The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Grudnia 22 2024 04:17:55   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Pokażę ci anioły...
Tego, zdawałoby się, niezaprzeczalnie nudnego i złudnie przypominającego poprzednie dnia, wykonywałem czynności mechaniczne zupełnie tak, jak to wymyślili sobie lekarze. Panowie i, dla odmiany, jedna pani w przyprawiających o mdłości białych kitlach ułożyli mi plan dnia. Karteczka z owym jednakowym na każdy dzień '24 krokowym programie do wyzdrowienia' wisiała na drzwiach zawierając w sobie strategicznie ambiwalentne 'kroki'. To był mój koszmar. A zaczął się tak niepozornie.
Gdy tak, jeszcze w domu, miałem niezwykle rzadką okazję do pomyślenia nad właściwością mojego życia, jakimś jego jednoznacznym celem i sensownym powołaniem mego istnienia, zdałem sobie sprawę z czyjejś obecności. Obecności nachalnej i tak oczywistej, że aż się zdziwiłem. To tak, jakbym przez całe życie rozmawiał ze sobą, a tutaj nagle się okazało, że ktoś mnie niepostrzeżenie podsłuchiwał. A potem śmiał się i naigrywał ze słabości mojej psychiki i ciała.
A takie też ono było. Słabe i niedoskonałe, przez co długie lata, o ironio, szczęśliwego dzieciństwa, spędziłem pośród wścibskich doktorów, lekarzy i pielęgniarek, które podobnież chciały mojego dobra. A ja zawsze lubiłem sobie w ciszy podumać, porozmawiać z własnym ja i podyskutować z sumieniem. Bo wtedy robiłem się odważny, nie bałem się wysnuwać nieprawdopodobnych tez i twierdzeń, niekoniecznie czysto naukowych, nie obawiałem się zwyczajnie na siebie drzeć, kłócić ze sobą o, notabene, swoje racje. Tylko, kiedy odkryłem, że Ty zawsze mi się przysłuchiwałeś, zrobiło mi się głupio. Na powrót schowałem się w swojej szczelnej skorupce, a Ty się śmiałeś. Słyszałem, jak chichoczesz, schowany gdzieś, gdzie nie mogłem Cię dostrzec. Nie raz chciałem złapać Cię za fraki i porządnie obić tą roześmianą mordę. Chociaż dobrze wiem, że gdyby nawet doszło do takiej sytuacji, stchórzyłbym jak nic i wrócił do skorupki, gdzie dalej mógłbym spokojnie słuchać Twojego dźwięcznego śmiechu...
Gdy powiedziałem mamie, eks-schizofreniczce, zarzekającej się powierniczce moich problemów, których ani jednego jej, jak do tej pory, nie powierzyłem, o tym, że słyszę jak się ze mnie śmiejesz i że czuję Twoją obecność w pustym pokoju, zrobiła wielkie oczy i rozdziawiła usta, jak ryba pozbawiona wody. I natychmiast jęła dyskutować ze sobą, co nie wróżyło dobrze remisji jej choroby, o niemoralnym stanie mojego umysłu. Potem, gdy już skończyły jej się argumenty, poczęła radzić się ojca, psychicznie normalnego, zwyczajnego urzędniachy z banku na Spółdzielczej.
Szczęściem udało mi się ich uspokoić, przekręcając wszystko w żart, dość mało zabawny, swoją drogą. Jednak od tej pory patrzyli już na mnie zupełnie innym okiem niż wcześniej. Teraz byłem nie tyle synem kobiety ciężko chorej w latach swojej świetności - byłem dzieckiem schizofreniczki, podejrzanym o te same skłonności.
Wtedy jakoś tak zacząłeś się do mnie odzywać. Twoje pierwsze słowa to było: "Jesteś głupkiem". Pewnie pamiętasz, jak wtedy się przeraziłem. Drżałem jak liść na wietrze, czy inna trawa, gdy Twój równie melodyjny jak śmiech głos zadźwięczał w środku mojej głowy. To był szok. Wiedziałem, że gdzieś tam jesteś, nieustannie się chowasz, ale jesteś. Mimo to, nie myślałem, że kiedyś się do mnie odezwiesz.
Moja skorupka pękała. Wiedziałeś o tym. Może to nawet przez Ciebie.
Rodzice widzieli, jak powoli się załamuję. Patrzyli obojętnym, sztucznie zatroskanym wzrokiem jak moja skóra szarzeje, jak moje niegdyś piękne, o odcieniu czerwonego kasztana włosy wypadają garściami, jak całymi dniami przesiaduję w pokoju. Nie zrobili z tym nic. Ojciec zajął się matką, której choroba nawracała się coraz silniejszymi falami obłędu, a mną nikt się nie przejmował, tak jak wcześniej.
Nigdy nie miałem znajomych. Kto by się chciał zadawać z psychicznym dzieckiem wariatki. Bo oczywiście to, że mam skłonności do urojeń umysłowych, rozniosło się z prędkością światła po najbliższym moim otoczeniu. Ojciec wszczął alarm.
Więc gdy tak siedziałem dniami i nocami w jednej pozycji, w moim bezdennie czarnym, pomalowanym na pozujący na rozweselający, zielony kolor pokoju przemówiłeś do mnie, co wywołało gorszą reakcję niż przestarzałe leki, jakimi karmiła mnie mama.
Bałem się. Byłem wręcz namacalnie przerażony tym, że jednak mogę być chory. Że Ty i Twoja postać, której nigdy nie widziałem, śmiech, który nawiedzał mnie nocami, tak naprawdę mogą nie istnieć, a mój spaczony umysł płata mi okrutnego figla. To byłoby coś irytująco pięknego i przerażającego za razem.
Dźwięczące barwą piękniejszą od miliona dzwoneczków na wietrze i tysiąca ciężkich gitar słowa odbijały się w mojej przepełnionej strachem i dziwnym podnieceniem świadomości, czyniąc istne spustoszenie. Może rzeczywiście jestem głupi, myślałem wtedy. Może zamykanie się w cieniutkiej skorupce, której praktycznie już nie było, wcale nie jest dobre, a siedzenie w pokoju nie przyniesie niczego dobrego.
Może to wtedy Ty zacząłeś wyciągać mnie z dołka, do którego również Ty mnie wpędziłeś.
To była moja ostatnia noc w białej satynie, jaką dostałem kiedyś od kogoś tam... Nigdy nie przywiązywałem wagi do prezentów. Mama oblekła mi tą pościelą kołdrę i poduszki, gdy jeszcze tkwiłem w czarnej, mechatej nicości, do której mnie wepchnąłeś.
Nie, nigdy nie miałem Ci tego za złe. Wiem, że to wszystko było dla mojego dobra. Nawet nie musiałeś mi tego mówić. Wiedziałem to.
W końcu przecież się podźwignąłem. Niemal czułem, jak podnosisz mnie do pionu, ciągnąc z wielką mocą delikatnymi dłońmi.
Chyba właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że nie chcę, byś kiedykolwiek mnie opuszczał... Byś zniknął z mojego ograniczonego świata i już nigdy nie wrócił.
Pamiętam, że po tym długo nie odzywałeś się nawet słowem. Nie śmiałeś się ze mnie, jak dawniej, nie wypominałeś błędów. To był nieprawdopodobnie smutny okres w moim życiu.
Nie miałem nikogo bliskiego, kto by mi powiedział, że to, co słyszę i... w zasadzie tylko słyszę, jest tylko wytworem mojej niewybrednie paranoicznej wyobraźni. Że Ty nie jesteś prawdziwy i że mam nie słuchać Twoich podszeptów, jakie by one nie były. Ale nadal nikogo takiego nie znalazłem i tylko coraz bardziej wierzyłem w każde Twoje słowo, którym już raczyłeś mnie obdarzyć. Urosłeś w moich oczach do rozmiarów bóstwa. Oddałbym wszystko, by tylko móc Cię czcić. A oni mi nie pozwalali.
Zamykali mnie w pokoju i kazali czytać książki o mojej chorobie, chociaż paradoksalnie ja wcale chory nie byłem. To chyba wtedy zacząłeś być taki odważny... Już nie tylko śmiałeś się ze mnie, wtrącając czasem swoje trzy grosze. Rozmawiałeś ze mną. Naprawdę ze mną rozmawiałeś. Robiłeś to, o co zabiegałem z pieczołowitą dokładnością od momentu, gdy okazało się, że jesteś ze mną.
Niejednokrotnie usiłowałem nagrać Twój idylliczny głos, jednak zawsze potem słychać było tylko mnie...
- Jesteś piękny. - Powiedziałeś to kiedyś z takim namaszczeniem, że zrobiło mi się cieplej na sercu.
- Nie! - Pisnąłem wtedy, kuląc się w sobie, chociaż podświadomie wiedziałem, że nie mógłbyś mi zrobić krzywdy.
- Tak bardzo chciałbym cię dotknąć, mój mały. - Nie wiem, co Tobą wtedy kierowało, ale same te słowa sprawiły mi dziwną przyjemność, jakiej niedane było mi zaznać już nigdy więcej.
- Jak się nazywasz? - To było pierwsze, co przyszło mi do głowy, gdy pozbyłem się już z niej wszechogarniającego paraliżu.
- Poczuć pod palcami cieniutkie kosmyki twoich włosów... - Zawiesiłeś swój aksamitny głos, jakbyś mi się przyglądał, chcąc zapamiętać jak najdrobniejsze szczegóły.
Potem, daję słowo, poczułem, jakby coś porównywalnie delikatnego z babim latem na wietrze, przeczesało resztki moich ciemnokasztanowych włosów.
Bałem się poruszyć, by nie spłoszyć tego przedziwnego wrażenia, jednak ono samo zniknęło tuż po chwili, razem z Twoim głosem.
Ty zniknąłeś, ale moje serce nadal biło jak oszalałe, nie chcąc się uspokoić. Jeszcze długo nie mogło przestać wystukiwać jakiejś zwariowanej melodii, której dokładny zapis znałeś chyba tylko Ty.
Opadłem wtedy na podłogę, oddychając szybko i bijąc dłonią w zimne deski, usiłując zwrócić na siebie czyjąś na pozór czujną uwagę.
Czułem się, jakbym nieustannie biegł, nie mogąc się zatrzymać, ani chociażby zwolnić. Moim niewyćwiczonym płucom brakowało powietrza, chociaż nabierałem go płytkim oddechem tyle, że zdawałoby się starczyć na kilka dni.
W końcu poczułem niewyraźne szarpnięcie ku górze i... ogarnęła mnie błoga ekstaza. Jakbym unosił się na jakiejś nieznanej ludzkości materii, swobodnie opadając i wznosząc się podobny morskim falom.
I tak wylądowałem na długie dni wśród wszechogarniającej i paraliżującej szpitalnej bieli tych samych, szarych ścian, wykonując ten beznadziejny '24-krokowy program do wyzdrowienia'. Rodzicie nie pozwolili lekarzom wypuścić mnie do domu. Czułem, że po prostu nie chcieli mieć na głowie kolejnego wariata... Mama wyrabiała tę normę, jak na jedną rodzinę.
Moją jedyną reakcją na podawane przez wszechwiedzących doktorów lekarstwa były długotrwałe i wykańczające omdlenia. A traciłem kontakt z rzeczywistością notorycznie rano, po południu i wieczorem, gdy opryskliwa pielęgniarka przynosiła mi kilka zielonych, nieznośnie dużych pigułek w plastikowym pojemniczku.
Opuściłeś mnie wtedy. Nie odzywałeś się długie tygodnie... Przez balansowanie między jawą i snem prawie zapomniałem, że istniałeś kiedyś gdzieś tam w mojej przestrzeni.
Po kolejnym wieczornym zemdleniu, zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie się znajduję. Gdy uniosłem lekko głowę, by po raz kolejny zlokalizować moje żałosne położenie, spostrzegłem, że za oknem już ciemno.
- To noc się wpatruje w twoje oczy, maleńki. - Twój cichutki szept przeszedł wzdłuż mojego kręgosłupa niczym jakiś elektryczny wstrząs. I nagle wszystko wróciło...
Byłem sam w sali pośród brudno-białych powierzchni, która już tak mocno nie raziła, jak przedtem.
- Pójdź za nią. Wiesz, że anioły straszą na dachu? - Dziwna nuta zagościła w Twoim, dotąd przecież tak dźwięcznym głosie. To było coś więcej, niż zwykłe podekscytowanie.
Po wewnętrznej stronie mojej nakłutej kroplówką ręki, wzdłuż linii życia poczułem delikatne napięcie i chłodny powiew. Jakbyś dmuchał na nią leciutko, albo przytulał ją do kosmyków swoich włosów.
Wiedziałem, że chcesz mnie tam zaprowadzić. Pokazać anioły.
- One straszą noc. Zobaczysz, jak płacze światłem gwiazd. - Teraz słyszałem Cię jakby całym sobą.
Po tak długiej ciszy z Twojej strony teraz zrobiłbym wszystko, byś tylko mnie znów nie zostawiał. Wyrwałem igłę z przedramienia, wstając powoli tak, by zbytnio nie hałasować. Wyszedłem z mojej samotnej celi wyzdrowienia i skierowałem się na pożarowe schody ku niebu.
W ciągu tego cichego marszu nie odezwałeś się ani słowem, chociaż znów dyszałem jak po maratonie.
O dziwo, drzwi na płaski, azbestowy dach szpitala otwarte były na oścież. Aż gdzieś w głębi mojego wymęczonego umysłu zalęgło się przeczucie, że ktoś może tam być, a panowie z nocnego dyżuru wcale nie byli mili...
- Nie bój się. Będziemy tam tylko ty, ja i rozpaczająca noc. - Ślepy szept jak mgiełka prowadził mnie do przodu, nie pozwalając się zatrzymać.
Chłód płaczącej gwiazdami nocy owionął mnie i wdarł się do płuc wraz z pierwszym, nieśmiałym oddechem.
W niemym podziwie obserwowałem czarną płachtę nieba i jaśniejące na niej bialutkie punkciki, którym czasem zdarzyło się spaść.
Moje ciało marzło. Igiełki zimna wbijały mi się pod skórę boleśniej niż niedokładny szpikulec pielęgniarki podłączającej mi kroplówkę. Ale umysł otulał puchaty kocyk nadziei. Że jednak może Ty gdzieś tam jesteś. Może właśnie pośród przepięknych gwiazd, płaczących bladym światłem.
Nagle na dach wpadł kamyczek. Zwrócił moją uwagę tylko w jednej tysiącznej. Dopiero drugiemu, po chwili zwłoki, który uderzył mnie w niemalże siną kostkę, sprawiając ogromny ból, udało się odwrócić moją twarz od nocnego nieba światów.
Rozejrzałem się za nieznośnym dowcipnisiem, któremu nudziło się tak piękną porą doby. Nogi zawiodły mnie na skraj niechronionego żadną barierką dachu. Spojrzałem w dół.
Na jesiennie żółtej trawie stał chłopak. Może niewiele starszy ode mnie, ale jakiś taki dziwnie rozmyty... Pomachał do mnie z szerokim uśmiechem na przystojnej twarzy.
- Nie widzisz aniołów, prawda? Ja je widzę. Mogę ci pomóc je zobaczyć. - Dziwny, ciemnowłosy chłopak przemówił Twoim słodkim głosem, nadal się uśmiechając.
Mój ograniczony umysł nie mógł pojąć, że widzę Ciebie. Ciebie, z którym rozmawiałem od tak dawna. Którego dotyku tak pragnęło moje chude ciałko.
- Chodź do mnie, pokażę ci je. - Śmiałeś się figlarnie, jak potrafią tylko uwodzicielscy chłopcy.
Wpatrzony w Twoją idealną twarz nie mogłem się ruszyć. Czułem, że moje cienkie wargi wykrzywiają się w parodii uśmiechu.
- Proszę, chodź do mnie, maleńki. Chcę cię przytulić... - To chyba te słowa przechyliły puchar mojego oczarowania. Ktoś wreszcie chciał mnie przytulić. Mnie, chorego psychicznie, wariata, do którego mamy zabraniają się zbliżać swoim pociechom.
Zrobiłem krok do przodu.
Zdawało się, że spadałem wprost w Twoje ramiona. Że złapiesz mnie i nic mi się nie stanie.
Jednak leciałem na utwardzaną ziemię, pokrytą żółtym meszkiem zeszłorocznej trawy.
Nie poczułem nic. Słyszałem za to gruchot moich kości, szum krwi wylewającej się z otwartych złamań, świst przebitych odłamanymi żebrami płuc...
Widziałem tylko Ciebie kilka metrów dalej, uśmiechającego się delikatnie, z wyciągniętą ku mnie ręką.
- Nie bój się, pokażę ci anioły, mój piękny...
- Nie poruszyłeś się, ja za to wstałem na nogi niezwykle zręcznie, jakbym pozbył się wszelkich zahamowań ciała.
Chciałem biec.
Próbowałem jak najszybciej znaleźć się w Twoich otwartych ramionach.. Tam, gdzie już na zawsze będę bezpieczny.
- Spójrz w górę.
- Szepnąłeś, gdy byłem już blisko, bardzo blisko, a Twoje dłonie oplatały mnie w pasie, przyciskając do siebie mocno.
Na krawędzi stopionego słońcem dachu rzędami stały anioły. Niektóre śmiały się, inne płakały, roniąc świetliste łzy.
Jednak jeden skrzydlaty patrzył wprost na nas, uśmiechając się delikatnie. A wyglądał zupełnie tak jak ja...




Komentarze
wielkamorda dnia padziernika 14 2011 18:51:45
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

nov25 (Brak e-maila) 16:44 30-10-2010
wzruszające ;(
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum