The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 25 2024 09:30:53   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Głos 2
Tam gdzie ja nie mam prawa wstępu...
Żadne z nas nie ma...
Kolacja odbywała się przy wręcz szampańskiej atmosferze. Przynajmniej ze strony Księcia. Jadł niemalże za dwóch, śmiał się na głos, żartował, sprzeczał się z Elizabeth. Wyglądał jakby właśnie wygrał główną nagrodę w jakimś konkursie.
Caroll jako jedyny nic nie jadł. Siedział sztywno wyprostowany, wpatrując się w nietknięte nakrycie przed sobą. Nie brał udziału ani w rozmowie, ani nawet jej nie śledził.
- Pójdę już...
Czarnowłosy wstał odsuwając krzesło i rzucając serwetkę na pusty już talerz.
- Elizabeth, nie wychodź dziś wieczorem, może być niebezpiecznie. - Poprosił ją. Skinęła, że się zgadza. - Ty Caroll też zostajesz. Dziś nie będę potrzebował twoich umiejętności.
Chłopak podniósł głowę. Nic nie powiedział. Mała pokręciła przecząco główką.
- Czy to aby rozsądne?
- Tak. Nie chcę ich prowokować, poza tym zaproszenie dotyczyło tylko mnie. Tak więc Caroll nie ruszy się stąd, dopóki nie wydam innego polecenia. I nie martw się, Elizabeth. Oni nie mogą mnie zniszczyć. I nie tylko dla tego, że nie mają do tego prawa.
Uśmiechnął się uspokajająco, pogłaskał ją po jasnej czuprynce i wyszedł. Jak tylko drzwi się za nim zamknęły lekko odetchnęła. Jeszcze chwilę odczekała, a potem podbiegła do chłopaka, jakby chciała go objąć, przytulić się, czy wejść mu na kolana. On jej na to nie pozwolił, wstał. Nie patrząc na nią podszedł do okna i staną, spuściwszy swobodnie dłonie. Wpatrywał się w świat za oknem.
Milczał.

Tam gdzie ja nie mam prawa wstępu.
Gdzie nie mamy prawa wstępu...
Miejsc takich było sporo. On sam chętnie je odwiedzał, i znał wszystkie w promieniu czterdziestu mil. W każdym był przynajmniej raz, ale w żadnym jeszcze nie był umówiony na spotkanie. A już na pewno, na odbywające w pobliżu północy.
Skąd wiedział do którego iść? Nie potrafiłby tego powiedzieć, ale po prostu nogi same go niosły. To było przeczucie, instynkt. To, co odróżniało go od innych, nawet od jego ciemnoskórego towarzysza... Choć nie. W tym właśnie byli podobni, jednak tylko on wykorzystywał świadomie pełnię swoich umiejętności. Ale w końcu na naukę tej umiejętności miał o wiele więcej czasu niż Caroll. Dużo więcej...
Powietrze pachniało deszczem. Mokrym trotuarem, wodą wylewającą się z rynsztoków, zmoczoną sierścią dorożkarskiego konia, zaprzęgniętego do powozu który właśnie przejechał obok, wilgotną uprzężą. I truchłem szczura, najwyraźniej kilkudniowym. Smrodem moczu i odchodów dobywającym się z zaułków, dusznym dymem z fabrycznych kominów, lekką wonią ulatniającego się gazu.
Uśmiechnął się nieznacznie. Niekiedy lepiej było mieć mniej wrażliwe zmysły. Zamknąć się na docierające do umysłu bodźce. Ale on już dawno przyzwyczaił się do takiego spostrzegania świata. Słyszenia głosów które dla innych były zbyt ciche, czy zbyt oddalone; widzenia tego co znajdowało się za mgłą, albo w gęstym półmroku; czucia ziarenek piasku w butach, najmniejszych kamyczków pod podeszwami i chropowatości farby na poręczy. Kolory były o wiele jaskrawsze, kontury ostrzejsze, a przedmioty oddalone o wiele metrów wydawały się być zupełnie blisko. Wręcz na wyciągnięcie ręki.
Już nie pamiętał jak egzystował gdy jego zmysły były stępione...
Nie wziął powozu. Szedł pieszo, przemykając pod kroplami deszczu tak, że woda ledwo co znaczyła jego płaszcz. I tak był dużo szybszy od dowolnego zaprzęgu, nawet tego którym najczęściej podróżował, a którego używał głównie ze względu na słabość Elizabeth; o kwestiach prestiżowych nie było sensu wspominać. Przynajmniej w tych wąskich, splątanych uliczkach nikt i nic nie miało szans się z nim równać.
Oczywiście poza nimi...
Niemalże nie czół jego obecności. Ale wiedział, że gdzieś tam jest; że może nie tyle, co go śledzi, ale na pewno obserwuje czy wyszedł, czy będzie, czy dotrze na czas. Kim był? Cieniem? Czy potomkiem? Na pewno kimś dość dobrym, lub ostrożnym, by móc się przed nim ukryć. Tak więc, rozpoczęło się. Swoista zabawa tego, który wydawał im rozkazy, który go zaprosił. Zabawa w której brał udział, a której zasad nie znał do końca.
Nie ważne, pozna je, nim skończy się ta noc.

Trochę zdziwiła go lokalizacja, ale tylko trochę. Przewrotne poczucie humoru wyznaczyło ten, który leżał bardzo blisko starego cmentarza miejskiego. Prawie w jego granicach. Niewielki, na wpół zapomniany, ponad dwustu letni, ale od wieku blisko nie remontowany. O kamienne, krzywe ściany opierały się popękane płyty nagrobne. A za wysokim, wspólnym ogrodzeniem rysowały się ponure kształty figur, krzyży, starych grobowców jeszcze starszych rodzin, kamiennych sarkofagów i trumien...
Musiał przyznać, że to go też trochę rozbawiło.
Było zimno. Deszcz coraz silniej zacinał, wiatr się wzmógł, ale niedługo pogoda się zmieni. Czuł to. Przyjdzie słońce, ciepło; chmury i silny wiatr odejdą na północ i nie wrócą przez wiele dni. Ale dziś jeszcze wiało i lało jak z cebra.
Czuł wyraźnie ich obecność, i to na długo zanim przekroczył próg, zanim wsłuchał się w ich głosy, poczuł specyficzny zapach ich skóry. I ten delikatny, ale niepowtarzalny odór śmierci, woń świeżo przelanej krwi, oznaczającą, że nie czekali. Odruchowo oblizał wargi...
Pchnął ciężkie, podwójne drzwi. Wnętrze było oświetlone tylko kilkoma świecami i kagankami. Płomyki odbijały się od wypukłych luster, rzucając niepokojące, aczkolwiek bardzo malownicze refleksy na ściany i posadzki. Tylko nieznacznie wyłaniały one z mroku kształty sprzętów, zarys nie wysokiego przecież sklepienia, barwy obrazów. Ale jemu panujący półmrok nie przeszkadzał.
Bezgłośnie strącił krople wody z peleryny. Potem, również nie wydając najmniejszego dźwięku, podszedł i zajął miejsce w jednej z ławek. Złożył dłonie na piersiach, odchylił w tył głowę. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwował rozgrywającą się przed nim scenę. Na ustach błądził mu lekki uśmieszek.
Aktorzy nie zwracali na niego najmniejszej uwagi.
Wysoka, szczupła kobieta o ognisto rudych włosach tańczyła w rytm dzwoneczków i jakiejś wewnętrznej, prywatnej melodii. Rozłożyła szeroko ramiona, przechyliła głowę na bok i kręciła się dokoła swojej osi, a zwinięte pukle jej włosów wirowały razem z nią. Śmiała się, coś nuciła, nie potrafił rozpoznać co. Miała na sobie ciemnofioletowy, skromnie haftowany ornat. Zamknęła oczy. Jej usta były karminowe...
Kapłan leżał na ołtarzu. Twarzą do dołu. Był martwy; z otwartych żył właśnie wyciekała resztka krwi. Znaczyła biały obrus czerwonymi plamami, kapała na podłogę. Mężczyzna miał na oko niespełna pięćdziesiąt lat, i wbrew temu co powszechnie sadzono o proboszczach był dość chudy, jakby trochę zasuszony. Na ziemi, obok niego zobaczył truchło kota, i psa; najwyraźniej nie dość im było jednego ciała.
Rudowłosa nadal tańczyła, a Święty Bartłomiej przyglądał się jej, potrząsając swoją skórą w jednej i nożem, którym go obdarto, w drugiej dłoni. Było coś z wyrzutu w jego wzroku. Coś z wielkiego smutku i ciszy. Nie zauważył w tym barokowym malowidle ani śladu nadziei na zbawienie, czy odkupienie. Żadnego pocieszenia... Wyraźnie potępiał tych którzy go tak potraktowali.
- Ciekawe czy im przebaczył?
Głos rozbrzmiał tuż koło jego ucha. Książę wzruszył lekko ramionami.
- Nie wiem. Ale mogłeś im przeszkodzić.
- Wiesz, że nie. Nie mam aż tak wielkiej władzy, by móc im rozkazywać. Robią co chcą.
- Przecież to twoje dzieci.
- Mylisz się. Tylko Serlio jest moim synem.
Wskazał głową na chłopaka siedzącego nonszalancko na koszu ambony. Jedna noga zwisała mu na zewnątrz barierki, drugą podciągnął pod brodę. Na szyi miał zawiniętą niczym szalik stułę, a w ręce obracał kielich mszalny, z którego co jakiś czas wypływało kilka kropel krwi. Całą uwagę poświęcał tańczącej. Przytupywał do rytmu jej kroków.
- Ale i on dawno temu się już usamodzielnił. Straciłem nad nim władzę.
W jego głosie zabrzmiał autentyczny smutek. Czarnowłosy zmrużył lekko rozbawiony oczy.
- Sam nigdy nie byłeś wychowany, więc nic dziwnego że i ich nie umiałeś wychować. Nie powinni byli profanować tego kościoła. Nie powinni byli zabijać kapłana w czasie nabożeństwa.
- Tylko mi nie mów, że wierzysz w tego ich Boga! Że uważasz, że on istnieje! - zaśmiał się gromko, lekko odchylając w tył głowę. - Przecież nawet tacy jak ty powinni wiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak wszechmogący. To my jesteśmy niemalże jak bogowie, nad nami nie ma nic więcej. Nade mną nie ma nic więcej.
- Nie, nie wierzę w niego. - ciągle się uśmiechał, choć jego oczy nabrały zimnego połysku. - Ale wychodzę z założenia, że jeżeli oni go potrzebują, to niech w niego wierzą. I że należy uszanować ich wiarę.
- Tak. Ja też tak sądzę.
- Nawet, jeżeli polega ona tylko na odklepywaniu na wpół zapomnianych w dzieciństwie formułek.
Dodał czarnowłosy chłopak o imieniu Serlio. Potem podniósł kielich do góry, wypił trochę i obejrzał go jeszcze raz w migotliwym świetle świec.
- Przez całe swoje życie byłem ciekaw, czy naprawdę zmienia się w krew.
Stwierdził rozbawiony. Potem wybuchnął śmiechem.
Nagle zleciał z swojego miejsca. Został po prostu z niego zmieciony. Uderzył ramieniem w ścianę tuż przy prezbiterium i powoli się po niej osunął. Kielich zgiął się od uderzenia. Poturlał się po ziemi, zostawiając swoją zawartość na posadzce. Tańcząca dziewczyna zaśmiała się, nie przerywając swojego pląsu. Drugi z chłopaków cisnął w leżącego kadzielnicą którą się bawił. Trafił bezbłędnie, zdzielając go w głowę. Żarzące się węgielki rozsypały się dokoła, a zapach różanego dymu zapełnił całe pomieszczenie.
- Tym razem przesadził. - Syknął siedzący obok Księcia. - Choć nie podoba mi się co robią, nie przeszkadzam im. Jednak do pewnych zachowań nie będę dopuszczał.
Ale jego gniew był dość płytki. Skończył się równie szybko jak zaczął. Czarnowłosy zwrócił głowę w stronę rozmówcy. Przyjrzał się jego różowej, pełnej życia skórze, rozświetlonym promykami tęczówkom, czerwonym, lekko rozchylonym wargom.
- Ty też brałeś w tym udział. - powiedział powoli.
- Ależ nie. - zaśmiał się, wygodniej siadając w ławce. - Nie, ja jeszcze mam zasady. Na przykład nigdy nie poluję w pewnych miejscach. Chociażby w kościołach. Zostało mi to z naszej wspólnej podróży do Wiecznego Miasta. Pamiętasz? To były czasy... Gdy budowano, gdy tworzono...
- I gdy palono.
Książę uśmiechnął się znacząco, przypominając co się wydarzyło. On dotknął odruchowo policzka, potem ramienia. Przesunął smukłą dłonią wzdłuż ręki. Też się uśmiechnął, choć może z lekkim przymusem.
- Masz rację, właśnie dlatego ograniczam się. Raz jeden dano mi taką nauczkę, że do końca życia będę pamiętał. By uważać, bo nawet takie nic jak człowiek, może okazać się śmiertelne. Oni też się tego nauczą. Tego prostego szacunku dla ofiar. Szacunku który tak naprawdę jest oznaką naszej siły. Bo tylko naprawdę potężnych stać na tolerowanie głupoty, zacofania, czy choćby przesądów.
Czarnowłosy milczał. Obserwował go spod wpółprzymkniętych powiek. Uśmiechał się, jakby doskonale wiedział co jego towarzysz naprawdę ma na myśli. Co tak dokładnie chce powiedzieć. Tamten westchnął i starł z kołnierzyka plamkę krwi.
- A to, mój Książę, jest kościelny i jednocześnie stróż cmentarza. Leży za budynkiem, właściwie to poza terenem uświęconym. Taki ukłon w stronę maluczkich. A może pozostałość po dawnych, dobrych czasach?
Uśmiechnął się na wspomnienie przeszłości. Jeden z młodych wampirów odbił się od podłogi i wskoczył na chór muzyczny. Nie sprawiło mu to większego problemu. Podszedł do organów, przesuwając dłonią po tandetnej, byle jak malowanej snycerce. Po chwili rozległą się muzyka. Dziewczyna zaczęła klaskać w dłonie. Obaj przypatrywali się jego popisowi w milczeniu.
- To waśnie powód dla którego umarli są najwyższą formą życia. - szepnął nachylając się czarnowłosemu do ucha. - Dlaczego są lepsi od takich jak ty.
- Polemizowałbym. - Powiedział oschle. Nieznacznie się odsunął. - Może nie mam waszej siły, czy mocy, ale nie oznacza to, że jestem gorszy. W końcu o niektórych rzeczach jakie są dla mnie, i ludzi, codziennością, wy możecie tylko pomarzyć.
- Właśnie. I tu dochodzimy do sedna sprawy, mój Książę. Czy może mógłbym ci mówić po imieniu, tak jak kiedyś?
Zaproponował. Książę pokręcił przecząco głową. Kiedy się odezwał, w jego głosie zabrzmiał smutek.
- Minęły czasy gdy byliśmy przyjaciółmi.
- Tak... - prychnął śmiechem. - Próbowałeś mnie tyle razy zabić, że aż przestałem liczyć, Willemie.
- Ja też nie liczę twoich zdrad, Tylmanie. Ale do rzeczy. Po co mnie tu zaprosiłeś? Bo chyba nie po to, by pokazać zabawy twojego podopiecznego i jego przyjaciół? Tego typu widoków mam dość.
- Sam tak się zachowywałeś, więc ich nie potępiaj.
- Nie ja urządziłem sobie piknik na kopule Św. Piotra.
- Masz rację, to było trochę głupie. - zaśmiał się gromko, zupełnie nie zrażony tym, że miała to być złośliwość. Szybko jednak spoważniał. - A po co tu jesteś, to powinieneś wiedzieć. Daj mi go, Willemie. Oddaj mi go, zwróć go tym, do których prawnie należy.
- Nie wiem o czym mówisz...
Powiedział ostrożnie. Blondyn dał znak ręką, że nie wierzy. Nachylił się do niego. W jego oczach błyszczało pożądanie.
- Klucz.
Szepnął, czy raczej powiedział samym ruchem warg.
Książę nie poderwał się, nie krzyknął, nie przewrócił ławki w której siedzieli. Nie zaprzeczył gwałtownie, ani się nie wściekł. Nie zbył go milczeniem. Nie wyszedł z świątyni. Nie zrobił absolutnie nic, a jednak wydawało się, że powietrze wokół niego zawrzało, że ściany popękały, a drewniane przedmioty stanęły w ogniu, że wnętrze zostało na trwałe zniszczone. Że witraże wyleciały z ram, tkaniny rozdarły się. Że cały kościół nagle obrócił się w perzynę... A przecież nic się nie stało. Absolutnie nic takiego nie miało miejsca.
Ruda wampirzyca ciągle tańczyła, chłopak grał na organach, niezbyt głośno, nie wykorzystywał całej mocy instrumentu, Sergio doszedł do siebie po ataku swojego ojca. Usiadł na jednym z bocznych ołtarzy, majtał w powietrzu nogami i gwizdał. Wpatrywał się z dziwną intensywnością w dziewczynę. Jednak co jakiś czas zerkał w stronę obu mężczyzn. Nie był to sympatyczny wzrok.
Tylman rozejrzał się od niechcenia do koła. Całe wrażenie znikło. Książę jak zwykle się uśmiechał. Siedział lekko rozpostarty na ławce i mrużąc ciemne oczy wpatrywał się w swojego rozmówcę.
- To ty go zabiłeś. - stwierdził w końcu.
- Oczywiście. - lekko skinął głową - Ale on pierwszy mnie zaatakował.
- Nie wierzę.
- Przecież nigdy cię nie okłamałem. Ja nie umiem kłamać, dobrze o tym wiesz.
Jego jasno zielone oczy nie wyrażały ani skruchy, ani niczego innego. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, jakby próbując czytać myśli. Albo upewniając się, czy aby na pewno nie kłamią. W końcu Willem cicho westchnął.
- To cię nie usprawiedliwia. - odwrócił lekko wzrok. - Przekażę to Radzie.
- A ja im powiem, jak potraktowałeś nieszczęsną Catalenię i jej towarzyszy.
Książe nic nie powiedział. Bo na to nie było dobrej odpowiedzi. Organy na nowo ożyły. Muzyka wypełniła pomieszczenie. Zagłuszyła wiatr na zewnątrz i dudnienie deszczu w dach oraz szyby. V symfonia Ludwika van Betovena. Zadziwiająco śmieszna w zaistniałej sytuacji, grana przez wampira o zamiłowaniu do klasyki. Kilka świec zdążyło już zgasnąć.
Tylman przysunął się do czarnowłosego. Nagle chwycił go za brodę. Przysunął jego twarz do swojej.
- Willem, powiedziałem ci już, że chcę spełnić swoje marzenie. Ja muszę go otrzymać, rozumiesz? Nie tylko dla mnie, ale też dla innych. Proszę, oddaj mi go. - Dotknął jego policzka.
- Nie. - wyzwolił się z jego uchwytu. - Nie, Tylmanie.
- Chociażby przez wzgląd na naszą przyjaźń.
- Nie. On powierzył go mojej pieczy. Jestem jego dziedzicem, następnym strażnikiem. Moim zadaniem jest ochrona go przed twoją rasą. - wytłumaczył chłodno.
- W tym mną? - nie ukrył zawodu w głosie.
- W tym tobą. - podniósł się. - A teraz wybacz, odchodzę. I dziękuję, za szczerą rozmowę. Przynajmniej teraz nie muszę szukać, tego kto go zabił.
- Wiesz, że ja muszę go zdobyć.
Było coś płaczliwego, a jednocześnie bardzo zdeterminowanego w tonie jaki użył. I bynajmniej nie przypominał dziecka domagającego się nowej zabawki, choć na pierwszy rzut oka, można było odnieść takie wrażenie. Zacisnął dłonie w pieści. Oparł się na poręczy ławy. Książę uśmiechnął się spoglądając na niego z ukosa.
- Wiem, i wiem, że jeżeli mnie zabijesz, Rada skarze cię na śmierć.
- Masz rację. Tylko, że ja nie mógłbym cię skrzywdzić.
Przyznał. Nie zrobiło to najmniejszego wrażenia na czarnowłosym. Lekko dotknął czoła, kłaniając się nieznacznie.
- Żegnaj, przyjacielu. I nie mówię ci do zobaczenia, bo dla ciebie było by lepiej, gdybyś mnie już nigdy nie spotkał.
Ponownie lekko się skłonił i wyszedł z kościoła. Blondyn odprowadził go wzrokiem. Chwilę milczał, ale potem coś powiedział. Jedno, dwa krótkie zdania. Muzyka zagłuszyła jednak jego słowa.

Zegar wybił drugą w nocy. Deszcz nie ustał nawet na moment, może niewiele osłabł. Ludzie znikli już z ulic. Tylko jedna, czy dwie osoby przemykały pod ścianami. Stróż w zmoczonym palcie robił ostatni obchód latarni. Wokół panowała przejmująca cisza. Caroll powoli odwrócił się od okna. Przez cały czas stał tam, nawet się nie poruszając. Tylko wpatrywał się w świat po drugiej stronie szyby.
Rozejrzał się po niewielkiej stosunkowo jadalni. Służąca nie sprzątnęła jeszcze naczyń. Ponieważ zwykle jedli bardzo późno, już dawno temu poprosili ją by robiła to rano. Był to pomysł Księcia, który stwierdził, że nie ma sensu by kobieta czuwała do świtu. Niekiedy zachowywał się zupełnie jakby troszczył się o innych.
Ciemnoskóry podszedł do stołu. Powoli przesunął dłonią po zastawie. Porcelanowych, myśnieńskich talerzach, jego jak zwykle nie tkniętym, sztućcach wykonanych z czystego srebra; pamiętał, że kosztowały majątek. Ale dla niego były zwykłymi sprzętami. Podobnie było z resztą domowników. Żadne z nich nie traktowało dzieł sztuki jakie znajdowały się w mieszkaniu jako czegoś niezwykłego. Może jeszcze właściciel podchodził do nich z zamiłowaniem, tak jak do książek. Te kochała też Elizabeth.
Szkło szklanek i kieliszków odbijało światło niczym kryształ. Serwetki były z grubego batystu, a kozły do sztućców miały kształt małych piesków, jamników. Świece i lampy naftowe oświetlające pomieszczenie przygasły. Panował przyjemny, domowy półmrok.
Powoli podniósł nóż leżący przy jego miejscu. Miał pięknie dekorowaną rękojeść, całą pokrytą stylizowanymi wiciami suchego akantu. Samo ostrze było wypolerowane niczym lustro. Odbiła się w nim jego twarz, ciemna, spokojna, martwa. Przesunął kciukiem po stosunkowo szerokiej płaszczyźnie.
"Nigdy się ode mnie nie uwolnisz. Należysz do mnie, ciałem i umysłem."
Zacisnął rękę na ostrzu.
"Biel oznacza niewinność, ale i zniszczenie."
- Przestań!
Elizabeth podbiegła do niego. Chwyciła drobnymi rączkami jego dłoń i odgięła palce. Zakrwawiony nóż upadł na ziemię.
- Całe palce masz pocięte! Jejku... jejku...
Rozejrzała się do koła w popłochu. Jednocześnie popchnęła chłopaka na krzesło, tak, że usiadł. W końcu chwyciła jedną z serwetek. Zamoczyła ją w wodzie stojącej na stole, musiała wspinać się na palce by móc to zrobić, i zaczęła obcierać nią poranioną dłoń. On nawet nie się skrzywił gdy dotknęła ran.
- No pięknie. - mruknęła - Wiesz co on ci zrobi, gdy się o tym dowie? I mnie, i ciebie stłucze na kwaśne jabłko. Ciebie za nieposłuszeństwo, a mnie za to, że cię nie dopilnowałam. Przecież zabronił ci się krzywdzić! Nawet przez przypadek! I jak my mu to wytłumaczymy?
Zamyśliła się. Wypłukała tkaninę w wodzie, ta momentalnie zabarwiła się na czerwono. Caroll nawet nie drgnął, nie zmienił obojętnego wyrazu twarzy. Zupełnie jakby to wszystko dotyczyło kogoś innego, nie jego. Dziewczynka tupnęła nóżką.
- Czy tobie wszystko jedno co się stanie?!
W odpowiedzi skinął głową.
- Ale mnie nie. - zamilkła na chwilę. - No trudno, może ty chcesz narażać się na jego gniew, ale ja mnie mam zamiaru! I tylko próbuj wyszarpnąć mi rękę, czy inaczej mnie powstrzymać, a powiem Księciu wszystko! I dopiero wtedy zobaczysz co to znaczy zdenerwować go.
Zagroziła. Ale nie sposób było powiedzieć, jakie wrażenie wywołała tym na ciemnoskórym. Chwyciła obiema raczkami jego dłoń i przycisnęła swoje usta do jego ran. Trwała tak, ni to go całując, ni to tylko przytulając się do jego kończyny. Kiedy się oderwała, całe wargi miała we krwi. Wypluła ją na chustkę i ponownie wczepiła się w jego dłoń. Chłopak nie reagował. Na samym początku popatrzył na nią smutny, a potem wzrok utkwił w oknie.
Przerwała. Ponownie wypluła to co wyssała. Z drobnych usteczek dziewczynki spłynęła czerwona stróżka, cienka niczym nitka.
- Przepraszam Caroll, za moje zachowanie. Za to co nagadałam. - powiedziała cicho. - Wiem, zachowywałam się paskudnie i naraziłam cię na niebezpieczeństwo, ale... Ale ja po prostu jestem zazdrosna. I nie mogę inaczej. Wiem, jestem tylko dzieckiem. Niczym więcej, przynajmniej fizycznie, ale chwilami nie mogę znieść tej sytuacji. Boję się, że nie dam długo rady...
Ponownie zajęła się jego ranami. On ciągle milczał. Jakby nic go to nie obchodziło. Jakby nie interesowało go, to co mówi. Ale coś osiągnęła; przestał wpatrywać się w okno, teraz patrzył tylko na nią.
Dotknęła skrwawioną rączką jego twarzy.
- Wiem, musi być ci ciężko, o wiele ciężej niż mi. Nie pokazujesz tego, ale ja czuję twój smutek. Czuję twój ból. Niepewność, strach, wewnętrzne rozdarcie, to wszystko czego nie umiesz nazwać. I tak bardzo chciałabym ci pomóc, a nie mam dość siły. Może gdybym na początku coś zrobiła... Ale teraz jest już za późno... Tak, ja jestem zazdrosna, choć wiem, że nie mam o co, że nigdy nie mogłabym być... W końcu jesteście kochankami, dorosłymi ludźmi, a ja tylko małą, niewinną dziewczynką. Ale tak bardzo chciałbym ci ulżyć...
Po jej policzkach pociekła łza. Dotknęła jego ręki, przytuliła ją do siebie, jak umiała najdelikatniej. Caroll milczał. Wpatrywał się w nią i nic nie mówił.
- Gdybym była tylko o te pięć lat starsza. Wtedy pomogłabym, na pewno. Wtedy wszystko zakończyło by się już dawno, zanim doszłoby do tego wszystkiego. A tak, to mogę tylko to.
Starła szybko resztę krwi z jego dłoni. Rany znikły, nie pozostały po nich nawet niewielkie blizny. Nie było żadnych szram, żadnych śladów, niczego. Jakby w ogóle nic się nie stało, jakby w ogóle się nie zranił. Poruszył raz czy dwa palcami, zaciskając je i otwierając. Sprawdzał czy nie boli, czy wszystko z nią w porządku. Elizabeth chwyciła go, gdy miał zwinięte je w pięść. Przykryła obiema dłońmi.
- Niestety tylko ty możesz to zakończyć. Ta decyzja musi wyjść od ciebie, czy zechcesz uwolnić się, czy nadal tkwić w tym... związku.
Spojrzała na niego badawczo. I jakby błagalnie. Jakby żądała czegoś od niego. Chłopak wyszarpnął się. Wstał. Odwrócił głowę w bok.
Nagle jego wzrok napotkał na lezący na ziemi nóż. Ostrze ciągle było pokryte jego krwią. Ale tam, gdzie pozostawało czyste, błyszczało się, jak to tylko szlachetny metal potrafi. Było dostatecznie ostre, udowodnił to. Powinno...
- Ja wytrzymam, tu chodzi tylko o ciebie Caroll...
"Tylko ja mam prawo cię zabić."
Tylko ja...
Nie mogę. Nie dam rady.
Na razie.












 


Komentarze
mordeczka dnia padziernika 16 2011 13:01:18
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

An-Nah (Brak e-maila) 13:53 03-11-2004
Przeeczytane... I musze powiedziec, zes mi klina zabilas... Jesli dobrze zrozumialam, Książe wampirem NIE JEST? To CZYM on jest w takim razie? Zaintrygowałas mnie... pośpiesz się z tym ciągiem dalszym !

Usterek obecnych w częściach poprzednich nie usiadczono.
Pazuzu (Brak e-maila) 15:05 03-11-2004
*absolutnie chamski uśmieszek, lekkie zatarcie rąk, a potem... diabielski chichot rozlegający się po angielskim parku krajobrazowym i ruinach pałacyku*
Natiss (Brak e-maila) 09:49 04-11-2004
Nie mam słów na to opowiadanie. Długo wstrzymywałam sie od komentarza, bo po prostu nie umiem skomentować tak dobrego opowiadania. Myślałam, że z wampirami to już nie można wymyślić niczego nowego, ale po przeczytaniu Twojej twórczości zmieniam zdanie. Wszystkie części mają swój specyficzny klimat, świetnie opisujesz otoczenie, bardzo szczegółowo. Po prostu rozpływam sie, jak to czytam.

Teraz tylko pozostaje mi czekanie na ciąg dalszy.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum