
- Czemu? - niepewnie spytał Ingvi.
- Poślemy po nie później - odpowiedział wymijająco. - Chodźmy.
- Na pewno wszyscy mnie szukają… - z pewnym niepokojem ruszył chłopiec.
- Boisz się lania? - roześmiał się. Ingvi obejrzał się na niego zły.
- Daj mu spokój - chłodno odezwał się Vali.
- Rozkaz - skłonił z uśmiechem głowę.
- Nie błaznuj, nie pora na to - zmarszczył lekko brwi. - Ingvi, co powiesz swemu ojcu? - spytał po dłuższej chwili milczenia.
- Co mam powiedzieć… - mruknął zawstydzony. - Prawdę. Vanirowie nie kłamią.
- Miejmy nadzieję… - przymknął oczy.
- Jeśli mój ojciec się zgodzi, to na pewno dotrzyma słowa - szepnął nieco urażony.
- Miejmy nadzieję - powtórzył, zatrzymując się na skraju lasu. - To to przejście? - spytał z uniesionymi nieznacznie brwiami.
- Tak to tu… - zajrzał zza jego pleców i zarumienił się lekko.
- Nie no, straż to macie czujną, nie ma co… - parsknął Seine. - To ma być zewnętrzne wejście na dziedziniec pałacu?
Ingvi zbliżył się do chrapiącego strażnika.
- Śpisz na warcie, Orellana? - powiedział surowo.
Wartownik poderwał się przestraszony i rozejrzał się nieprzytomnie. Poznał Ingvi i osunął się na kolana, wznosząc ręce ku niebu.
- O, chwała niech będzie Vidarowi, wróciliście! - wykrzyknął, ocierając wilgotne oczy dłońmi najpodobniejszymi do łap dorodnego niedźwiedzia. - Wszyscy już stracili nadzieję…
- Wróciliście? - nieufnie spytał Seine Aesira.
- Przymknij się, w Laredo mówią do Vanirów przez wy - mruknął Vali.
- O, wielki Vidarze! - wzdychał płaczliwie strażnik, rozczulając się niczym wiejska babina nad niezbyt tym zachwyconym Ingvi, którego wcale nie cieszyło, że ktoś widzi, za jakie dziecko i ukochanego pieszczoszka wszystkich uważany jest w Laredo.
- Musimy iść do mego ojca, Orellana. Oni są ze mną - burknął cichutko, wśród łzawych potakiwań wartownika. - I nie śpij na warcie! - rzucił za siebie, przekraczając bramę z bojową miną wyglądającą dość komicznie przy jego drobnej buzi.
- Ingvi, jak dawno temu uciekłeś z domu? - z zaciekawieniem spytał Seine.
- Jakieś dwa tygodnie - mruknął.
- I nie szukali cię w obozie?
- Nie - wzruszył ramionami.
- A twoja siostra cię tam nie widziała?
- Nie.
- I jest taka panika, choć nie wiedzą, co zrobiłeś? No to nie chciałbym być teraz w twojej skórze… - powiedział rozbawiony. Ingvi przygarbił się nieco, nie mając ochoty nawet się zirytować.
- Stój, kto idzie! - rozległo się od strony światła. - O, wielki Vidarze!
Seine przygryzł wargi, ściągając na siebie zdegustowany wzrok towarzysza i wzruszył bezradnie ramionami, odwracając się na moment.
- Idziemy do moich rodziców, Obwalden! - pośpiesznie odezwał się Ingvi, za wszelką cenę chcąc powstrzymać kolejne wylewne powitania. - Śpieszy nam się!
- Rozkaz - wyprężył się uradowany i skłonił głęboko. - Już prowadzę!
Poprowadził ich przez dziedziniec i krużganek pałacu do wewnętrznych ogrodów, tam w cieniu drzew stała blada kobieta i z wątłym uśmiechem na zmizerowanej twarzy głaskała główkę małej dziewczynki szczebioczącej coś na kolanach barczystego mężczyzny.
- Sigurd i Skadi Vanir - szepnął do Seine Vali. - Dziewczynka to pewnie najmłodsza, Iduna.
- Bardzo rodzinnie - zauważył zgryźliwie. - To mają być ci twoi zbrodniczy agresorzy?
- Ty też nie wyglądasz na zwyrodniałego potwora - odpowiedział beznamiętnie.
- To się nazywa nóż w plecy - mruknął.
- Nie, Seine, to się nazywa słuszna uwaga.
Żołnierz podszedł do Vanirów i złożył głęboki ukłon.
- Stało się coś, Obwa… - zaczął mężczyzna, ale urwał i pobladł lekko, dostrzegając zbliżającego się z wahaniem Ingvi.
- Ingvi! - pisnęła dziewczynka, zsuwając się z kolan ojca i szybko podbiegła do brata. - Ingvi, gdzie byłeś?
- Długo by mówić… - chwiejnie szepnął chłopiec, zerkając na zbliżających się rodziców. - Mamo, tato…
- Dziecko moje… - szepnęła kobieta, obejmując go. - Czemu ty mi to zrobiłeś?
- Mamuś, ja tylko… - odezwał się niepewnie. - Musiałem… - zawahał się, oglądając się na obu mężczyzn. - Oni są ze mną… - popatrzył na ojca. - Chcieli… porozmawiać z tobą.
Vanir oderwał przejęty wzrok od syna i spojrzał na nich, natychmiast marszcząc brwi.
- Jesteś… Vali Aesir… - powiedział wolno. - A to… kto? - chmurnie spojrzał na Seine.
- Doradca - skłonił się z uśmiechem Silvretta. Ingvi podniósł wzrok, ale zerknął na malutką siostrzyczkę i z dojrzałą miną pominął zagadnienie, odprowadzając małą za rączkę.
- Chodź, Iduna. Tatuś musi z nimi porozmawiać.
- Najpierw ty poważnie porozmawiasz ze mną, synu… - nie odwracając się, rzucił za nim Vanir.
- Tak, tato - westchnął Ingvi.
- Obwalden, odprowadź… gości - rozkazał chłodno władca Laredo. Żołnierz skłonił się nisko i gestem wskazał im drogę, powoli ruszając za nimi w pewnej odległości.
- Vanir jest dość… powściągliwy - mruknął Seine.
- Jestem jego wrogiem.
- Tak… Przekonasz go?
- Powinienem. Gdyby to nie był Vanir… byłbym pewny.
- Więc co cię tak nurtuje?
- Nie ma Werdandi - powiedział cicho. - Nie wróciła z obozu.
- To źle? - spytał, uważnie obserwując wszystko wokół.
- Sam nie wiem… Może i dobrze, jeśli chodzi o przeprowadzenie rozmów, ale… kiedy wróci, rozpęta się burza. Wszystko może się posypać, nawet jeśli coś już ustalimy… Chyba byłoby lepiej zacząć jednak od razu przy niej…
- Nie przejmuj się… Ty uzgodnij wszystko z władcą… a Werdandi zostaw mnie. Żołnierz i najemnik zawsze znajdą wspólny język.
- W porządku - rzucił sucho. Seine spojrzał kątem oka na jego skupioną twarz.
- Czujesz się nieswojo?
- Mam rozmawiać z człowiekiem, który nasyłał na Linares skrytobójców i z uśmiechem zaproponować mu pokój. Mam się czuć swobodnie?
- Aleś ty sarkastyczny… - roześmiał się.
- Po prostu zastanawiam się nad pierwszą reakcją - czy mnie wyśmieje, czy od razu każe straży zabić.
- Jeśli każe cię zabić, to z tymi biedakami sobie poradzę, jeśli cię wyśmieje, to przełknij to i zacznij mówić od nowa - powiedział pogodnie.
- Zamierzasz się w ogóle odzywać?
- Dziś nie, chyba że uznam to za konieczne. Za wcześnie, żebym sam rozmawiał, ludzie za mało… cóż, właściwie nic jeszcze nie słyszeli.
- O czym? - spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
- Powiedziałem ci, kiedy się dowiesz, Vali… - uśmiechnął się. - Powiedziałem…




- Pokój… - odezwał się wreszcie, a milczał od chwili, gdy zapytał, czego właściwie chcą; przez cały ten czas, gdy chłodny, daleki Vali zimno mówił o całej sytuacji i z nieruchomą twarzą streścił całą zawartość propozycji, której dziwna łaskawość zaskoczyła nawet cicho siedzącego Seine. Odrzucić coś takiego było głupotą, ale… czy władcy rzadko podejmowali głupie decyzje, kierując się pychą, mściwością, odwiecznymi zatargami? Nieraz przecież sam nieźle zarobił na wojnach rozpętanych z najbłahszych powodów i nieraz widział, jak pokoju nie chciano podpisać za żadne skarby świata.
Vali zrobił, co do niego należało i to z nawiązką; takie warunki powinny z miejsca rzucić na kolana. Nic więcej zwyczajnie nie mógł zaproponować, jeśli nie chciał działać na szkodę Linares, ale i tak ta propozycja więcej miała z królewskiego, nomen omen, gestu niż z politycznego myślenia. Choć całkowite zwycięstwo po zaciekłej wojnie nie zawsze może wyrównać straty. O ile rzecz jasna władca liczy się z losem swoich poddanych.
- Tak.
- Jak ty to sobie wyobrażasz, Aesir?
- Warunki, które zaproponowałem, są bardzo dobre. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę moją aktualną przewagę. Przegrywacie bitwę za bitwą, moja armia jest już na terenie Laredo.
- Tym bardziej ta propozycja nie wydaje mi się wiarygodna - wycedził. - Zwłaszcza na takich warunkach. Co ty knujesz, Aesir?
- Po prostu nie chcę przedłużać tej wojny. W ogóle jej nie chciałem, to wy ją rozpętaliście. Nie potrzebna mi ani wasza ziemia ani pieniądze ani zakładnicy. Linares nie potrzebuje niczego poza pokojem.
- Miałbym zaufać człowiekowi, który otruł nawet własną żonę? - spytał zimno.
- Nie bądź bezczelny, Vanir - powiedział spokojnie Vali. Mężczyzna cofnął się gniewnie w fotelu, zamierzając wstać.
- Powoli… - odezwał się Seine. - To nie byli twoi ludzie?
- Kto? - Vanir spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
- Mordercy. W Linares uchodzi to za waszą robotę.
- I to ja jestem bezczelny, Aesir? - roześmiał się drwiąco. - Laredo nie rozwiązuje problemów w tak nie honorowy sposób jak wy.
- Powiedziałem: powoli… - wycedził Seine. - Chcesz powiedzieć, że Cerignoli też nie kazałeś zamordować?
- I to spadło na nas? Całkiem sprytnie… - uśmiechnął się krzywo. - Twój przyjaciel zdaje się nie był wobec ciebie całkiem szczery, Silvretta. Ale ostatecznie to chyba normalne wśród ludzi waszego pokroju.
- A komu jeszcze byłoby na rękę pozbycie się tego rodu? - spytał niewzruszenie. Vali spojrzał na niego badawczo.
- Seine… - powiedział powoli.
- Czy była jakakolwiek próba… próba, Vali, by zabić ciebie?
- Z wyjątkiem zamachu jednego z byłych ministrów Cerignoli, nie.
- Więc to bez sensu - wydął lekko wargi, odchylając się w tył na krześle i zakładając ręce na karku. - Laredo mogło być na rękę pozbycie się Cerignoli, żebyś osiadł na tronie, bo jesteś młody, niedoświadczony i dostarczasz ładnego pretekstu ideologicznego do wojny, więc Vanirowie mogliby liczyć, że cię łatwo pokonają. Vanirowie mogliby też nie życzyć sobie kontynuacji dynastii. Ale to bez sensu, żeby nawet nie próbowali cię zabić, kiedy się okazało, że zagrażasz im bardziej niż Cerignola. Ten stary kapłon nigdy nie zdołałby poprowadzić wojny jak ty… O wiele bardziej prawdopodobnie istotnie wygląda wersja, w której to ty usuwasz poprzednika i narzuconą żonkę, bo w tej teorii nie ma niejasnych punktów. Mam rację? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Masz - powiedział niewzruszenie.
- Obrzydliwe…
- On tego nie zrobił, Vanir - uśmiechnął się Seine. - To ktoś z Linares, niewykluczone, że ministrowie. Byli… Dlaczego?
- Nieuczciwi - rzucił krótko, patrząc na niego z chłodnym zainteresowaniem.
- Wtrąciłeś ich do więzienia?
- Tak.
- Z wyjątkiem…
- Ministra Naantali. Brata matki mojej żony. Na jej prośbę.
- A kiedy próbował cię zabić?
- Już nie prosiła.
- Otóż, moi drodzy, moja teoria wygląda tak… - roześmiał się. - Ministrowie Cerignoli mieli dość starego sknery, który przeszkadzał im w zbieraniu zysków. Postanowili, że lepszy będzie nowy i młodziutki władca, którym będą mogli kręcić wedle woli. Pomylili się, bywa… - zerknął kątem oka na chłodną twarz Aesira.
- A Vaala?
- Wujaszek.
- Naantali siedzi w więzieniu.
- Trucizna?
- Mainin… - powiedział powoli.
- A odwiedzała go?... - uśmiechnął się nieprzyjemnie. - No i wszystko wiemy.
- Nie masz na to żadnych dowodów.
- Zdaje mi się, czy wy nawzajem na siebie też nie macie? - uniósł brwi. - Wiesz, Vanir, twoje zdolności aktorskie wzbudzają we mnie dość nikły entuzjazm, to przed chwilą raczej nie było udawane. To nie on, Vali. I to nie Vali, Vanir. On nie chciał zostać władcą - przymknął oczy, bo on by mu nie darował, gdyby zobaczył jego twarz, z której na ulotny moment zniknąć musiało to zimne opanowanie. Ale Vanir musiał dostrzec… I dobrze. Dla Vali on nie był wrogiem, władca Linares bez względu na wszystko zawsze miał mieć tylko jednego prawdziwego, tego, którego poznał Vali rzadko jeszcze nazywany Aesirem. Vanirowie nie mieli znaczenia. Czyż nie powiedział - Vanirowie nie podpiszą pokoju ze mną? Oni ze mną. Nie, ja z nimi.
A Vanir ten pokój podpisze. On widząc na chwilę, że jego przeciwnik naprawdę jest młody, młody w sposób, w który niektórzy nigdy nie są… Uwierzy i nie będzie czuł wrogości do pokoleń. To nie był fanatyk tylko sympatyczny tatuś dzieciom, mężczyzna w średnim wieku z czułą żoną, odpowiedzialny pan swego miasta i krainy. Nie będzie prowadzić wojny o symbole. Minęło tysiąc lat i niech Ninsun spoczywa w swoim grobie razem z koroną Aesirów.
Te rozmowy potrwają jeszcze trochę, bo to wszystko… Cóż.
Kilka dni. Nie więcej.


Zbliżało się południe, ale nie miał nic do roboty, więc leniwie położył się na łóżku, przymykając oczy. Vali radził sobie w negocjacjach bez niego, Vanir zaczynał mu ufać, a więc jego obecność mogłaby bardziej przeszkadzać niż pomagać. Minie trochę czasu, zanim ludzie oswoją się z myślą o jego nowym zajęciu. Bez wątpienia nie mógł wymagać, żeby wierzono mu na słowo…
Dobiegające z dziedzińca odgłosy pozwalały się domyślać powrotu armii Laredo. Walki pewnie ustały już wcześniej. Odjeżdżając, Vali nakazał odpierać jedynie ataki, a Sigurd Vanir wysłał do córki posła nakazującego jej powrót z armią do miasta, informując o rozmowach w sprawie pokoju. Dotarli szybciej, niż można się było spodziewać…
Z raptownym trzaśnięciem drzwi energicznie weszła młoda kobieta, na której widok dźwignął się do siadu. W nieco ciasnej chyba krótkiej bluzce kryjącej niewiele poza biustem, okutych spodniach od zbroi, z kołyszącym się u smukłej nogi nagim mieczem, błyszczącymi gniewem ciemnymi oczami, nieznacznie zarumienioną od irytacji twarzą i jasnymi włosami wymykającymi się krnąbrnie na ramię z poluzowanego na skutek zbyt szybkiego chodu węzła na karku, zapewne wcześniej kryjącego je pod hełmem, wyglądała wręcz oszałamiająco i bez wątpienia mogłaby przyprawić o lekki wstrząs, a nawet chwilową utratę orientacji w czasie i przestrzeni.
- Gdzie Aesir? - spytała chłodno. O tak… Bez wątpienia Werdandi Vanir. Bojowa… Niezłe określenie. No, no, no…
- Rozmawia z twoim ojcem - odpowiedział spokojnie. Zmarszczyła brwi i odwróciła się, zamierzając wyjść. - Chwileczkę… - dodał, wstając powoli.
- Czego chcesz? - obejrzała się na niego.
- Mam ci do powiedzenia kilka rzeczy…
- Słucham - podeszła niecierpliwym i prędkim krokiem pełnokrwistej klaczy, stając nad nim z założonymi rękami. Seine uniósł lekko brwi ze złośliwym błyskiem w oku.
- Zdajesz sobie sprawę, że ciosy w brzuch najczęściej są śmiertelne? - powiedział z uśmiechem.
- Zdaję. Zdjęłam kolczugę. Jeszcze coś?
- Czy twój gniew ma coś wspólnego z twoją niechęcią do przerwania tej wojny?
- A jak myślisz, Silvretta? - syknęła.
- Ja nie wzbudzam twojego zaufania, czy władca Linares? - zatrzymał wzrok w okolicach jej pępka, przechylając nieco głowę.
- Żaden z was go we mnie nie wzbudza.
- Ahaa… - powiedział powoli, kontynuując szczegółowy ogląd jej ciała.
- Mogę wiedzieć, czemu się na mnie gapisz? - spytała agresywnie.
- Masz ładną figurę - uśmiechnął się lekko. Werdandi uniosła brwi i roześmiała się nagle, jednocześnie niemal natychmiast błyskawicznym ruchem przystawiając mu miecz do gardła.
- Słucham?
Seine wzruszył ramionami, przymykając powieki i po chwili drętwiejącego milczenia wyszarpnął jej miecz, gwałtownie pociągając ją na siebie i upadając z nią na łóżko, twardo przytrzymał jej kark przy swoim ramieniu.
- Powiedziałem, że masz ładną figurę… - wyszeptał jej do ucha.
- Puszczaj… - wycedziła lodowato.
- Jest taka podstawowa zasada: nie uwalniać przeciwnika, kiedy zdobyło się przewagę.
- Bardzo zabawne. Puść.
- Dlaczego miałbym to zrobić? Bo się poskarżysz tatusiowi? Bo negocjacje Aesira przepadną? Dlaczego miałoby mnie to obchodzić?
- O czym mówisz? - spytała chłodno.
- Nie pomyślałaś, że to wszystko jest grubymi nićmi szyte, kochanie? Seine Silvretta pomaga wam podpisać pokój… Za darmo. Po co?
- Więc czego chcesz? - warknęła.
- Zastanów się… czy rozważyłaś taką sytuację… - pieszczotliwie przesunął dłoń po jej szyi, w efekcie chwytając ją mocno i utrudniając oddychanie. - Otóż pewnego dnia przybywam do Linares i namawiam jej otoczonego złą sławą, ale w istocie młodziutkiego i łagodnego władcę, który w dodatku darzył mnie kiedyś szczerym, tkliwym i nieco naiwnym uczuciem do wyprawy mającej na celu zakończenie krwawego konfliktu z Laredo… Aesir mi pochopnie uwierzy i w sposób nam dobrze znany pomoże się przedostać do Linares… A tymczasem mnie wynajął ktoś… kto chce śmierci następczyni tronu.
- Nie jestem następczynią tronu.
- Ale przejmiesz władzę… - pieszczotliwym ruchem cofnął rękę na jej kark, przyciągając ją ponownie do swoich ust.
- Tylko jako regentka - wycedziła.
- O ile mały Ingvi twą regencję przeżyje… - szepnął, omiatając oddechem jej ucho.
- Jesteś bezczelny…
- Nie ja, mój zleceniodawca… - wyjaśnił miękko, znów zaciskając dłoń na jej szyi. - I on… nie chce, aby tak się stało… i dobrze zapłaci… jeśli zapobiegnę przejęciu przez ciebie tronu…
- Nie przestraszysz mnie, Silvretta - powiedziała z trudem.
- Naprawdę? - uśmiechnął się, zaciskając palce jeszcze mocniej.
- Naprawdę. Puść.
- Myślisz, że wymyśliłbym coś takiego na poczekaniu?
- Niby dlaczego nie?
- A więc… uważasz, że blefuję… Cóż, masz rację - uśmiechnął się, chwytając jej kark i obracając twarzą do siebie.
- A mogę wiedzieć, po co to przedstawienie? - spytała zimno.
- Po prostu lubię od czasu do czasu poczuć przy sobie zgrabne kobiece ciało.
- Skoro więc już je poczułeś… to puść - syknęła, patrząc na niego z irytacją.
- O nie… nie mogę… Inna podstawowa zasada to nigdy nie rezygnować za szybko z przyjemności.
- Jesteś nienormalny… - mruknęła cicho.
- Są gorsze wady…
- I masz je wszystkie.
- Hm… - zastanowił się. - Chyba tak - przyznał. Werdandi uniosła brwi i roześmiała się nagle, kręcąc lekko oswobodzoną już głową.
- Naprawdę jesteś kompletnie obłąkany… - wykrztusiła ze śmiechem, wstając z łóżka. - Nie mam pojęcia, co ty tu robisz z Aesirem…
- Pilnuję, żeby przeżył swoje pokojowe propozycje.
- Tutaj? - kpiąco rozejrzała się po sypialni.
- Tutaj. Mam już pewność, że jedynym realnym zagrożeniem jesteś ty.
Werdandi zmarszczyła lekko brwi i wzruszyła ramionami.
- Pójdę już do nich… - powiedziała, idąc w stronę drzwi.
- Werdandi… - odezwał się spokojnie Seine.
- Co znowu? - obejrzała się przez ramię.
- Wiesz, że przez cały czas tej rozmowy mogłem ci skręcić kark?
- Wiem. I co z tego?
- Vali Aesir jest w stanie skręcić kark Laredo. Ale nie chce. Nie dawaj ojcu złych rad.


Jutro rano chciał wyjechać, a Vali powinien jeszcze przekonać Vanirów, żeby oprócz podpisania pokoju, zgodzili się też przystąpić do szerszego planu. Choćby na razie, póki nie zbierze się więcej kantonów, bez rozgłosu. Najpierw złączenie w sojusz wszystkich terenów zamieszkanych przez ludzi, a potem, już samą siłą rozpędu dołączenie i innych ras. Wbrew pozorom pierwsza część planu była gorsza… Ludzie byli rozproszeni i skłóceni między sobą wręcz nieprzyzwoicie, z każdym kantonem trzeba by się było układać osobno, a w przypadku kantonów składających się z kilku władztw wyglądałoby to jeszcze gorzej. Tymczasem niemal wszystkie pozostałe rasy miały scentralizowaną władzę i decyzja byłaby jednorazowa. U Dumuzi decyzja należała do królowej, u Fenów do ich najważniejszego przywódcy, u Nergal… hm, Nergal… cóż, do dobrze mu znanej rodzinki, u Enki do kapłanki Świątyni, u Zamorskich do księcia Manannan, Utu mieli wprawdzie dwóch wodzów dla swych wschodnich i zachodnich terenów, ale działali oni raczej zgodnie, Mimirowie zamieszkiwali jedną wieś… Jedynie Nusku mimo prymarnej roli Qareh brali pod uwagę głos nawet swej najdrobniejszej wsi… ale Nusku w ogóle nie stanowili tu przecież problemu.
Najdłużej musi potrwać jednoczenie ludzi… ale to było wykonalne, coraz mniej miał wątpliwości. Laredo i Linares podpisały pokój. Mogli go zatem podpisać i inni… a jeśli sprzymierzy się dość duża liczba kantonów, to władcy nietęskniący zbytnio do pokoju również nie będą mieli wyjścia.
Karia wyraziła zgodę wcześniej. Raahe, Laredo i Linares to już trzy kantony z ogólnej liczby osiemdziesięciu dwóch. O ile Vali przekona Vanirów… był w stanie to zrobić, przez te dni nawet narowistą Werdandi zdołał do siebie przekonać. A w tej propozycji nie było przecież żadnego ryzyka.
Ale Vali milczał.
Milczał od chwili, kiedy powiedział mu, czego od niego chce.
No cóż, nie proponował mu zabawy. Musiał to jakoś spokojnie, z rozwagą przemyśleć. I przyswoić… chyba nawet teraz go to zaskoczyło, choć jego twarz pozostała nieruchoma. Nie było w tym ostatecznie nic dziwnego…
Spojrzał na tę jego powściągliwą twarz, piękną i chłodną, jakby wyrzeźbioną z lodu przez zamyślonego Nusku. Uśmiechnął się do siebie, te dziwne istoty przy całym jego oporze przeobraziły go dość gruntownie. I to nie tylko okrutnym podarunkiem Wyroczni… Nawet podobna była, piękna i chłodna… Wtedy przez ulotny moment istotnie zdawało mu się, że mu kogoś przypomina, ale przecież nie znał wtedy dzisiejszego Aesira, a chyba nie mogłaby skojarzyć mu się w zapamiętanym przez nieuwagę małym Vali? Czy to możliwe, żeby w tym płochliwym, nieśmiałym wręcz dziewczęco chłopaczku z przeszłości już dawniej coś zapowiadało ten kamień, jakim miał się stać?...
Vali popatrzył na niego z tym swoim nieprzyjemnie nieodgadnionym wyrazem twarzy i milczał jeszcze przez chwilę.
- Pracujesz… dla Nusku? - powiedział w końcu.
- Myślisz, że Nusku zatrudniliby kogoś takiego jak ja? - uśmiechnął się szyderczo.
- Nie wiem… - przymknął oczy. - Ale to oni… to oni o tym mówią, chcą tego…
- Oni za nic by mnie nie zatrudnili… Nawet gdyby to miało przynieść pokój.
- Więc dlaczego? - spojrzał na niego badawczo.
- Po prostu… tego chcę - powiedział cicho, przymykając oczy.
- Tak nagle? - uśmiechnął się drwiąco.
- Tak.
- Ale chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że wygląda to nieco niewiarygodnie?
- Owszem, zdaję sobie. Dlatego postanowiłem wykorzystać ciebie.
- Nie słynę jako orędownik pokoju - zauważył kwaśno.
- Teraz już tak. Podpisałeś pokój z Laredo… po tysiącu lat nieprzerwanych konfliktów i wojen… Czyż to nie brzmi zachęcająco? W dodatku jesteś dostatecznie dobrze urodzony, żeby nie irytować arystokratów.
- Co z tego… nawet ja ci nie wierzę - powiedział matowo.
- To nie wierz. Po prostu rób, co do ciebie należy - wzruszył ramionami. Vali spojrzał na niego ostro.
- Sam z siebie wpadłeś na ten pomysł? Ty? Nikomu z ludzi nie postałoby to w głowie, a ty, morderca, kat, najemnik żyjący tylko z wojny… ty miałbyś rzucać wszystko, żeby poświęcić się stworzeniu pokoju?
- Dlaczego nie? - spytał z kpiącym uśmieszkiem.
- I Nusku… - zmrużył powieki. - Naprawdę zupełnie nic wspólnego z tym nie mają?
- Może i mają… coś, pomysł, ideę, nie wiem… - wstał, podchodząc do okna. - Jakie to ma znaczenie?
- Niesamowite… - powiedział z szyderczym śmiechem. - Po prostu niesamowite… Seine Silvretta… I coś takiego. Więc to jednak prawda… - popatrzył na niego urągliwie. - No cóż, mogę tylko powiedzieć, że ci się należało… O tak… należało ci się. No i jakie to uczucie… kochać się tak bez sensu? Czemu tak patrzysz? - uśmiechnął się przekornie, opierając brodę na łokciach. - Tak... słyszałem o tym nuskiańskim chłoptysiu, z którym się włóczyłeś... Zawsze byłeś czuły na ładne buzie, ale że ktoś tak cię zakręcił... Pobawić się owszem… ale kochać się? I to w Nusku? Los bywa sprawiedliwy… No i co? Dla uśmiechu jakiejś nuskiańskiej ślicznotki porywasz się na coś takiego? A może obiecał ci coś więcej? - zadrwił.
- Nie mów tak o nim - powiedział ostro.
- Dobrze, dobrze.... Nie wygłaszaj mi tu tylko takich laudacji na cudzy temat. To, że już cię nie kocham, nie znaczy, że przestałem być zazdrosny - prychnął. - Zazdrość jest trwalsza od miłości, nie słyszałeś? - roześmiał się.
- Przestań się bawić… - wycedził.
- Dlaczego uważasz, że się bawię? - uśmiechnął się krzywo. - Fakt… Ta głupia miłość do ciebie już dawno wywietrzała mi z głowy. Na szczęście naiwność nie była mi pisana na całe życie. Ale mimo wszystko… boli - wstał, podchodząc do niego. - Nie twoje plany czy jakiś tam chłopiec… Boli to, jak mnie traktujesz… Za dużo nie można wymagać od kogoś takiego jak ty… ale skoro aspirujesz do roli zbawcy ludzkości, to miej przyzwoitości choć na tyle, żeby nie postępować tak ohydnie! Nie jestem przedmiotem, Silvretta! Nie możesz mną dowolnie dysponować i pilnować mnie jak jakiegoś cholernego rekwizytu, który pomoże ci rozwiązać swoje problemy! Ja cię nie obchodzę, choć potraktowałeś mnie tak podle, jak tylko podle można potraktować naiwnego smarkacza. Mógłbyś mieć chociaż jakieś przeklęte wyrzuty sumienia!
- Mam - powiedział, odwracając wzrok.
- I co z tego? - krzyknął. - Co komu z wyrzutów sumienia, z których nic nie wynika?! Dalej traktujesz mnie tak samo! I różnica jest tylko taka, że teraz mogę ci się przydać, więc póki co o mnie…. Cholera… dbasz…. Jak o jakiś przeklęty kluczyk do skrzyni z pieniędzmi! Co z tego, że ja cię teraz nie kocham? Uczucia mam nadal… I boli. Boli to, jak po tym wszystkim… Mógłbyś przynajmniej mieć jakąś cholerną życzliwość, niech już by było i współczucie… Do mnie, nie ta wierzchnia przychylność, którą serwujesz byle przechodniom! Naplułeś mi w twarz, Seine. I robisz to znowu. Myślałem… że może i w tobie coś się zmieniło, że może choć trochę umiesz naprawić własne podłe czyny… Ale jesteś taki sam… Więc nie wymagaj ode mnie, żebym ci pomagał! To za dużo.
- Jesteś mi potrzebny - powiedział powoli. Vali zaśmiał się szyderczo.
- Wszystkim jestem potrzebny, zawsze. Jestem niesamowicie przydatnym człowiekiem. Najpierw potrzebował mnie Cerignola, potem wszyscy ci cholerni dworscy karierowicze po kolei, potem moi poddani… a teraz nawet ty! - roześmiał się znów. - Masz rację, Seine Silvretta, zrobiłem się twardy jak skała. Ale mnie to nie cieszy. I czasem nawet z ulgą witam jakąś rysę. Mam dość ciągłego przydawania się, wszyscy traktują mnie jak narzędzie dla swoich własnych celów, jakbym ja wcale nie był człowiekiem… Znoszę to… ale ty nie masz prawa. Nie będę się zajmować twoimi sprawami, nadstawiać za ciebie karku ani pozwalać sobą manipulować. Nie ten czas, nie ci ludzie. Pokój z Laredo to mój interes. Ale teraz… Idź precz. Odejdź. Ja ci nie pomogę… - chciał odejść, ale Seine mocno chwycił go za ramię.
- Posłuchaj mnie, Aesir… - wycedził, lodowato patrząc mu w oczy. - Nie obchodzą mnie twoje interesy. Nie proponuję ci zabawy… Warri trawi wyniszczająca wojna. Wszystkich ze wszystkimi… Nawet jeśli nie jesteś w stanie objąć wzrokiem spraw wszystkich ras, to na razie skup się na własnej krainie. Nie zachowuj się jak rozwydrzony szczeniak. Masz rację, nie ten czas. Już nie masz do tego prawa. Poza tym lepiej dla ciebie, żebyś to ty zaczął. Bo ja i tak dopnę swego, a potem przyjdę do ciebie z dziesiątkami zjednoczonych krain… I będziesz musiał ustąpić. Tyle tylko, że z gorszej pozycji. Nie wyświadczaj swoim poddanym takiej niedźwiedziej przysługi…
- Możesz mi powiedzieć, jak ty to sobie wyobrażasz? - wykrztusił. - Chcesz stać za moimi plecami i dyrygować wszystkim? Mam być twoją tarczą, czy czym?
- Kluczem, Vali - zmrużył lekko powieki. - Kluczem do miast i pałaców. Do bogatych mieszczan i zadufanych w sobie władców. Ciebie nie będzie im wstyd słuchać.
- Mnie? - roześmiał się gorzko. - Mnie żaden władca nie posłucha. Myślisz, że dlaczego moja tożsamość to taka cholerna tajemnica? Nie chcę ściągać na Linares wojny. Najpierw… najpierw chciałbym, żeby się przyzwyczaili… przekonali, że nie mam żadnych roszczeń, niczego… Inaczej kilka najbardziej poirytowanych władztw zbierze się, żeby zniszczyć Linares i zabić mnie. Jestem zagrożeniem. Jestem Vali Aesir. Nie rozumiesz?... - umilkł na moment, uspokajając oddech. - Rody władców wcale nie są równe. Ogda, Minurti, Goewin, Meretseger i Midir to rody książęce, Vanir, Landvaettir, Nidhogg, Aithirne, Rosmerta, Siduri, Bormana, Ningirsu i Modron to rody grabiowskie, pozostałe to po prostu potomkowie pozostałych prowodyrów buntu przeciw Aesirom, zwykłych mieszczan… a Aesirowie to ród królewski. Tyle że teraz się rzadko o tym wspomina, jeśli już to wyłącznie przy tytulaturze kobiet. Mówiłem ci przecież… jak to było - odwrócił wzrok. - Aesirowie posiadali całe Warri…
- Co to ma do rzeczy, to przeszłość… - zmarszczył brwi.
- Seine, czy ty nie rozumiesz? Wiesz, JAK to zabrzmi, jeśli Aesir zacznie nawoływać do zjednoczenia? Nikt tego nie odbierze jako pokojowego zamiaru, dla nich to będzie nowy powód do wojny.
- A jak to wezwanie zabrzmi w ustach Seine Silvretty? - uśmiechnął się blado. Vali spojrzał na niego, milcząc przez chwilę.
- … jak kpina - przymknął oczy. - No dobrze… Powiedzmy, że ci pomogę… ale… Nie tak. Sam to musisz zrobić. Ja będę cię tylko popierać. Tyle. Nie wymagaj więcej - odwrócił się, znów próbując odejść, ale Seine ponownie twardo przytrzymał jego ramię.
- Wymagam więcej. Twoje poparcie z murów Linares nic mi nie da - powiedział drwiąco. - Pojedziesz ze mną.
- Kto dał ci prawo, żeby mi rozkazywać? - spojrzał na niego z wściekłością.
- Nie rozkazuję ci, ale wiem, że myślisz rozsądnie. Lepiej dla ciebie jest mnie posłuchać. Na twoim miejscu wolałbym, żebym nie zaczął szukać kogoś odpowiedniejszego… Mógłbyś zacząć być zbędny - syknął.
- Ja muszę być w Linares… - wycedził powoli.
- Ale nie cały czas - sprostował szorstko. - Podczas wojny przecież też większość czasu spędzałeś w polu. Linares będziesz odwiedzał, załatwiał ważniejsze sprawy. Przez resztę czasu będziesz mi pomagać.
- Czym ty jesteś, Silvretta? - szepnął. - Nie wiem, jak złośliwym trzeba być bogiem, by stworzyć coś takiego jak ty…
- Jutro rano bądź gotów do drogi - powiedział chłodno. - Zaczniemy od zachodnich kantonów.



Od trzech miesięcy ciągnęła się ta szemrana wojna. Każdą kolejną bitwę wygrywał, wciąż tym samym schematem, tą samą strategią. W Warri… i nie tylko w Warri było już o tym całkiem głośno, szpiedzy Aesira donosili o kolejnych niepokojach, plotkach, spekulacjach…
Nie szło szybko. Najłatwiej było z kantonami mieszczańskimi, rozmowy zwykle trwały kilka dni. Z władcami kilka tygodni. Na razie mieli tu po swojej stronie pięć kantonów mieszczańskich i dwa władztwa… Potem… pójdzie szybciej. Im więcej kantonów będzie przystępować do sojuszu, tym mniej trzeba będzie pokonywać trudności i negocjacje będą coraz krótsze. Oczywiście pomijając przypadki szczególne, które jednak zostawić chciał na koniec, kiedy nawet i tacy władcy jak Nidhogg zwyczajnie nie będą mieli wyboru…
Vali działał perfekcyjnie, naprawdę nie mógłby wybrać nikogo tak dobrego. Współpraca między nimi też przebiegała wzorowo… choć w nieco lodowaty sposób. Co zapewne było głównie jego winą. Nie umiałby niczego poprawić, nie nadawał się do tego, bo przecież nie chodziło o stwarzanie pozorów, wprowadzanie w błąd i wszystkie te gierki, którymi umiał zwodzić ludzi, tylko o coś prawdziwego, o coś, co sprawiłoby, że to wszystko nie pachniałoby tak bezduszną niegodziwością i zwykłą zniewagą. To istotnie było bezczelne z jego strony, potraktować tak akurat Aesira. I to, co teraz się… działo, to… No cóż, tak musiało być, choć… przeszkadzało jak drzazga i to nie w palcu, a w oku.
Czuł się podle od chwili, kiedy opuścili Laredo. Postępował, jak bydlę, ale… ostatecznie nikim lepszym tak naprawdę nie był. Czy nie tak powiedział Karii? Że poradzi sobie, bo do takiej roli potrzeba twardego łajdaka, który nie cofnie się przed niczym? Że trzeba być bezwzględnym, nieustępliwym i nieczułym? Był taki. Umiał być… Więc radził sobie. Ale jednak nie był już zupełnie taki jak dawniej, bo w końcu czuł się właśnie tak: podle.
Już raz wyrządził mu krzywdę, teraz robił to znowu, choć zdawało się, że komuś takiemu jak on, żadnej krzywdy wyrządzić już nie można. Ale… może to i był zimny, zdecydowany i zahartowany władca, twardą ręką rządzący potężnym władztwem, ale miał tylko dziewiętnaście lat.
Wymagał od niego tak wiele, nie mając do tego żadnych praw i w dodatku traktował go jak rzecz. Nie umiał inaczej. Dar Heimdall naprawdę był okrutny... Nauczył go tylko tego, co przynosiło ból, nie dając nic w zamian.
Może i coś się w nim zmieniło… ale nie na tyle, by umieć być kimś innym. Całe zło, które wyrządził, bolało i paliło jak ogień, a do dobra… nie był zdolny. Wszystkie jego prawdziwe, ciepłe uczucia… te, które nazywają ludzkimi… wszystkie one dotyczyły tylko tamtego chłopca, którego zostawił w Qareh i nie zamierzał więcej widzieć. Innych nadal traktował jak przedmioty, przydatne bądź nie… Robił, co trzeba, ale nie umiał być człowiekiem.
Skrzywdził tamtego naiwnego chłopczyka, a teraz tego nie naprawiał. Owszem… Nawet czuł przykrość. I mimo to… mimo to był obojętny. Najwyżej mechanicznie i bezemocjonalnie życzliwy tak, jak życzliwy był dla osób polubionych przez Mirah. Jakby chłopiec nie zniknął, jakby nadal był gdzieś obok i nakazywał mu przychylny stosunek wobec kolejnych osób. Tak bardzo się przyzwyczaił do jego obecności przez te lata… Było tak, jakby to Mirah miał uczucia i szeptał mu je gdzieś obok… Dla tej kobiety, która się uratowała, powinieneś mieć wdzięczność, dla tego dzielnego chłopaczka, którego czeka tyle bólu, współczucie… i powinieneś się troszczyć o to okaleczone przez ciebie i twarde życie serce, martwić się… o niego, nie o swoje plany.
Ale czy umiał? Czuwał nad życiem Vali, jak nad powierzonym depozytem. Jakby to naprawdę był cenny klucz, który pozwoli mu otworzyć sobie wiele drzwi, osiągnąć swój cel. I tylko to go obchodziło. Gdyby ktoś lepszy mógł go zastąpić, przestałby go pilnować, gdyby było już po wszystkim i osiągnąłby cel, nie byłby już tak uważny. To było bydlęce. Zimne i bydlęce… Zwłaszcza, że pozwolił mu o tym wiedzieć i zmuszał go do ignorowania swojej ponurej roli, wmawiając mu, że to jego obowiązek.
Czuł żal, a czemu nie umiał naprawdę się przejąć, poczuć choć nici prawdziwej, ludzkiej sympatii, a nie tego swojego… wytrenowanego swobodnego stosunku jak do każdego i oklepanej, powierzchownej przyjacielskości do wszystkich i do nikogo. Vali miał rację, był bardzo nie w porządku, może i bardziej niż przed laty, bo teraz dobrze wiedział, ile tym można wyrządzić człowiekowi zła.
Jaki sens miała jego próba zbawiania świata, skoro zbawiając świat, niszczył ludzi? Czy to na pewno dobrze, że ten, kto chce stworzyć pokój jest aż tak - bezwzględny, nieustępliwy i nieczuły?...


Od kilku dni Seine zachowywał się jakoś dziwnie. Jakoś inaczej niż w czasie całej tej drogi i jakoś tak… jak nie on.
Był cichy i zamyślony, bez śladu tej swojej drwiącej, pogodnej otoczki, ponurym, może przygnębionym spojrzeniem wpatrywał się w z każdym dniem bliższe puszcze Aironu. Kiedy zaś znaleźli się w końcu na ich terenie, już niemal zupełnie przestał się odzywać i stał się… nieuważny, nawet jeśli jego ciało odruchowo reagowało wciąż na potencjalne zagrożenie i wszelkie inne rzeczy, to on sam orientował się w tym, co robi, dopiero po przelotnej chwili, w której jego umysł musiał otrząsnąć się z otępienia.
Co prawda sam też odczuwał tu jakiś nieokreślony niepokój, podobnie zresztą jak i jego żołnierze, którzy dotarli nocą z nowymi informacjami. Wśród starych, brzydkich drzew i dusznego, wilgotnego powietrza nadciągającego od ścielących się wokół bagien nikt nie mógł czuć się dobrze, ale to, co działo się z nim, było czymś o wiele gorszym.
Nie mogło chodzić o nic z tego, co działo się ostatnio. Ich misja szła lepiej, niż się spodziewali… Seine zawsze wzbudzał początkowo nieufność, ale za każdym razem coraz mniejszą. Wieści rozchodziły się szybko i z czasem traciły na sensacyjności. Ludzie się przyzwyczajali. I nawet jeśli nie wierzyli w jego czysto altruistyczne motywy to… cóż, to dla niektórych dodatkowym argumentem było właśnie to, że brał w tym udział ktoś tak od zawsze dbający o swoje interesy. Korzyści, o których im mówili, wydawały się realniejsze… Mieszczańskim władzom kantonów imponowało to, że fatygował się do nich Vali Aesir, władcy byli oporniejsi, ale po przemyśleniu wszystkich ich argumentów i upewnieniu się, że przyszły sojusz nie stanowi zagrożenia dla ich pozycji, również się w końcu zgadzali. Sam już dawno przestał uważać to za nierealne. Oczywiście, nawet, kiedy już wszyscy wyrażą zgodę na przystąpienie do sojuszu, problemy się nie skończą… Trzeba będzie zebrać delegacje wszystkich kantonów i wśród burzy sporów, utarczek i unoszenia się dumą ustalić jakoś treść ostatecznego traktatu, którą zaakceptowaliby wszyscy. Ale to były sprawy odległe, a na razie wszystko szło bez zarzutu. On nie mógł tym aż tak się przejmować.
Prawdę mówiąc, to nie mógł sobie wyobrazić żadnej rzeczy, którą on mógłby się tak przejmować…
Tymczasem dziś był jeszcze bardziej wytrącony z równowagi niż ostatnio, a kilka godzin temu zniknął w lesie i nie wrócił aż do tej pory. Trudno było przypuszczać że ktoś taki jak Seine Silvretta utopił się w bagnie lub zgubił w puszczy, zwłaszcza że przecież świetnie te tereny znał, ale coś jednak musiało się stać. Właściwie powinni już ruszać, jeśli chcieli znaleźć się w Naruso jutro przed nocą, więc postanowił go poszukać. Ostatecznie tereny dość suche, by dało się po nich przejść, nie były wcale tak rozległe…
Dał dyspozycje żołnierzom i wyruszył za nim. Nawet gdyby miało go to rozwścieczyć, to nie zamierzał się nim przejmować; w ich przypadku zwłoka nie działała korzystnie.
W miarę jak zagłębiał się w las, robiło się coraz bardziej odpychająco. W takiej puszczy chyba nawet Fen nie czułby się dobrze ani pewnie, a on… cóż, sam przed sobą mógł się przyznać, że Linares bardziej przyzwyczajało do zbytku niż hartowało… Powinien się tam wybrać niedługo, bo inaczej Sin zapomni, jak wygląda. Może nawet… już się tak stało…
Szedł ostrożnie; ziemia była miękka i mokradło musiało znajdować się już naprawdę bardzo blisko. On musiał być gdzieś tu, bo przecież nie zdołałby przedostać się przez bagna do innej części lasu. Znalazł go też wkrótce…
Seine siedział pod rozrosłym nadnaturalnie dębem z nieruchomą twarzą wpatrzony w niewielki szkielet; zmrużył powieki, dostrzegając łzy wolno spływające po jego policzkach i przeniósł wzrok na to, co przykuło tak spojrzenie mężczyzny. Podszedł tam, ostrożnie stawiając stopy wśród już tutaj nieco grząskiej ziemi.
- Wiesz, kto to jest? - spytał, pochylając się nad szczątkami, a potem odwracając się do niego i podchodząc powoli. Seine nie odpowiedział, trwając w bezruchu i tępo patrząc na szkielet. Vali odwrócił od niego spojrzenie i oparł się plecami o drzewo, w milczeniu oglądając ponurą polanę. Cuchnące bagno, stare, gnijące pnie, niechlujne płachty mchu zwisające brodato nawet z konarów i pozbawiające przestrzeń choć odrobiny słońca... Był środek dnia, a tutaj trwała noc. Wiatr zahuczał przeraźliwie w konarach, przesycając powietrze upiornymi jękami starych drzew; tknięty lodowatym powiewem poprawił rozluźniony płaszcz, przerzucając go jeszcze za ramię.
- Miałeś pretensje, że cię nie kochałem… - odezwał się nagle Seine martwo chłodnym głosem, więc zerknął na niego kątem oka, ale jego twarz pozostała taka sama, nawet łzy płynęły niewzruszenie, nie szybciej, nie wolniej. - A moja miłość… kończy się tak. To jest ktoś, kogo pokochałem. Taki śliczny dzieciak z Larun… Dręczony, katowany, poniżany i pozostawiony tu przeze mnie w ciężkiej chorobie, która nawet nie pozwalała mu wstać. Tak go położyłem… Nawet konając, nie zdołał się poruszyć…
- Miłość potwora… jak ze starych pieśni - powiedział cierpko.
- Przestań, Vali, proszę cię…
- Nie uważasz, że powinniśmy go pochować?
- Tak…
- Pójdę po żoł…
- Nie - uciął twardo, zagryzając zaraz drżącą wargę. Vali odwrócił od niego wzrok, patrząc znów na rozkładające się szczątki.
- W porządku. Ja ci pomogę - wyciągnął do niego dłoń. - Wstawaj - rozkazał chłodno. Seine usłuchał go bezwolnie, z pewnym trudem dźwigając się na nogi i potem, w ciszy wypełnionej tylko nieprzyjaznymi odgłosami mokradeł na suchszym miejscu pod dębem pochowali chłopięce kości w głębokim grobie wykopanym płaskimi kamieniami. Z cichym szeptem przywołującym Tir na n'Og Vali oznaczył rytualnie miejsce, z braku narzędzi ryjąc jednak imię i słowa Świątyni na korze drzewa zamiast na głównym kamieniu i dźwignął się z kolan, stając w milczeniu obok od pewnego czasu już stojącego nieruchomo Seine, wpatrzonego w grób, jak przedtem w szkielet.
- Też powinienem tak skończyć… - wyszeptał po długiej chwili. Vali spojrzał na niego bez wyrazu.
- Jeszcze nie teraz, Seine - odwrócił się i zaczął odchodzić. - Tak łatwo się nie wymigasz.












 


Komentarze
wielkamorda dnia padziernika 17 2011 13:43:53
Komentarze archiwalne przenieaione przez admina

STOKROTKA (Brak e-maila) 12:23 23-08-2004
BOSKIE!!!!!!!!!!
Leviathan (Brak e-maila) 21:20 25-08-2004
Boże ale to jest wspaniałe. Ale chyba tak się nie skończy?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!!??!?!!?!??!?!?!?!?!?!?!?!
kethry (kethry@interia.pl) 02:53 26-08-2004
przed godzina myslalam, ze to koniec \"fiat lux\" jest szczytem okrucienstwa. ale sie mylilam. Sachmet jestes fenomenalna, nieprawdopodobnie wrecz utalentowana.... i taka okrutna. ja sama wiem, ze czasem historie pisza sie same i ze nie da sie zmienic ich biegu... ale ale ale ale... T___T. dlaczego? chli. no dlaczego? chlip chlip. chlip...
co komu do mojego nicka? smiley (Brak e-maila) 11:36 26-08-2004
pfffXD No co wy? Przecież ona jeszcze nie skonczyła _^_. Takie zakonczenie nie jest w jej stylu... a jak nie bedzie sie brala do roboty to ja mam haka >smiley

\"Hm, z uwagi na wnioski mojego stałego dręczyciela okazuje się, że to jeszcze nie był \"koniec\" objaśnieńsmiley, a więc symboliki ciąg dalszy...\"
Co to ma znaczyć? Zdradzasz mnie z kimś? ;__;
kethry (kethry@interia.pl) 02:51 27-08-2004
nie skonczyla??? naprawde naprawde? smiley
Nache (Brak e-maila) 10:56 27-08-2004
Nie sądze smiley Chce wiedzieć co z tym kamieniem smiley [może ona jeszcze nie wie ze nie skonczyla, ale dowie sie niedlugo smiley smiley]
kethry (kethry@interia.pl) 14:39 27-08-2004
hiehiehie. nie powiem, zeby mnie to martwilo :]
Sachmet Lakszmi (Brak e-maila) 20:02 27-08-2004
Nie, to nie koniecsmiley Po cholerę ja bym mu dawała jakieś tajemnicze prezenty, jak bym miała nic nie pisać dalejsmiley
Zdradzam? Zdradzać..... kogo ja mogę zdradzać? Nache, to ty?^^;
kethry (kethry@interia.pl) 00:42 28-08-2004
rany, jaki kamien z serca. ktore mi notabene zamarlo, jak skonczylam czytac smiley. (galopujaca nadzieja). moze jeszcze bedzie dobrze... smiley
tere fere srutu tutu (Brak e-maila) 09:13 28-08-2004
Kurcze no.. po co ześ zaprzeczyla jak ja do Keth w nocy takie długie wywody pisałam ;__; Nie spanie od 1.00 do 6.15 poszlo na marne _^_ Ok, ja już sobie ide bo za chwile bedzie tu gorzej niż na czacie XD
ps. no tak, ja to mam dar, medium jestem normalnie o.O\'
AlainaN (Brak e-maila) 18:25 30-08-2004
SWIETNE PO PROSTU SWIETNE TYLKO NA RAZIE TAK SMUTNO SIĘ KOŃCZY... NIE POZWUL TEMU ZWIĄZKOWI SIE TAK SKOŃCZYĆ.. PLIZ... PLIZ...
Tets (Brak e-maila) 22:38 31-08-2004
Merytorycznie wrecz wzorcowe. Good work. Czekamy na wiecej ;>

I pozdrownia dla Nachebet, ktora mi to dala smiley
Asou (asou@o2.pl) 15:56 01-09-2004
Cuuuuuuuudowne, ale mam nadzieję, że będą dalsze części!!!!!!!!!!!!!!!!!1
Ava Ingray (ava_ingray@o2.pl) 22:07 04-09-2004
Nio, o tym opku nie da się totalnie NIC złego powiedzieć, a jakbym chciała pisać o jego dobrych stronach, to wyszedłby z tego pokaĽnej długości esej XD Seine jest po prostu cuuudowny, uwielbiam go ^_^ Juz się nie mogę doczekać dalszych części...
gal (Brak e-maila) 23:07 28-09-2004
Czytam to opowiadanie od kilku godzin i...takie zakończenie?!!!W takim momencie?!!!Jeżu, przecież można oszaleć! Nie rób im tego, nie pozwól tak się rozstać! smiley Pliiiss!
Nachebet (Brak e-maila) 00:01 25-12-2005
będzie kiedyś ciąg dalszy? smiley
Natcian (nati-chan@o2.pl) 22:16 06-07-2006
Nyuuuuuuuuu........... T_T Będzie w ogóle dalsza część czy mam przestać się łudzić?? Ja wiem, że nie należy nikogo popędzać, bo wszystko zależy od weny...... Wiem o tym bardzo dobrze smiley Ale.... Ale jak tak ładnie, bardzo, bardzo ładnie poproszę o następną część to wcale nie będzie popędzanie, prawda?? *spojrzenie a'la ranna sarna* Sachmet - moim marzeniem jest pisac kiedyś choć w połowie tak wspaniale, jak Ty.... Naprawdę.....
sintesis (Brak e-maila) 21:04 27-08-2006
cudownosci po prostu... brak mi slow.... mam nadzieje ze jak najszybciej ukaze sie kolejna czesc bo takiego boskiego dziela dawno nie czytalam kilka razy pod rzad... wiec blagam szybciej!!!
Kazia (Brak e-maila) 10:18 12-09-2006
sachmet... ja wiem, że serwer pada... i wogóle... ale ałabyś maila czy co i zagorzałym fanom wysłała jakieś rozdziały, co? bo to jest najsłodsze co czytałam...
kei (Brak e-maila) 14:15 27-09-2006
te opowiadanie jest cholernie ciekawe i licze, ze bedzie ciag dalszy...
Louisek (Brak e-maila) 20:00 24-08-2007
cudowne opowiadanie... tylko czemu niema dalszych czesci *chlip* chyba Sachmet go nie porzucila... ToT
Zoelin (Brak e-maila) 15:28 25-12-2008
Cudowne! Powiedz mi tylko, czy Ty tu jeszcze czasem zaglądasz? Już ponad cztery lata temu pojawiła się ostatnia notka... Błagam Cię! Nie zawieszaj tej pięknej pracy! Nie czytałam czegoś równie wspaniałego ,jak to i założę się, że inni mogą powiedzieć to samo... Więc błagam, napisz część dalszą. Pozdrowienia
Nat (Brak e-maila) 21:56 01-04-2009
Będzie kiedyś kolejna część? T.T
Kazia (Brak e-maila) 17:34 04-06-2009
Sachmet no... 3 lata temu o kontynuację prosiłam... ja wiem, pewnie to rzuciłaś w diabły... ale mimo to... błagaaaam!!!
Aroea (Tarnofia5678@poczta.onet.pl) 15:02 16-05-2010
Fajnie opo, ALE do DYPY bo nie dokończone.. po co się wgl za coś zabieracie skoro nie dokańczacie.. X___X super.. kolejne boskie opowiadanie nie dokończone.. nie łudźcie się o CDN BO NA PEWNO JUŻ NIKT GO NIE SKOŃĆZY... X_X
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum