ŚCIANA SŁAWY | Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek
|
POLECAMY | Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner
|
|
Witamy |
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
|
Dary jednorożca |
Ulotna chwila przyjemności a potem godziny całe wyplątywania się z jego kruczoczarnych włosów i intensywnego zapachu.
Godziny całe... unikania jego szarych oczu.
I wieki całe... do następnego razu.
Pustka. Ciszę zakłóca jedynie dźwięk kropel spadających na powierzchnię w równym "kap kap".
Oto siedzi. Ręce ma spuszczone, a z bezwładnych palców ściekają powolutku strużki krwi.
Oto on.
Unosi głowę i patrzy na ciebie.
Oto jego oczy.
Na kolanach trzyma obnażony miecz. To japońska katana.
Jego usta milczą.
W ciszy słychać jedynie "kap kap" kropel krwi spadających z wysokości jego rak na posadzkę.
Kap kap
Kap kap
Kap...
Układy zawarte za jego plecami.
On chce krzyczeć.
Układy złamane za jego plecami.
Japońska katana o smukłym, polerowanym ostrzu.
- Kim jesteś? - zapyta cię
Co mu odpowiesz?
Ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Mężczyzna.
Ty?
On unosi głowę. Oczy ma ogromne, szeroko otwarte. Ale milczą.
Jego oczy milczą.
Podobnie jak rozchylone usta.
Co odpowiesz na jego pytanie?
Miecz samurajów.
Nieliczne uliczne latarnie wcale nie oświetlały drogi.
Było cicho.
Nie słyszał nawet swoich kroków. Łagodny wiatr pieścił mu twarz.
Wiosna.
Uwielbiał wiosnę.
Wierzył, że z każdą wiosną świat się odradza. Na nowo. Od nowa. Od początku. Odnowa...
Ale ostatnio przestał w to wierzyć.
Koszmar wciąż trwał. Nie chciał się skończyć. Nowy sen nie chciał się rozpocząć.
Zapatrzył się w chodnikowe płytki. Wiatr powiał mocniej.
Przywiał mu pod nogi gazetę i oplótł mu nią pieszczotliwie kostki. Przydepnął ją stopą.
Z pierwszej strony wyjrzała ku niemu blada twarz. Posiniaczona twarz. Twarz zalękniona.
Jego własna.
- Mogliby już odpuścić... - wyszeptał do siebie tonem słabej prośby raczej niż pretensji.
Ruszył ponownie. Nagle spostrzegł, że już nie jest na ulicy sam. Ciemne sylwetki otoczyły go. Nie zauważył nawet kiedy. Pięciu... sześciu...? Poczuł się jak w zaklętym kręgu, którego nie można przerwać. Bał się. Zasklepił się w swoim lęku.
- Czego chcecie? - czy to naprawdę jego głos?
Blada twarz księżyca wynurzyła się zza ramienia jednego z mężczyzn, oblewając go nieziemską poświatą.
- Nie obawiaj się - usłyszał - mamy do ciebie interes.
- Interes? Jaki interes?
Jaki mogli mieć interes do niego, tego z pierwszych stron gazet, wyklętego...
Mężczyźni poruszyli się niepewnie jakby w odpowiedzi na jego niewypowiedziane myśli, jakby zaczęli zadawać sobie pytanie, czy przebywanie z wyklętym nie grozi im tym samym.
- Myślisz, że Bóg opuszcza tak łatwo swoje owieczki? - zapytał z ironią jeden z nich, ten sam co poprzednio.
- Nie wiem - ze zdumieniem stwierdził, że się uśmiecha - może gdybym miał tę przyjemność Go spotkać...
- Wtedy nic na tej ziemi nie przeraziłoby cię już nigdy. Nic, co zrobiłby ci drugi człowiek nie byłoby już straszne. Ten, który spojrzałby w twarz Boga... lub Szatana śmiałby się w twarze swoim oprawcom.
"Kusząca możliwość" - pomyślał
Chwila ciszy.
- Czy tego właśnie pragniesz?
Poderwał gwałtownie głowę. Nie widział twarzy nieznajomego. A jego głos... Czy usłyszał go naprawdę, czy tylko mu się zdawało... Nieznajomy jakby chciał potwierdzić jego przypuszczenia nie odezwał się więcej.
Po minucie milczenia głos zabrał drugi z nich.
- Nasz przyjaciel jest malarzem. - powiedział miękko
Poczuł jak jego płuca powoli napełniają się powietrzem.
- I co z tego?
- Jest bardzo dobrym malarzem - usłyszał - bardzo utalentowanym. To, co maluje jest dla nas bardzo ważne...
- Zainwestowaliśmy w niego - dodał jego sąsiad - zainwestowaliśmy w jego talent.
- I?
Przeciągająca się chwila ciszy. Męcząca rozmowa..
- Nasz przyjaciel był z kimś związany... - temat został podjęty - z mężczyzną...
Wzrok jakim go obrzucili nie pozostawił niczego domysłom. Poczuł się nagi pod tym wzrokiem. Nagi i zbezczeszcony. Los wyklętego. "A bezczeszczący będą zbezczeszczeni" chciałby rzec.
Poczuł jak jego twarz oblewa purpura, a dłonie zaciskają się w pięści
- Jaki to ma związek ze mną?
- Jego towarzysz...umarł. I od tego momentu nasz przyjaciel nie namalował ani jednego płótna... ani jednego nie skończył.
- Wciąż nie rozumiem - nagle zrobiło się bardzo zimno.
Latarnia, pod którą stali zamigotała i zgasła. Wszystko ogarnął głęboki cień.
- Chcemy, aby nasz przyjaciel otrząsnął się ze swego smutku. A żadna z naszych dotychczasowych metod nie poskutkowała.
- I myślicie, że.... - gardło miał wyschnięte. Ciężko mu było oddychać
- I myślimy, że może ty mógłbyś mu pomóc.
Roześmiał się. Dźwięk rozległ się w ciszy jak krakanie wrony i umilkł.
- Oczywiście nie za darmo...
Mężczyzna wyciągnął zwitek banknotów.
- Dobrze cię wynagrodzimy.
- Kolejna inwestycja?
- Wciąż ta sama inwestycja.
Przez krótki moment poczuł się zaintrygowany. Nie ich propozycją, ale jej absurdalnością... tym, że została wygłoszona w takiej ciszy. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu, czekając na jego odpowiedź. Wiatr zamarł. Na ulicy nie było nikogo, nie przejechał ani jeden samochód, który wyzwoliłby go od ich czaru
Roześmiał się ponownie.
- Co mam zrobić? - zapytał, nie licząc na odpowiedź - Wysłuchać go? Poderwać? Pójść z nim do łóżka?
- Cokolwiek będzie trzeba - w głosie mężczyzny zabrzmiała nieprzyjemna nutka - cokolwiek będzie trzeba.
- Ale... ale przecież ludzie to nie roboty... nie działają tylko dlatego, że się wymieniło zepsutą część... albo wstawiło nową...
Mężczyzna jednym skokiem znalazł się tuż przy nim, złapał za koszulę przy szyi i bez wysiłku podniósł tak, że musiał wesprzeć się na koniuszkach palców
- Od ciebie zależy - wycedził obcy prosto w jego twarz - żeby ten robocik zadziałał.
Po chwili poczuł, że znów stoi w miarę pewnie na nogach. Milczał.
Spojrzał na zwitek banknotów podsuniętych mu pod sam nos.
- Taniej by was kosztowała męska prostytutka... - powiedział ze smutkiem.
Nie wywołał oczekiwanej reakcji. Nie wywołał właściwie żadnej reakcji.
Przez chwilę...
Napastnik uderzył go nagle gdzieś w okolicy krzyża. Ból rozszedł się po całym jego ciele, echem odezwał się w duszy. Z jękiem opadł na kolana.
- Właśnie to robimy - wyszeptano mu do ucha - wynajmujemy wszetecznicę...
- Nie... - wystękał. Poczuł jak pod powiekami kłują go zdradliwe łzy. Któryś z nich klęknął przy nim. Pogłaskał po włosach.
- Zastanów się - powiedział łagodnie - to dużo pieniędzy. A nasz malarz nie jest taki zły... Poza tym wyciągnięcie twojej siostry z więzienia będzie sporo kosztować.
Przejął go silny dreszcz.
Otworzył zaciśnięte powieki... po to by spojrzeć w oczy twarzy z pierwszych stron gazet.
Poczuł się jak we śnie. Koszmarze, który trwa. Koszmarze, który nie chce się skończyć.
Nie do końca wiedział, co się dzieje z nim i wokół niego. To uczucie prześladowało go już od wielu tygodni.
- Moja siostra - wyszeptał. Przypomniał sobie jej bladą, ściągniętą twarz. I swoje obietnice. "Zaopiekuję się tobą", "Wyciągnę cię stąd". Jej błagalny wzrok.
Nie do końca świadom, na co się zgadza, nie do końca w to wierząc, powiedział - Dobrze...
Któryś z mężczyzn podniósł go na nogi, wręczył mu pieniądze i jakąś kartkę
- Masz tu nazwisko naszego przyjaciela i jego adres.
Spojrzał na kupkę papierów w swoich rękach. Takie bezwartościowe. Takie cenne...
Mężczyźni zbierali się już do odejścia.
- Wiecie - rzekł, czując w gardle narastający śmiech - to wciąż może się nie udać. Ostatecznie to są ludzkie uczucia... a nimi nie można manipulować...
Ten, który go wcześniej uderzył, podszedł znów bliżej. Jego oczy... dostrzegał tylko ich słaby blask.
- Nie bierzemy takiej możliwości pod uwagę - powiedział spokojnie - cenimy nasze... inwestycje. Niekoniecznie uczucia.
Po czym odeszli.
Nagle po prostu już ich nie było.
Gdyby nie oczywisty dowód ich obecności, który trzymał w ręku, nigdy by w to nie uwierzył.
Spojrzał ponownie na gazetę. Na swoją zalęknioną twarz. Ale znów powiał wiatr. Porwał mu gazetę sprzed oczu i uniósł w nieznaną dal.
Potarł ręką twarz. Zaczął się śmiać.
Koszmar trwał.
Ze zdumieniem stwierdził, że rękę ma mokrą od łez.
Spojrzał na kartkę.
- Aureliusz - przeczytał na niej.
Jakie śmieszne imię - pomyślał.
Uśmiech zamarł mu na ustach.
- Żal mi ciebie - wyszeptał - Siebie też mi żal.
Odgarnął z twarzy długie, zdumiewająco jasne włosy i wolnym krokiem ruszył do tej nory, którą od kilku tygodni nazywał domem.
Następnego dnia stanął przed budynkiem, w którym mieszkał malarz. Przez cały ranek zerkał wciąż to na kartkę to na pieniądze jakby musiał się wciąż na nowo upewniać, że to nie był sen. Teraz też patrzył na ten wręczony mu wczoraj świstek papieru, już wymięty i pognieciony. Wygładził go drżącymi palcami.
Rysy na kartce marszczyły imię na niej napisane dodając mu znaczeń.
Denerwował się. Dotknął odrapanej framugi drzwi myśląc, że rysy dodają jej... Westchnął zanim wszedł na klatkę schodową.
Wszystko miał przemyślane.
Miał przemyślane jedno zdanie. "Chcę żebyś mnie uczył".
Artysta mieszkał na najwyższym, czwartym piętrze budynku. Zajmował całe piętro. Wspinając się po schodach przemknął koło staruszki podlewającej kwiaty na oknie. Każdy stary dom ma taką staruszkę.
Starał się minąć ją jak najszybciej, żeby nie miała okazji przyjrzeć się jego twarzy.
Osiągnął ostatnio pewną biegłość w ukrywaniu się przed ludzkimi oczyma. Jednakże przed tymi, przed którymi chciałby pewnie ukryć się najbardziej, umknąć nie zdołał.
W końcu stanął przed ciemnymi drzwiami. Bez tabliczki z nazwiskiem. Bez wizjera. Jeden prosty zamek. Zdeptana do cna wycieraczka.
Próbował uspokoić oddech i serce. Uniósł rękę, aby zapukać. Zawahał się. Przyłożył ucho do drzwi. Cisza. Co spodziewał się usłyszeć?...
"Nie ma go?"- zastanowił się.
Odczekał minutę. Dostrzegł usychający kwiatek na półpiętrze. Widocznie staruszka tu nie docierała. Przez przybrudzoną szybę sączył się rozproszony słoneczny blask.
Zdecydowanie odwrócił się ku drzwiom. Zacisnął powieki i zapukał. Przez długą chwilę nie działo się nic. Potem zgrzytnął zamek i drzwi otworzyły się.
Nie wiedział jak długo wpatrywał się w mężczyznę naprzeciw, bo czas już nie należał do jego świata.
Czarne jeansy, biała rozchełstana koszula.
Czarne włosy.
I oczy... szare jak niebo przed burzą...
- Jaki młody - pomyślał - jaki piękny. Jak...
- Słucham? - do rzeczywistości przywołał go głos malarza.
Zaschło mu w gardle.
Aureliusz prychnął cicho.
- Czego? - zapytał ponownie.
A on... szukał w jego oczach najmniejszych oznak rozpoznania. Że artysta wie... że zna jego twarz z gazet.
Ale w szarych oczach nie dostrzegał niczego.
Odchrząknął.
- Chcę żebyś udzielał mi lekcji rysunku.
- Nie maluję już. I nie uczę.
Drzwi zaczęły się powoli zamykać.
- Nie! - przeleciało mu przez głowę.
- Nie! - krzyknął i całym ciałem rzucił się do przodu. Patrzył teraz na niego z bliska, czuł na twarzy jego oddech.
Drzwi uchyliły się.
- Proszę - wyszeptał
Wyraźnie czytał emocje z bladej twarzy: irytację, zdumienie, znużenie i wreszcie rezygnację.
- Wejdź.
Powoli przestąpił próg.
Zawsze najważniejszą dla niego częścią domu, do którego wkraczał po raz pierwszy, był próg. Czuł jakby wchodził do innego świata i próg wyrastał nagle, żeby go poznać i powitać jako przelotnego gościa... lub później domownika.
Ogarnął go cień korytarza. Tuż przed sobą, w odległości paru zaledwie kroków miał białą ścianę. Spojrzał w lewo. Korytarz ciągnął się jeszcze kilka metrów, po czym zakręcał w głąb domu. Spojrzał w prawo... i spotkał podobny widok.
Gospodarz poprowadził go w lewo. Za zakrętem otwierał się duży pokój. Salon. Umeblowany bardziej niż skromnie. Stara kanapa. Mały stolik. Krzesło. Jedna szafka. Wszystko w nieładzie.
Zza pleców dobiegł go cichy głos malarza
- Przykro mi, że tak to wygląda, ale po... - zawahał się jakby zdał sobie sprawę, że mówi do obcego człowieka - niedawno zabrano mi wszystkie meble. Tylko to zostało...
" Po..? Po śmierci...jego?... zabrano mi... kto... dlaczego?" - przeleciało mu przez głowę.
Aureliusz usiadł na kanapie. On sam przycupnął na krześle.
- Ekhm, nie szkodzi... - powiedział cicho
Czuł na sobie intensywne spojrzenie gospodarza. Spuścił wzrok.
Malarz sięgnął po paczkę papierosów leżących na stole. Poczęstował go. Miał piękne ręce artysty.
- Dziękuję, nie palę...
Po chwili poczuł w powietrzu gorzki dym.
- Jak masz na imię?
Z wysiłkiem przełknął ślinę. Teraz się wyda.
- Robin. Robin Fenmore.
- Hmmm
Aureliusz sięgnął po szklaną popielniczkę i strzepnął do niej popiół z papierosa.
Milczał.
Robin spocił się jak mysz.
- Wiem, że piszą o mnie - zaczął się plątać - ale zapewniam...
Zamilkł, gdy spojrzał w szare oczy bez wyrazu.
- Piszą?
- Ekhm, tak... W gazetach.
Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na bladych wargach.
- Nie czytam gazet.
- Nie...
Z niewyjaśnionych dla siebie powodów ukrył twarz w dłoniach.
Niewinny.
Obaj niewinni.
- Powiedz mi - zagadnął Aureliusz - Czemu chcesz bym cię uczył? Myślisz, że mogę cię czegoś nauczyć?
Robin spojrzał na niego.
Wizje. Wizje bólu, które stają się rzeczywistością. Rzeczywistość, która staje się koszmarem.
I milczenie.
Niemożność wykrzyczenia bólu. Wyrwania go z siebie.
Po co? Dlaczego?
- Nie wiem - wyszeptał
Malarz spuścił z niego czujny wzrok. Ze zdumieniem ujrzał, że jego blade policzki zaczerwieniły się, a dłonie trzymające popielniczkę zacisnęły.
- Zrobię herbatę - wyszeptał Aureliusz i podał Robinowi blok rysunkowy
- Narysuj tu coś - powiedział - Cokolwiek ci przyjdzie do głowy.
Po czym wstał i wyszedł.
Robin także wstał i podążył za nim. Malarz skręcił w korytarz, a potem zniknął za jego załomem po przeciwnej stronie.
Wrócił do salonu. Okrążył pokój. Zauważył drzwi na lewej ścianie.
Popatrzył na blok leżący na stoliku.
Wszechobecna cisza. Dotyka go.
Swoje ruchy, swoją dłoń widział w dużym oddaleniu. Poczuł pod ręką chłodny metal klamki.
"Co robię?" - zapytał sam siebie.
Cofnął się o krok. Potem drugi.
Za plecami dostrzegł ruch. Odwrócił się szybko.
Ale nie było za nim nikogo. Szybko podszedł do częściowo zasłoniętego okna i szarpnął za zasłonę. Cienka tkanina została mu w dłoniach.
Zachłysnął się. Widział w oknie niewyraźny zarys swego oblicza. Ale jeszcze coś. Jeszcze jedną twarz.
Serce w nim zamarło.
Blade oblicze i bardzo ciemne oczy. Odwrócił się gwałtownie o mały włos nie wytrącając kubka z herbatą z ręki stojącego za jego plecami Aureliusza.
Malarz ani drgnął.
Robin przez chwilę oddychał szybko.
"Złudzenie" - pomyślał - "Omamy"
- Więc... - zagadnął obojętnie malarz - narysowałeś coś?
Robin zacisnął pięści.
- Ja... nie... światło...niewystarczające - pojął, że mówi nieskładnie. Znowu - przepraszam
Aureliusz bez słowa podszedł do stolika i postawił na nim kubek.
- Zatem narysuj coś teraz..
Posłusznie zbliżył się do niego i sięgnął po szkicownik. Spojrzał na nieskalanie biała kartkę. Po chwili przemówiła do niego. Na jej powierzchni ukształtował się zarys... twarzy. Niecierpliwie sięgnął po ołówek.
Zakreślił owal twarzy... wąskiej, ze stanowczym podbródkiem. Nie podobał mu się. Nie był taki, jaki być powinien. Mocniej podkreślił kości policzkowe... zarysował włosy. Średniej długości, proste... z za długą grzywką opadającą na policzki. Cienie...tym obliczem rządziły cienie. Pochłonięty pracą nie zauważył Aureliusza, który tymczasem stanął za nim zaglądając mu przez ramię.
Oczy... dość duże, szeroko rozstawione... nie, nie tak spokojne... lekko zmrużone. A w nich ogień. Nos... prosty, trochę za długi, wąski... Usta... niezbyt szerokie o lekko ironicznym wyrazie. Ale może nie ironicznym... tylko rozbawionym?
Nie wiedział.
Rysował coraz prędzej. Kreślił linie policzków i brwi, poprawiał, świadom, że jest coraz bliżej prawdy, ale że wciąż jeszcze coś mu umyka. Zamarł, gdy z kartki wyjrzała na niego przystojna, męska twarz. Jego ręka zadrżała, gdy nagle Aureliusz wyjął mu z ręki ołówek i kilkoma zaledwie ruchami dokończył portret... czyniąc go takim, jakim być powinien, czyniąc go doskonałym.
Ołówek wypadł z bezwładnych palców malarza.
- Kim ty jesteś? - wyszeptał artysta ochryple - Kim jesteś?...
- Kim jest on? - zaatakował Robin, wyczuwając chwilę słabości.
Aureliusz pobladły nagle cofnął się o parę kroków. Posiniałymi wargami szeptał jakieś słowa, niezrozumiale. Potknął się o stołek i upadł.
Robin poderwał się i postąpił za nim. Zbliżył swą bladą twarz do jego białej twarzy.
W dłoni trzymał rysunek.
- Kto?
- Nie żyje... - wycharczał malarz - nie żyje...
I jak marionetka po odcięciu kierujących nią sznurków opadł bez sił na ziemię, kuląc się w pozycji embrionalnej.
Robin zawahał się. Zbliżył twarz do rysunku. Czuł pod palcami chłodny dotyk ołówka. W uszach tętniła mu krew.
Usłyszał nagle zduszony szloch. Popatrzył na Aureliusza. Na jego młodą twarz i pociemniałe z żalu oczy. Na smukłe ręce zaciśnięte na koszuli przy szyi jakby chciały zdławić ból, który dławił oddech. Ból, który aż za dobrze rozumiał Robin.
I ten ból on miałby ukoić?...
Jak? Przy użyciu jakich słów, czynów, gestów?... Po co?
- Wybacz mi! - wykrzyczał nagle sam oślepiony łzami. Rzucił się w stronę drzwi. Rysownik wypadł ze zdrętwiałych rąk.
Szarpiąc za klamkę poczuł coś, coś jakby lekkie dotknięcie chłodu na dłoni. Obręcz zaciskająca się z siłą tylko na tyle dużą, by nie pozostała niezauważona. Potknął się o próg i wypadł na klatkę. Zbiegł szybko po schodach mając przed oczyma widok uschniętego kwiatu. Na ulicy znalazł się nagle.
Jej gwałtowna jasność oślepiła go, zakłuła w oczy. Ludzie, przypadkowi przechodnie zatrzymywali się patrząc na dziwaka, który stał przed odrapanym budynkiem i patrzył na nich, ale nic nie widział.
- To on - wyszeptał ktoś nagle - ten, o którym piszą gazety...
"Wciąż nie ma nowych dowodów w sprawie morderstwa senatora Hawkinsa"
"Jennifer F. przebywa w areszcie pod zarzutem morderstwa senatora"
"Zgubna miłość senatora Hawkinsa. Kochanek senatora unika odpowiedzi na pytania, co zdarzyło się feralnego wieczoru"
Szepty...szepty natrętne jak muchy przedostały się do jego świadomości. "To on" "to on" "to on"... Rozejrzał się wokół jak zaszczute zwierzę i ruszył pędem przed siebie. Potrącał zagapionych ludzi nie bacząc na ich przekleństwa.
Inni ustępowali mu drogi.
A w piersi rósł mu krzyk. Po raz pierwszy od wielu tygodni chciał zakrzyczeć świat. Wyrzucić ze swojej piersi żal, wstyd i poczucie winy.
I strach, który chwycił za serce i nie chciał puścić.
Zatrzymał się gwałtownie.
Zaczął padać deszcz.
Uniósł twarz do góry, wystawiając ją, by chłodne krople mogły po niej swobodnie spłynąć, wymieszawszy się ze łzami.
- Sergiusz - powiedział przypominając sobie prawie niezrozumiały bełkot Aureliusza.
- Sergiusz.
Po czym jakby oprzytomniał. Zgrabił się w sobie i odszedł rzucając ukradkowe spojrzenia za siebie.
Wieczorem zaszył się w swojej norze.
Przysypiał już na swym ubogim posłaniu, kiedy skrzypnęły drzwi.
Mężczyzna nachylił się nad nim. Robin poznał go od razu. To jeden z nich. Tych z zaułka.
- Wrócisz tam jutro - wyszeptał przybyły
Robin zamarł.
"On nie ma twarzy" - stwierdził - "nie ma twarzy"
"Wczoraj też jej nie widziałem"
- Kim jesteś? - wyjąkał gasnącym głosem.
- Już mówiłem... inwestorem, któremu leży na sercu dobro jego interesów.
Na chwilę zapadła cisza.
- O co ci chodzi? Czego chcesz?
- Aure... - obcy dziwnie zdrobnił imię malarza - musi się podnieść, musi stanąć na nogi. Musi malować.
Robinowi nagle zabrakło sił.
- A jeżeli on nie chce? - zapytał - Jeżeli on nie chce już malować?
- On musi malować - padła lakoniczna odpowiedź - I będzie malował.
- Kim naprawdę jesteś? - powtórzył
Mężczyzna uśmiechnął się. Robin jakoś to wyczuł w powietrzu otaczającym go, bo nie był w stanie spojrzeć na gościa.
- Możesz o nas myśleć jako o aniołach stróżach.
- Aniołach... - parsknął Robin - anioły, które go krzywdzą, anioły, które go ranią...
- Anioły, które go chronią. Nawet przed samym sobą.
Zmęczenie. Straszne, niepokonane zmęczenie opanowało Robina. Zamknęło mu usta i zakleiło powieki.
Mężczyzna oddalał się. Odchodził bezszelestnie.
Robin zasnął.
Tej nocy przyśnił mu się sen.
Stał w pokoju, w którym panowała ciemność. Nie było podłogi, sufitu, ani ścian. Wszędzie wokół spływały fragmenty twarzy.
Oderwane od siebie cząstki jednego oblicza.
Oczy patrzyły na Robina.
Usta przemawiały do niego.
W którą ze stron by się nie zwrócił czekał na niego ten sam widok.
W panice wyciągnął dłoń i natrafił na klamkę. Pociągnął ją. Drzwi stawiły opór, lecz ponowił próbę, starając się nie patrzeć, że dłoń ma po nadgarstek zanurzoną w źrenicy ciemnego oka. Gdy drzwi ustąpiły wybiegł i szybko zatrzasnął je za sobą.
Stał na ulicy, która była dziwnie pusta.
Poczuł, że ściga go coś, coś strasznego, przed czym musi uciekać najszybciej jak potrafi.
Zaczął biec czując jak oddech rzęzi mu w płucach.
Daleko przed sobą ujrzał zaparkowany samochód.
Przyspieszył. Słyszał echo swych pospiesznych kroków.
Samochód zbliżył się wyraźnie. Teraz mógł go rozpoznać.
Długa, lśniąca, czarna limuzyna.
Podbiegł do niej i szarpnął za klamkę u drzwiczek ze strony pasażera. Otworzyły się z głuchym skrzypnięciem i nagle Robin poczuł, że przestrzeń rozciąga się, a wnętrze samochodu ma nieskończone wymiary.
Na fotelu obitym czerwoną tapicerką półleżał mężczyzna. Był prawie nagi i tak chudy, że pod jego półprzezroczystą skórą odznaczały się wszystkie kości. Wyglądał niepozornie.
Wtedy Robin spojrzał w jego oczy i zdał sobie sprawę, że obcuje z czystym Złem.
Zamarł na moment będąc pod całkowitym wpływem tych mrocznych oczu, a potem wyrwał się mu, desperacko czyniąc krok do tyłu. Jak w zwolnionym tempie obserwował, że z wnętrza samochodu wynurza się za nim ręka. W najwyższym przerażeniu, z cichym skomlącym jękiem na ustach, uczynił jeszcze jeden niewielki krok wstecz. Na więcej nie było go stać.
Wiedział, że nie umknie tej przerażającej dłoni, która znajdowała się na kilka zaledwie centymetrów od jego twarzy... kiedy nagle... świetlista sylwetka anioła stanęła jej na drodze. Gdy mroczna ręka dotknęła jaśniejącej postaci... Robina poraziła eksplozja światła. Poczuł, że oddala się od całego zagrożenia, że jest już bezpieczny... i zarazem pojął, że jego ratunek kosztował anioła życie.
Oddalając się dostrzegł w dole skulony w pokorze posąg.
Posąg jego anioła stróża.
"Nie ma już nikogo, kto by nade mną czuwał"- pomyślał
Obudził się mokry od potu.
Drżał.
Długo wpatrywał się w ciemność, zanim znów zasnął.
Przyśnił się mu Aureliusz.
Skulony na ziemi, z dłonią leciutko wyciągniętą jakby w jego stronę.
Tak bardzo chciałby móc ująć tę dłoń w swe ręce.
Tak bardzo chciałby otrzeć szare oczy z resztek łez... scałować wilgotne po nich ślady na policzkach...
Ukoić strach, ból i samotność.
Czuwać nad nim lepiej niż jakikolwiek anioł stróż.
"Zabawne" - pomyślał - "Przecież... nie ... wierzę w miłość... od pierwszego wejrzenia"
Sen zniknął i spał już twardo do samego rana.
Gdy się obudził wolał nie pamiętać żadnego ze swoich snów.
Wstał, umył się, przeczesał długie jasne włosy. W odrapanym lusterku spojrzał w swoje zielone, mocno podkrążone i zaczerwienione oczy.
Rozejrzał się po swoim pokoju.
Na chwilę zatrzymał wzrok na sztalugach.
Kiedyś... zanim to wszystko się jeszcze zaczęło... malował. Sprzedawał czasem jakiś obraz i on i Jennifer urządzali sobie ucztę.
Robili spaghetti i popijali je tanim czerwonym winem.
Lepsze od ambrozji i nektaru.
Kiedyś...
Wzruszył ramionami, myśląc, że nie tylko Aureliusz ma kłopoty z weną.
Wziął kilka z banknotów, które dostał od tajemniczych mężczyzn. Nie chciał, ale był głodny, bez pieniędzy... nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł.
Wybrał się do pobliskiego sklepu, naciągając głęboko na głowę kaptur kurtki.
Pomyślał, nie bez ironii, że podobno nie powinien się bać niczego, co mogą mu zrobić inni ludzie skoro spojrzał w twarz... Szatanowi. Uśmiech zgasł na jego ustach, zanim się tam do końca pojawił. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
Szybko dokonał zakupów i wrócił do domu. Na szczęście nikt go nie poznał.
Już w środku rzucił się na łóżko i wyjął z reklamówki gazetę. Rzucił okiem na pierwsze strony. Nie było tam jego nazwiska, ale przeglądając pismo dostrzegł, że wciąż poświęcają jego sprawie dużo miejsca.
"Jego sprawie?"
Jego i Jennifer... która chciała dobrze a wyszło źle... Młodziutkiej, słodkiej, niewinnej Jennifer, która chciała go uratować, a teraz może zapłacić za to najwyższą cenę. Zacisnął pięści w przygnębiającej bezsilności.
Cóż z tego, że to Dale Hawkins był tym złym.
Hawkins już nie żyje... jeżeli gdzieś odpowiada za swoje grzechy... to nie zmienia to w niczym ich sytuacji.
Na chwilę pojawiło się wspomnienie, mgliste i ulotne, gdzieś na obrzeżu świadomości... suchy zgrzytliwy śmiech, jego jęk i ból, brutalne ręce na jego ciele. Gwałt.
Mógł wybierać: on albo jego siostra. Co to za wybór...
Otrząsnął się, otarł oczy.
Nie pójdzie dziś do malarza.
Pójdzie do Jennifer.
A za te pieniądze wynajmie adwokata.
Nie byle jakiego z urzędu, ale prawdziwego adwokata.
On wyciągnie Jennifer z tego piekła.
Na pewno.
Musi.
Po prostu nie ma innego wyjścia.
Oczy zielone jak jego własne wyjrzały zza krat z bladej przerażonej twarzyczki.
- Braciszku...
- Jen...
Rozpłakała się nagle.
Na ten widok i on poczuł ucisk w gardle. Ale on nie mógł płakać. Teraz on musiał być tym silnym.
- Jen... wynająłem adwokata. Nie byle jaką adwokacinę, ale prawdziwego specjalistę. On cię z tego wyciągnie.
Zielone oczy z naprzeciwka otwarły się szerzej.
- Braciszku...
Uśmiechnął się do niej.
- Braciszku... ale jak... skąd wziąłeś pieniądze?
Nie mógł jej martwić, nie mógł jej powiedzieć nic, co zniszczy ten kruchy wyraz nadziei w jej oczach. Nie wolno mu.
A może nie umie przyznać się, że pomimo wszystko nie jest niczym lepszym od... "Cholera...".
- Sprzedałem parę obrazów - skłamał gładko, modląc się, żeby tego nie zauważyła. Ona zawsze wiedziała kiedy kłamał.
Ale tym razem chyba mu się udało.
Szybko, żeby nie dać jej czasu na zastanowienie zaczął mówić - Ten adwokat jest bardzo dobry, naprawdę. Wygrał już niejedną trudną sprawę. Nie boi się... szargać reputacji nawet znanych ludzi...
- Czy jest miły? - zapytała Jennifer.
Zamrugał zaskoczony.
- No ten adwokat. Czy jest miły? - ponagliła go.
Zdławił wspomnienie upokorzenia, którego doznał w biurze adwokata jeszcze zanim tamten zgodził się go przyjąć... a także potem. Jak i wtedy tak i teraz pomyślał, że to nieważne dopóki człowiek ten zgodzi się pomóc Jennifer.
- Tak, jest miły - skłamał znów, przerażony jak łatwo kłamstwo za kłamstwem wychodzi z jego ust. Grzech za grzechem. Za grzechem grzech. Już nie ma odwrotu.
Powrotu do krainy niewinności.
- Przyjdzie dziś - będzie chciał wiedzieć, co się stało dokładnie. Będziesz musiała mu wszystko powiedzieć.
- Wszystko? Powiedziałam już wszystko. Od początku mówiłam. Tylko nikt mi nie wierzy...
- On uwierzy - zapewnił.
- W to jak... jak ten mężczyzna cię skrzywdził... i o tym jak chciał skrzywdzić mnie?
- Tak.
Wspomnienia na chwilę obojgu odebrały głos.
- Powiem mu, Braciszku. Wszystko mu powiem. A wtedy może sprawiedliwość sobie o nas przypomni.
Długo patrzyli sobie w oczy.
W końcu przyłożył rękę do chłodnej szyby, która ich dzieliła, bowiem wiedział, że dłużej już nie będzie w stanie ukrywać przed nią swych łez.
- Pójdę już - powiedział do niej. Ale wrócę jutro.
- Na pewno? - jej wielkie oczy znów były pełne lęku.
- Na pewno. Obiecuję.
Wstał z plastikowego krzesełka, a wszystko w nim krzyczało, żeby zbił tę szybę, pokonał to wszystko, co ich dzieliło i uniósł ją daleko stąd, tam gdzie będzie bezpieczna. Tam gdzie już nikt nie będzie jej w stanie zagrozić. Zacisnął pięści i powieki.
Musiała zobaczyć tę rozterkę w jego oczach, bowiem uśmiechnęła się leciutko
- Kocham cię, Braciszku - powiedziała - Wszystko jeszcze będzie dobrze.
- Tak - wykrztusił - Kocham cię. Kocham. Kocham... - i wybiegł, nie panując dłużej nad sobą. Czuł wszechogarniający go gniew, nienawiść, na Hawkinsa, na ten świat, na rodziców, którzy opuścili ich tak wcześnie, na własną bezsiłę.
Wybiegł z budynku aresztu po to by stanąć oko w oko z setkami obiektywów.
Dziennikarze rzucili się na niego.
Ich pytania mieszały się mu w głowie: "Czy ty?.." "Czy twoja siostra?..." "Czy senator Hawkins?..."
I flesze.
Pstryk.
Jego twarz.
Pstryk.
Jego oczy szeroko rozwarte.
Pstryk.
Jego całe życie pod publiczną oceną.
Zaczął biec. Przedarł się przez próbujące go zatrzymać ręce i biegł, biegł. Uciekał czując się niemal tak jak we śnie, który śnił tej nocy.
Biegł za nim zgiełk rozmów i trzaski migawek, błyski flesza, coraz cichsze, coraz dalsze...
Zwolnił, kiedy całkiem zabrakło mu w płucach powietrza.
Szedł teraz krok za krokiem.
Objął się ramionami, gdy przeniknęło go zimno zmierzchu.
Pomyślał nad powrotem do swojej nory, ale cóż miał tam do roboty.
Patrzeć na ściany, na puste sztalugi?...
Zamiast tego wolał już patrzeć na ulice rozświetlane blaskiem latarni i sklepowych witryn. Na granat nieba wyraźnie odcinający się od świateł.
Kiedyś w tym wszystkim widziałby swoiste piękno.
Teraz nie widział nic.
Wszystko wydawało się mu ułudą, sztucznym blaskiem, odbitym.
Uśmiechy z plakatów bez cienia radości. Łzy z billboardów bez cienia smutku.
I piękne rzeczy za szklanymi witrynami.
A w witrynach odbita jego brzydka twarz.
Autoportret na szybie.
Autor nieznany.
Odwrócił się z rezygnacją.
Szedł znów nie patrząc gdzie idzie.
Zatrzymał się nagle, gdy w polu jego widzenia pojawiły się nogi.
Nie ruszyły się, gdy stanął na ich drodze, więc powoli podniósł wzrok.
Patrzył na męskie półbuty, czarne, z niezawiązaną jedną sznurówką. Na ciemne spodnie, na czarny, niezapięty płaszcz, na szary wyglądający spod niego sweter.
Na opuszczone wzdłuż tułowia ręce.
Na długie rozpuszczone czarne włosy.
I na bladą smutną twarz.
Aż spotkał szare oczy spoglądające na niego z taką samą uwagą.
Otworzył usta, lecz zabrakło mu słów.
Nagle przypomniał sobie swój sen i zrobiło mu się wstyd ze względu na wszystkie te intymne doświadczenia, których w nich zaznał, a których zaznać nie miał prawa. Poczuł jak krew barwi mu blade policzki.
Aureliusz nagle wyciągnął do niego dłoń w skórzanej rękawiczce.
Z obawą przyjął tę dłoń. Rękawiczka była bardzo miękka i ciepła, ciepłem ciała, które skrywała.
- Czytałem gazety - powiedział cicho malarz.
Robin opuścił głowę.
Druga dłoń w rękawiczce ujęła go za podbródek.
Spojrzał z bardzo bliska w te oczy, szare jak niebo przed burzą.
Cisza zawisła nad nimi pełna niewypowiedzianych słów.
Robin czuł jak drży jego ciało, jego ręka spoczywająca w mocnym uścisku tamtego.
I nagle stwierdził, że ręka Aureliusza także drży.
- Chodź - powiedział Aureliusz - Chcę cię gdzieś zaprowadzić.
Pociągnął go za rękę. Robin zawahał się.
- Poczekaj...
Aureliusz stanął, patrząc na niego z niepewnością w oczach.
- Sznurówka... - wyszeptał Robin - Sznurówka ci się rozwiązała. Przewrócisz się.
Malarz podążył za jego spojrzeniem.
Robin nieoczekiwanie klęknął u jego stóp. Zawiązując drżącymi palcami but, zerknął w górę, natrafiając na szeroko otwarte oczy Aureliusza. Zamarł na moment przygwożdżony w miejscu przez to wstrząśnięte spojrzenie.
Malarz powoli wyciągnął dłoń, pomagając mu wstać.
- Dziękuję... - wykrztusił. Chwila milczenia. - Chodźmy.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek. Robin nie wiedział jak długo szli, nie zamieniając ze sobą ani jednego słowa. Malarz zaprowadził go do jednej z niewielkich galerii, takiej, która zawsze potrafi ukryć się przed nazbyt wścibskim wzrokiem ciekawskiego turysty. Malutki dzwoneczek wydał z siebie miły dla uszu ton, gdy przekroczyli próg. Przyjęło ich ciepłe, świetliste wnętrze. W powietrzu unosił się delikatny aromat ziół i ten niepowtarzalny zapach, jaki wydają z siebie nagrzane słońcem przestrzenie.
Powitał ich kruchy staruszek, który z nieukrywaną radością podbiegł do Aureliusza. Widać było od razu, że malarz jest tu częstym i utęsknionym gościem. W pewnym momencie Robin poczuł się tu nie na miejscu, zupełnie jakby znów wchodził w jego intymność, intymność tego miejsca i chwili tej i wszystkich poprzednich spędzonych tu.
Malarz jednakże tylko mocniej ścisnął jego dłoń i wprowadził go głębiej do głównej sali galerii.
Przed oczyma Robina otworzył się widok piękny i niezwykły. Wnętrze było nietypowe i w niczym nie przypominało galerii, do których przywykł. Każdy z obrazów wisiał w starannie dla niego przygotowanym otoczeniu, barwy i światło były tak dobrane, że odnosiło się wrażenie, że jest to najlepsze miejsce z możliwych. Chciał przystanąć i podziwiać każdy obraz z osobna, poświęcić mu godzinę, dzień, wieczność całą, ale Aureliusz ciągnął go za sobą, zmierzając najwyraźniej do konkretnego celu. Nagle zatrzymał się. Robin gnany siłą rozpędu wpadł na niego i chciał się odsunąć, ale malarz przytrzymał go tak jak stanął, objął i przytulił.
Robin czuł ciepło promieniujące od jego ciała.
Dopiero po chwili spojrzał na obraz.
I zachłysnął się.
Patrzył wprost w przenikliwe błękitne oczy zwierzęcia piękniejszego od wszystkiego, co w życiu widział.
Nie czuł nawet łez spływających mu po policzkach.
Czuł, że zbliża się do obrazu, jakby pchany niezwykłą siłą.
Jednak w sile tej nie było nic złego.
Wyciągnął dłoń do niezwykłej istoty na wizerunku.
Poczuł szarpiącą za serce tęsknotę.
- Jeżeli poprosisz - wyszeptał mu Aureliusz do ucha - to może do ciebie przyjdzie...
To osłabiło czar.
Robin posmutniał.
- Choćbym błagał tysiące lat ten obraz pozostanie jedynie obrazem - odpowiedział cicho - widzisz, jednorożce przychodzą tylko do tych, którzy mają czyste serca.
Delikatnie uwolnił się z objęć malarza, choć jakaś część jego nigdy nie chciała ich opuszczać.
Odwrócił się trochę od obrazu, by nie patrzeć na niego bezpośrednio, ale Aureliusz nie odrywał od niego wzroku.
- Chciałem kiedyś kupić ten obraz - powiedział z lekkim uśmiechem - ale to trwało tylko chwilę, bowiem szybko zrozumiałem, że...
- Tu jest jego miejsce.
Spojrzał na Robina.
- Dokładnie tak.
Artysta westchnął cicho i pochylił głowę. Potem spojrzał wprost na niego.
- Tu się poznaliśmy...z ...z Sergiuszem.
Robin milczał świadom bólu, który krył się za tymi z pozoru spokojnymi słowami.
- Pokłóciliśmy się o prawo kupna tego obrazu....
- Zanim zrozumieliśmy, że jego nie można sobie wziąć, że to on daje... jeśli się tylko ma otwarte serce... to jednorożec przychodzi do ciebie sam... a jego dary są bezcenne.
...
- Nasz był bezcenny.
Pieniądze, które trzymał Robin w kieszeni zaciążyły na jego sumieniu, a w sercu ulokował się wielki kamień.
"A my rozmieniamy go na drobne" - pomyślał czując nienawiść do siebie i tajemniczych mężczyzn.
Nagle Aureliusz podniósł głowę i spojrzał na Robina z uśmiechem.
- I na zawsze taki pozostanie.
To spojrzenie uwięziło ich obu.
Robin poczuł jak jego oddech przyspiesza, jak nagle jego serce bije tak jak jeszcze nigdy dla nikogo nie biło.
Aureliusz wolno, z wahaniem uniósł dłoń, już bez rękawiczki, Robin nie zauważył, kiedy ją zdjął i dotknął jego policzka.
Zbliżyli się do siebie. Robin poczuł jak ciepły oddech Aureliusza owiewa mu policzek i usta.
Nigdy nie spodziewał się, że tyle uczucia można zawrzeć w jednym pocałunku.
Nagle usta Aureliusza, jego zapach, dotyk jego ciała stał się całym światem, czy też wypełnił cały znany Robinowi świat bez reszty.
Nie umiał zaczerpnąć tchu, kiedy ich usta się rozłączyły.
Gdzieś w jego wnętrzu narosła gorąca, nagląca potrzeba, głód. Sam nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, przyciągnął do siebie malarza i ponownie zatracił się w jego ustach. Poczuł jak ręce Aureliusza wślizgują się pod jego kurtkę i sweter i dotykają nagiego, rozgrzanego ciała. Sam wplótł jedną dłoń w jego włosy, przyciskając się do niego najbliżej jak tylko można.
Nie pamiętał później drogi do mieszkania malarza. Pamiętał tylko mrugającą żarówkę na klatce schodowej i uschnięty kwiatek, stojący na półpiętrze.
Pamiętał jak Aureliusz nerwowo szarpnął za klamkę w salonie, tę samą, przed której dotknięciem powstrzymał się wtedy, jak potknął się o porzucony w ciemności but i zaklął cicho. Zauważył, że weszli to węższego korytarza. Po obu jego stronach, naprzeciwko siebie widniały identyczne drzwi. Malarz otworzył te po lewej, a Robin nie miał nawet ochoty zastanawiać się, co znajdowało się za drugimi.
Zatopiony w przeżywaniu Aureliusza, smakowaniu go usłyszał tylko trzask zamykanych drzwi, a potem pochłonęła ich ciemność. Odstąpili od siebie nagle zawstydzeni. W mroku słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.
Czy to Aureliusz pierwszy sięgnął po Robina, czy było zupełnie odwrotnie? Nieistotne.
Już nie mieli się rozłączyć więcej tego wieczoru.
Jakiś czas potem wśród wilgotnych gorących szeptów nocy Aureliusz w zapomnieniu zakrzyknął: - Ser.... - ale Robin pocałował go zanim ten krzyk zdołał do końca wybrzmieć.
Jeszcze później leżeli ciasno spleceni.
Aurelisz spał.
Robin gładził śpiącego delikatnie po policzku.
I wdychał ich wspólny zapach.
I uśmiechał się przez łzy.
Następne dni zlały się w jedno.
Był w stanie bliskim euforii.
Był bliski zapomnienia.
Dnie spędzał z Jennifer i jej adwokatem.
Sprawy wreszcie ruszyły do przodu. Adwokat był pełen wiary w zwycięstwo, gdyż dzięki swemu dochodzeniu udowodnił, ze Jennifer strzeliła w obronie własnej. Na twarzy Jennifer wreszcie zaczął pojawiać się uśmiech. Żaden grzech nie był za to za wysoką ceną.
W sercach obojga wreszcie zagościła nadzieja.
Nie musiał już ukrywać przed nią swych łez.
Nie musiał kłamać.
Wreszcie wyszło słońce i przestał padać deszcz.
A noce...
Ulotna chwila przyjemności a potem godziny całe wyplątywania się z jego kruczoczarnych włosów i intensywnego zapachu.
Godziny cale... unikania jego szarych oczu.
I wieki cale... do następnego razu.
Minęły trzy dni zanim znów zaczęły mu się śnić sny...
Sny o konieczności szukania... czegoś... sny o twarzy bardzo bladej, ciemnych oczach i ironicznym uśmiechu.
Sny o jasnym ostrzu i krwi tak bardzo czerwonej...
Nawet nie zauważył, kiedy znów zaczął się bać.
Strach po prostu wrócił, jakby na swoje miejsce.
Niepokój kąsał jak wściekły pies.
W końcu nawet wśród szeptów nocy nie był w stanie odnaleźć ukojenia.
Był sam w domu Aureliusza, kiedy odczuł tajemniczy zew. Jak zahipnotyzowany podszedł do drzwi, które zawsze od chwili jego przybycia były zamknięte.
Zawahał się, lecz zew był silniejszy.
Zawiasy skrzypnęły głucho, gdy uchylił lekko drzwi.
Zamknął oczy wiedząc, że to, co teraz robi może bardzo wiele zniszczyć.
Pochylił głowę.
Poczuł jak jego serce drży od nadmiaru miłości.
Miłości niespodziewanej, nieujarzmionej.
Miłości jak rzeka, która porwała go zrywając wszystkie tamy. I jak człowiek porwany przez rzekę, nie mógł walczyć z żywiołem, tak on z tą miłością walczyć nie mógł... i nie chciał.
A jednak... miłość jego była cicha, potajemna, niewypowiedziana.
Zabrakło słów o miłości pośród szeptów nocy.
Zagryzł wargi.
Jak mógłby choćby pomyśleć o zaryzykowaniu tego, co miał... chciał zamknąć drzwi z powrotem, lecz nagle jakaś siła popchnęła je do przodu...
Przez chwilę przyzwyczajał wzrok do mroku, a potem...
Ujrzał sypialnię bliźniaczo podobną do tej, w której spali z Aureliuszem.
Ale sypialnię cichą i chłodną.
Pokój pełen pamiątek po zmarłym...
Japońska katana wisząca na ścianie.
Ubrania Sergiusza wciąż porzucone w nieładzie.
Książka otwarta na środku na stoliku nocnym.
Pokój pełen oczekiwania na powrót właściciela.
Ale tuż obok łóżka... w najgłębszym cieniu... rozstawione sztalugi...
Na sztalugach obraz... zasłonięty płótnem.
Widział przed sobą swoją drżącą dłoń. Dłoń, która powoli ujęła płótno i pociągnęła za nią....
Robin spojrzał....
Poczuł jak cały ludzki strach ulatuje z niego.
Poczuł jak ulatuje z niego cała ludzka świadomość.
Poczuł jak jego serce przestaje bić.
Poczuł jak ulatuje z niego dusza.
Nie poczuł już jak upada na ziemię, miękko, jakby od niechcenia.
Nie poczuł jak lekkie płótno nakrywa go, kryjąc przed wszelkim wzrokiem.
Nie poczuł nagłego zawirowania powietrza nad swoją głową, nie ujrzał cienia postaci nachylającej się nad nim w opiekuńczym geście.
Pamiętał te historie, które słyszał niejednokrotnie... te o ciemnym tunelu i światełku na końcu.
Spojrzał na twarz Szatana, spojrzał na twarz Boga i rzeczywiście nie bał się już.
Światełko było coraz bliżej.
A razem z nim bezpieczeństwo.
Spełnienie
Wolność.
A potem światełko zamigotało przed nim, jak przepalająca się żarówka. I wiedział już, że Bóg, Wieczny Latarnik jest słaby. Że niknie gdzieś, blednie.
I zamiast bezpieczeństwa został rzucony w ogień.
A jego krzyk ginął w pustce, pustce, która miała go pochłonąć już na zawsze.
Stanął przed nim mężczyzna, którego już znał.
Przerażony uniósł głowę by spojrzeć na cień, który rzucały... skrzydła mężczyzny.
A skrzydła były czarne.
Aureliusz wbiegł do domu i już wiedział, ze coś jest nie tak. Szarpnął za klamkę drzwi do wewnętrznego korytarza, otworzył je... i już wiedział.
Powoli zbliżył się do uchylonych drzwi pokoju, w którym ostatni raz był wtedy, kiedy skulony w kłębek, z twarzą schowaną w ubraniach Sergiusza, płakał po jego stracie.
Tam też ukrył OBRAZ, przyczynę tego wszystkiego.
Zdecydowanym krokiem podbiegł do pokoju Sergiusza.
Przed jego oczami zamigotały dwie sceny, nakładając się na siebie.
- Boże... - wyszeptał - Boże nie znowu...
"Bóg.... przecież to właśnie dlatego... a on jako ostatni miał prawo używać tego imienia... niewątpliwie nadaremno"...
Ciało skulone na podłodze pod Obrazem, półprzykryte płótnem, które opadło z Obrazu.
"Sergiusz?... Robin?..."
Z Obrazu... na który nie mógł spojrzeć bez nienawiści, fascynacji i lęku.
Podbiegł do niego.
- Robinie - wyszeptał cicho pragnąc usłyszeć choć najsłabszą odpowiedź.
I usłyszał ją, choć nie taką, jakiej by pragnął.
Przy wtórze cichego łopotu skrzydeł, który najpierw ukochał, a potem znienawidził, w pokoju pojawił się Przeklęty, którym został przez Boga pobłogosławiony.
W rękach trzymał ciało Robina.
- Czy teraz dokończysz Obraz? - zapytał.
Aureliusz poczuł gorycz wypełniającą mu gardło. Tak bardzo chciałby móc powiedzieć "nie".
- Dokończę.
- Nic.. .nie rozumiem... - wyszeptał
- Już ci mówiłem, że jestem aniołem - padło lakoniczne stwierdzenie.
Spojrzał prosto w oczy, których nie mógł dostrzec.
- Jesteś Upadłym...
Anioł roześmiał się.
- Ja w każdym momencie upadam.
...
- Ale w tej chwili czuję, że wznoszę się ponad sam raj.
- Nie rozumiem.
- Bądź rad. Wywiązałeś się z naszego układu...
- Wywiązałem się?
- Nasz malarz skończy obraz.
...
- Ale...
- Czy słyszałeś kiedyś może, że niektórzy ludzie, niektóre plemiona boją się być portretowani, bo uważają, że artysta zabierze im dusze?
- Tak.
- Bóg też ma duszę... I nigdy nie pokazał nikomu swej twarzy, bo....
Przerażenie ścisnęło mu gardło. Dlatego światłość była blada, słaba, konająca.
- Człowiek może odebrać mu duszę.
- Ale człowiek nie może... nie potrafi... jak miałby zobaczyć oblicze Boga i przeżyć...
W tym momencie zamigotała mu przed oczami blada, smutna twarz, z za długą grzywką opadającą na policzki.
- Człowiek może wszystko. Ma przecież wolną wolę...
Obraz.
Obraz.
Obraz.
- Nieeeeeeeeeeee!!!!!!!!!!!!
- Chodźmy. Nasz artysta na nas czeka.
- Nie...
...
- Nie!!!!!!!!
Wątły cień nachylił się nad nim.
- Idź - szepnął mu do ucha - Ochronię cię. Obiecuję...
Zauważył, że tuż obok jego anioła, kiedyś jego stróża, teraz jego śmierci, materializuje się postać.
Anioł położył dłoń na jej ramieniu.
- Z radością muszę stwierdzić, że tym razem mój kontrahent dotrzymał swojej części umowy.
- Umowy? - Aureliusz wypowiedział to słowo najcichszym szeptem.
- Chcesz malować przecież.
Aureliusz zamarł.
Robin nie umiał spojrzeć mu w oczy.
Ciemność i cisza najgłębsza pochłonęła ich obu.
Aureliusz podniósł oczy na swego anioła i oczy te gorzały ogniem.
- Zostaw mnie.
Anioł zawahał się.
- Zostaw mnie abym mógł dokończyć Obraz.
Anioł posłusznie wycofał się i odszedł.
Przez długą chwilę nie działo się nic.
Potem spojrzeli sobie w oczy.
Aureliusz sięgnął w kierunku ściany.
Robin z głuchym okrzykiem - Nieeeee!!!!! - sięgnął w kierunku Aureliusza.
Pustka. Ciszę zakłóca jedynie dźwięk kropel spadających na powierzchnię w równym "kap kap".
Oto siedzi. Ręce ma spuszczone, a z bezwładnych palców ściekają powolutku strużki krwi.
Oto on.
Unosi głowę i patrzy na ciebie.
Oto jego oczy.
Na kolanach trzyma obnażony miecz. To japońska katana.
Jego usta milczą.
W ciszy słychać jedynie "kap kap" kropel krwi spadających z wysokości jego rak na posadzkę.
Kap kap
Kap kap
Kap...
Układy zawarte za jego plecami.
On chce krzyczeć.
Układy złamane za jego plecami.
Japońska katana o smukłym, polerowanym ostrzu.
- Kim jesteś? - zapyta cię
Co mu odpowiesz?
Ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Mężczyzna.
Ty?
On unosi głowę. Oczy ma ogromne, szeroko otwarte. Ale milczą.
Jego oczy milczą.
Podobnie jak rozchylone usta.
Co odpowiesz na jego pytanie?
Miecz samurajów.
Nagle, zanim gładka biała stal dotknęła gorącej skóry, nad Aureliuszem pochylił się cień.
Cień o twarzy jasnej i o płonących źrenicach, o włosach średniej długości i grzywce opadającej na oczy.
- Namaluj mój portret, ukochany - odezwał się głos cichy jak oddech - Namaluj mnie, gdyż za ten Obraz zapłaciłem życiem...
Spojrzenie połączyło Aureliusza i Sergiusza, kochanków, dar jednorożca i nagle Aureliusz uśmiechnął się i podniósł miecz, ostrze, o które jeszcze przed chwilą opierał oba swe nadgarstki.
Miecz samurajów.
Zniszczył Obraz w trzech starannie zaplanowanych cięciach.
A potem nałożył nowe płótno na sztalugi.
I malował, malował tak jak podpowiadało mu serce. A z każdym pociągnięciem pędzla cień obok niego bladł i niknął.
Robin siedział i patrzył na wszystko to, a w jego sercu był mrok.
W końcu Aureliusz owinął nowe, jeszcze wilgotne płótno w materiał i wyszedł na spotkanie ze swym aniołem.
Robin przez chwile pozostał jeszcze w pokoju Sergiusza.
Aż nagle wzrok jego padł na porzuconą w kącie katanę.
Chwycił ją w dłoń i pobiegł za malarzem.
Ten odsłaniał właśnie swe dzieło przed Upadłym.
Jego blada twarz była spokojna i piękna.
- Co to jest ?????????!!!!!!!!!!! - wykrzyknął anioł.
Aureliusz uśmiechnął się.
- Obraz boga mego - odpowiedział - miłości.
Ziemia zatrzęsła się od wściekłości Upadłego. Ognista dłoń zawisła nad Aureliuszem stojącym z dumnie uniesioną głową.
Lecz wtedy Robin podbiegł do niego.
- Nasz układ zostaje złamany - powiedział.
I wbił miecz samurajów w ciało anioła aż po zdobioną rękojeść.
Wrzask odebrał słuch wszystkiemu, co żyje na ziemi.
Wrzask zatrząsł postumentami świata.
Robin spojrzał w oczy Upadłego... a ten wyciągnął rękę po jego duszę...
...kiedy nagle...świetlista sylwetka anioła stanęła jej na drodze. Gdy mroczna ręka dotknęła jaśniejącej postaci... Robina poraziła eksplozja światła. Poczuł, że oddala się od całego zagrożenia, że jest już bezpieczny... i zarazem pojął, że jego ratunek kosztował anioła życie.
Oddalając się dostrzegł w dole skulony w pokorze posąg.
Posąg jego anioła stróża.
Nie ma już nikogo, kto by nade mną czuwał - pomyślał
W ciemnej nocy bez gwiazd nagle zobaczył dwa jaśniejące punkty.
Niebieskie oczy spojrzały na niego z miłością.
- Choćbym błagał tysiące lat ten obraz pozostanie jedynie obrazem - odpowiedzial cicho - widzisz, jednorożce przychodzą tylko do tych, którzy mają czyste serca...
... a jego dary są bezcenne.
......................................................................................
Znów stał przed budynkiem, bojąc się wejść do środka. Czego mógł chcieć jeszcze więcej? Jego siostra była wolna. Czego więc mógł jeszcze chcieć?
Znów badał opuszkami palców pobrużdżoną framugę drzwi.
Na klatce znów spotkał staruszkę podlewającą kwiaty.
- Kwiatek na półpiętrze chyba usechł już z pragnienia - powiedział do niej cicho.
- Doprawdy? - odpowiedziała mu i uśmiechnęła się.
Zamrugał zdezorientowany. Po czym bardzo powoli, świadomy każdego swojego kroku wspiął się na ostatnie półpiętro.
Kwiat rozkwitł. Był obsypany cały bladoróżowymi kwiatkami, które wydawały z siebie upajający zapach.
- Czasem wydaje się tylko, że coś jest martwe - dobiegł go z dołu głos staruszki.
A Aureliusz, który stał obok kwiatu z niewielką konewką w ręce uśmiechnął się i był to najpiękniejszy uśmiech, jaki Robin widział w całym swoim życiu.
KONIEC
|
|
Komentarze |
dnia padziernika 13 2011 21:46:31
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina
Ashura (Brak e-maila) 13:35 29-08-2004
Aaaaaaa!!!!!!!!!Jak ja moglam tego nie skomentowac?Boskie, cudne , wspaniale, apsolutnie doskonale,po prostu czad!!!I love this opo, give me more!
Kethry (kethry@interia.pl) 00:08 30-08-2004
yay! dziekuje!
Bunraq (Brak e-maila) 00:03 10-09-2004
hmmm... nie wiem co napisać...jestem..... pod wrażeniem. używasz takich słów, które w mojej głowie od razu układaj± się w klatki filmowe... obrazy, kolory, fakturę przedmiotów, popękana farba na framudze... wszystko widzę. niesamowite... nie mogę się otrząsnąć... piękne opowiadanie. piękna wizja \"\"innej\"\" miłości. brakuje tylko napisów końcowych żeby mieć czas na złapanie oddechu i powrót do rzeczywistości (tak jak w kinie po dobrym filmie, też to masz...?). gratuluję pozdrawiam. p.s. uwielbiam Anioły...
Kethry (kethry@interia.pl) 23:05 10-09-2004
Bunraq... strasznie dziekuje za komentarz. bo widzisz to wlasnie czasem tak jest, ze cos widze i staram sie potem oddac to najwierniej jak tylko moge. zarowno ogolny obraz, jak i takie pozornie nieistotne szczegoly... jestem bardzo szczesliwa, ze choc troche mi sie to udaje
An-Nah (Brak e-maila) 09:55 04-11-2004
Miałam nie powtarzac - ale powtorze - dziewczyno, wyslij to gdzies, do Nowej Fantastyki chociazby. to jest genialne. Mysle, ze mimo, ze to yaoi, nie ryzykujesz, bo opowiadanie jest genialne, pomysl z Obrazem zatyka wrecz, a jezyk... Kethry-sama, ja sie przy tobie taka malutka czuje z tymi moimi marzeniami o profesjonalizmie. Nie wierze, ze nigdy nie myslalas o publikacji, nie wieze, ze nie probowalas.
Rahead (Brak e-maila) 09:07 12-11-2004
Kiedy zaczełam to czytac każe zdanie w mojej głowie ukladało sie w obraz... Kiedy piszesz przedstawaisz nam szczegoly...
A opo jest takie tajemnicze, klimatyczne... pełne pasji...
Podpisuje sie pod An-nah....
moreorless (moreorless@wp.pl) 03:35 17-07-2005
No widzę, że mamy świeżą, jeszcze cieplutką spiskową teorię dziejów, tyle że Boskich. Istny rKod Aureliuszar1; i rAnioł Nor1; (z serii o Jamesie Robiondzie) w jednym!
Pokręcone, ale kryminalna nieomal fabułka domyka się i zgodnie z logiką (pomimo metafizyki)r11; wyjaśnia.
Nie tak mnie to jednak cieszy, jak powinno.
Dlaczego? Ano z tego niebagatelnego powodu, że jestem kompletnie niewrażliwa na cały ten anielsko-szatańsko-fantastyczny sztafaż. Szanowna Autorka ma talent, który bezlitośnie rozbiła o poetyckie ambicje. Zaryłam więc zębami w glebę, powalona przez wartki potok histerycznej egzaltacji.
Za dużo,
Za mocno,
Zbyt martyrologicznie,
Za wiele o jednego jednorożca (sorry, ale dla mnie do kumpel jelenia który nie zdążył na bibkę na rykowisku).
O bólu, krzyku, strachu, bezsensie, sensie, miłości itp. naprawdę można pisać mniej wprost, a zarazem dobitniej (trochę tego było nawet w lekturach szkolnych, które większość r11; nie wyłączając mnie r11; olewała.)
W opowiadaniu roi się od krańcowych ostatecznych stwierdzeń, jak: rdotyk jego ciała stał się całym światem, czy też wypełnił cały znany Robinowi świat bez resztyr1; albo rzatracił się w jego ustach, przyciskając się do niego najbliżej jak tylko możnar1;r11; czy nie brzmi znajomo? Klisze i to nie jedyne.
Poza tym wątek rsatelitarnyr1; ze skandalem i procesem nie wywołuje przesadnej empatii dla Robina. Rozumiem, że chodziło o wyłuszczenie jego niewinności, ale sprawa wygląda przyciężko i historia dostaje rozstępów.
Efekt: czytelnik spotkał się z nadgorliwością, czytelnik nie został do końca uszczęśliwiony, czytelnik idzie spać, czytelnik poczeka, aż utalentowana (I mean it!) Autorka napisze jakieś niefantasy ze wzrostem dawki samokrytycyzmu w kwestii poezji.
Do roboty!
rNie musiał kłamać. Wreszcie wyszło słońce i przestał padać deszczr1; r11; no cóż, czasem słońce, czasem deszcz. Trzymię kciuki!
PS.: Daję dodatkową gwiazdkę (albo dwie) za:
rWszystko miał przemyślane / Miał przemyślane jedno zdanie. >>Chcę żebyś mnie uczył<<r1;
Zabrzmiało zgrabnie, zdecydowanie i dowcipnie. Ir17;m impressed.
NioNio (Brak e-maila) 22:29 29-12-2006
W życiu potrzeba odrobiny poezji, podobnie jak zdrowego rozsądku. Kocham poezję, pokochałam więc Twoje opowiadanie. A zdrowy rozsądek i "krańcowe ostateczności" niech idą się kochać...
A z tego komentarza powyżej niewiele rozumiem. Za dużo moralizatorstwa na siłę. |
dnia lipca 12 2016 15:08:19
Pewnie już i tak autorka nie przeczyta tego komentarza, bo jakby upłynęło trochę wody od publikacji opowiadania... ale może jednak
Z mojej perspektywy największy zarzut pada jednak w stronę końcówki opowiadania, która jest niestety trochę chaotyczna. Odnoszę wrażenie, że autorka napisała ją pod presją czasu. Presją, która oczywiście samoistnie pojawiła się w jej głowie (bo to już tuż-tuż, zaraz zakończenie r11; w takich sytuacjach trudno jest się pohamować i rozłożyć pracę nad kulminacją na dłuższy okres czasu, bo po prostu strasznie chcemy to już dociągnąć do końca). Być może się mylę, ale dla mnie tak to wygląda r11; nagle wszystko zaczyna się dziać bardzo bardzo szybko, za szybko (stanął, krzyknął, pobiegł + dialogi, które powinny być ciut bardziej opisane). Przydałaby się odrobina oddechu.
Wcześniej jest zdecydowanie lepiej, tempo jest spore, ale nie przytłacza. Mimo wszystko wydaje mi się, że potencjał fabularny nie został wykorzystany. Może fajnie byłoby jednak wrzucić jakąś retrospekcję, lub bardziej rozbudować postać Jennifer? Są momenty zdecydowanie przegadane (rOn wyciągnie Jennifer z tego piekła. Na pewno. Musi. Po prostu nie ma innego wyjścia.r1; r11; trzy ostatnie zdania wałkują to samo, nie widzę sensu), a są również przestrzenie, które zostały pozostawione puste (chociażby to, o czym wspomniałem wyżej).
Dużym plusem jest na pewno fakt, że opowiadanie się świetnie wizualizuje, o czym była już mowa w poprzednich komentarzach. Z pozytywów wskazałbym również fabułę, która całe szczęście nie rozbija się tylko o romans (a niestety wielu autorów popełnia błąd pod tytułem "za dużo yaoi w yaoi". Jest ciekawie, chce się znać dalszy ciąg wydarzeń r11; to bardzo ważne. Jest pomysł. Dwie główne postacie są jakieś, pozostałe zdecydowanie funkcjonują w roli tła, ale robią to całkiem zgrabnie.
Zastanawia mnie jak autorka napisałaby to dzisiaj, bo podejrzewam, że zupełnie inaczej Ale tego się pewnie nie dowiem... |
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
|
Oceny |
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.
Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.
Brak ocen.
|
|
Logowanie |
Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem? Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.
Zapomniane haso? Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
Nasze projekty | Nasze stałe, cykliczne projekty
|
Tu jesteśmy | Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć
|
Shoutbox | Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.
Archiwum
|
|