The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Marca 29 2024 15:33:55   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Intymność
"Jestem lżejszy od fotografii..."

Sala pełna była ławek, ławek pełna. Ławkopełna. Łatwopełna. Łatowpalna. A słońce lizało je promieniami, płomieniami. Czekałem aż zajmą się od nich ogniem, lecz one tylko lśniły, a każdy refleks światła na ich polerowanej powierzchni igrał z moim wzrokiem.
Jeszcze tylko trzy dni i trzy noce. Trzy dni pełne ławek i trzy noce, pełne ich wspomnień, a potem spłonę w słońcu. Na piasku i nad wodą dokonam rytuału całopalenia. Dobrowolnie. I pozostanie popiół.
Żeby tylko już stąd wyjść, ze ścisku murów, z zaduchu powietrza bełtanego skrzydłami wiatraków.
A w głowie mam uczuciowy i seksualny mętlik. Bałagan, którego nie potrafię uporządkować. Nie potrafię, a może i nie chcę, bo przecież ten porządek oznacza decyzję. Decyzję nieodwołalną. Tęsknię za czasami, kiedy wszystko było jasne i proste. Kiedy czując na policzkach słoneczne promienie, czułem tylko ciepło, bo teraz czuję ich ciężar. Ciężar wnikający do serca poprzez skórę, wysuszając ją, spijając z niej wodę życia, pot i łzy. Boję się drgnąć, gdyż wiem, że moja skóra mogłaby wtedy pęknąć z głuchym trzaskiem. Upadek formy pod przerastającą ją treścią. Wolałem już formę, która była mi znana, w której czułem się bezpiecznie. I wydaje mi się, że walka z normami przyjętymi społecznie nie jest walką, wyborem między dobrem a złem, w walką z własnym i cudzym psychicznym bezpieczeństwem. I coć nienaturalnego jest w tej walce. A my wszyscy jesteśmy tchórzami. Mnie brak odwagi, żeby krzyczeć ze strachu. Cóż to za paradoks, kiedy lęk wymaga odwagi. Cóż to za ogrom mego własnego, małego nieszczęścia. I wypełnia mnie jakieś drżenie.
W chwilach takich jak ta, powraca, wypełza gdzieś z głębi mnie pierwotny lęk przed ciemnością. I boję się zamknąć oczy, bo wiem, że wypełznie wtedy także moja prywatna ciemność, aż lepka od myśli.
Jeszcze tylko trzy dni, pocieszam się, jakby to miało coś zmienić. Z bólem jednak jest niestety tak, że dla niego liczy się tylko Tu i Teraz, za to wyczerpuje je do końca, niepodzielnie. A Tu i Teraz trwa i nigdy trwać nie przestaje. Nigdy nie jestem nigdzie indziej niż Tu i nic nie dotyczy mnie bardziej niż Teraz.
Zatem znów jestem sam. Jakże różna jest samotność z kimś i samotność bez niego. Jak drzewo wyrosłe w pewnej odległości od innych drzew, tak młode jak one, ale nie strzelające w niebo pełnymi sił konarami, jakby przygarbione. Patrząc na tę pochyloną sylwetkę myślę o samotności w tłumie, a raczej samotności obok niego, o tym że taka samotność powinna być siłą, a przygina do ziemi gałęzie nawet młodego drzewa. Zamykam oczy, a obraz ten jeszcze przez chwilę migocze mi pod powiekami.
Na te wakacje mieliśmy jechać razem. Rytuał miał być nasz, a nie mój. Ale będzie mój. Mieliśmy wspólnie spalić naszą przeszłość, ale wygląda na to, że spalę jedynie swoją. I będzie tego więcej niż kiedykolwiek zdołalibyśmy zgromadzić wspólnym wysiłkiem.

"Odchodząc zabierz mnie..."

-Andrzej! - krzyk zatrzymał mnie w pół kroku. Zacisnąłem zęby. Przed sobą widziałem już przeszklone drzwi wyjściowe i roztętniony życiem świat za nimi. Odwróciłem się mimowolnie, wbrewwolnie, bezwolnie.
-Tak...
Zofia, moja koleżanka z zakładu uśmiechnęła się lekko.
-Gdzie idziesz?
-Wychodzę.
-O! - zdziwiła się tylko.
Cisza między nami, a wokół jakiś bezosobowy gwar. Głosy ludzkie, nieludzkie.
-Wrócisz jeszcze dzis?
-Nie, w ogóle już nie wrócę.
-Ale...- zawahała się - to jeszcze tylko trzy dni...
-Wiem.
-A wiesz, że nie wolno ci tak postępować? Wykorzystywać w ten sposób tego, że jesteś zdolny i ignorować zasady? Wiesz, że to w końcu przestanie wystarczać?...
- Zosiu... nie mogę już dłużej.
Ręka, w której trzymałem teczkę zwilgotniała i zacisnęła się kurczowo. Zofia nie powiedziała nic. Odwróciłem się i miałem drzwi już tylko o krok.
-Andrzeju...- usłyszałem jednak po chwili za sobą. Nie odwróciłem się tym razem - A poprawka Birkowskiego? Miałeś z nim porozmawiać jeszcze dziś. Strasznie mu zależało.
-Cóż...- zamknąłem powieki. Nagła potrzeba pośpiechu. Pociąg ku niemu - Spotkam się z nim we wrześniu. Na sesji poprawkowej.
Świst pociągu w uszach czy świst jej oddechu?
-Ale obiecałeś mu...
-Zosiu, to tylko student.
I wyszedłem. Zostawiłem za sobą gwar głosów ludzkich, nieludzkich.


Plaża była dokładnie taka, jak być powinna. Pusta. Rdzawe barwy zmierzchu malowały grzbiety fal na jeziorze i na piasku. Z lasu, który wyrastał kilkadziesiąt metrów dalej, wybiegał cień. Ptaki żegnały się z dniem. Woda głaskała moje stopy w ciepłej, rozgrzanej słońcem pieszczocie. Samo słońce ginęło za horyzontem, choć słońce nigdy nie odchodzi, trwa za zasłoną chmur, lub po przeciwnej stronie globu na znak jakiegoś wiecznego, ponadczasowego dobra. To, że go nie widzimy, nie znaczy że go nie ma. To, że go nigdy nie sięgniemy, nie oznacza, że go nie ma. Tymczasem jednak zmrok zapadał tak, jakby świt nie miał już nadejść.
W powietrzu czułem wszystkie zapachy lata. Wieczorem są najintensywniejsze, jakby skoncentrowane.
Złoty blask uciekał, ginął gdzieś w odmęcie. Stwierdziłem, że najwyższy czas rozbić namiot. Z daleka od drogi, z daleka od ludzi.
Poszedłem do lasu z latarką, by nazbierać gałęzi na ognisko. Zabrało mi to dużo czasu, ale nie musiałem się nigdzie spieszyć. Światło mojej latarki rozrywało mrok. Owady migały w tej jasności, niczym gwiazdy na przedziwnej scenie. Z daleka ja byłem potworem, a latarka moim jedynym okiem. Może zresztą z bliska też, odległość to rzecz względna.
Głęboka, nasycona zieleń omszałych pni i korzenie znienacka wyrastające pod stopą.


Przyszedł do mnie w chwili, w której zwątpiłem już, że przyjdzie. Ognisko właśnie rozgorzało słabym płomieniem, dającym nadzieję, że moje wysiłki nie są daremne. Stanął tuż obok i milczał. Patrzył na jezioro, błyskające w falach odbitym, księżycowym blaskiem. Wsłuchiwał się w jego szept, jakby mnie nie dostrzegając. Chciałem wyciagnąć ku niemu dłoń, lecz nie miałem odwagi. Milczeliśmy zatem obaj.
Płonne moje nadzieje. Moje nadzieje płomienne. Płonno - poronno - płomienne.
Spojrzał na mnie zaledwie na moment... zawahał się. Ognisko buchnęło żarem.
-Wiesz dlaczego myślę o tobie, gdy z zimna nakrywam się w nocy kolejnym kocem? - zapytał, lecz nie czekał na moją odpowiedź. Schował ręce w kieszeniach zbyt luźnych jeansów - A noce są takie ciepłe... Takie ciepłe... - dodał po chwili z ledwo wyczuwalną tęsknotą.
Do tej jego tęsknoty rwało mi się serce, z pragnieniem równym niemal jego pragnieniu.
Wyciagnął dłoń ku płomieniom, które wyrwały się do niej z trzaskiem trawionych gorączką gałęzi. Nierealność całej sytuacji przerastała mnie i moje możliwości pojmowania tego, co we mnie pewne i tego, co niepewne.
-Jak tu cicho... - wyszeptał z zamkniętymi oczami. Stał nade mną, tak jakby to on był moim mentorem, a ja jedynie nieporadnym uczniem. Był na wyciągnięcie ręki, a jednak tak mi daleki. Mogłem dotykać go jedynie wzrokiem, toteż przylgnąłem nim rozpaczliwie do szczupłej, opalonej twarzy. Twarzy jeszcze dziecięcej, zdradzającej nieokiełznaną jeszcze wrażliwość. Nawet wiatr nie rywalizował ze mną w igraniu z jego blond włosami, postrzępionymi kosmykami spadającymi na przymknięte oczy.
-Jak spokojnie... - jakby chciał samego siebie przekonać. Gdzie była ta burza, przed którą tak trwożliwie uciekał?
Zupełnie jakby usłyszał tę niewypowiedzianą myśl, drgnął i otworzył oczy. Były pełne lęku. A może to burza go dogoniła?
-Muszę już iść - powiedział i odwrócił się na pięcie.
Chciałem krzyknąć "zostań!", lecz nie potrafiłem. Coś blokowało mi usta. Strach, że nie posluchałby tego okrzyku? Strach czy pewność?
Po chwili zostałem sam. Ja i ciemność. Ja i ognisko. I cicho śpiewające jezioro. I księżyc, niemy świadek. Podobno przed wieloma tysiącami lat nie było księżyca na naszym niebie. Podobno księżyc to zaledwie fragment zniszczonej planetoidy, uwięziony na orbicie przez ziemską grawitację. Cóż za symboliczna zależność. Ziemia i księżyc. Nie mogą się dotknąć, ale i rozstać się nie mogą.
Wyobrazić sobie puste niebo teraz, to lęk który chwyta za serce. Księżyc to jeden z tych pewników, nad którymi się nie zastanawiasz, ale bez których nie potrafiłbyś żyć.
Zamknąłem oczy i znów dopadła mnie moja własna ciemność.
Zagasiłem ognisko i poszedłem spać.


Obudziło mnie pragnienie, pragnienie jego, tak silne, że nie mogłem spać. Byłem umierającym z pragnienia, a on był wodą, niezbędną do życia. Wyciągałem do niego ręce w geście tak znanym wszystkim desperatom, ale jego nie było.
Zatopić się w jego ustach i czerpać z niego. Zatonąć w jego oczach.
Jakże pragnąłem być teraz topielcem.
Pragnąłem jego skóry, jego ciepła, jego oddechu. Słów wymykających się z rozwartych warg. Pragnąłem by drżał pode mną i pragnąłem drżeć wraz z nim.
Zwinięty w swoim śpiworze, skurczony w swoim nagłym, niepowstrzymanym głodzie, szukałem dotyku jego skóry w poduszce i śliskim materiale okrycia. Moje dłonie zaciskały się w poszukiwaniach, które nie mogły być owocne.
Jak żyć bez niego? Ile to potrwa? Kiedy w końcu moja tęsknota zje samą siebie i przestanie zjadać mnie?
Zmęczenie sobą pozwoliło mi w końcu usnąć. Sen niespokojny, sen niezaspokojony.
A obok szeptało jezioro najczulsze słowa miłości.
Jego wszechobecność, pozostajność od zeszłego wieczoru, zaczęła mnie nagle męczyć.
Ja odejdę, jezioro pozostanie. Będzie śpiewać swoje słowa miłości innym takim jak ja, niemal w tym wieczne... Pozostanie jego zaśpiew i cicha pieszczota fal. Zostanie księżyc na niebie i wieczne, miłosne przyciąganie. Zostanie słońce, nawet jeśli za zasłoną chmur, na znak wiecznego, niedościgłego dobra.
To histeria, co robię, pomyślałem wraz z nadchodzącym świtem. Trzeba z tym skończyć... I łza spłynęła po moim policzku, niczym rosa lśniąc w słońcu, zwiastun nowego... nowego dnia, ponownych narodzin.
-Łza moja rozpadła się na wodę i sól, nim rozpadła się o ziemię... - wyszeptał stojąc za moimi plecami. Nie odwróciłem się. Jego oddech czułem na policzku - Ziemia, woda i sól. Jestem dzieckiem ziemi i do niej wracam z każdym moim tchnieniem. Czyż oddzieliłem się od niej kiedykolwiek, czy raczej wykształciłem się z jej materii, nie tracąc z nią kontaktu? Nikt nie odcinał mojej pępowiny, bo i po co? A pępowina zamienia się teraz w łańcuch i ciągnie mnie w dół, przygina, nagina i ugina do swej woli. Łza moja rozpada się...
Odwróciłem się, gotów go objąć, lecz moje ręce przeszły przez jego ciało, jak przez powietrze. Zamarłem przerażony, a on uśmiechnął się lekko.
-Nie obawiaj się, żyję. Nie jestem tworem twego umysłu.
Serce zacisnęło mi się boleśnie. A więc nigdy nie będziesz mój?
-Kordianie... - wyszeptałem.
-Pozbądź się tego, co nas dzieli, Andrzeju. Dokonaj rytuału całopalenia. Tu, na piasku i nad wodą. A wtedy wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze...

Rozpaliłem zatem ogień, który sięgnął nieba. Czarny dym zasnuł przejrzystość poranka.
Sięgnąłem po czarną teczkę, której zamek z biegiem lat coraz trudniej się otwierał. Szare pęknięcia znaczyły niegdyś gładką skórę. Przesunąłem po nich palcami, wspominając dotyk Kordiana, ręce Kordiana na tej teczce, starannie omijające zamek. "Zniszcz to!". Zniszczyć?... tu było moje życie. Lata gorące jak te, i zimy, lodowate jak ta, która miała nadejść... Zniszczyć?
Zamek trzasnął lekko, a mnie ogarnęła cisza tak głęboka, że rozbolały mnie uszy. Ptaki umilkły, jezioro umilkło.
Wyciągnąłem pierwsze zdjęcie. Taką ciszę pamiętałem dobrze, choć poznałem ją jedynie raz.
Cisza, kiedy całe powietrze jest wysysane przez żar, który nie wiadomo skąd pochodzi. Cisza, po której następuje ogłuszający huk ognia.
Moje ognisko milczało, żeby sprawdzić, czy naprawdę płonie, musiałem na nie spojrzeć. A przecież ogień mówi zazwyczaj tak wiele...
Płomienie odbiły się w moich szeroko otwartych oczach. Jak wtedy... jak wtedy...
Spojrzałem na zdjęcie.

Lato 1980.
Pożar.
Do dziś pamiętam dom, który miał niebieskie zasłony. Może dlatego nie lubię niebieskiego?
Do dziś pamiętam, jak głodne języki ognia pochłaniają błękit materiału, pochłaniają w swym łakomstwie błękit nieba. Do dziś jest we mnie ból, kiedy jeden z napastliwych płomieni, wyciągnął się ku mnie, dotykając dotykiem lekkim jak oddech, a wnikającym w sam środek mego jestestwa.
To zdjęcie, już pożółkłe, to jedyne które ocalało. Pożółkłe, bo starość przeżarła już niebieski kolor zasłonek.
Może dlatego nie lubię żółtego...
Jak wspomnienie po czasach dawno minionych. Czego nie ma teraz, tego nigdy nie było.


Lato 1982.
-Tato... tato, nie odchodź.
-Tato... proszę, zostań.
-Tato, będę już grzeczny...
Czarny garnitur. Czarny jak na pogrzebie, na którym nigdy wcześniej nie byłem. Czerń walizki. Czerń nocy najgłębszej nad ranem. Czerń aksamitna i czerń zimna, kąsająca lodem.
Może nie lubię czerni?
Tato, zabrałeś mi dzieciństwo, mit chołubiony gdzieś w sercu. Archetyp. Mit o niewinności. Od tej chwili zawsze już będę winny i winą swoją i twoją winą sponiewierany.
-Mamo, nie płacz.


Lato 1992.
Takie lśniące zdjęcie, śliskie w moich dłoniach. Czuję obrzydzenie podobne do tego, jakie czułbym zapewne, gdybym trzymał w ręku szamoczącą się, lepką, konającą rybę.
Zdjęcie pełne srebra, koloru i brokatu.
Zieleń letniej trawy i dziewicza biel jej sukienki, choć ona sama już nie jest sama i już nie jest dziewicza. Ja gdzieś z boku, bo może nie lubię bieli, którą zbyt łatwo pokalać. Na zdjęciu nas dwoje, ale wtedy już troje, chociaż jego już nie ma, a może nigdy nie było. Czego nie ma teraz, tego...
Coś wydartego ze mnie i oddanego jej pod opiekę, by przekształciła to w nową jakość.
I ja już nie jestem sam, bo już nie ma mnie. Zabrano mi część mnie i bez niej się rozpadam.


Lato 1998.
A więc odszedłeś, synu. A raczej ja odszedłem, pozostawiłem cię, byś w swoją ostatnią, a może pierwszą podróż, wyruszył sam. Przekazuję moje sponiewieranie coraz dalej, nawet do krainy niebytu, niczym niechlubne dziedzictwo.
A więc część mnie zmarnotrawiona, połączona na nowo z ziemią, z którą, jak sugerował Kordian, wciąż jestem połączony pępowiną. I rzeczywiście ziemia przygina mnie ku sobie.


Lato...
I znów ogień.
Wyjmuję białą kartkę. Pustą.
Moja przeszłość - bagno, i moja teraźniejszość - bagno, bo powiązana z przeszłością, która ją wciąga. Mnie też wciagnęła.
Moja przyszłość...
Już widzę jak ona też nie może uwolnić się od swojej pępowiny zależności.

A czarne kłęby dymu sięgają nieba.

Biorę długopis i na białej kartce piszę jedno słowo.
"Wybacz".



Lato mija w czarnych kłębach dymu, a po nim lato i lato i lata takich lat.
Letnich poranków i letnich nocy. Letnich szeptów i uczuć o temperaturze zaledwie letniej.
Lato kończy się, lato nie kończy się nigdy.
We mnie lato i lato poza mną.
Zapadam w cichociemność snu.



Moje dwa dni jak dwa miesiące.
Nadeszła jesień. Słońce spoziera niepewnie poprzez poczerwieniałe już liście. Gładki brąz kasztanów i kolczastość ich osłon. Sam nie wiem, czemu zaciskam na nich dłonie. Moja skóra ustępuje naraz z kolcami i pęka, kiedy pękają one.
Na ulicy pełno ludzi, w głowie pełno wiadomości.
Uczelnia wita mnie cieniem i chłodem, nadzieją i grozą. Każdy stopień jest jak szczyt, na który trzeba wspinać się powoli i ostrożnie. Lśniące posadzki rodzą we mnie obawę, że poślizgnę się i upadnę, teraz kiedy jestem tak blisko.
Zbliżam się do drzwi, ostatnich na całym korytarzu. Klamka jest już tylko kilka centymetrów od mojej dłoni, ciekawe czy jest ciepła zapamiętanym ciepłem czyjejś dłoni, czy od dawna nikt jej nie dotykał. Wiem, ze powinienem być zimny, bo od dawna nikt nie dotykał mnie. A jednak gorąco bucha ode mnie, żar w którym spalają się wszystkie moje plany i wszystkie hamulce.
Drzwi otwierają się cicho, nie ostrzegają siedzącego w pokoju człowieka nawet najmniejszym szelestem. A jednak, jakby tknięty dziwnym przeczuciem, odwraca się. Para z kubka z kawą, który trzyma w dłoni przesłania jego rysy i dlatego nie widzę, co pojawia się w jego oczach. Patrzę na te surowe oblicze, na włosy czarne jak heban, jak heban czarne oczy. Wzrok mój lękliwie unika kierowania się na ledwie widoczną bliznę na skroni i policzku.
-Andrzeju, ja...
-Ah, pan Birkowski... spodziewałem się pana trochę później.
To takie trudne nie zagryźć teraz warg i nie powiedzieć ani słowa więcej.
Czemu to robisz?
-Zaraz przygotuję panu pytania.
Odwraca się do biurka, wyjmuje z szuflady kopertę z pytaniami.
-Andrzeju, jak ci się udały wakacje?
Zamiera z dłonią zacisniętą na kubku. Przecież on jest tak gorący, że aż musi parzyć...
-Dziękuję, Włochy są piękne, kiedy ma się naprawdę dużo czasu na zwiedzanie.
-Włochy?... Ale przecież jezioro... Przecież byłem tam...
-Kordianie? - głos wyzuty z czułości upomniał mnie, że cisza już dawno powinna była wybrzmieć.
Co to znaczy?
-Jeżeli nie miałbyś nic przeciwko, chciałbym już przejść do rzeczy, jestem dość zajęty.
-Ale... my...
-Jacy "my" Kordianie? Przecież od dawna już nie ma "nas". Sam przecież tego chciałeś.
-Nie! Ja chciałem...
-Żebym zapomniał o swojej przeszłości, wiem. Ale to niestety jest niemożliwe... Poproszę o twój indeks.
Położyłem go na samym skraju czarnego jak heban biurka.
-Ale przecież nad jeziorem...
-Nad jakim jeziorem?
A więc tak wygląda koniec świata? Dziwne, myślałem, że wtedy trzęsie się ziemia, gdy spadają na nią wyrwane z korzeniami drzewa... A na ziemię spadają tylko liście. Liście jak moje łzy.
Wyszedłem z pokoju, wsłuchany w dźwięk jerychońskich trąb, zamiast w głos wołający mnie, bym zawrócił. Oparłem się o ścianę, bo wydawała się taka pewna w swoim trwaniu, lecz nawet ona nie mogła mnie uratować przed upadkiem. I łańuch przygiął mnie w końcu do ziemi, nie pozwalając więcej unieść głowy.
A łza moja rozpadła się najpierw na sól i wodę, nim rozpadła się o ziemię.
Drżącą dłonią wyjąłem z kieszeni jeansów zdjęcie.

Lato 2003.
Rdzawe barwy zmierzchu i wyzłocone nimi jezioro. Cień wybiegający z lasu. A na pierwszym tle blondwłosy chłopak, skulony, jakby mimo ciepła, przejęty chłodem.
Dlaczego jest sam?...




Komentarze
mordeczka dnia padziernika 13 2011 22:20:52
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

Pazuzu (Brak e-maila) 18:33 05-12-2004
Dziwny tekst, raczej wiersz proz± niż opowiadanie. Obrazy, wizje, przenikanie się realności i mary; zwykła historia niezwykle podana. Nie powiem, że się podobał, nie powiem, że dobry, a tym bardziej, że doskonały; nie powiem, że będę do niego wracała, bo nigdy nie wracam do przeczytanych opowiadań. Powiem tyle, pod koniec miałam łzy w oczach.
Keth (Brak e-maila) 00:24 10-12-2004
dzieki Paz. naprawde. to jest moje dziwne dziecko, ktore darze szczegolnym sentymentem. jestem wzruszona smiley**
Nisia (Brak e-maila) 23:19 23-07-2005
z poczatku wydala mi sie troche dziwna ta gra slow, ale potem uznalam to za normalne, kiedy uswiadomilam sobie, ze ja tez lubie sie bawic slowami smiley (tylko troche inaczej).
musze przyznac, ze pogubilam sie z postaciach (ale to pewnie wina mojego zdezorintowania). Ogole opo spodobalo mi sie, nieco zaskakujace zaskoczenie, ale super :]
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum