The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 18 2024 04:34:28   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Opowieść o innym świecie 1
1.
Było lato.
- Och, Boże, ile jeszcze? - Klaudia słaniała się na nogach obok mnie.
- Nie marudź, bo nogi będą cię jeszcze bardziej boleć. Lepiej popatrz na Mistrza, ma większy bebech od ciebie i nie narzeka.
Pan Selerowicz, zwany przez naszą dwójkę na pół żartobliwie Mistrzem, wlókł się daleko za nami i rzeczywiście nie narzekał. Nie miał do kogo.
- Nie narzeka, bo nie ma do kogo - zauważyła moja koleżanka.
- Zawsze można narzekać, nawet jeśli nikt cię nie słyszy - odpowiedziałem na jej bezczelną uwagę.
- Nawet jeśli się sapie jak zdechły pies? - ach, ta Klaudia, zawsze w opozycji.
- Nie jestem pewien, czy zdechły pies może sapać - wywaliłem jęzor do przodu w imitacji naszego tematu rozmowy, a roześmiana Klaudia dała mi kuksańca w bok. Problem w tym, że nie tylko ona się śmiała, bo głupi chichot dobiegał nas z przodu lub z góry, zależnie od punktu widzenia.
- Czy wspominałem ci już - zwróciłem się do dziewczyny obok - że nienawidzę naszej klasy, a w związku z tym także tych trzech idiotek idących przed nami? Czemu mi do-świętej-kurwy-nędzy nie powiedziałaś, że one też jadą?
Byliśmy właśnie na szkolnej wycieczce w górach, zorganizowanej przez panią Jolewską, polonistkę. Zwykła ona mówić, że jej jedyną prawdziwą miłością, która nigdy ją nie zdradzi, są góry i zwykła także robić co roku wycieczki górskie. Pan Selerowicz poproszony został przez nią o bycie opiekunem, a my z Klaudią zaciągnęliśmy się razem z nim, choć z oczywistych powodów nie jako opiekunowie. A szkoda, może wtedy moglibyśmy zepchnąć trzy dziewczyny przed nami, klasowe zołzy, w jakąś przytulną przepaść i je tak zostawić.
- Przesadzasz. Sama dowiedziałam się wraz z tobą, kiedy wsiadaliśmy do autokaru - puknęła mnie w ramię. Znowu. - Wtedy było już za późno.
- Nigdy nie jest za późno na ucieczkę przed wiedźmami - powiedziałem i odwróciłem się, chcąc pocieszyć się widokiem zasapanego Mistrza.
- Panie Piotrze! - krzyknąłem. - Do schroniska już niedaleko! Niech się pan nie martwi!
Pan Piotr jedynie machnął na nas ręką. Nasza dwójka miała nadzieję na długie rozmowy z nim o chaosie, postmodernistycznym człowieku, miłości i innych bzdetach, ale jego sapanie i pocenie się szybko nam wyjaśniło, że żadnych rozmów nie będzie, dopóki nie staniemy. Czyli dupa.
- Mam nadzieję, że jego serce wytrzyma te wędrówki bez szwanku - ja też miałem taką nadzieję.
Powoli zapadał wieczór, a lasy przesuwające się koło nas zrobiły się całkiem mroczne. Wraz z Klaudią szliśmy powoli, wpatrując się w teraz idące daleko przed nami trzy pary klapiących japonek. W takiej sytuacji nie mogłem zrobić niczego innego, niż tylko wyrazić swoją wątpliwość:
- Jak one mogły przez calusieńki dzień, w pełnym słońcu wspinać się w japonkach i z gołymi głowami?
- Przestań już, to się robi nudne - zmęczona Klaudia była także Klaudią zirytowaną, jak widać. - One też są ludźmi, wbrew temu, co sobie w tej głowie uroiłeś. Pewnie są mądrzejsze, niż myślisz.
- Hmm, w porządku. Jak chcesz, to możemy się poważnie nad nimi zastanowić - dobrze, że było ciemno, dziewczyna nie miała jak zauważyć mojej miny. - Kaśka jest w miarę podobna do Sokratesa, nie uważasz? Jej brzydota jest tak samo przysłowiowa, a z Maćkiem wręcz kochają się zawzięcie i zażarcie - Klaudia obok mnie zaczęła się cicho śmiać, najwyraźniej zapomniała o bolących nogach i swoich humanitarnych odruchach. - Lucyna jest całkiem jak Freud, też wszystko sprowadza do seksu, nawet jedzenie zupy pomidorowej. Poza tym widać prawdziwą głębię w tych oczach. Szkoda tylko, że trochę pusta ta głębia - teraz już śmiała się na całego. - A Anka dzieli swe poglądy z Nietzschem, moralność panów przeszywa ją na wskroś. O tak, zdeptać każdego, kto jest niewolnikiem, to jej motto życiowe, mówię ci. Jest jak on zgorzkniała i szalona.
- Więc myślisz, że jest jeszcze dziewicą? - zapytała podchwytliwie Klaudia, kiedy ostatnie fale śmiechu w niej przebrzmiały.
- Co ty, a ten głupek to skąd niby miał swoją chorobę weneryczną? - nigdy nie lubiłem Nietzschego, wydawał mi się zbyt zadufany w sobie. Śmiejąc się z przyjaciółką, spojrzałem w bok, w ciemny las.
Wtedy go dostrzegłem.
Stał wśród drzew z pochodnią w ręku. Widać było zarys pięknej, męskiej sylwetki i ogromny, nieokreślony kształt za jego plecami. Jego twarz w chwiejnym świetle pochodni była szczupła i nieziemska, miała ostre rysy i wąskie, blade usta. Brwi czerniły się na jego białym czole, a włosy spływały kaskadą hebanu, zlewając się z ciemnością. Miał czarne oczy, wpatrzone we mnie. Tyle zdążyłem dostrzec, zanim nie krzyknąłem, a on nie zniknął. Klaudia go już nie zobaczyła.
- Co, gdzie, jak? - napięła mięśnie, szukając w ciemności niebezpieczeństwa.
Serce chciało mi wyskoczyć z piersi. To było przywidzenie? Ale jak? Czemu? Po chwili zdołałem wykrztusić:
- Człowiek. Tam był.

***

- Przywidziało ci się.
- On tam naprawdę był! Mówię ci!
- To tylko twój umysł podświadomie porządkuje rzeczywistość, którą...
- Przestań mi tu psychologizować, ja przysięgam, on tam był! Miał pochodnię w ręku!
- Przestań! Przecież wiesz, że jest mała możliwość, żeby jakiś głupek wędrował po górach z pochodnią, narażając las na pożar! Wymyśliłeś to sobie, ja tego nie widziałam.
- Kiedy on tam był...
Spojrzała na mnie jak na wariata. Zbliżaliśmy się do schroniska. Wokoło było już całkowicie ciemno.
- No, nareszcie! Czy wszyscy już doszli? - spytała się nas pani Jolewska.
- Nie, jeszcze pan Selerowicz się wle... idzie - zająknęła się Klaudia. Wpatrywałem się w ciemność. Pani Jolewska westchnęła.
- Dobrze, chyba go widzę. Niech wszyscy już wejdą do środka i poczekają tam na mnie.
Schronisko nazywało się "Tęcza". Była to chyba najbardziej lamerska nazwa, jaką słyszałem.
- Strasznie głupia nazwa, co nie? - Klaudia najwidoczniej chciała przeskoczyć na inny temat.
- Tylko mi uwierz - nawet siebie zaskoczyłem cichym głosem, jaki wydobył się z mojego gardła.
W środku całe pomieszczenie było drewniane. Ładne, schludne, małe.
- Takie schroniska są już na wymarciu.
Nie odezwałem się. Klaudia podjęła jeszcze jedną próbę.
- Jak tam twoje opowiadanie? Skończyłeś już?
Moje opowiadanie. Moje żałosne opowiadanie, które chciałem ulepszyć przyjeżdżając tutaj, a którego nie miałem przecież kiedy skończyć, bo ciągle tylko łazimy i łazimy. A ona dobrze o tym wie.
- Jest do dupy - zmęczony usiadłem na jakiejś ławeczce, kiedy Mistrz i pani Jolewska załatwiali coś z opiekunem schroniska.
- Bzdura. Piszesz bardzo ładnie, realistycznie, a twoje opowiadania zawsze mają jakieś głębsze dno.
- Według ciebie nawet trzy klasowe idiotki mają głębsze dno. To nie jest komplement, Klaudio - usiadła koło mnie i milczeliśmy.
Czy to była iluzja? Jakaś popieprzona fatamorgana? Nie wiedziałem tego. Ale ten mężczyzna był piękny, tak cudowny, że aż coś we mnie drgnęło.
Od jakiegoś czasu wiedziałem, że nie interesuję się dziewczynami. Kiedyś próbowaliśmy z Klaudią być razem, ale to nam nie wyszło. Znaczy nadal jesteśmy razem, ale jako przyjaciele. Uwielbiam z nią rozmawiać, lubię jej charakter i jest w miarę ładna, ale... mnie nie ciągnie. I chyba tylko dlatego, że mnie do żadnej dziewczyny nie ciągnie, jestem jedynym facetem, który krytykuje te trzy idiotki, Kaśkę, Lucynę i Ankę, siedzące teraz w przeciwnym rogu sali i już flirtujące z jakimiś wycieczkowiczami. Jak można uprawiać flirt w trójkę, ja nie wiem.
Choć z drugiej strony, ja chyba nigdy nie flirtowałem. Hmm.
Spojrzałem na dziewczynę siedzącą obok mnie. Czemu nie chciała mi uwierzyć? Przecież jakiś czas się znamy, wiemy oboje, że rozum to podstawa pracy myśli, pracy filozoficznej. Nie pamiętam, żeby któreś z nas oszukiwało siebie lub kogokolwiek innego. A jednak nie chce uwierzyć.
Nasz zasapany pan od filozofii odezwał się:
- Zbiórka, dzieciaki! Przydzielamy pokoje.

***

Wylądowałem w pokoju z panem Selerowiczem i czterema chłopakami z mojej szkoły.
- Co tam, chłopcze? - spytał mnie Mistrz, gdy zwisałem z górnego łóżka.
- Mieliśmy małą sprzeczkę z Klaudią - odparłem.
- Co się stało? - popatrzył na mnie swoimi łagodnymi, mądrymi oczami, jednocześnie sadowiąc się na dolnym łóżku.
- Ja... myślę, że kogoś dzisiaj widziałem. W lesie - mruknąłem.
- Rozumiem. O co chodzi?
- No bo ten ktoś miał pochodnię w ręku, a po chwili zniknął mi z oczu. Klaudia go już nie widziała.
Nasz pan stężał, po chwili wstał i tak powiedział:
- Mówisz, że był w lesie? Mógł się zgubić albo może to... - nie dokończył swojej myśli. - Zaraz wracam. Myślę, że powinniśmy zawiadomić jakieś służby ratownicze o tym - całkowicie trzeźwo myślący facet. Kiedy ja nawet o tym nie pomyślałem. Ale mi ufa. Uwierzył od razu.
Cóż, w końcu to mój Mistrz. Cokolwiek bym o nim nie myślał, jakkolwiek nie wątpiłbym ostatnio w niego.

***

- Hej, jeszcze się gniewasz? Słuchaj, może rzeczywiście on tam był... - Klaudia wyglądała na skruszoną, pewnie martwiła się o mnie, to bystra dziewczyna, wie kiedy, co i jak. Zazwyczaj.
- Możemy porozmawiać wieczorem? Teraz jestem zmęczony, wiesz, jeden pokój z chrapiącym Mistrzem to mordęga.
- Jasne. Ale pogadamy, tak?
Zbyłem ją machnięciem ręki. Jasne, że tak. Ale nie o nim.
Ze schroniska ruszyliśmy nad ranem, po prowizorycznym śniadaniu z puszek. O tak, to co uwielbiam. Szynka z puszki. Szlag.
Podczas następnej wędrówki szedłem sam, gdzieś z tyłu. Za mną pewnie wlókł się tylko Mistrz. Nie miałem ze sobą żadnego bagażu, bo po południu mieliśmy wrócić do schroniska. Lubiłem przypatrywać się naturze, szczególnie tak zmiennej, jak ta górska. Wczorajsze mroczne lasy za dnia okazały się przyjazne i jasne. Próbowałem nie myśleć o tej fatamorganie, głupim widziadle, które mnie wcześniej nawiedziło. Najwyraźniej był to jakiś popieprzony żart, który wszechświat postanowił sobie zrobić ze...
Był tam. Stał pod drzewem, słońce oświetlało go tym razem wyraźnie. Czarna koszula, czarne spodnie. Czarne skrzydła. Ten dziwny kształt za jego plecami to były skrzydła!
To był naprawdę anioł? Nigdy co prawda za dużo nad nimi nie myślałem, ale jeśli by miały istnieć, to byłyby to przecież duchy, byty doskonałe! Nie jakieś humanoidalne stwory ze skrzydłami, które stworzyła wyobraźnia ludzka. A jednak jeden z nich, czarny jak noc, stał tam i czekał, i patrzył. Wprost na mnie.
Z mojego mózgu musiała zostać sieczka po tym natłoku myśli i szoku. Rozejrzałem się w popłochu, ale nikogo na ścieżce nie było. A anioł tam stał, czekał nieruchomy, na mnie. Czego on w ogóle chce ode mnie?
Tylko go sprawdzę, postanowiłem.
Zrobiłem krok, zbaczając ze ścieżki. Czułem się jak Cezar przekraczający Rubikon. Jakaś część mojego umysłu wyraziła żal z powodu nieistnienia prawdziwej rzeki, którą można by przekroczyć. Często tak mam, że gdy jestem zdenerwowany, to myślę o bzdurach.
A anioł obrócił się i zaczął iść w drugą stronę. Co on robi? Z bijącym sercem, głową wrzeszczącą, że robię jakąś głupotę, poszedłem za nim. Naprawdę nie wiem, w którym momencie go zgubiłem i znalazłem TO.
Pieczarę, bezczelnie wystającą z ziemi pieczarę, z napisem wyrytym na niej:
"Poznaj samego siebie".

***

Poznaj samego siebie? Gdzie ja to kurwa słyszałem?
Stałem tam sam przed pieczarą i próbowałem coś sobie przypomnieć. I zagłuszyć strach podchodzący mi do gardła. Gdzie się podział mój anioł, którego goniłem? Czy on istniał? Czy taka jaskinia w ogóle w naszych polskich górach ma rację bytu?
Była nie na miejscu. Prosty polski napis wyryty został na jej górnym brzegu. Właśnie, nienamalowany sprayem przez jakiś półgłówków - chociaż idioci nie napisaliby czegoś takiego - tylko wyryty w skale. Mech i trawa porastały jej brzegi, przez co wygląda swojsko i nieszkodliwie. Jak pieczara jakiegoś zwierzęcia, tylko że wielkości człowieka. Powoli podszedłem i zajrzałem do środka. Tam były wyrzeźbione schody! I pochodnie po bokach, jak ta tego anioła! Może go tam znajdę?
Jedno wiedziałem na pewno: muszę tam wejść. Przez całe życie nic ciekawego mnie nie spotkało, nie odczuwałem nigdy pędu do przygód. Spokojnie wegetowałem w swoim pokoju, pisząc od czasu do czasu jakieś chłamy. Ta jaskinia, czymkolwiek by nie była, może sprawić, że wreszcie, naprawdę będę miał o czym pisać. Przyglądając się jej pomyślałem też, że może odkryję w niej coś, czego jeszcze świat nie widział. Przynajmniej ten współczesny. Wiedziałem, że to było naiwne albo przynajmniej wiedziała to część mojego umysłu. W końcu ten, co zapalał te pochodnie musiał wiedzieć, co tam jest.
Tak poza tym, to się zgubiłem. W którą stronę niby miałem iść? Zasięgu brak. Pieprzone lasy i góry.
Został mi tylko ciemny otwór jamy, zapraszający do wejścia.
Poszedłem więc poznać samego siebie. Kiedy byłem już w jaskini, zszedłem kawałek i obróciłem się.
Wyjścia nie było. Zostały tylko schody, ciągnące się w górę i w dół. W górę i w dół.

***

Po szybkim ataku paniki postanowiłem pójść w dół. Co jak co, ale dół był zawsze, to góra nagle pojawiła się znikąd. Nie wiedziałem, co się tam działo, czy to był sen, czy zwariowałem doszczętnie. Po prostu poszedłem w dół. Próbowałem nie myśleć.
Schody ciągnęły się w nieskończoność. Była tylko gładka ściana naokoło mnie i pochodnie po obu stronach.
Na początku zbiegałem, później zadyszany schodziłem. Już wcześniej, w trakcie wycieczki górskiej (na którą miałem nadzieję kiedyś wrócić) przekonałem się, że wbrew pozorom schodzenie jest tak samo męczące jak wchodzenie, jeśli nie bardziej.
Kiedy schody się skończyły, a nastał w końcu taki moment, zobaczyłem skalną ścianę naprzeciwko mnie, a na niej okno. Nie był to zwykły otwór w ścianie, jakiego można byłoby się spodziewać po jaskini. Niezwykłej, co prawda, ale nadal jaskini. Okno miało białe ramy, wyglądało jak wyjęte z bloku mieszkalnego. Jego szybki były czyste i lśniące, a za nimi w dole leżało... miasto. Podziemne miasto, wyglądające na stare, bardzo stare. Rozciągało się ono po horyzont, tak, że gdzieś hen, daleko widziałem przeciwległe ściany jaskini. Dałbym mu co najmniej trzy tysiące lat, jeśli jakąś wskazówką mogły być rozpadające się gliniane sześciany (mające chyba służyć za domy), ogromne piramidy schodkowe porośnięte roślinami i krusząca się wieża. Bardzo wysoka, sięgająca prawie stalaktytów na stropie jaskini.
Na górnej kondygnacji widać było odblask światła. Ktoś tam był?
Szyba w oknie była cała zaparowana, kiedy przykleiłem do niej nos i próbowałem dostrzec coś więcej na szczycie wieży. A obok mnie stało sobie spokojnie wejście do miasta. Jak, do cholery, mogłem nie zauważyć wcześniej tak perfidnie stojącego wejścia do miasta!?! Był to otwór akuratnie mojej wielkości, a schody za nim prowadziły na jedną z ulic. Wieża była niedaleko.
Nagle coś nade mną zasyczało. Odskoczyłem przerażony w stronę otworu.
Nad oknem wisiał wąż. Wielki, ogromny wąż, czerwony w żółte pasy, syczący swym rozdwojonym językiem w moją stronę. Jakaś pieprzona anakonda, pod którą ja ciągle stałem!
Gnałem po schodach do miasta jak szalony. Chyba mnie nie goniła, a jeśli tak, to mnie nie złapała. Idąc po mieście zahaczyłem wzrokiem o jeszcze dwa kolorowe węże, na szczęście małe i daleko ode mnie. Były to jedyne ruchome kształty w tym ponurym krajobrazie.
Miasto było puste. Upiornie się szło przez wymarłe ulice, na których nie było żadnego, chociażby lekkiego przewiewu. Bałem się dotknąć czegokolwiek, żeby nie rozleciało się w proch lub nie zaczęło za mną gonić (tak, nabawiłem się już paranoi). Zastanawiałem się jednocześnie, skąd to miasto wzięło się w podziemnej jaskini. Przestałem się zastanawiać, kiedy przypomniałem sobie o znikającym wyjściu. Nie chciałem następnego ataku paniki.
Czy ja właśnie coś odkryłem? No cóż, może i odkryłem starożytne miasto, archeologiczne cudo, w dodatku na terenie Polski, ale czy przeżyję i zdołam o tym komuś opowiedzieć, to inna sprawa. Problem wyjścia kłaniał mi się w myślach.
Wejście do wieży okraszone było wężem zjadającym swój ogon. Na jego widok serce zaczęło mi szybciej bić. Modliłem się o bezpieczne dotarcie na górę. Ciemny otwór i znów nieskończona ilość schodków także nie nastrajały mnie optymistycznie. Ciągle zastanawiałem się nad tym, co tam będzie. Miałem nadzieję, że jeśli już coś będzie, to przynajmniej człekokształtne.
Gdy schody się skończyły, zostałem sam na sam ze zbyt nowoczesnymi, sosnowymi drzwiami. Już miałem nacisnąć ładną, metalową klamkę, gdy usłyszałem zza drzwi:
- Dawaj, G-man. Twój rzut.
- Już ci chyba powtarzałem, że nie lubię tej ksywki!
- Przestań, nie marudź, tylko rzucaj.
O ile nikt tam nie rzucał nożami do tarczy, same ludzkie głosy brzmiały zachęcająco. Przynajmniej coś, co było za drzwiami, mówiło w ludzkim języku. Nacisnąłem klamkę.
Widok, jaki ukazał się moim oczom był całkiem zwyczajny. Przy niskim stoliku na drewnianych stołkach siedziało dwoje ludzi. W samym pokoju znajdowało się parę mebli, w tym telewizor, a przy zakratowanym otworze imitującym okno stała zapalona lampka naftowa. Mężczyźni, którzy grali bardzo starymi kośćmi, nie zwrócili na mnie uwagi. Nie wyglądali na archeologów. Nie wyglądali nawet normalnie. Musiałem się odezwać.
- Przepraszam, że przeszkadzam...
- Witaj w Uruk, wędrowcze - mruknął większy, zarośnięty człowiek tubalnym głosem. Nawet się do mnie nie odwrócił, tylko rzucił znowu kośćmi. - Niech to szlag! Co cię tu sprowadza?
Stałem przez chwilę z otwartymi ustami. Co mnie tam sprowadza? Co mnie tam kurwa sprowadza!?! Pieprzony brak wyjścia mnie tam sprowadził, ot co! Odkaszlnąłem i odpowiedziałem:
- Byłem na wycieczce w górach, no i pojawił się na mojej drodze taki czarny anioł, i ja za nim pobiegłem... - wreszcie uzyskałem ich uwagę. Ten zarośnięty, wyglądający na dzikusa zmierzył mnie wzrokiem, zaś drugi, smagły, czarnowłosy i półnagi (był tylko w dżinsach) roześmiał się nieprzyjemnie.
- Na niebiańskiego Anu! Zawsze znajdzie się jakiś frajer, który sam się tutaj wepchnie! - o tak, bo to było śmieszne. Jeszcze czego.
- Przestań, G-man, dzieciak jest już wystarczająco przerażony - to akurat była bzdura, nie byłem przestraszony... Dobra, może trochę. Dzikus zwrócił się do mnie. - Jestem Enkidu, a na tamtego bałwana nie zwracaj uwagi - machnął ręką na G-mana, który nawet się nie przejął obrazą. Enkidu mówił dalej. - Powiedz mi, chłopcze, co już widziałeś?
Zastanowiłem się chwilę. Po co on chce to wiedzieć? Co JUŻ widziałem?
- Wszedłem do jaskini, a potem nagle wejście zniknęło. Nie wiedziałem, co zrobić, więc zszedłem po schodach. Na dole było okno, a nad nim wąż, a później znalazłem się w tym mieście. Uruk, tak? - nagle coś mi w głowie zaskoczyło. - Ale czy Uruk nie było...
- Było, nie było - gniewnie odpowiedział mi G-man. - Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, wścibski dzieciaku.
- Już, cicho - Enkidu położył rękę na nagim ramieniu mężczyzny, który pod jego dotykiem widocznie się uspokoił. - Więc jeszcze nic nie widziałeś...
Uważałem, że to, co widziałem, raczej niczym nie było, ale się nie odezwałem.
- Witaj w swoim najgorszym koszmarze - powiedział G-man. Jeśli to tylko możliwe, zacząłem się wtedy bać jeszcze bardziej.
- Dobra, o co w tym wszystkim chodzi? Jak na razie przyjmuję, że to jest sen, ale ja nigdy nie miewałem takich dziwnych snów, poza tym jestem świadomy. Może zemdlałem na ścieżce? - zastanawiałem się na głos.
- To nie jest sen - Enkidu na mnie smutno popatrzył, - nie jest to także rzeczywistość, przynajmniej nie ta, którą znasz - teraz to mnie dopiero uspokoił. Miałem według niego zacząć wariować, czy jak?
- To gdzie ja jestem?!? - byłem już nieźle zdenerwowany. - Co ja mam teraz zrobić? Gdzie iść? Przecież to jest jakaś beznadzieja, nie wiem nic! Ja...
Nagle G-man zatkał mi usta dłonią. Miał przymrużone oczy, zęby pokazał w dzikim uśmiechu. Jego klatka piersiowa falowała szybko. Nie wyglądał normalnie.
- Głupie dziecko. Głupie dziecko z pokolenia wyboru - wciągnął głęboko powietrze. Gdzie jest Enkidu? Nic zza G-mana nie widziałem. - Ty przynajmniej możesz wybrać. Wybrałeś wejście do jaskini, wybrałeś swoje życie, ciągle je wybierasz. Nawet tu możesz zdecydować, gdzie iść! - mężczyzna przeniósł swoją rękę z moich ust i trzymał mnie teraz boleśnie za włosy. Byłem przestraszony jego krzykiem i bólem płynącym z głowy, sparaliżowało mnie. - To wszystko jest dla ciebie! Wy wszyscy tak macie, ludzie współcześni! Jesteście wolni! Nic, dosłownie nic was nie wiąże! Niewinne pokolenie, które swoje życiowe doświadczenie buduje na niedoświadczaniu świata. Myślisz, że ja tak miałem? Że chciałem być królem? Nie, nie chciałem! Tyle że wyboru nie miałem, tak samo jak moi poddani - z krzyku przeszedł w szept. - Jeśli myślisz, że decyzja o życiu lub śmierci to wybór, to się grubo mylisz. To żaden wybór, a już szczególnie w porównaniu do tysiąca waszych ścieżek, którymi możecie wędrować. W polityce źle się dzieje? Olać to. Społeczeństwo cię nie chce? Olać je. Rodzina cię do czegoś zmusza? Olać ją. Ja nic nie mogłem "olać", a i tak byłem w bardziej uprzywilejowanej pozycji niż reszta mego świata. Lecz szlachectwo też zobowiązuje. Musiałem się uczyć, musiałem słuchać, a potem władać, musiałem chronić kraj, bo to był mój kraj! Musiałem się ożenić, a teraz muszę tu gnić! To jest nasze więzienie! A wiesz, dlaczego? - przez łzy widziałem, jak Enkidu się zbliża. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili myślałem tylko o tym, że zaraz nie będę miał włosów. - Dlatego, że kochać też nie mogłem, kogo chciałem! Że jakaś bogini ubzdurała sobie...
- Dosyć, przyjacielu - G-man wreszcie mnie puścił, gdy ten łagodny, a wyglądający jak dzikus człowiek obrócił go do siebie i przytulił. Stali tak razem, gdy ja macałem się po głowie, która bolała jak cholera, i przecierałem łzy.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym on mówił. Był królem? Są tu uwięzieni? Dlaczego?
- Kim jesteście? - spytałem. Enkidu spojrzał na mnie, nadal obejmując G-mana, który łkał w jego koszulę "Przepraszam, nie chciałem, to przez nią...". Dopiero wtedy zauważyłem, że Enkidu jest także owłosiony na plecach, pod koszulą. Po chwili usłyszałem:
- To nie jest teraz ważne. Myślę, że musimy ci coś pokazać - dzikus odsunął od siebie już spokojnego przyjaciela. - Prawda, G-man? Prowadź.
G-man zaś skierował się do drzwi, których nie było. Przysięgam, naprawdę ich tam wcześniej nie było! A gdy mężczyzna otworzył je, do pomieszczenia wlało się niebiańskie, oślepiające światło. Enkidu skinął na mnie głową, więc jako pierwszy wszedłem do pomieszczenia.
To było
nieziemskie. Wprost niesamowite, cudowne uczucie miłości mnie ogarnęło. Tak, jakbym wszystko rozumiał i kochał, jakby świat miał mi do zaoferowania to, co najlepsze. Jakbym ja też miał do zaoferowania wszystko, co najlepsze. Przez jedną, krótką chwilę rozumiałem, po prostu rozumiałem, i to było takie jasne, piękne, jak niezapisany jeszcze arkusz papieru...
- Hej, młody, nie stój jak ciołek! - usłyszałem kpiący głos G-mana i czar prysł, a ja znów czułem się jak gówno. W każdym razie bardzo zdezorientowane gówno.
Całe pomieszczenie było udekorowane półprzezroczystymi zasłonami w pastelowych kolorach, a podłoga usłana wielkimi poduchami, takimi z guzikiem pośrodku. W centrum pokoju na złotej poduszce leżało jajo.
Dopiero po chwili wpatrywania się w jego perłową, świecącą łagodnym blaskiem powłokę zauważyłem, że to jajo nie było jajem, tylko samą skorupą. Była ona złożona w całość, ale miała wyraźne pęknięcie pośrodku. Była chyba pusta.
Nigdy w życiu nie widziałem żadnego ptaka ani gada, który by składał tak gigantyczne jaja. Na dodatek tak przepiękne. Jeśli chodzi o dinozaury, to zawsze myślałem, że ich jaja są takie... kolorowe. Była to co prawda wiedza kreskówkowa, ale to nie znaczy, że nie było w niej ziarna prawdy. A to perłowe, świecące się jajo wielkości małego dziecka nie pasowało mi na jajo dinozaura.
- Co to za jajo?
Moi gospodarze milczeli. Wreszcie Enkidu ruszył w stronę jaja mówiąc:
- To było boskie jajo.
Boskie jajo? To Bóg istnieje? I wykluł się z jaja? A może Chrystus wykluł się z jaja? No nie no, Maryja chyba nie była jajorodna...
- Czekaj, czekaj, o którym Bogu mówisz?
- To nie na twój ograniczony rozumek, człowieku - G-man także ruszył w stronę skorupy. - Wystarczy ci wiedza, że nie mówimy tutaj o waszym, chrześcijańskim Bogu.
Zgłupiałem. To mamy jeszcze jakiś innych bogów?
- W swojej wędrówce tutaj napotkasz wiele różnych istot - zaczął Enkidu, przytrzymując delikatnie skorupę, gdy G-man podnosił drugą jej połowę. - Widziałeś już węże. Nie są one tak naprawdę wężami, przynajmniej nie zwyczajnymi - półnagi mężczyzna spokojnie, z namaszczeniem ułamał kawałek skorupy wielkości dłoni. Wpatrywałem się w niego jak zahipnotyzowany. - Węże to herosi, którzy po latach tułaczki powrócili do swojej prawdziwej formy - odłamany kawałek wyglądał jak kanciasta łza. G-man szedł w moją stronę - My za to, chociaż jesteśmy więźniami, pełnimy także rolę strażników tej skorupy.
G-man stanął przede mną i podał mi kawałek skorupy.
- Masz. Przyda ci się.
- Nie, ja nie mogę tego przyjąć, jest zbyt cenne, zbyt święte, bym mógł to dotknąć... O mój Boże, to lustro!
Wewnętrzna strona skorupy była zbudowana z lustra! Zobaczyłem w nim odbicie mojej twarzy, bladej i zmizerowanej, niepewnej i oszołomionej. Ciemne oczy były podkrążone, a włosy sterczały na wszystkie strony. Wyglądałem tragicznie.
G-man uśmiechnął się małym, przyjaznym uśmiechem.
- Pamiętaj o jednym: lustro kłamie. Nigdy nie będziesz wiedział, którą rzeczywistość właśnie pokazuje i czy to jest ta właściwa. Czasem pokazuje to, co pod spodem, czasem coś całkowicie innego, nie z tego świata. Czasem po prostu kłamie lub jest zwykłym lustrem. Żeby się nim posługiwać, trzeba umieć patrzeć.
Muszę przyznać, że mało zrozumiałem z tego wywodu. Lustro kłamie? Przecież lustro to przedmiot, nie może kłamać ani mówić prawdy, ono tylko odbija światło.
- Więc czemu mi je dajesz, skoro mi nie pomoże?
- Czy ty mnie w ogóle słuchałeś, głupi człeku? - i powrócił stary, zirytowany G-man.
Enkidu położył dłoń na moim ramieniu. Była uspokajająco ciepła i ciężka. Dzikus uścisnął mnie.
- I jeszcze jedno, wędrowcze: nie myśl i idź ciągle naprzód, jeśli chcesz stąd wyjść żywy i zdrowy. Nie zastanawiaj się, po prostu idź, gdzie wskażą.
- Kto wskaże?
Na to pytanie nie odpowiedzieli. Obydwaj odprowadzili mnie do następnych drzwi, których wcześniej nie było. Nie myśleć, tak? Można spróbować. Taka mała medytacja, żeby nie zwariować.
Schowałem podarek do kieszeni i nacisnąłem klamkę. Za drzwiami było ciemno. Enkidu objął ramieniem G-mana.
- Tak więc, kości zostały rzucone. Do zobaczenia.
Wszedłem w mrok.

***

Wylądowałem w... szkole. Mojej starej, ceglanej szkole z pięknymi mozaikami we wnękach, katakumbami i tysiącem schodów. W szkole, gdzie dzień w dzień męczę się z tępą klasą, zdecydowanie zbyt głośną i ordynardą, którą wtedy powitałbym z otwartymi ramionami. Oznaczali oni bowiem normalność. Miałem nadzieję, że gdzieś tutaj spotkam Mistrza lub Klaudię i okazałoby się, że spóźniłem się na lekcje z powodu głupiego snu.
Korytarz był skąpany w półcieniu, a wszystkie jego okna wychodziły na boisko i ulicę, jakoś mało ruchliwą o tej porze. Senna, leniwa atmosfera jednak nie przegoniła niepokoju, czającego się w ciemnych kątach i w moim ciemnym sercu.
Niestety, pierwsza z brzegu sala była zwyczajnie zamknięta. Tak samo następna, aż do czwartej z kolei, sali numer 40. Na środku pomieszczenia, pustawej i rzadko używanej klasy, w promieniach zachodzącego słońca stał młodzieniec. Nie byle jaki młodzieniec, tylko na oko świrnięty. Ubrany na czarno, sterczał tam z natchnionym wyrazem twarzy i wpatrywał się w swoją wyciągniętą rękę, w której trzymał... coś. Jakąś różową, pomarszczoną masę, ociekającą czerwoną cieczą, z wystającymi kanalikami. Masę obrzydliwą, pulsującą... żywą?
Masę, która wyglądała jak mózg.
Nagle z ust młodzieńca padły słowa:
- Być albo nie być...
O nie, na taką jazdę to ja się nigdy nie pisałem!
Zamknąłem drzwi. Czyli jeszcze nie jesteś w Kansas, Dorotko, tylko w jakimś popieprzonym nie-śnie.
Gdy tak stałem, opierając się plecami o drzwi i rozmyślając nad swoją niedolą, usłyszałem hałas. Była to zwykła wrzawa, jaką się słyszy z lekcji ze zbyt głośną klasą. Wrzawa ta dobywała się z sali numer 44, sali od polskiego. Poszedłem, żeby to sprawdzić.
Po otwarciu drzwi zobaczyłem moją klasę. Moją klasę! Wszystko tam było normalne i tuzinkowe: pani Jolewska za biurkiem, trzyosobowe ławki, gabloty z naszymi zdjęciami, przysypiający Mariusz, gadające jak najęte Gośka z Adą, Antek będący Antkiem, a Justyna Justyną. Trochę zdziwiło mnie, że nad tablicą zamiast krzyża wisiał wąż połykający swój ogon, lecz nie zrażałem się tym. I już, kiedy chciałem wejść do klasy, dojrzałem coś bardzo nienormalnego i nietuzinkowego. Mianowicie Lucyna nie była Lucyną, Ania Anią, a Kaśka Kaśką. Były czymś znacznie gorszym, jeśli to możliwe.
Miały jedno oko. Gdyby każda z nich miała po jednym oku, nie byłoby tak źle - nonsens, nadal by było - lecz one miały jedno oko na trzy! Które aktualnie tkwiło w dłoni Lucyny. Każda z nich na czole miała jeden pusty oczodół. Jeden - do kurwy nędzy - pusty - pieprzony - oczodół. Czułem, jak mój i tak nadszarpnięty żołądek kurczy się, a potem bulgocze.
Poza tym każda z nich wyglądała zwyczajnie, z lśniącymi włosami, dekoltem do pępka i innymi bzdurami. Kasia zaplatała na ławce bransoletkę z nici, jedną z tych, które były ostatnio popularne wśród dziewczyn. Nici w takich ozdobach powinny być chyba kolorowe, ale te były czarne. Koniec bransoletki leżał przed Anią, która dzierżyła w dłoni ogromne nożyce, jakby tylko czekające, żeby coś uciąć. Lucyna zaś, po włożeniu oka w oczodół wiązała jeden koniec poprzedniej bransoletki z drugim.
Nikt w klasie mnie nie zauważył, gdy tak stałem w drzwiach. Nikt także nie zwracał uwagi na jednookie dziewczyny, może prócz pani Jolewskiej.
- Dziewczynki, co wy tam wyprawiacie?
Och, ślepa kobieto...
- Nic im nie zostało - powiedziała grobowym głosem Ania. - I nic po nich nie zostanie, jedynie pył i słowa na wietrze.
- Wybrani zostali - odezwała się Kasia, nie przerywając zaplatania. - Nieświadomi swego losu głupcy, skazani na wybranie.
- A wszystko tak, jak dawniej będzie - Lucyna właśnie wiązała czarną bransoletkę, tworząc z niej okrąg. Przypominała mi ona bardziej kajdany niż jakąkolwiek ozdobę, nawet tak dziwaczną jak pieszczocha. Zrobiło mi się zimno.
Robert w okularach z drugiej ławki, nasz klasowy kozioł ofiarny, który za wszystkich odrabiał lekcje, podniósł rękę do góry. Jego ręka zawsze prędzej czy później znajdowała się w górze.
- Proszę pani, przepraszam, ale kiedy będzie następny sprawdzian? Ten z "Lalki"?
- Robercie, ile razy ci mówiłam, żebyś mi nie przerywał, gdy rozmawiam z kimś innym - odparła zirytowana pani Jolewska, a następnie przymilnie uśmiechnęła się do trójki potworów. - Więc, kto jest następny w kolejce, moje drogie?
- Homer - ziewnęła Kasia.
- Dante - Ania z trzaskiem przecięła warkocz muliny.
- Robert - Lucyna zawiązała ozdobę w elegancki supeł. Przy okazji oko jej wypadło.
Rozległ się huk w klasie. To Robert upadł bezwładnie na ławkę. Oczy miał wytrzeszczone, usta uchylone. Nikt się nim nie zainteresował. A ja bezwładnie zacząłem łapać powietrze. Spokój! Tylko spokojnie... To tylko fikcja, a on tak naprawdę żyje...

- Miło, że go wreszcie zauważyłyście. Starał się zwrócić waszą uwagę już od bardzo dawna - stwierdziła nasza polonistka, utrzymując mnie tylko w przekonaniu, że od zawsze miała w sobie coś z wariatki. Napisała temat na tablicy: "Interpretacja wiersza Apollo i Marsjasz Zbigniewa Herberta" i spytała się:
- Macie ze sobą podręczniki?
Pytanie to spowodowało w klasie rozgardiasz, jak zwykle zresztą. Parę osób pożyczało książki, Marek przesiadł się chyłkiem do Hani, a Kuba zabrał książkę martwemu Robertowi (sic!). Jedynie dwie ławki uchroniły się przed rozgardiaszem: ławka "moich drogich" pani Jolewskiej i moja, w której siedziała... Klaudia! Czemu ja jej wcześniej nie zauważyłem?!
- Klaudia! - zawołałem przez całą klasę, najgłośniej jak tylko mogłem. Ale nikt, na czele z Klaudią i potworkami nie zwrócił na mnie uwagi. Stałem więc nadal w drzwiach. Trzeba przyznać, że trochę się bałem przejść obok jednookich, szczególnie, że w posiadaniu oka była teraz Ania wraz z dziesięciocentymetrowymi nożycami.
- Wszyscy zginiecie! - krzyknęła niespodziewanie Lucyna pełnym głosem. Klasa nijak na to nie zareagowała.
- Łaski nie będzie! - gromki głos Ani przetoczył się jak burza, kiedy ta wyprostowała się i wypięła pierś. Jedynie Kasia była zgarbiona i wpatrywała się w ławkę, a głos miała cichy:
- My też giniemy.
Wszystkie trzy zwiesiły głowy. Wróciły do pracy. O czym one mówią?
- Marek, powiedz mi, jakie już znamy z poprzednich lekcji wiersze Zbigniewa Herberta? - moje rozmyślania przerwała polonistka.
Marek, cichy i skryty outsider, nieznacznie pobladł na twarzy...
- "Przyjazd prokonsula"... chyba... - ...i się zaciął.
- Marek, Marek, czy ty w ogóle uważasz na naszych lekcjach? - pytanie zdecydowanie było retoryczne. Widmo jedynki rozpostarło się nad głową ucznia.
- Agaton - powiedziała Lucyna, bębniąc palcami o stół.
Wstrzymałem oddech.
- Wilde - Kasia odchyliła głowę do tyłu i zaczęła rechotać. Jak żaba.
Czy czekać mnie miała kolejna śmierć?
- Marek - wreszcie powiedziała Ania, wyszczerzywszy małe, lśniące ząbki. Marek padł z krzesła na podłogę.
- No dobrze, to może ktoś inny? - pani Jolewska była nieubłagana.
Jak na razie, monstra w różowych sweterkach wydawały się zabijać każdego, kto się odezwał. Robert się o coś spytał - został zabity. Marek coś przebąknął pod nosem - został zabity. I jeszcze to dziwne ględzenie, a także znajomo brzmiące imiona... Nie mam pojęcia, czym one były, ale na pewno nie ludźmi. Mimo blond włosów i długich nóg.
- Bo oto Dzień Sądny nadchodzi - tym razem głos Ani wydał mi się melodyjny, harmonijny. Dwie pozostałe dziewczyny kontynuowały.
- I krzyczeć jak małże będziecie.
- A rozpacz jak ocean wielka się urodzi.
- Bo oto zagłada nastanie.
- Podstępem przez węża zdobyta.
- Nie zauważona przez nikogo.
Jak już ja zauważyłem, bez sensu. Co to, apokalipsa ma nastać? Pani Jolewska za to odpowiedziała:
- Dobrze, kochane, bardzo to ładne, ale nie o to mi chodziło.
Klaudia podniosła rękę w górę. W umyśle zapaliło mi się czerwone światełko.
Nie, kurwa, nie! Nawet się nie waż odezwać!
- Na ostatnich lekcjach przerabialiśmy wiersze "U wrót doliny"...
- Safona - zaskrzeczała Kasia.
- Klaudia, przestań! - postąpiłem dwa kroki do przodu. - Przestańcie!
- ..."Potęga smaku"... - kontynuowała głucha Klaudia.
- Plath - powiedziała mało przytomnie Lucyna.
Zacząłem się kierować do ich ławki mając nadzieję, że jakoś je powstrzymam. Jednak wtem wszystkie trzy odwróciły upiorne głowy w moją stronę.
- Uciekaj! - krzyknęły. Co?
Oko w oczodole Ani intensywnie wpatrywało się we mnie, a potem zwróciło się w stronę przejścia między ławkami. Którym, notabene, sunął wielki, czerwono-żółty wąż.
Muszę ze wstydem przyznać, że zamiast zostać w klasie i dopilnować, żeby nasza trójka potworków nie zabiła Klaudii, to ja mężnie i odważnie zwiałem co sił w nogach. Nogi same poniosły mnie do wyjścia ze szkoły.
Niestety, kiedy przestałem się hiperwentylować przed szkołą i pozbyłem się mroczków przed oczami, nie zobaczyłem ulicy Grunwaldzkiej, drzewa, pod którym wszyscy palą, ani nawet parkingu z błyszczącym porsche naszej dyrektorki. To było tak jakby... niebo? Chyba wszyscy tak sobie je wyobrażają: niebieskawa, jasna przestrzeń, w której nie ma nic szczególnego. Pardon, była szkoła zawieszona w pustce, a także ścieżka, dziwna drewniana ścieżka, a właściwie pomost nad taflą wody? Nie wiem, czy to była woda, ale było dziwne, jasne i błękitne, jak cała reszta. Po obu stronach pomostu co jakiś czas ustawione były latarnie na żelaznych łańcuchach, świecące żarówkowym, mdłym światłem. Jak one stały, to ja nie wiem. Obróciłem się w stronę szkoły, ale węża tam jeszcze nie było.
I cóż niby miałem dalej zrobić? Oczywiście, że wszedłem na ścieżkę, rozglądając się czy tym razem nie trafię dla odmiany na wodnego węża.

***

Po trzech godzinach marszu nogi zaczęły mnie boleć. Przede mną ścieżka, za mną ścieszka, nawet mojej szkoły nie było widać. Z nudów liczyłem latarnie po obu stronach i gapiłem się w taflę pseudo-wody, która nie ukazywała mojego odbicia. Nawet zacząłem pod nosem podśpiewywać. W pewnym momencie wyjąłek kawałek lustra, które dostałem od G-mana i Enkidu, ale pokazywało tylko biały puch, nawet mnie tam nie było. Coś musiało mu się popsuć na wizji.
Podsumowując, nie wiedziałem, gdzie jestem, co mam dalej robić i jak nie umrzeć z głodu na tej jasnej pustyni. Co prawda, jeszcze nie myślałem o latarniach jako zdatnych do jedzenia, lecz prawdziwy głód czaił się już za rogiem. Zawsze miałem małą odporność na niego.
Szedłem więc dalej. A raczej monotonnie szedłbym więc dalej, gdybym przypadkiem nie spojrzał w górę.
Nade mną - wcale nie tak daleko - był rozpostarty, szeroki, ciemny sufit. Którego oczywiście wcześniej nie było, ale do tego zacząłem się przyzwyczajać. Były tam zwisające, uginające się patyczki, plamy jaśniejsze i ciemniejsze, a także kropki przesuwające się z jednego punktu do drugiego. Te patyczki wyglądały jak trzcina. Tylko czemu trzcina miałaby rosnąć na suficie? A jeżeli była to trzcina, to pewnie ta ciemniejsza wstęga była rzeką. Bardzo błotnistą, leniwie płynącą rzeką.
Zaczynałem nabierać złych przeczuć.
Co jest z tą rzeką? Czemu nie uraczyła mnie deszczem błota, skoro ona tam, a ja tu? Na jej powierzchni przesuwał się jasny punkt, bodajże biała sylwetka człowieka. Ciarki mnie przeszły. Duch? Biała sylwetka stała jednak na łódce, a obok niej ciemna, zakapturzona postać, która... machała dziwnie rękami? Nie, ona chyba odpychała się kijem od dna. W oddali zauważyłem inne półprzezroczyste, duchopodobne sylwetki szwendające się po moim suficie.
To już nawet tak podstawowe prawa fizyki jak grawitacja nie działają w tym świecie?!
A może...
Nie.
A może... to ja byłem do góry nogami? Latarnie zwisałyby wtedy z łańcuchów, a nie stały na nich...
Popatrzyłem jeszcze raz w górę, skuliłem się i porzygałem. Dobrze, że nie miałem nic w żołądku, tylko jakąś dziwną, żółtą wodę.
Czemu ja? Czemu to ja musiałem trafić do tego popieprzonego, innego świata? Śmierdziałem, byłem brudny i głodny, nigdy nie byłem na żadnym obozie survivalowym, nigdy nie lubiłem takich rzeczy.
Wtem kątem oka zobaczyłem mojego anioła. Tam, gdzie przybiła łódka, stał on i patrzył na mnie. Jego czarne skrzydła były rozpostarte na całą szerokość, a jego twarz podniesiona, zwrócona w moją stronę. Czarno-biały punkt na szaroburym tle.
Zacząłem biec.

***

Długo biegłem.





Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:52:47
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Kirei (Brak e-maila) 23:20 05-05-2011
Kawałek z nieznajomym w lesie świetny, anioł ok, miasto w podziemiach dwóch gości skorupa w porządku, ale koniec jak dla mnie nudny i przesadzony - zmuszałam się żeby to przeczytać dalej, a to już źle. Za bardzo chaotyczne jak dla mnie, ale może dalej będzie lepiej smiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum