The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 20 2024 09:08:51   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Noc wilków
Dla Noolka za Noego :)






Ranek

Promienie słońca odbiły się w szkle okien, zatańczyły na okiennicach i wpadły do pokoju, różowe, radosne, migoczące.
Trzech mężczyzn w pomieszczeniu siedziało na szerokich, wygodnych, obitych skórą fotelach, czwarty półleżał na kanapie. Ciszę zakłócał tylko poranny świergot ptaków, najlepsza modlitwa na początek nowego dnia.
Dziwny zapach wisiał w powietrzu, zawieszony na drobinkach kurzu, wzniecanych przez gwałtowniejszy ruch. Zapach jakby tuż po elektrycznym wyładowaniu, ale spokój pomieszczenia był tak niezakłócony i majestatyczny, że nikt nie uwierzyłby w nagły poryw gniewu, w piorun, w burzę.
Słoneczne promienie zamieniały się w niewielkie tęcze, rozszczepione przez pryzmat, jakim były drobne kryształki dużego kandelabru.
Jeden z siedzących mężczyzn czytał gazetę, której szelest nie niósł w sobie groźby tragicznych wiadomości, odwrotnie do jej treści. Dwaj mężczyźni grali w szachy, całkowicie skupieni na grze. Młody chłopak, leżący na kanapie czytał książkę, bawiąc się popielatymi włosami. Było sennie, cicho, spokojnie. Do chwili, gdy gdzieś w domu trzasnęły drzwi.
-Joyce. - powiedział potężny brązowowłosy mężczyzna, zatopiony w lekturze gazety, tonem informacji. Nawet nie podniósł znad niej oczu.
-Twój ruch... - ponaglił partnera jeden z graczy.
-Mhm.
Informacja zatonęła bezgłośnie w bezruchu.
Po paru chwilach w korytarzu za drzwiami dały się słyszeć lekkie kroki. Drzwi skrzypnęły, a podmuch przeciągu poruszył kartkami gazety.
-Witam - powiedział kruczowłosy nowoprzybyły, ściągając na siebie spojrzenia rezydentów pokoju, wszystkich, poza zaczytanym chłopakiem. Mężczyzna wcześniej czytający gazetę najdłużej zatrzymał na nim wzrok. Jedna z jego brwi podjechała wyżej.
-Joyce? - zapytał.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko zdjął ciemne okulary. Na stół, tuż koło szachownicy, rzucił kilka kopert. Stanął przy oknie i zamyślony szukał czegoś wzrokiem za szybą.
Jeden z graczy, szczupły i siwiejący na skroniach, wyciągnął dłoń po koperty, nie odrywając wzroku od gry. Delikatnie pogładził gładki papier i zmarszczył nos.
-Czemu myślę, że pojawiły się kłopoty? - powiedział, nie adresując tej wypowiedzi to nikogo konkretnego, gdyż znów był skupiony na szachowych figurach. Jego partner skierował na niego spojrzenie żółtych źrenic. Potężny mężczyzna westchnął, odłożył gazetę i wstał. Miał niemal dwa metry wzrostu i muskulaturę, która skłoniłaby niejednego amatora wrażeń do przejścia na drugą stronę ulicy.
-Joyce? - zagadnął czarnowłosego, który wciąż w milczeniu wpatrywał się w roztętniony życiem ogród za oknem. Joyce wyciągnął dłoń i oparł ją o szybę, a wszystko to powoli.
-Tak?
-Czy mamy kłopoty?

-Noe... - nie odpowiadając, mężczyzna odwrócił się od okna i spojrzał na leżącego na kanapie chłopaka - Noe - powtórzył głośniej, gdy ten nie podniósł nawet głowy znad książki. -Noe! - warknął w końcu, a ostry gwizd przeciął ciszę. Gracze unieśli głowy znad szachownicy, a potężny mężczyzna zmarszczył brwi. Chłopak podskoczył jak oparzony, a książka wypadła mu z rąk i spadła na ziemię. Promienie słoneczne i kurz zawirowały nad jej okładką.
-Tak? - chłopak spojrzał na Joyce'a. Gwizd wciąż jeszcze wibrował w powietrzu.
-Czujność psa, niech mnie cholera! - zaklął Joyce i odwrócił się do okna.
-Co się dzieje? - zapytał zdezorientowany Noe, a gdy czarnowłosy nie odpowiedział, spojrzał na resztę mężczyzn.
-Beau? - zagadnął.
Potężny mężczyzna wzruszył ramionami.
-Pojęcia nie mam.
-Noe... czy widziałeś się ostatnio z wilkami? - zapytał Joyce, znów spokojny i skoncentrowany na ogrodzie.
Przez jasną twarz chłopaka przebiegł skurcz.
-Nie... dlaczego?
-Poszukasz ich.
I znów na długą chwilę zapadła cisza, pozwalając osiąść drobinkom kurzu.
-Ja? - zapytał w końcu Noe, jakby nie dowierzając własnym uszom.
-Joyce... - powiedział w tej samej chwili Beau.
Joyce odwrócił się gwałtownie, z bursztynowymi źrenicami wciąż pełnymi słonecznego blasku.
-Pytałeś mnie czy mamy problem, Beau - rzekł, a w jego głosie zadrgały nutki gniewu. Beau kiwnął jedynie głową - Mamy. Mamy ... irytujący problem. Chcą nam odebrać Ringerie.
Figurka gońca wypuszczona z nagle zdrętwiałych palców, upadła na szachownicę, strącając przy okazji kilka innych pionków. Szpakowaty mężczyzna ponownie dotknął koperty.
-Poszukaj wilków, Noe - Joyce zbliżył się do kanapy - Chcę wiedzieć gdzie... i z kim są.
Po czym sięgnął po leżące obok kopert okulary, nałożył je i wyszedł z pokoju. Noe powoli podniósł się z kanapy. Niepewnie spojrzał na Beau. Ten spróbował się uśmiechnąć.
-Dlaczego ja? - zapytał chłopak - Przecież on wie...
-Nie wiem.
Noe schylił głowę, podniósł książkę i także wyszedł z pokoju.
-Co jest w kopercie, Denzel? - zagadnął Beau szpakowatego, który tymczasem ustawiał pionki z powrotem na szachownicy.
-Nie wiem - odpowiedział zapytany - Ale śmierdzi.
Jego partner wziął leżącą na wierzchu kopertę i otworzył ją. Szybko przebiegł wzrokiem przez tekst.
-To z sądu... - powiedział - Wniesiono o ponowne rozpatrzenie testamentu.
-Co? - parsknął Beau - Przecież zamek należy do rodziny Joyce'a od pokoleń.
-Problem w tym, że sprawę wniósł ktoś z rodziny Joyce'a.
-Pokaż mi to, Linde... - Beau podszedł bliżej i wyjął list z wyciągniętej dłoni. Blondyn spojrzał na niego ponad szachownicą.
-Podobno ten ktoś ma pewne prawa do posiadłości, zwłaszcza jeżeli uda mu się unieważnić testament.
-Jego brat... - wyszeptał Beau. Jego dłoń zacisnęła się na kopercie, zgniatając ją.
-Jego brat - potwierdził Linde.

W pokoju panowała ciemność. Ciemność, którą gwarantowały gęsto tkane, aksamitne w dotyku, zawsze zaciągnięte story.
-Tak? - cichy głos z głębi pokoju przywitał wchodzącego.
Chłopak ruszył wolno w tamtym kierunku. Gdy mijał fotel, zwrócony tyłem do drzwi, zatrzymała go chłodna ręka.
-Tak? - zapytał Joyce ponownie.
Noe z wysiłkiem przełknął ślinę, lecz niespodziewanie dotyk dłoni, trzymającej go za nadgarstek stał się pieszczotą. Szczupłe place przesunęły się po jego skórze, by spleść się z jego palcami.
Noe usiadł przy fotelu i przytulił głowę do kolan Joyce'a. Po chwili, dłuższej niż oddech, ręka mężczyzny spoczęła na jego popielatych włosach.
-Dawno temu... - powiedział spokojny głos - zamiast jednego szczenięcia, urodziły się dwa.
-Joyce... - szepnął Noe.


Księżyc w pełni wisiał nad niemą ziemią. Wiele wieków później wciąż jeszcze ludzie będą skrycie wierzyć, że wygląda jak oko diabła, Złego, szeroko otwarte, wszystko widzące. Ludzie nauczyli bać się tego oka, przeklinać je, przeklinać noce jak ta, uwierzyli, że to pora złowrogich istot o niejasnych zamiarach i złowrogich snów. Nauczyli się planować podróże tak, by nie spędzać takich nocy bez dachu nad głową, nauczyli się obdarzać nieufnością w ten czas poczętych i narodzonych. Wiatr hula po pustych gościńcach i wyje na zakrętach w takie noce, a ludzie dosłuchują się w tym wyciu obcych nut. A kto szuka, ten znajduje.
W taką nocy wśród wielu ruchomych cieni przemykał jeden ostrożny cień. Kobieta. Biegła, a w szeroko otwartych oczach błyskał strach. Jeszcze tylko kawałek, potem rzeka, most i ... wieś. Upragniony dom.
W lesie panowała nienaturalna cisza, każdy trzask gałęzi pod nieostrożną stopą rozlegał się jak wystrzał. Jak wystrzał w czułych na każdy szmer uszach. Przyspieszony, urwany oddech kobiety łączył się z oddechem wiatru, który unosił go, jakby kpiąc, w przestworza. Drzewa rzedniały.
W taką noc wśród wielu ruchomych cieni przemykał jeden ostrożny cień. Wilczyca. Biegła, a w szeroko otwartych oczach błyskał strach. Jeszcze tylko kawałek, potem rzeka, most i ... las. Upragniony dom.
We wsi panowała nienaturalna cisza. Nie zaszczekał żaden pies, gdy biegła drogą. Jej pazury zgrzytały cicho o kamienie i ten dźwięk rozlegał się jak wystrzał. Jak wystrzał w czułych na każdy szmer uszach. Przyspieszony, urwany oddech wilczycy łączył się z oddechem wiatru, który unosił go, jakby kpiąc, w przestworza.
A nad wszystkim lśnił przeklęty księżyc.
"Dlaczego tak długo zamarudziłam po drugiej stronie?" pomyślała biegnąca kobieta, pomyślała biegnąca wilczyca.
"Jeszcze tylko kilka drzew" szepnęła do siebie kobieta.
"Jeszcze tylko kilka domów" szepnęła do siebie wilczyca.
I już. Rzeka. Woda tańczyła w dole, szalona i niepokorna. Bladą twarz księżyca okryła pojedyncza chmura. Kobieta zawahała się. Zawahała się wilczyca. Po czym obie wstąpiły na stare, zahartowane tysiącem stóp, deski mostu. Drugi brzeg migotał, ledwie widoczny w oddali. Bez swego oka noc była ślepa. Kobieta i wilczyca stąpały ostrożnie. Zbliżały się do środka i akurat w tej chwili chmura spłynęła z oblicza księżyca. Zrobiło się jaśniej niż w dzień. Kobieta zasłoniła twarz ręką. Wilczyca zmrużyła żółte ślepia. Minęły się na moście przy wtórze silniejszego jeszcze wycia wiatru. Kobieta, stojąc na środku mostu poczuła, jakby przeszło przez nią coś, fala miękkości i gorąca, przez chwilę zapragnęła mieć pod łapami leśne podłoże, a w nozdrzach zapach wolności. Rozkosz wstrząsnęła jej ciałem. Potem przyszło zastanowienie. "Pod łapami?... W nozdrzach?". Kobieta wzdrygnęła się i znów zaczęła biec. Pojedyncze, szybkie kroki zadudniły na moście.
Wilczyca, stojąc na środku mostu poczuła, jakby przepłynęło przez nią coś, coś wilgotnego i ostrego. Przez chwilę zapragnęła schronić się w świetle, w ucieczce przed swą bezbronnością, skulić się i płakać. Ból wstrząsnął jej ciałem. Potem przyszło zastanowienie. "Płacz? ...Bezbronność?". Wilczyca wzdrygnęła się i znów zaczęła biec. Pojedyncze, szybkie kroki zadudniły na moście.
A nad wszystkim świecił księżyc.

Południe

Wilk biegł leśną drogą, drogą widoczną tylko dla jego oczu. Wypatrywał miejsc wolnych od zdradliwie trzaskających gałązek, choć jego miękkie łapy stąpały bezszelestnie. Las był rozćwierkany tysiącem ptasich głosów, a przypadkowe, niewielkie zwierzęta, umykały w panice, spłoszone obecnością drapieżnika. Wilk przystanął i przysiadł na drżących łapach. Nos wzniósł w górę i węszył. Przeszukiwał zapach powietrza, odsiewając tysiące niepotrzebnych wonnych nut, wrażliwie i uważnie, jak poszukiwacz złota przesiewający piasek w poszukiwaniu złotego kruszcu. Po chwili poderwał się, mięśnie, jak napięte sprężyny wyrzuciły go daleko naprzód. Zaczął biec. Tylko trącona ogonem gałązka zafalowała w pożegnaniu.
Słońce w zenicie prześwitywało przez drzewa, wyostrzając koronkowy zarys liści w ich koronach. Zamarło tak na długą chwilę, po czym powoli, niezauważalnie skierowało się ku zachodowi. Ptaki śpiewały. Wilk biegł.
Zapach wody dobiegł do jego czułego nosa już z dużej ilości. Podobnie zaśpiew leśnego strumyka. Odstąpił od wyznaczonej ścieżki i zbliżył się do źródła wilgoci, rozkoszując się jej jedwabistym dotykiem w wysuszonych nozdrzach. Przysiadł przy źródełku, ciężko dysząc. Przymknął oczy z lubością i zanurzył pysk w wodzie. Napił się i położył w trawie, spragniony chwili odpoczynku niemal tak, jak wody.
Nagle z krzaków za jego plecami wyłonił się drugi wilk. Był ogromny, a jego ciemny pysk przecinała blizna. Żółte oczy były zmrużone, sierść zjeżona. Z krzaków obok wyłoniło się jeszcze kilka wilczych pysków.
Nowoprzybyły wilk warknął głucho, a na ten odgłos zwierzę leżące przy wodzie, poderwało się. Widząc przybysza położyło uszy po sobie, podkuliło ogon i zaczęło się cofać. Agresor postąpił naprzód. Za nim podeszły bliżej inne wilki, obnażając kły. Wibrujący warkot wypełnił powietrze, a ptaki jakby umilkły. Napięcie postawiło całe otoczenie w stan oczekiwania, zmusiło do wstrzymania oddechu. Osaczony wilk z lękiem obejrzał się za siebie i zamarł. Za jego plecami stał człowiek, mężczyzna. Miał na nosie ciemne okulary i marynarkę nonszalancko zarzuconą na ramię. Uśmiechał się i o chwilę dłużej przyciągnął uwagę cofającego się wilka.
Ten moment wykorzystał jego bury przeciwnik. Jednym susem znalazł się przy nim i wepchnął go własnym ciałem w potok. Zakotłowało się w wodzie, srebrzyste krople wystrzeliły w powietrze, w panicznej ucieczce przed agresją zwartych w walce wilków. Ostre pazury przeorały dno. Atakowany wilk, czując kły na gardle, sprężył się, zwinął i jak wystrzelony w procy wyskoczył z wody, ginąc w leśnym gąszczu. Mężczyzna, obserwujący z boku tę scenę, roześmiał się głośno i szczerze. Wilki, podniecone walką, rzuciły się w pogoń za uciekinierem, lecz zatrzymało je pojedyncze szczeknięcie przywódcy. Karnie podkuliły ogony, wycofując się.
Mężczyzna rzucił na trawę marynarkę i wciąż uśmiechnięty, usiadł na niej.
-Pozwolisz mu tak uciec? - zapytał.
Drugi mężczyzna, nagi i leżący w strumieniu, oddał uśmiech i z gracją wstał, pozwalając, by te z promieni słonecznych, którym udało się przedrzeć przez gęstwę drzew, liznęły jego wilgotne ciało.
-Czemu nie? Jest zabawny. Zawsze wraca. A ja lubię się z nim drażnić. Las jest nudny ostatnio - powiedział przeczesując dłonią ciemnoszare włosy i wytrząsając z nich wodę. Ten ruch odsłonił jego twarz, długą, brzydką bliznę szpecącą policzek. - On chyba sprawdza, jak blisko pozwolę mu podejść.
-Uważaj - mruknął czarnowłosy, wystawiając twarz do słońca. Promienie przylgnęły do niego spragnione, a on zdawał się je wchłaniać. - Kiedyś może podejść bliżej, niż myślisz, że to możliwe. Było nie było, to syn przywódcy stada.
-Raczej podrzutek... W życiu nie spotkałem podobnie tchórzliwego wilka. A czego by nie mówić o jego ojcu, był odważnym wojownikiem.
Jedna z ciemnych brew podjechała wyżej.
-Komplement pod jego adresem? Dziwne, przecież poranił ci twarz.
Szarowłosy uśmiechnął się lekko, jakby to przypomnienie nie dotknęło go w najmniejszym stopniu.-Cenię odwagę - powiedział po prostu.
-Nie żartuj... - parsknął jego rozmówca.
Na parę chwil zapadła cisza.
W końcu czarnowłosy zadał kolejne pytanie, tonem lekkim i w założeniu mającym nie zdradzać większego zainteresowania.
-Więc jak bardzo pozwalasz mu się zbliżyć?
Wilk nie dał się zwieść.
-W ogóle mu nie pozwalam. I nie pozwolę. To wyrzutek. Banita.
Jeden z wilków zaskomlał, słysząc ton jego głosu i z podkulonym ogonem podszedł do niego, ocierając się o jego nogi. Mężczyzna poklepał zwierzę po głowie. Na ten widok zbliżyły się do niego wszystkie wilki. Szarowłosy głaskał je, lecz spojrzenie miał utkwione w źrenicach ukrytych za szkłami ciemnych okularów.
-Nie chciałbyś może pozbyć się kłopotu... na stałe?
-Nie podpuszczaj mnie - mruknął wilk i usiadł na trawie obok czarnowłosego - Powiedziałem, że się zastanowię nad twoją propozycją i to zrobię. Z młodym nie muszę nic robić, bo najgorsze już się stało. Najgorzej jest być bez stada. Stado to jedyne co mamy, jedyne czego warto bronić. Bez niego jesteśmy nic nie znaczący. Poza tym... -uśmiechnął się blado - jak już mówiłem, jest zabawny i żal mi tracić taką rozrywkę.
-Rozrywki jestem gotów ci dostarczyć - kusił czarnowłosy, zdejmując z nosa okulary - Jakiej tylko sobie zażyczysz. Dam ci więcej. Dam ci władzę bliską królewskiej i niemal królewski dwór.
-Zapominasz, że wilki to stworzenia ceniące wolność, a nie pułapkę solidnych murów.
-Wilki... być może. Ale ty nie jesteś przecież wilkiem. Jesteś człowiekiem, który zmienia się w wilka. A to różnica. Ty w przeciwieństwie do nich - machnął głową w stronę stada - potrzebujesz murów. A gdy mury są tak piękne, jak mury Ringerie... Można nawet zapomnieć, że dla niektórych to pułapka. Że nią była i że znów nią będzie.
Szarowłosy zmrużył oczy i także spojrzał ku stadu.
-Dobrze, zgadzam się.
Jego rozmówca uśmiechnął się triumfalnie i z powrotem nasadził okulary na nos.
-Wiedziałem, że podejmiesz właściwą decyzję.


Wilczyca zwierzęcym, wyczulonym instynktem dużo wcześniej wykryła zmianę w swoim ciele, niż udało się to kobiecie.
Opuściła więc stado, podświadomie czując, że czasem w samotności jest bezpieczniej.
Kobieta natomiast, gdy odkryła, że coś się w niej nieodwracalnie zmieniło, bezpieczeństwa szukała w stadzie, w swoim stadzie. Ludzkim.
Oko Złego przymknęło się, było teraz przymrużone, jakby poddawało się nieodpartej senności.

Nikt mu właściwie nie odpowiedział na pytanie, skąd w tej wielkiej, starej posiadłości dziecięca huśtawka. Nie wyobrażał sobie dziecka w Ringerie. A jednak huśtawka tu była, stała w ogrodzie, zawsze boleśnie nieruchoma, jakby ktoś miał odejść tylko na chwilę, a zniknął na zawsze. Stała, zagubiona wśród kwiatów rododendronu i splątanych krzewów ogrodu, pochłonięta przez cienie drzew.
Czasem siedział na niej, nie poruszając się, wsłuchany w śpiew wiatru i odległy zew, na który wszakże nie mógł odpowiedzieć. Własne wycie zamierało mu w gardle, ginęło stłumione i zamienione w cichy, tęskny skowyt.
Czasem wzbijał się wraz z huśtawką wysoko, do chmur, tak, że granica między tym, co przynależne ziemi i tym, co przynależne niebu, zacierała się.
Dziś pragnął tego szczególnie mocno. Odbił się stopami od ziemi i wprawił huśtawkę w ruch. Zamknął oczy, gdy nabierała prędkości, aby otworzyć je, gdy już była wysoko w górze. W uszach słyszał tylko świst powietrza, niosący ze sobą tęsknotę za rajem, lecz nie tak bolesną, jak tęsknota za stadem. Słońce rozświetlało obrazy pod jego powiekami, obrazy złożone z jasnych i ciemnych plam, podobnych do pociągnięć pędzla w ręku światłocienia.
Świat zawirował i w pewnej chwili nie wiedział już gdzie jest góra, a gdzie dół, zastygał zawieszony w przestrzeni na ułamki sekund, aby runąć po chwili, niemal oszukując bezlitosne prawo natury, które nie dało mu skrzydeł. Do uszu, skupionych na doświadczaniu modlitwy powietrza, nie dotarło zdradliwe skrzypnięcie nadpróchniałej deski. Ostrzeżenie nie zostało powtórzone. Deska złamała się, a huśtawka, pozbawiona oparcia, wystrzeliła w powietrze. Noe otworzył oczy, by spostrzec, że czeka go nieuchronny, bolesny upadek. Kara, która miała spotkać go, podobnie jak Ikara, który w swym pragnieniu wyciągnął dłoń ku słońcu. Czasu starczyło mu tylko na osłonięcie głowy ramionami. Przygotował się na ból, na wstrząs, na katastrofę. Ale wtedy zamiast zderzyć się z ziemią, zderzył się z czymś porośniętym rozgrzanym słońcem, jedwabistym futrem. Impet uderzenia rzucił ich obu na trawę, ciskając nimi z siłą olbrzyma. Noe miał jednakże dość miękkie lądowanie.
Odważył się zerknąć na swego zbawcę przez zmrużone powieki, ale zaraz zacisnął je, zdając sobie sprawę na kim leży. Serce szaleńczo biło mu w piersi, a niemal z niej wyskoczyło, gdy zdał sobie sprawę, że jego nieoczekiwany ratownik rozpoczyna Przemianę.
Ciało leżące pod jego ciałem wygięło się, zaczęło przekształcać, Noe czuł ruch kości pod stopniowo wygładzającą się skórą. W powietrzu rozniósł się zapach podobny do tego, jaki towarzyszy wyładowaniom elektrycznym. Po chwili Przemiana się dokonała i jedynie przyspieszone, ciężkie bicie serca w piersi, do której przytulał policzek, świadczyło o tym, jak duży był to wysiłek.
-Wszystko ok.?- zapytał Joyce.
Noe odważył się otworzyć oczy. Spojrzał wprost w bursztynowe źrenice.
-Tak.
Wsparł się na rękach, zamierzając się podnieść i nagle zerknął w dół, czerwieniąc się. Joyce był nagi. Nie zdawał sobie sprawy, że wszystkie przelatujące mu przez głowę myśli ma wypisane na twarzy, łatwe do odczytania dla każdego bystrego obserwatora. Gdy podniósł głowę na ustach Joyce'a malował się uśmiech. Mężczyzna powoli wyciągnął rękę i musnął popielaty kosmyk włosów, który niemal dotykał jego nosa, po czym przesunął dłoń na kark chłopaka, przyciągając go z powrotem do swojej piersi.
Wolno uciekały sekundy, przesypując się w klepsydrze czasu, a jedna z pięści Noego, do tej pory kurczowo zaciśnięta na kępce trawy i już mokra od jej soku, rozluźniła się i wilgotne palce musnęły bok Joyce'a. Zaraz też wycofały się.
-Możesz mnie dotykać... - wymruczał mu mężczyzna do ucha.
-Nie zniósłbym... - odrzekł po prostu Noe - Nie zniósłbym, gdybyś mnie wygnał z Ringerie.
Joyce roześmiał się cicho i zabrzmiało to jak pomruk.
-Ringerie to schronienie wygnańców. My nie odrzucamy nikogo. A już na pewno nie za... - zmusił Noego do spojrzenia mu w oczy - A już na pewno nie za miłość.
Chłopak bardzo powoli podniósł się i usiadł obok niego na trawie. Joyce przeciągnął się i splótł ramiona pod głową. Noe badał wzrokiem jego ciało z łagodną ciekawością, a potem zaczął go dotykać. Jego palce przesunęły się po szyi, ramionach, piersi, na chwilę zatrzymały się na wysokości serca, zanim zsunęły się na bok i brzuch. Minęło kilka kolejnych, długich chwil, nim chłopak ośmielił się dotknąć go otwartą dłonią. Potem ją cofnął i wstał.
-Dziękuję - powiedział, stając tyłem do mężczyzny.
Joyce nic nie odrzekł, tylko także wstał.
-Dotykałeś tak kiedyś kogoś? - zapytał.
Noe zarumienił się.
-Raz. Ale to jest zabronione.
-To było zabronione - poprawił go Joyce. - Czy ty... byłeś z kimś kiedykolwiek?
-Nie.
-A chciałbyś?
Minęło kilka chwil, nim Noe zdał sobie sprawę czym naprawdę było to pytanie.
-Joyce... - powiedział cicho - Nie rób ze mnie idioty.
Zamknął oczy, starając się uspokoić.
-Proszę... - dodał po chwili.
Joyce stanął przy nim, uważając jednak, by go nie dotknąć.
-Dlaczego uważasz, że robię z ciebie idiotę?
Noe spojrzał na swoje umazane sokiem z trawy ręce.
-Wiem, że bardzo chcesz, by Ringerie było... inne. Ale nie rób tego... na siłę.
Gniew ściągnął twarz Joyce'a, błysnął w oczach. Jednak jego głos był spokojny.
-Mylisz się - powiedział - Jeżeli uda ci się uwierzyć w to, jak bardzo mogłeś się pomylić, przyjdź dziś do mnie.
I zniknął, nagi, wśród krzewów ogrodu, których gałęzie dotknęły jego skóry w szorstkiej pieszczocie. Osłupiały, zagubiony Noe został sam.

Popołudnie

Noe siedział w pokoju na kanapie i patrzył, jak Linde i Denzel grają w szachy. Linde i Denzel rzadko kiedy robili coś innego. Dlatego Noe czuł się niemal sam w tym pokoju, patrzył na graczy i ich nie widział, byli tak bardzo stałym elementem otoczenia, że czasem nie dostrzegał różnicy między nimi, a meblami. To, że się poruszali od czasu do czasu, nie wpływało zanadto na to wrażenie, bo krzesłu też się przecież zdarza poruszyć, gdy się je odsunie. W przypadku Lindego i Denzela niejasne było tylko źródło ruchu.
Noe pogładził dłonią okładkę książki.
-Nie martw się - usłyszał nagle. Drgnął wyrwany z rozmyślań, trochę jak człowiek, który wynurza się z topieli. Denzel patrzył na niego jasnymi oczyma.
-Tak długo nie wraca... - wyszeptał Noe i wstał z kanapy. Poszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Gałęzie okolicznej jabłoni, wstrząsane porywami wiatru, niemal dotykały szyby. Noemu ten widok skojarzył się z dłońmi wyciągniętymi w niemej prośbie.
-To prawnicze sprawy... - włączył się Linde - Nigdy nie trwają krótko.
-Myślicie, że mamy szansę?
Linde roześmiał się i zabrzmiało to jak szczeknięcie.
-Pytanie powinno raczej brzmieć: Czy Roland ma szansę?
-Roland... Noe ujrzał nagle mężczyznę w lesie, mężczyznę do złudzenia podobnego do Joyce'a. Granice pokoju jakby się zatarły, poddały naciskom przestrzeni. "Dawno temu..." zaszemrał głos "... zamiast jednego szczenięcia urodziły się dwa".
-A nie ma szans?
-Z tego co wiem ich ojciec całą posiadłość zapisał Joyce'owi - powiedział Beau, który bezszelestnie wszedł do pokoju. Ludzie byli często zdumieni tym, jak ktoś o jego posturze może poruszać się tak cicho.
-A on?... -Noe zawahał się - Roland o tym wie?
-Oczywiście, że wie. Był przy odczytywaniu testamentu.
-Więc dlaczego... teraz wniósł sprawę?
Spojrzenie Beau mówiło coś w stylu " A cholera go wie", jednak odpowiedział:
-Żeby nabruździć? Żeby sprawdzić czy nie uda się mu uszczknąć czegoś dla siebie?
-Hmm... a co będzie, gdy zorientuje się, że mu się nie uda?
-Odejdzie jak niepyszny. Joyce wspominał, że zawsze tak robił. Czarna owca w rodzinie - zachichotał Beau.
Noe zdrętwiał. Tak często słyszał to określenie. To i jeszcze inne, na przykład:
-Wyrzutek? Odszczepieniec? - powiedział zdławionym głosem.
Atmosfera wyraźnie zgęstniała.
-Nawet azyl musi kierować się pewnymi zasadami.
Noe zacisnął usta, i nie powiedział ani słowa więcej.
Zamiast tego zamknął oczy.
"Przypomnieć sobie". "Przypomnieć". "Przypomnieć".
Sucha ściółka pod łapami...
Trzask gałązek...
... zapach wody w powietrzu.
"Dlaczego mam z tym zawsze takie problemy? Jakby Przemiana ścierała znaki, które zapisała mi w pamięci przemijająca chwila. Czy gdybym został wilkiem wystarczająco długo, zapomniałbym, że kiedyś byłem człowiekiem?..."
Woda, woda coraz bliżej... jej szum w uszach. Jej smak na języku.
Śpiew ptaków...
"Co jeszcze? Co dalej?"
Nagle...
Źrenice Noego rozszerzyły się.
-Nie ustąpi... - wyszeptał.
-Co?- Beau zerknął na niego znad szachownicy, której się właśnie przyglądał.
-Sprzymierzył się z wilkami. Widziałem go ze stadem.
Nawet Denzel i Linde unieśli głowy znad szachowych pionków.
-Dlaczego nie powiedziałeś nic wcześniej?
Noe zarumienił się.
-Zapomniałem. Pamiętałem tylko, że znalazłem wilki.
Beau spojrzał zafrasowany na Denzela i Lindego.
-Jak myślicie, co on knuje?
Denzel wstał od stołu i przeciągnął się.
-Myślę, że jest nas tylko pięciu.

-Joyce przyjechał... - rzekł Beau pół godziny później. Faktycznie, światła samochodu omiotły ścianę domu i zgasły. Jęknęły drzwi wejściowe, tak cicho, że ucho nie wychwyciłoby dźwięku. Ludzkie ucho.
Coś zazgrzytało, zaszurało w przedpokoju, a potem drzwi trzasnęły ponownie. Noe zerknął na Beau, który uniósł brew i machnął głową w kierunku drzwi. Noe niepewnie potrząsnął czupryną. Beau uśmiechnął się.
-No idź, przecież on nie gryzie.
Tym razem to Noe uniósł brew. Beau zachichotał.
-Zapewniam cię.
Chłopak westchnął i wstał. Przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi. Przygaszone światło z wolna odchodzącego dnia złagodziło kontury przedmiotów. Zapachy stały się intensywniejsze, dźwięki bardziej wygaszone. Uszy oddały pole nozdrzom. Joyce'a nigdzie nie było widać. Noemu zaschło w gardle, czuł tylko własny szaleńczy łomot serca i galopadę myśli. Kierując się zapachem i instynktem zwrócił swe kroki do ogrodu.
Joyce naprawiał huśtawkę. Ciszę przerwał stukot młotka. Noe przez chwilę patrzył w milczeniu na cień, który rzucał Joyce na zgniecioną trawę. Odruchowo spojrzał na swoje dłonie, ale były czyste.
-Coś się stało? - cichy głos wytrącił go z zamyślenia. Joyce spoglądał na niego przez ramię, jego oczy lśniły w cieniu.
Noe podszedł bliżej. Joyce wrócił do pracy.
-Jak poszło u prawnika?
Joyce uśmiechnął się półgębkiem.
-Tak, jak myślałem, że pójdzie. Testament był jednoznaczny. Znając naszego ojca, Roland powinien wiedzieć, że mnie mogło być inaczej.
Na parę minut zapadło miedzy nimi milczenie, odmierzane uderzeniami młotka, które spadały na deskę z regularnością wskazówki zegarka.
Noe oglądał Joyce'a.
Obojętny na wszystko wokół, badał wzrokiem ciało mężczyzny, w taki sam niepewny sposób, w jaki rano badał je dłonią. W pewnej chwili przesunął się nawet w bok. Aby mieć lepszy widok.
-Nie krępuj się... - mruknął mężczyzna, trzymając w zębach kilka gwoździ. Chłopak zaczerwienił się, ale zerknął na Joyce'a, który uśmiechał się, rozbawiony.
Noe westchnął i posmutniał.
-Joyce...
-Mhm?
-Ja... ja widziałem Rolanda.
Ręka trzymająca młotek znieruchomiała, lecz po pary sekundach podjęła przerwaną czynność.
-Gdzie?
-Z wilkami. Ze stadem.
Joyce rzucił młotek na trawę.
-Cholera.
-Przepraszam, że nie powiedziałem wcześniej, ale ja...
-Noe.
-... po prostu zapomniałem. Zawsze tak jest i nie mam na to...
-Noe.
-...wpływu.
-Noe... - powtórzył po raz trzeci Joyce łagodnie.
Półmrok gęstniał, jakby jakaś niebieska kucharka dodawała do powietrza barwnika zmierzchu.
-Siadaj - powiedział Joyce, wskazując naprawioną huśtawkę.
Noe prześlizgnął się obok niego i usiadł. Joyce wprawił huśtawkę w ruch i cofnął się. Pęd powietrza najpierw zabrał Noemu włosy z oczu, a potem z powrotem rzucił mu je na twarz. Joyce z napięciem wpatrywał się w naprawiony fragment huśtawki. Noe zaczął wprawiać ją w coraz szybszy ruch. Przez chwilę pochłonęło go to nabieranie pędu, czerpanie poczucia siły z możliwości połączenia ziemi i nieba. Potem zwolnił, a w końcu zupełnie wstrzymał huśtawkę.
-Jest ok.? - zapytał Joyce.
-Yhm.
-Cieszę się - mężczyzna schylił się po narzędzia.
-Nie chcesz spróbować?
-Za stary na to jestem.
-Nieprawda.
Joyce zawahał się, lecz w końcu odłożył narzędzia. Usiadł na miejscu zwolnionym przez chłopaka i z lekkim niepokojem zerknął na belkę, na której wisiała huśtawka.
-Nie ufasz własnej pracy? - uśmiechnął się Noe.
-Ufam. Belce trochę mniej.
Noe podszedł bliżej i tak jak wcześniej Joyce wprawił huśtawkę w ruch, najpierw powolny, potem coraz szybszy. Mężczyzna poddawał się przez chwilę tym zabiegom, a potem przyhamował, zatrzymując się tuż przy Noem. Chłopak uczynił krok, stając naprzeciwko niego. Joyce uniósł głowę, patrząc mu w oczy. Wyciągnął rękę i wsunął ją pod podkoszulek chłopaka, delikatnie gładząc jego bok. Noego przeszył dreszcz. Po raz pierwszy ktoś dotykał go w tak jednoznacznej pieszczocie. Po raz pierwszy dotknął go Joyce.
-Nie bawi cię to? - zapytał drżącym głosem, mając na myśli huśtawkę.
-Przeciwnie - mruknął mężczyzna, przytulając głowę do brzucha Noego - Bardzo mnie to bawi.

Kobieta źle znosiła ciążę. Garnęła się do ludzi, licząc na ich pomoc i tam chorowała przy wtórze płaczu nocnych wiatrów i w ciszy leniwie płynących dni. Po pewnym czasie miała już duże problemy z poruszaniem się. Przychodziło do niej wtedy wielu ludzi. Niektórzy znosili jedzenie. Inni chcieli jej dotykać. Jeszcze inni tylko patrzyli. Kobieta czuła zmianę w sobie i nie rozumiejąc jej, płakała. Noc, zamiast spoczynku, przynosiła sny.
Wilczyca źle znosiła ciążę. Zaszyła się w leśnym gąszczu, daleko od stada. I tam chorowała w ciszy nocy i w świergocie poranków. Po pewnym czasie miała już problemy ze zdobyciem pokarmu, więc osłabła. Wtedy przyszedł do niej wilk-samotnik i nie rzucając na nią ani jednego spojrzenia, złożył jej w podarunku zabitą sarnę. Po czym odszedł, zanikając w zieleni i szumie lasu. Wilczyca zaskomlała, przymykając oczy. I jej noc, zamiast spoczynku, przynosiła sny.
Kobieta i wilczyca źle znosiły ciążę.


Wieczór

Pięciu lokatorów Ringerie czekało. Atmosfera niosła ze sobą obietnicę zdarzeń, obietnicę zmiany. Jej przekleństwo. Ustał nawet oddech wiatru, cała przyroda zamarła w oczekiwaniu. Słońce powoli dotknęło zachodniego brzegu lasu, najpierw samym rąbkiem, jakby bojąc się sparzyć, ale w końcu zatapiając się całkowicie w swej tajemnej kryjówce za horyzontem. Ciepłe, szaro-różowe barwy zmierzchu ustąpiły chłodnemu cieniowi nocy.
Księżyc od popołudnia widoczny na niebie w postaci bladego zarysu, teraz wyostrzył swoje oblicze, jakby nadchodzący czas zdjął z niego welon, szkło okularu ze zmrużonego, ale już otwierającego się oka Złego. Na granatowym nieboskłonie zajaśniały gwiazdy, jak odpryski z tego okularu, wierni szpiedzy Oka.
-Szach... - powiedział Denzel do Lindego w pewnej chwili - i mat.
Linde zamrugał zaskoczony, a Beau uśmiechnął się blado.
-Ale jak to możliwe?... - wystękał Linde i drżącą dłonią dotknął zagrożonej figury, która przewróciła się ze stukotem na szachownicę.
-Czyżbyś nie umiał przegrywać? - zapytał Beau, ale nie patrzył na niego, tylko z wysiłkiem wsłuchiwał się w złowróżbną ciszę za oknem. Kiedy wreszcie na niego spojrzał, miał w oczach smutek i niepewność. Jego źrenice zogromniały, jakby spoglądały na coś, co znajduje się za mgłą. - Lepiej się naucz. - dodał głosem matowym i bezdźwięcznym.
Linde nagle pobladły spojrzał na białą figurę Króla, leżącą na ciemnym polu szachownicy. Kratki zrobione były z polakierowanego drzewa wiśniowego i w pogłębiającym się mroku, wyglądały jak idealnie kwadratowe plamy krwi.
Denzel nie spuszczał oczu z Lindego, który w końcu też na niego spojrzał. Patrzyli na siebie długo, bez najmniejszego mrugnięcia, a komunikaty wolne od ciężaru słów przenikały powietrze. Ostatecznie Denzel spuścił wzrok, a Linde wstał i obrzuciwszy wzrokiem szachownicę po raz ostatni, wyszedł z pokoju. Drzwi zamknęły się za nim cicho, bez jęku, dźwięk kroków szybko umilkł, wchłonięty w bezgłos nadchodzącej nocy.
Denzel i Beau wymienili spojrzenia. Denzel zgarnął szachowe pionki do aksamitnego woreczka. Wszystkie, oprócz białego Króla, który leżał przewrócony w swoim krwawym polu.
Mężczyźni zamknęli oczy i zamarli w bezruchu. Trudno powiedzieć, o czym myśleli. Czy się modlili.
Czekali.


Noe uniósł dłoń, by zapukać, ale drzwi otworzyły się same. Joyce stał, odziany tylko w spodnie i rozpiętą koszulę. Patrząc na niego, Noe poczuł się tak, jakby był na huśtawce i ziemia łączyła się z niebem, wzbudzając to dziwne uczucie w żołądku. Oparł się ręką o framugę, jakby chcąc samego siebie powstrzymać przed przestąpieniem progu. Joyce czekał. Sekundy rozciągały się w wieczność, a Noe pomyślał, że przecież Joyce nie będzie wiecznie czekał.
Joyce z kolei doszedł do wniosku, że tak naprawdę to mógłby czekać wiecznie. Czy jest jakiś lepszy sposób na spędzenie wieczności, niż widok bliskiej osoby, patrzącej na ciebie oczyma płonącymi od uczuć?
-Jestem - wyszeptał w końcu Noe.
-Bądź - odszepnął mu Joyce i wyciągnął rękę, by przygarnąć go do siebie, by skruszyć niewidzialny mur między nimi. - Bądź... - powtórzył i przywarł do jego ust.
Noemu mignęła przed oczyma ziemia, która zamieniła się w niebo. A gdy Joyce oderwał wargi od jego warg, niebo, które stało się ziemią.
-Jestem... - powiedział z radością - Jestem.
Joyce mu nie odpowiadał, bo obsypywał jego twarz pocałunkami, lekkimi, jak wiatr na policzkach.
Noe dotknął jego gorącej skóry, tej samej, której dotykał tego ranka, a jednak innej w tej chwili, napiętej i rozpalonej. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że nagle jest nagi, że nadzy są obaj.
"Jak po Przemianie" pomyślał jakimś obrzeżem świadomości, lecz zaraz poprawił się.
"Jak przed Przemianą".
Łóżko było blisko i było już pościelone. Gdybyż Noe wiedział, jak długo siedział Joyce naprzeciw tego łóżka, wpatrując się w nie aż do łzawienia oczu, aż do zdrętwienia mięśni. Chciał zobaczyć... co? Wizję? Marzenie? Przyszłość? Ten moment...
Spletli się ze sobą i z pościelą, która zaplątała się wokół ich rąk i nóg, lepka i spragniona ich dotyku niemal tak bardzo, jak oni sami.
Dwa bursztyny - oczy Joyce'a - płonęły w mroku z zatopionymi w nich kamykami źrenic. Noe czuł podniecenie z odrobiną lęku, gdy szorstki język mężczyzny wędrował po jego szyi, wzdłuż pulsującej od krwi, tętnicy. Gdy ostre kły skubnęły skórę na jego karku.
Podniecenie człowieka i odwieczny lęk zwierzęcia.
Ale zaraz ręce, ludzkie ręce Joyce'a, wygnały z niego strach, pozostawiając jedynie przyjemność. Noe, tak zawsze przyzwyczajony do uległości, tym razem także poddał się przywództwu silniejszego samca. On, pierworodny syn przewodnika stada. On, wygnaniec.
Oddech Joyce'a był chrapliwy, jego oddech brzmiał na przemian z warkotem. Ziemia wokół Noego wirowała, tańczyły po niej chmury, a błękitna przestrzeń nieba wiązała się z zielenią drzew. Był ból, ból w naprężonych mięśniach ramion, w dłoniach zaciśniętych na poręczy łóżka, przyciśniętych do drewna przez większe, gorące dłonie. Był ból w ciele, które oddało się bez słowa protestu.
Rozkosz uderzyła jak fala, jak gwałtowniejszy podmuch wiatru, pęd powietrza, który najpierw zabrał mu włosy z oczu, a potem z powrotem rzucił mu je na twarz.
Teraz czuł tak, jakby huśtawka zwalniała. Drzewa wróciły na ziemię, obłoki wpłynęły na niebo.
Joyce, spocony, dyszący, całował go czule w kark, a jego własny pot, spływający z czoła na oczy, był jak deszcz i na nowo uporządkowany świat rozpływał się w tym deszczu, w ich wspólnej, wszechogarniającej wilgoci. W tym rozmazanym krajobrazie tylko oni byli wyraźni, nieruchomi, pewni.
Dopóki Noe nie zesztywniał, nie zdrętwiał cały w ramionach Joyce'a, wyprężony jak struna.
-Co...? - zapytał mężczyzna przestraszony.
Noe nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w sufit, a potem spojrzał na kochanka. Jego oczy były szeroko otwarte, lśniące, jakby szklane, jak u lalki.
-Słyszę zew... - powiedział powoli - Wycie wielu wilków.

Lało, gdy kobieta poczuła pierwszy, rwący ból. Zamarła przerażona, gdyż było na niego zbyt wcześnie. Ból rozrywał ją od środka, potężniał z każdą chwilą, lecz ani na chwilę nie odchodził. Krzyknęła krótko, boleśnie. Z okolicznych domów zaczęli zbiegać się ludzie, stając w ciasnym kordonie, kordonie wokół istoty samego cierpienia, wokół jego źródła i prapoczątków.
Lało, gdy wilczyca poczuła pierwszy, rwący ból. Jej skowyt splótł się z westchnieniem ulgi, gdyż czekała na to aż nazbyt długo. Ból rozrywał ją od środka, potężniał z każdą chwilą, lecz ani na chwilę nie odchodził. Samotna, bała się choćby zaskomleć. Obok niej pojawił się wilk, wilk samotny jak ona i kucnął na straży istoty samego cierpienia, na straży jego źródeł i prapoczątków.


Noc
Noc Wilków


-Beau! Rzucaj osłonę na posiadłość! Nie dam jej zniszczyć! - zakomenderował Joyce, ściągając koszulę. Wilcze oczy, jasne jak żarówki, zapalały się w okolicznych krzakach. Żwirowaną drogą szła ku Ringerie czarna pantera.
-Beau! - wrzasnął Joyce.
Beau rozłożył ramiona.
-Nie mogę. Jest za duża. Muszę ja na kimś osadzić, na kimś kto nie będzie mógł się stąd ruszyć.
Joyce rozejrzał się wokół, zły. Linde i Denzel stali już obok, przemienieni, warujący.
-Osadź ją na mnie... - powiedział Noe, odrzucając na bok ostatni fragment ubrania.
Beau i Joyce wymienili spojrzenia. W walce Noe był najsłabszy, obaj o tym wiedzieli, jego strata była stratą względnie najmniejsza. Ale osadzić na nim Ringerie? Zostawić budynek pod jego pieczą? Nie mieli czasu na rozmyślania. Joyce skinął głową. Noe rozpoczął Przemianę. Jego nagle skulone, drgające ciało pokryła siwa, lśniąca w mroku sierść. Powietrze wypełniła dziwna woń, podobna do tej, jaka towarzyszy wyładowaniom elektrycznym.
-Ok., Noe, przygotuj się... - rzekł Beau i zanucił melodię niemożliwą do zaintonowania przez ludzkie gardło. Towarzyszył jej warkot z kilkunastu wilczych krtani. Noe poczuł się najpierw bardzo lekko, a zaraz potem ciężar tysiąca kamieni spoczął na jego barkach. Niemal zobaczył, jak lśniąca, niewyraźna kopuła zatrzaskuje się ponad dachem, strzeżonym przez kamienne gargulce. Błysk światła złowiony przez magicznie utkaną sieć nadał kamiennym oczom pozory życia. Melodia umilkła, ale kopuła lśniła wciąż, nieruchoma i pulsująca.
-Wycofaj się. Nie narażaj się.
Słabość osiadła na kościach i mięśniach Noego, słabość sprzężona z siłą, w jaką obrastał budynek. Ale jego myśli szybko odpłynęły od czyśćca, gdzie różnym zabiegom poddawano jego ciało, ku piekłu, które rozpętało się przed jego oczyma.
Beau i Joyce dokonali już Przemiany i na dziedzińcu zapadła cisza.
Czarna pantera, uderzyła ogonem po bokach i postąpiła krok naprzód. To był sygnał, na który czekały wilki. W chwili, w której wychynęły zza krzaków, w osłonę uderzył pierwszy cios, niemal ścinając Noego z nóg. Nie wiedział, gdzie jest mag, ale zaciskający się naokoło dziedzińca kordon przeciwnika, był jak lina zaciskająca się na szyi skazańca. Noe obejrzał się trwożliwie na osłonę, ale była nienaruszona. Odetchnął głębiej.
Joyce wstąpił na ścieżkę, na której czekał Roland.
Beau, niedźwiedź, wielki jak olbrzym wśród skulonych, przyczajonych sylwetek wilków, zaryczał. I na ten sygnał rozpoczęła się jatka.
Noe zacisnął powieki, ale dźwięku nie zdołał powstrzymać. Podobnie jak fali zapachu, potężniejącego z każdą chwilą, zapachu krwi.
Beau szalał wśród wilków, jego potężne ramiona ciskały atakujące drapieżniki na boki, jakby szare ciała nic nie ważyły. Większość z nich powracała, nacierając na niego z jeszcze większą zaciekłością. Ryk niedźwiedzia z łatwością zagłuszał ich warkot.
Żwir dziedzińca zrosiła krew, spływając ku rozrytej pazurami ziemi.
Pantery obchodziły się wokół, ostrożnie, obojętne na walkę obok, stąpając w powietrzu aż gęstym od niewypowiedzianych głośno oskarżeń.
-Opiekun wyrzutków! - warknął Roland, obnażając kły - Hipokryta!
Joyce milczał, bursztynowymi oczyma śledząc każdy ruch brata.
-Zdrajca! Synalek tatusia!
-Oh, zamknij się.
-Nie zamierzam! Pławisz się we wszechogarniającym poczuciu własnej wyższości i dobroci. Ale wygnanie brata z jego własnego domu nie bardzo pasuje ci do takiego wizerunku, co? Nie chciałbyś, żeby to się rozniosło. Stąd to wyzwanie.
-Nie ja cię wyzwałem.
-Nie?! Chciałbyś mnie zabić, co? Ułatwiłoby ci to życie, prawda?
-To ty zacząłeś! - stracił cierpliwość Joyce - Tym idiotycznym pozwem.
Roland błysnął bursztynowymi źrenicami.
-Chciałem tylko odzyskać to, co mi się należy.
-Należy?! - gniew zawibrował w myśl-głosie Joyce'a - Nic ci się nie należy! I nigdy ci się nie należało!
-Bo mi to odebrałeś! - warknął Roland, pełen goryczy.
-Niczego ci nie musiałem odbierać. Sam wypiąłeś się na to lata temu. Na mnie i na ojca też.
-Wygnaliście mnie!
-Zachowywałeś się skandalicznie, szargałeś honor rodziny!
-Jaki honor?!
Joyce poderwał się do skoku. Na ścieżce zakotłowało się.

To, co działo się na dziedzińcu, to był dziki taniec, szał, pogoń za życiem i ucieczka przed śmiercią, żywioł zaklęty w kilkanaście silnych, drżących w ferworze walki, ciał. Zapach krwi obezwładniał, ogłupiał, oszołamiał. Wargi Noego uniosły się, odsłaniając kły. Na piasek kapnęła ślina, mięśnie skurczyły się, gotowe do wyrzucenia ciała w dalekim skoku. Ponury, pierwotny warkot urósł w gardle.
Do Noego zbliżył się jakiś wilk. Brzuch miał tuż przy ziemi, sierść zjeżoną. Oczy błyskały krwawo w mroku. Noe przylgnął całym ciałem do kopuły, ochraniającej Ringerie. Już niemal czuł kły napastnika na gardle, kiedy nagle jakiś szary kształt dopadł do jego przeciwnika i całym swoim ciężarem przycisnął go do ziemi. Linde. Dwa wilki walczyły niemal u stóp Noego, a on tylko przypatrywał się bezradnie. Zaatakowany przez Lindego wilk, szarpnął się i wyrwał z uścisku jego szczęk, pozostawiając w jego zębach kawał skóry. Szary bok zbrązowiał od krwi. Linde nie przerwał ataku i wykorzystując osłabienie przeciwnika, rzucił się mu do gardła. Ranny wilk zaskowyczał, ale szczęki Lindego zdławiły ten skowyt. Noe zdrętwiał. Krew dudniła mu w uszach. Po raz pierwszy widział śmierć wilka z tak bliska. Coś w jego sercu kazało mu biec, dołączyć do walki, ale smycz wiążąca go z Ringerie, trzymała mocno. Linde machnął ogonem i uśmiechnął się wilczym uśmiechem. Krew parowała, mimo, że noc była dość ciepła.
Noe nerwowo przysiadł na zadzie. Za plecami Lindego pojawił się jeden wilk, drugi, trzeci... Ostrzegawczy jęk zamarł Noemu w gardle, gdy zobaczył Granta wyłaniającego się z mroku krzewów. Wąski pysk, przecięty blizną zmarszczył się w uśmiechu.
-Linde! - rzucił Noe ostrzegawczo. Za późno. Na znak Granta trzy wilki rzuciły się na Lindego, przygniatając go do ziemi. Gwałtowny ruch wzbił chmurę kurzu, która przesłoniła przebieg nierównej walki. Noe rozejrzał się w panice. Skoczył do przodu, ale niewidzialna więź napięła się tylko i szarpnęła nim w tył. Grant roześmiał się.
-Beau! - wrzasnął Noe, wciąż miotając się na uwięzi. Niedźwiedź odwrócił się i jednym spojrzeniem ogarnął sytuację. Zaczął przedzierać się ku nim, rozgarniając na boki zawadzające mu wilki, jakby odsuwał na bok niesforne dzieci.
Noe zerknął na Lindego, przygniecionego do ziemi, jeszcze żywego, ale bez szans na najdrobniejszy nawet ruch, spojrzał na Granta i wiedział już, że Beau nie zdąży. Zaskowyczał.
Zdesperowany szarpnął się jeszcze raz naprzód, wkładając w ten wysiłek wszystkie swoje siły. Widział tylko te same okrutne oczy i bezlitosne zęby, które tyle razy zacisnęły się na jego własnym gardle, po to tylko, by puścić w ostatniej chwili. Ogarnął go szał, krwawa mgła zasnuła oczy. Kopuła zafalowała ostrzegawczo.
-Nie! - krzyknął Beau. W tej samej chwili Grant zacisnął szczęki na gardle Lindego. Linde zaskowyczał i umilkł. Noe rzucił się na Granta z warkotem, którego nie poznawał, choć przecież wychodził z jego własnego gardła. Smycz napięła się mocniej, niemal go dławiąc, a potem niespodziewanie puściła. Z brzdękiem, który rozległ się na granicy zwierzęcej słyszalności, kopuła nad Ringerie popękała i roztrzaskała się na tysiące lśniących okruchów, które znikły, zanim dotknęły ziemi. Noe poczuł falę mocy, która wstrząsnęła nim, dezorientując go, a potem jakieś tąpnięcie gdzieś w swoim wnętrzu. Nie przejął się tym, gdyż wyrzucony jak z katapulty, skoczył ku Grantowi, zatapiając zęby w jego boku. W żyłach miał płynną nienawiść zamiast krwi. Jego zęby wbiły się zbyt płytko, szorując jedynie po kości i zdzierając skórę wraz z mięśniami. Grant skulił się z bólu, zbyt początkowo zaskoczony niespodziewanym atakiem, by zareagować, ale zaraz wykręcił się i kłapnął zębami, próbując się wyrwać z uścisku szczęk.
Na ten widok wszystkie walczące wilki zastygły i zwróciły bystre, lśniące oczy na przeciwników. To była walka o najwyższą stawkę, walka o życie, walka o dominację. Walka o przywództwo w stadzie.
Joyce, zaskoczony nagłą ciszą na polu walki, przestał chwilowo szarpać się z Rolandem i odwrócił głowę. W bursztynowych oczach jego brata mignął zły błysk. Roland skoczył na Joyce'a, ciałem przygniatając go do ziemi. Po sekundzie na drodze zakotłowało się na nowo. Do wściekłego warkotu dwóch sczepionych ze sobą wilków, dołączyły pomruki walczących kotów.
Wilki, ustawione wokół walczących śledziły wzrokiem dwa ciała, poruszające się z niezwykłą szybkością, przy wtórze kłapiących szczęk i warkotu.
Beau na chwilę odwrócił wzrok od tej walki i podszedł do ciała Lindego, porzuconego na dziedzińcu.
Noe był zbyt oszołomiony walką, by myśleć, zdał się na instynkt. Dziki dźwięk wibrujący mu w gardle był dla niego muzyką, która wiodła go w szaleńczy rytm walki. Krew tętniła w żyłach. Krew pachniała w nozdrzach, a jej woń obezwładniała. W pewnej chwili wirując, unikając kłów przeciwnika, przetaczając się po ziemi i orając ją pazurami, desperacko łapiąc w uścisk szczęk wszystko, co się dało, Noe uchwycił coś i zacisnął na tym zęby, szarpiąc z całych sił. Gardło wypełniła mu krew, która niemal stłumiła warkot, ale to spowodowało tylko, że wgryzł się mocniej. Opór przeciwnika wzmógł się, lecz Noe nie pozwolił mu uciec. Poczuł jak zęby Granta wpijają się w luźną skórę na jego barku, ale zignorował ból. Jego własne zęby natrafiły na kość. Uchwycił ją i zaczął miażdżyć. Coś trzasnęło, krwi było tyle, że się nią niemal krztusił, ale opór Granta nagle osłabł, aż w końcu zanikł całkiem, podobnie jak jego warkot. Noe, jeszcze przez chwilę oszalały, ślepy i głuchy na wszystko, szarpał bezwładne ciało. W końcu też znieruchomiał. Potem powoli rozwarł szczęki i spojrzał. Grant leżał na ziemi, martwy, z rozszarpanym gardłem. Wszystkie wilki patrzyły na niego. Dopiero w tej chwili dotarło do niego, co zrobił. Zabił Granta. Zabił swojego prześladowcę. Zabił przywódcę stada.
Umarł król, niech żyje król!
Wilk stojący najbliżej niego uniósł pysk. Samotne wycie, pełne wiecznej tęsknoty za swobodą i wolnością poniosło się głęboko w las. Po chwili dołączył do niego drugi głos, trzeci, czwarty, kolejny...
Walka była skończona. Niemal.
Joyce wszedł między wyjące wilki.
-Dobra robota - powiedział.
Noe rozejrzał się. Na dziedzińcu leżało kilka ciał. Mniej niż się spodziewał, sądząc z zaciekłości walki. Nigdzie nie dostrzegł Rolanda.
-Gdzie jest... twój brat? - wyjąkał.
Czarna pantera błysnęła zębami i liznęła swój krwawiący bok.
-Dostał lanie i uciekł. Pamiętaj, że to mój młodszy brat.
-Tak... - sarknął Beau - O godzinę.
-Zawsze coś - odparł z godnością Joyce.
Tylko jeden wilk nie wył na cześć nowego przywódcy stada. Denzel. Siedział przy zwłokach Lindego, delikatnie i jakby w pieszczocie, trącając go nosem.
Noe zerknął na niego i posmutniał.
-Denzel... - szepnął.
Beau odwrócił się i stanął przy wilku.
-Taki los - powiedział.
Denzel spojrzał na niego spode łba i westchnął niemal ludzko.
-Taki los... - powtórzył.
Joyce przeciągnął się i rozpoczął Przemianę.
-To chyba tyle na dziś... - mruknął po chwili, patrząc na zryty dziedziniec.
Beau i Denzel po paru minutach też stanęli obok niego na lekko drżących, ludzkich nogach. Ich nagie ciała znaczyły smugi rdzawej krwi. Joyce przetarł twarz umazaną krwią dłonią, rozmazując ja po policzkach. Mężczyźni zaczęli przebierać w rozrzuconych na schodach ubraniach.
Wycie wilków już dawno umilkło i teraz w drzewach szumiał tylko wiatr, niosąc zew daleko w las. Księżyc pieścił bladym spojrzeniem nagie ciała.
-Na co czekasz, Noe? - zagadnął Joyce, nakładając spodnie.
Wtedy usłyszeli w swych głowach drżący i zdumiony głos.
-Nie mogę... nie mogę się zmienić.
Oko Złego pieściło spojrzeniem smukły, szary kształt.


Minęło wiele, wiele godzin, nim kobieta wydała na świat to, co przez tych kilka miesięcy nosiła pod sercem. Wioskowa akuszerka odprawiła nad jej brzuchem wszystkie znane jej rytuały. I w końcu, z ostatnim silnym skurczem, ostatnim parciem, ostatnim głośnym krzykiem kobiety, istota przyszła na świat. Wrzask kobiety splótł się z wyciem wiatru, który szalał po bezdrożach. Z ust zgromadzonych wokół rodzącej ludzi, wyrwał się jęk. Między jej udami, drgając na skrwawionym prześcieradle, leżało wilcze szczenię.
-To Złe...- wyrwało się z kilkunastu gardeł.
Akuszerka obrzuciła szybkim spojrzeniem wyczerpaną matkę i wstrząśniętych gapiów, po czym zwyczajem ludzi, którzy odrzucają wszystko, co odmienne, wzięła ze stołu ostry nóż i poderżnęła szczenięciu gardło.
Wiatr zawył na bezdrożach, jakby rozpaczliwiej. Księżyc świecił jasno.

Minęło wiele, wiele godzin, nim wilczyca wydała na świat to, co przez tyle miesięcy nosiła pod sercem. Wilk samotnik czuwał nad nią bez chwili wytchnienia, nie pozwalając niczemu zakłócić spokoju wilczycy. W końcu, z ostatnim silnym skurczem, ostatnim parciem, ostatnim stłumionym jękiem, istota przyszła na świat. Wiatr zagłuszył całkowicie skomlenie wilczycy. Jej milczący towarzysz podszedł do niej, na sztywnych łapach, bacząc, by nawet gałązka nie trzasnęła pod nieostrożną łapą. Koło rodzącej, na wilgotnej leśnej ściółce, leżał ludzki noworodek, który jednak nie pachniał jak człowiek, ale jak wilk.
-To cud... - pomyślał wilk, patrząc jak wilczyca czule liże młode.
Po czym zwyczajem wilków, informujących się nawzajem o wszystkim, co niezwykłe, uniósł nos i zawył. Wiatr splótł się z tym wyciem i rozniósł wieść po wszystkich lasach.
Księżyc świecił jasno.


-Nie mogę nic zrobić... - Beau rozłożył ręce.-To musiało się stać, kiedy przerwał zaklęcie. Magia jest nieprzewidywalna.
Joyce kiwnął głową, Beau cofnął się o krok, zasmucony. Noe, wciąż w wilczej postaci kulił się na kolanach Joyce'a, piszcząc i skamląc rozdzierająco. Wtulał się w ciało mężczyzny pełnią swych ludzkich i wilczych sił, bojąc się chwili, gdy Joyce każe mu zejść z siebie. Ale mężczyzna tylko głaskał szorstką, sztywną sierść, czując język liżący go po rękach. Gardło miał tak ściśnięte, że nie mógł wykrztusić słowa. Noe przekazywał mu swoje obawy, odczucia, lęki, ale tak chaotycznie, że bardziej były to obrazy niż słowa.
Z zewnątrz dobiegło ich zniecierpliwione poszczekiwanie stada. Noe obejrzał się nerwowo i zrozpaczonymi oczyma przylgnął do twarzy Joyce'a, jakby stamtąd oczekując ratunku.
-Idź - powiedział mężczyzna, zrzucając go z kolan - Idź.
Noe otarł się o jego nogi, wyraźnie niepewny co począć. Denzel i Beau unikali patrzenia na niego i Joyce'a.
-Idź... - powtórzył Joyce, łagodniej i z bólem.
Noe w jednej chwili zakręcił się wokół własnej osi i wypadł z domu na dziedziniec. Jego pazury zgrzytnęły na żwirze. Cicho zaszeleściły gałęzie krzewów, gdy kilkanaście wilków poderwało się i pomknęło za szarym cieniem, który odtąd miał być ich przywódcą.
-Joyce... - powiedział cicho Beau.
-Zostaw mnie Beau. Zostawcie mnie obaj.
Mężczyźni wyszli, a Joyce zbliżył się do okna, próbując przebić wzrokiem zielony gąszcz. Bez skutku. W końcu szarpnął za zasłonę, odcinając pokój od pierwszych bladych promieni świtu.
Ciemność była aksamitna i pełna cichych łkań.
"Kiedy zapomni?" pomyślał Joyce "Kiedy zapomni, że niegdyś był człowiekiem?


Świt

-To most... - pomyślała wilczyca, patrząc jak ludzki noworodek przemienia się w wilcze szczenię i garnie się do niej - Most miedzy dwoma światami.
Wiedziała, że jej szczenię powinno mieć brata, że nie urodziło się jedno dziecko, lecz dwa. Lecz znała ludzi.
-Ale jakże kruchy most...- dodała w myślach.
Zamknęła oczy, ciesząc się z cudu, który pozwolił człowiekowi stać się wilkiem. Troskliwa dłoń wstającego słońca pogładziła ja po zamkniętych powiekach.
Ludzie nigdy nie doznali tej radości, nie pozwalając by wilk stał się człowiekiem.

Joyce siedział na huśtawce, która skrzypiała cicho, gdy lekko nią poruszał. Wilk, siedzący naprzeciwko, patrzył na niego bez cienia rozpoznania w oczach.
-Jesteśmy tylko mostem pomiędzy dwoma światami - pomyślał Joyce gorzko - Jakże kruchym mostem... A gdy i on się zawali, nie pozostaje nic, prócz przepaści.
Powietrze pachniało ozonem.




Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:22:49
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Ashura (Brak e-maila) 20:18 31-08-2004
Suuuuuuuuuuuuuuuuuuuper, po prostu odjazd, swietne.Wilki to jedne z moich ulubionych zwierzat( wlasnie dzieki temu opku).Pogratulowac wyobrazni.
Cirilla (Brak e-maila) 14:29 09-12-2007
Wspaniałe opowiadanie, dawno nie czytałam równie dobrego. Prześlicznie napisane, pogratulować talentu.
aness (Brak e-maila) 17:22 11-06-2008
Naprawdę pięknie napisane opowiadanie. Koniec był tylko jakiś taki smutny, ale i tak bardzo mi się podobało. smiley
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum