The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 19 2024 14:27:42   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Jeden wieczór
Trzasnęły drzwi.
- Wróciłem - zawołał z przedpokoju. Sądząc po głosie, był w nienajlepszym humorze.
- Yhm - mruknąłem, nie odrywając wzroku od monitora. Patrzyłem tak i patrzyłem, ale nic jakoś nie zamierzało się zmienić. Utknąłem. I tkwię tak, kurwa, już od tygodnia.
- Jest obiad? - sądząc po odgłosach, siłował się z butami.
- Nie ma - burknąłem tak, żeby mnie nie usłyszał i wymacałem kubek z kawą. Jak zawsze zdążyła ostygnąć, zanim sobie o niej przypomniałem.
- Piszesz? - zajrzał do pokoju i rzucił torbę na łóżko - Jak idzie?
Odwróciłem się i spojrzałem na niego ciężko. Zrozumiał.
- Nie idzie - pokiwał głową - Ile to już dni?
- Zbyt dużo - z irytacją wyłączyłem Worda i wstałem; lewe kolano natychmiast zaprotestowało przeraźliwym bólem - Nienawidzę tej roboty - wymruczałem, próbując wyprostować zesztywniały staw - Nienawidzę orków, ludzi, elfów, a przede wszystkim Microsoftu.
Patrzył na mnie w milczeniu, ukrywając uśmiech. Znał mnie na tyle, by wiedzieć, że każda próba pomocy skończyłaby się dla pomagającego nie tyle tragicznie, co boleśnie. To było moje kolano i mój dół pisarski.
- Microsoftu, rozumiem i podzielam - powiedział, rzucając okiem na monitor - Ale co masz do orków?
- Istnieją - warknąłem, idąc w stronę kuchni.
Zaśmiał się i poszedł za mną, z troską obrzucając spojrzeniem moją nogę. Nie utykałem, choć ból był zdecydowanie nieprzyjemny. Jak ktoś siedzi na tyłku przez cztery godziny nic innego nie robiąc, nie ma się czego dziwić, że ciało odmawia mu posłuszeństwa.
- Umyj ręce - zakomenderowałem - I wysmaruj je balsamem. Już stąd widzę, że znów ci skóra popękała. I nawet nie próbuj mówić, że to nie ma sensu. Co chcesz na obiad?
Obrzucił mnie krótkim spojrzeniem. Było zbyt czułe, jak na mój gust, trochę tak, jakbym był dziewczyną. Ale w końcu mówiłem jak baba, więc pewnie mi się należało.
- A co jest? - zapytał, idąc do łazienki. W jego głosie wyraźnie słyszałem nutki rozbawienia i ciepła. Też uśmiechnąłem się mimowolnie.
Otworzyłem lodówkę i uśmiech zniknął z mojej twarzy.
- Ketchup - mruknąłem, szturchając palcem na wpół opróżnioną, czerwoną butelkę - Makaron.
- A coś jeszcze? - wrócił, pachnąc intensywnie orzechową maścią. Zdjął sweter, pozostając w koszulce i czarnych spodniach. Materiał ściśle naciągał się na jego mięśniach i pięknie je podkreślał.
- Musztarda - zajrzałem głębiej - Trochę tego twojego smarowidła od Ramy. I moje mleko.
Pochylił się nade mną i zajrzał również. Długi czas patrzyliśmy się tak na resztki produktów, które pomimo intymności, jaką czule zapewnialiśmy im w lodówce, jakoś nie chciały się rozmnażać.
- Może coś robimy źle? - zamruczałem.
Spojrzał na mnie pytająco.
- Musimy mieć pieniądze - powiedział, gdy ciężko westchnąłem.
To ci dopiero była nowość.
- A masz przelew? - zapytałem z nadzieją. Pokręcił głową - Więc będzie makaron - podsumowałem, nienawistnym spojrzeniem obrzucając niewdzięczną lodówkę.
Jedliśmy więc makaron. Jak przez trzy ostatnie dni. Każdy student wie, co wtedy o nim myśli.
Planowałem właśnie szczegółowy zamach na fabrykę Malmy, gdy położył mi place na dłoni. Zaskoczony spojrzałem mu w oczy i zrozumiałem wszystko.
- Nie - powiedziałem, zanim zdążył otworzyć usta.
Wykrzywił smutno wargi.
- Ostatni raz było dwa dni temu.
- Jeszcze dwa i możemy rozmawiać.
- Jakub...
- Nie, Norbert. Akurat walczę z dołem.
- Wypełnię go.
Rzuciłem mu mrożące krew w żyłach spojrzenie. Nie cofnął głowy, choć uśmieszek zniknął z jego twarzy.
- To zdecydowanie nie było śmieszne.
Westchnął i odsunął pusty talerz.
- Rozumiem - powiedział niemal zimno - Nie masz ochoty.
O mało nie przekląłem. Dlaczego musi traktować seks aż tak poważnie?! To była największa różnica między nami i wieczny powód do zatargów. Jego wielki popęd i mój umiarkowany. Kiedy on chciał, ja nie chciałem, a gdy wreszcie nabierałem ochoty, on wciąż był zły na poprzednią odmowę. Niczym dzieci.
Nie zamierzałem jednak zmieniać zdania.
- Dokładnie - przytaknąłem, zbierając naczynia - Nie mam ochoty. A ty musisz pisać pracę.
Nie spuszczał ze mnie ciężkiego spojrzenia.
- Nie mam ochoty na pisanie - mruknął.
- A co na to twój promotor?
- Pieprzę promotora.
Westchnąłem i usiadłem na przeciw niego. Ująłem w palce jego dłoń i przycisnąłem ją do swoich warg.
- Znów problemy na uczelni? - zapytałem ciepło.
Skrzywił się.
- Pieprzę uczelnię - burknął, utwierdzając mnie w moim przekonaniu.
Przytuliłem go, wsuwając palce w jego włosy. Natychmiast skorzystał z sytuacji i przylgnął do mnie całym ciałem. Przejechałem dłońmi po jego szerokich plecach, a potem wsunąłem je pod jego koszulkę. Zamruczał niczym wielki kot.
- Nie zaliczyłeś czegoś? - zapytałem cicho prosto w jego ucho.
Mruknął coś i spojrzał na mnie krótko. Niezbyt przychylnie.
- Sądzisz, że przejąłbym się tym tak bardzo?
Uniosłem brwi bez słowa. Skrzywił się natychmiast.
- No dobra... Ale nie byłbym wkurzony.
Moje brwi uniosły się jeszcze wyżej.
- A jesteś?
Zamiast odpowiedzieć, pocałował mnie spontanicznie i gorąco, mocno przyciskając mnie do siebie. Zawsze był dobry w unikaniu odpowiedzi, zazwyczaj w ten właśnie sposób. Odsunąłem go od siebie i ostro spojrzałem mu w twarz.
- Nie mówiłem, że nie mam ochoty?
Westchnął cierpiętniczo i odsunął się ode mnie, choć nie za daleko, jakby wciąż miał nadzieję, że jednak mu się powiedzie.
- Nawet na pocałunek?
- Nasze pocałunki zawsze kończą się na czymś więcej, jak masz taki humor jak dzisiaj - wstałem i poprawiłem koszulę - Niech zgadnę. Nie zaliczyłeś i musisz teraz kuć, a miałeś inne plany. Zwykle właśnie to najbardziej psuje ci samopoczucie - uśmiechnąłem się ze słodką złośliwością.
- W sumie to nie ma żadnego sensu. Brak współpracy z twojej strony wszystko uniemożliwia - powiedział, wykrzywiając wargi z niezadowoleniem.
A więc miałem rację.
Znów postawił mnie w sytuacji, kiedy odmowa mogła sprawić, bym mógł poczuć się winny.
- Norbert - powiedziałem powoli, pocierając skronie - Obaj mamy problemy i obaj musimy sobie z nimi szybko poradzić. Nie sadzę, żeby seks był dobrym rozwiązaniem na ten wieczór. Powinniśmy grzecznie usiąść przed naszymi komputerami i skupić się na robocie. Nic samo nie pójdzie do przodu.
Patrzył na mnie bez słowa, zupełnie nie przekonany. Dla niego seks zawsze był rozwiązaniem wszystkiego.
Poczułem się przyparty do ściany. Zagryzłem wargi, by nie pokazać po sobie napięcia.
- Nie traktuj tego tak cholernie poważnie - wyszeptałem.
Westchnął i opuścił wzrok. Jego ramiona opadły.
- Znasz mnie. Ja po prostu mam ochotę - uniósł gwałtownie głowę. Jego oczy płonęły blaskiem, który tak bardzo uwielbiałem, kiedy się kochaliśmy - Pragnę cię. Kocham cię.
Teraz to ja westchnąłem. Uczucie spętania i przyparcia do ściany znikło, zastąpione rodzącą się czułością. Na tak postawianą sprawę nie mogłem dalej reagować napięciem. Nie wtedy, kiedy patrzył na mnie w ten sposób.
Powoli podszedłem do niego i uklęknąłem przed jego kolanami. Uśmiechnął się, kiedy położyłem mu ręce na udach.
- Jakub?
- No dobrze, niedźwiedziu - powiedziałem, uśmiechając się chytrze - Daję ci dziesięć minut. Albo jakoś przekonasz mnie, że dobrze wybrałem, porzucając opowiadanie dla nocy z tobą, albo od dzisiejszego dnia przez pełny miesiąc możemy pożegnać się ze wspólnym spaniem.
Wyszczerzył się szeroko. Oczywiście spodziewałem się, że przyjmie wyzwanie bez chwili zastanowienia.
- Zawsze do usług, kocie - zamruczał i pochylił się, by pocałować mnie zachłannie.
Bez oporu przyjąłem bierną rolę, nie tracąc czasu na bezcelowe przepychanki. W takim nastroju i tak by dominował, niezależnie od tego, ile siły bym włożył, by udowodnić moją pozycję. Poza tym, przyznam, miałem ochotę na podobny obrót sprawy. No i dziesięć minut to w końcu nie tak dużo czasu, prawda?
Niemal wgryzł się w moja szyję, kiedy opadliśmy na łóżko. Rozbierał mnie tak zachłannie, że przestraszyłem się, że podrze moją ulubioną koszulkę. Odepchnąłem jego ręce i sam to zrobiłem, odrzucając ciuch w kąt pokoju. Spodnie poleciały za nim chwilę później.
Następne kilka minut zeszło mi na gwałtownym łapaniu powietrza i usilnym odpychaniem jego głowy od swego krocza. Był dobry w seksie oralnym i doskonale o tym wiedział. Znał moje reakcje, czułe miejsca i wykorzystywał to bezlitośnie. Przeklinając głośno, w końcu poddałem się i wyjęczałem prośbę o litość. Zaśmiał się i przygniótł ciężkim ciałem, nie pozwalając zwinąć mi się w pozycji embrionalnej, co miałem w zwyczaju po dobrych pieszczotach.
- Czas minął? - jego zęby błysły w półmroku sypialni.
- Spieprzaj - wymruczałem w poduszkę.
Odgryzł się, mocno ściskając moje pośladki.
- Unieś biodra - wyszeptał prosto w moje ucho, czego naprawdę nie znosiłem.
- Spieprzaj - powtórzyłem, ale zrobiłem to, o co prosił. Bywały chwile, kiedy nienawidziłem się za takie posłuszeństwo, jednak na pewno nie w tym momencie.
Wszedł we mnie ostrożnie i od razu przygwoździł z powrotem do materaca, nie dając mi szansy na zmianę pozycji. Zacisnąłem powieki i nabrałem powoli tchu. Poczekał, aż się przyzwyczaję i poruszył biodrami, mocno wbijając mnie w posłanie.
Krzyknąłem. Rzadko zdarzała mu się taka brutalność, zwykle bywał nieco łagodniejszy. Wbiłem paznokcie w jego ramiona; roześmiał się.
- Czas minął?
- Spie... uffff....
Kolejne pchnięcie było łagodniejsze, ale znów wydusiło powietrze z moich płuc. Ugryzłem go w bark i przekląłem niewyraźnie.
Pochylił swoją twarz nad moją i spojrzał mi uważnie w oczy. Najwyraźniej dostrzegając w niej coś, co go uspokoiło, objął mnie w pasie i zaczął się poruszać równymi, choć mocnymi pchnięciami. Były słabsze niż dwa poprzednie i rozluźniłem się trochę. Za wcześnie.
Ugryzł mnie w ucho.
Syknąłem wściekle, niemal jak kot i podrapałem go głęboko. Drażniło mnie to, przyprawiało o dziwne odczucia, a on wiedział o tym dobrze. I potrafił bezlitośnie wykorzystać w sytuacji podobnej do tej. Jęknąłem, wycofałem głowę i spojrzałem na niego wściekle. Wtedy przyśpieszył.
Kiedy w końcu oddech wyrównał mi się na tyle, bym mógł wydusić słowo, od naszych orgazmów minęło kilka długich chwil. Mruczał z zadowoleniem, gładząc mnie po biodrze. Kiedy otworzyłem oczy, by spojrzeć na niego groźnie, uśmiechnął się szeroko.
- I jak, kocie?
- Kiedyś nadejdzie czas, że odgryzę ci ucho - warknąłem - Pamiętaj.
Zaśmiał się sennie.
- Nie mogę się doczekać - parsknął, niespiesznie sturlał się ze mnie i przytulił. Pot wysychał z mojej skóry i zrobiło się chłodno. Wyczuł moje drżenie i przylgnął do mego boku.
Spojrzałem w stronę komputera i skrzywiłem się lekko. Zauważył to i pocałował w policzek.
- Jutro.
- Powinno być dzisiaj i dobrze o tym wiesz.
- Ale będzie jutro i dobrze o tym wiesz - uśmiechnął się złośliwie.
- Za późno.
- A co takiego zrobiłbyś dzisiaj, co?
No cóż. Złapał mnie. Pewnie spędziłbym kolejną godzinę, gapiąc się bezsilnie w ekran monitora.
- Jutro - zamruczałem ponuro.
Zaśmiał się cicho.
- Przynajmniej zrobiliśmy coś konstruktywnego.
- A owszem - spojrzałem na niego zgryźliwie - Ty masz podrapane plecy, ja ślad ugryzienia na uchu, a do tego właśnie się do siebie przyklejamy.
- Konstruktywnie - dodał z samozadowoleniem.
A pewnie.
- Idź spać, orku.
Uniósł brew.
- Ponoć nienawidzisz orków.
- Więc widzisz, że mam na to powód. Idź spać. Pozwól mi odpocząć.
Zamknął oczy i wyszczerzył się powtórne.
- Czuję się zaszczycony, że masz od czego.
- Tak, racja. Muszę odpocząć od ciebie. Powinieneś poczuć się zaszczycony - parsknąłem cicho.
Pocałował mnie w policzek i przytulił.
- Śpij, kocie.
- Śpij, orku.
- Jutro...
Tak, jutro. Jutro zmierzymy się ze wszystkim.
Razem.




Zawsze wiedział jak mnie rozśmieszyć. Było nam mokro, zimno, koce przemokły do suchej nitki, zupełnie jak my sami, a on tańczył na wąskiej półce skalnej, łapiąc w otwarte usta krople deszczu. Zwinny jak pantera, balansował na jednej nodze zaledwie metr od krawędzi, z łatwością ignorując ciężar dwuostrza na plecach. Gdyby to był ktoś inny, przestrzegłbym go, ale to był Tait, mój Tait, Tait Wodny Leopard.
- Spadniesz - powiedziałem, gdy brzuch rozbolał mnie od śmiechu - Spadniesz i co zrobię?
Oczy zalśniły mu jak wypolerowane kawałki bursztynu, gdy spojrzał na mnie spod mokrych, zwichrzonych włosów. Kochałem te oczy. Uśmiechnął się szeroko, a serce zabiło mi jak dzwon. Splótł ręce na szerokiej piersi, a ja zacisnąłem pięści. Kochałem każdą część jego ciała, każdy ruch jaki wykonywał. Kochałem jego całego. I nigdy, przenigdy mu o tym nie powiem.
- Wrócisz sam - powiedział tak dobrze znanym mi głębokim głosem - A ja będę spadał przez wieczność. Jak orzeł - roześmiał się i rozłożył ramiona.
- Raczej jak kamień - burknąłem i odwróciłem wzrok - I ledwie przez pół minuty.
- Niezapomniana chwila - wargi zadrżały mu leciutko. Uwielbiał drwić z mego braku wyobraźni. Za to on miał jej w nadmiarze.
- Dla kogo?
Roześmiał się i usiadł na skale, spoglądając za siebie, na zakryte mgłą i chmurami szczyty. Niżej, wiele niżej, ledwie widoczny w półmroku i deszczu, wlókł się przez gościniec wąż wozów kupieckich.
- Długa droga na dół.
- To ty chciałeś iść górą - zauważyłem ze spokojem - Ty chciałeś zobaczyć Szachownicę z wysoka.
- Czy nie było warto? - zerknął na mnie z uśmiechem czającym się w kąciku warg.
- Gdyby tylko było coś widać, pewnie byłoby warto.
Odrzucił głowę w tył i spojrzał w niebo, wystawiając twarz na deszcz. Skórę miał ciemną, niemal czekoladową, dwie wąskie blizny przecinały jego gardło w miejscu, które kiedyś chwycił w paszczę pustynny lew. Znów zapragnąłem ich dotknąć. Zacisnąłem palce na hebanowej rękojeści miecza.
- Ja widziałem.
- Znów wyobraźnia?
- Raczej dobry wzrok - opuścił głowę i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem oznajmiającym, że żartował. Nie potrzebowałem tego, by nie poczuć się urażonym. Miałem słaby wzrok, a on jeden mógł bezkarnie żartować na ten temat.
- Może i tak - wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się, dając znak, że nie przyjąłem drwiny na poważnie - A teraz, mój orle i leopardzie, wypatrz nam drogę zejścia. Bezpieczną drogę. I nie musi być najkrótsza. Taka na pół minuty.
Zachichotał i zerwał się na nogi, szybko i zręcznie jak dziki kot. Wiatr targnął jego czarną kurtką, odsłaniając napięte mięśnie przedramion.
- Ubieraj plecak. Schodzimy.
Wstałem ciężko i włożyłem wielkie, dwuręczne ostrze do pochwy na plecach. Przerastałem Taita niemal o głowę i byłem znacznie szerszy w barkach. Nakładając plecak na ramiona i podchodząc do przyjaciela poczułem się jak niedźwiedź przy kocie. Wiedział o tym. Dawno się domyślił. On był panterą, ja grizzly w tej naszej maleńkiej paczce.
Schodził pierwszy, szybko, zręcznie, głośno przeklinając, gdy trafiały go strącone przeze mnie kamienie. Nie przepraszałem. Znając go dobrze wiedziałem, że tylko czeka, by podrwić z mojej niezgrabności. Podrapałem sobie dłonie i kolana do krwi zanim stanąłem na szaro czarnej szachownicy gościńca. On już tam był, z rękoma złożonymi na piersi obserwując mijające go kolorowe wozy kupieckie. Jasnoskórzy ludzie północy spoglądali na niego ciekawie, uciekając wzrokiem, gdy odwracał się w ich kierunku. Dołączyłem do niego, oblizując krew z palców. Jakaś młoda kobieta wyjrzała spod natłuszczonego materiału okrywającego wóz i zarumieniła się, gdy Tait puścił jej oko. Uśmiechnąłem się do niej, w myślach zabijając na setki sposobów. Boleśnie i długo.
- I jesteśmy - powiedział, odwracając się do mnie - Oto Imperium.
- Zimno i wilgotno.
- Twój ojciec jest marynarzem - roześmiał się - Nie powinno być ci to obce.
- Moja matka jest córką pustyni. Ja jestem jej synem.
Patrzył na mnie długo, nic nie mówiąc. Pewnie w moim głosie odbiły się złość i rozgoryczenie. Raczej tak, bo miewał taką minę, gdy wymyślał sposoby na wykorzystywanie mych słabości.
- Choć do karczmy - powiedziałem spokojniej - Jeżeli naprawdę widziałeś ją z góry, to powinna być w pobliżu.
- Chcesz od razu stracić całe pieniądze?
- Starczy nam i na pokoje i na konie, o ile nic się tu nie zmieniło od ostatniej wizyty ojca - minąłem go i ruszyłem w dół gościńca. Dogonił mnie szybko - Potem i tak musimy znaleźć pracę.
- Brakuje mi Kłosa - mruknął niechętnie.
- Takie już są prawa el'heba'el - odmruknąłem smutno, jako że i mnie brakowało Liszki, mojej chowanej od źrebięcia klaczy - Nie możemy brać koni ze sobą. Kupimy inne.
Ale on już zapomniał o smutku. Szeroko uśmiechnięty, szedł sprężystym krokiem po mokrych płytach gościńca, obrzucany ciekawymi spojrzeniami przez kobiety i mężczyzn. Nikt nie zwracał uwagi na kasztanowowłosego wielkoluda o ponurej, pociemniałej twarzy, idącego obok niego, obrzucającego cały świat złymi spojrzeniami zielonych oczu. Nienawidziłem ich wszystkich... Boleśnie znajomy i niechciany płynny ogień znów zalał me żyły, załaskotał w czubki palców. Stłumiłem go razem ze wściekłością. Odszedł, zostawiając po sobie pustkę i lodowaty chłód.
- Nie bądź taki ponury - zaśmiał się spostrzegawczy jak zawsze Tait - Odstraszasz naszych przyszłych klientów.
- I tak nie widzą nic prócz ciebie - burknąłem.
- Zazdrosny? Chcesz poderwać jakąś kobietę północy i boisz się, że ci ją odbiorę? - po przyjacielsku popukał mnie pięścią w ramię - Uśmiechnij się, rozluźnij. Masz cały rok.
Nic nie rozumiał. Osiemnaście lat naszego życia nie starczyło mi by zdradzić swe uczucia istocie, z którą pragnąłem przebywać jak nigdy z nikim. I kolejne sto nie starczy. Nie byłem nieśmiały... o! Gdyby tylko o nieśmiałość chodziło! To była jego wina. Jego i tej jego złośliwość i beztroski. Nie zrozumiałby mnie. Wyśmiał. Opuścił.
Matko, jak to bolało!
- Karczma - powiedział i objął mnie w pasie - Chodź, może są wolne miejsca.
Krew uderzyła mi do twarzy i niżej, tam gdzie zwykle uderzała przy byle okazji. Zatrzymałem się i strząsnąłem jego rękę, a on spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Odwróciłem wzrok.
- Co się stało?
- Nic. Idziemy.
Nie pasująca doń powaga natychmiast opuściła jego twarz. Roześmiał się.
- Boisz się, że kobiety pomyślą, że jesteśmy razem?
Nie odpowiedziałem, a on drwił ze mnie przez całą drogę do gospody. Płomień wrzał w moich żyłach, spalał na popiół me opanowanie i spokój. Zacisnąłem pięści aż do bólu, zamknąłem się na drwiące słowa, skupiłem się tylko na opanowaniu wijącego się wewnątrz mnie żywiołu. Ból wyciskał mi łzy spod powiek.
Gdyby tylko wiedział...
W karczmie było gwarno i tłoczno, ale rudowłosy gospodarz z Ludu Morza znalazł miejsce dla dwóch przemoczonych Rubieżan. Zasiedliśmy na podłodze w niewielkim pokoiku z oknem wychodzącym na zadrzewione, zamglone zbocze i wyjęliśmy broń z pochew. Tait rozłożył swe dwuostrze i czule przejechał palcami po jednej z liściowatych kling. Miał tę broń od kilku miesięcy, od czasu gdy po wielu trudach przekonał radę domeny co do swoich umiejętności. Piękna broń lśniła nowością, ale on nie lubił gdy zwracałem na to uwagę.
- Zazdrościsz? - zapytał z lekką drwiną, gdy dostrzegł moje spojrzenie - Może wreszcie zrezygnujesz z tego swojego tasaka?
Wzruszyłem ramionami i położyłem moje dwuręczne ostrze w poprzek kolan, delikatnie muskając czubkami palców delfina wyrytego na klindze tuż pod jelcem. To była broń mego dziadka, morskiego pirata, i nie zamienię jej na żadną inną. Nawet na dwuostrze, choć heemi naszej domeny uważał, że godnie mi się należy. Wolałem ten miecz, tak ciężki, że tylko ja i kilku co silniejszych mężczyzn w domenie mogło nim walczyć. Tait nie potrafił, co niezmiennie go drażniło; wolałby bym usunął mu sprzed oczu ten dowód jego słabości. Nienawidził przegrywać i zawsze dostawał to, co chciał. Był przecież synem heemiego.
Natarliśmy broń oliwą, pracując w milczeniu i skupieniu. Prócz koni, ubrań i naszych przyszłych aahel, była dla nas wszystkim, naszym całym majątkiem; tylko kobiety mogły posiadać coś więcej. Deszcz walił w okiennice i drewniany parapet, a ja pomyślałem, że lubię ten dźwięk, tak kojący i bez niespodzianek monotonny, pozwalający w pełni nacieszyć się ciepłą, suchą izdebką. Dlatego opuściłem ją, zanim nie przyszło mi do głowy coś, co znów nie pozwoli zasnąć mi przez całą noc. W pokoiku były dwa łóżka, co jednocześnie rozczarowało mnie i przyniosło głęboką ulgę.
Znalazłem wolny stolik w jasnym kącie głównej izby i zamówiłem posiłek. Zsunąłem z głowy wilgotną chustę zasłaniającą mi głowę i ułożyłem ją na ramionach, tak by była widoczna dla kogoś, kto wcześniej nie dostrzegł mej ciemnej skóry i posplatanych w warkoczyki włosów. Sądząc po ciekawskich spojrzeniach innych gości, musiałem wyglądać na tego, na kogo chciałem. Rodowitego Rubieżanina. Brak aahel owiniętego wokół bioder znamionował młodego mężczyznę na el'heba'el, a tym samym gotowego do pracy i zarobku. Z zadowoleniem dostrzegłem kątem oka dwóch kupców z aprobatą mierzących wzrokiem mą sylwetkę i wsparty o nogę miecz, by następnie pochylić się do siebie i rozważać coś przyciszonymi głosami. Może znalezienie godziwej pracy będzie łatwiejsze niż podejrzewałem? Schyliłem się nad parującym, dostarczonym mi w błyskawicznym tempie gulaszem, a wtedy dostrzegłem jeszcze jedno ciekawskie spojrzenie. Zamarłem z łyżką zawieszoną nad miską, bo oczy siedzącego w mrocznym kącie szpakowatego mężczyzny były zimne jak lód i równie przyjazne. Uniosłem głowę i spojrzałem na niego spokojnie. Zamrugał, być może zaskoczony, i odwrócił wzrok do zagadującej go młodej kobiety. Nie spojrzał już na mnie, choć ja co chwilę taksowałem go spojrzeniem.
Tait pojawił się obok bezgłośnie i usiadł naprzeciw mnie, natychmiast chwytając za kufel pełen grzanego wina. Gulasz dostarczono mu jeszcze szybciej niż mnie; rozdająca kobieta zachichotała, gdy uśmiechnął się do niej szeroko. Przez moment myślałem, że zawinę metalową łyżkę w rulon.
- Wypatrzyłeś kogoś? - zapytał, nieświadom niczego - Kogoś z pieniędzmi i poważaniem dla naszych praw?
- To raczej oni mnie wypatrzyli - mruknąłem i wskazałem na dwóch kupców obok - I tamten szary... - machnąłem ręką mniej więcej w tamtym kierunku, ale zamarłem zaraz, bo szpakowaty zmierzał właśnie do nas, a wraz z nim młoda dziewczyna, z którą wcześniej rozmawiał.
Zaintrygowany mym milczeniem, Tait odwrócił się i natychmiast wyszczerzył zęby do kobiety. Odpowiedziała spokojnym, statecznym skinieniem głowy, nie pasującym w ogóle do jej wieku, ale jej oczy zabłysły wyraźnie. Była drobna, jasnoskóra, zupełnie nie przypominająca naszych kobiet. Brązowe włosy opadały jej swobodnie na plecy, kręcąc się w spirale. Znienawidziłem ją od pierwszego spojrzenia. Za to Tait, jak zawsze, nie podzielał mej niechęci. Przesunął się na ławie, robiąc jej miejsce, a potem uprzejmie zaproponował wino. Odmówiła w milczeniu, kręcą głową.
- Jesteśmy tu w interesach - powiedział szpakowaty, siadając obok mnie; na nosie miał małe szkła w drucianych oprawkach - Nie możemy pozwolić sobie na zbyt duże ilości trunku.
- Wielce rozważnie - powiedziałem obojętnie i przyjrzałem mu się uważnie, nie kryjąc tego. Zresztą i on przyglądał się mnie.
Był niewysoki, ale dobrze zbudowany, węzły mięśni wiły mu się na odkrytych przedramionach. Jedną rękę trzymał przy pasie nieświadomym gestem wyszkolonego szermierza, choć nie miał tam żadnej broni. Włosy miał krótkie, a wokół głowy zawiązał sobie szeroką skórzaną opaskę. Mogłem teraz dokładniej przyjrzeć się jego twarzy, jako że wcześniej widziałem ją nieco rozmazaną. Mógł mieć może z pięćdziesiąt lat, ale jego oczy były znacznie, znacznie starsze; te dziwne szkiełka powiększały je lekko. Znów przeszedł mnie dreszcz, gdy w nie spojrzałem.
- Jestem Aahvon - przedstawił się, gdy skończyliśmy ten wzajemny przegląd - A to Melinda. Pracuję dla niej.
Spojrzałem na kobietę, unosząc lekko brwi. Siedziała sztywno wyprostowana, spokojna, nieco butna. Wydała mi się zbyt młodą jak na właściciela kupieckiego interesu. Coś z tego niedowierzania musiało odbić się na mej twarzy, bo parsknęła.
- Mój ojciec zmarł kilka miesięcy temu, nie zostawiając syna. To ja przejęłam jego firmę i wozy. I jak na razie powodzi mi się równie dobrze co jemu.
Moja niechęć do niej zmalała nieco, mimo że Tait uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby nagle wydała mu się najpiękniejszą kobietą świata. Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem i wsparłem się o ścianę, przy której stała ława. Mój przyjaciel znał mnie na tyle, by wiedzieć, że oddaję mu w ten sposób inicjatywę. Zdecydowany ruchem odsunął miski i kufle.
- Jesteśmy gotowi na wszystko, co nam zaproponujecie, o ile nie będzie to uchybiać naszemu honorowi - powiedział, a uśmiech natychmiast zniknął mu z twarzy - Za godziwą zapłatą, oczywiście.
- Jak najbardziej - powiedziała swobodnie - Czy ochrona moich trzech wozów będzie dla was w jakiś sposób... kłopotliwa?
Obaj równocześnie pokręciliśmy głowami.
- Nie - odparł Tait - W żadnym razie. Jednak wcześniej będziemy musieli kupić sobie wierzchowce.
Wyglądała na szczerze zaskoczoną.
- A słynne konie Rubieżan?
- Nie mamy prawa zabrać ich na el'heba'el.
- Och - teraz była wyraźnie zszokowana - To musi być dla was wielki cios.
Oboje z Taitem wlepiliśmy w nią niedowierzające spojrzenia. Zarumieniła się pod nimi.
- To znaczy... tak sądzę... - dokończyła niezręcznie i zerknęła niepewnie na Aahvona, jakby szukając u niego ratunku. Mężczyzna odchrząknął.
- Melinda nie chciała was obrazić. Mało wiemy na temat zwyczajów Rubieżan.
- Ależ ona wcale nas nie obraziła - zaprzeczył natychmiast Tait, a i ja z wrażenia wsparłem się o stół - Wprost odwrotnie. Mało ludzi może zrozumieć podobne naszemu przywiązanie do zwierząt - zamrugał - Spotkanie takiej osoby jest dla nas prawdziwym zaskoczeniem. Cieszę się, że mogę dla takiej pracować.
Zarumieniła się jeszcze bardziej, ale teraz z wyraźnym zadowoleniem. Pozwoliła sobie nawet na leciutkie muśnięcie dłoni mego przyjaciela. Uśmiechnął się do niej kątem ust.
- Opowiedzcie mi, proszę, o waszej podróży - powiedziała swobodnie - Tak bardzo chciałabym poznać wasze zwyczaje.
Nagle jej głos wydał mi się przesłodzony i fałszywy. Pochyliłem głowę nad miską z gulaszem i zająłem się jedzeniem, by nie widzieć wyrazu twarzy przyjaciela. Kątem oka dostrzegłem, że Aahvon przygląda mi się bacznie. Z trudem zwalczyłem chęć odejścia i zrezygnowania z tej pracy, ale wiedziałem, że Tait mi tego nie wybaczy. Stłumiłem więc wściekłość i wirujący gdzieś w żołądku ogień.
- El'heba'el to roczna podróż poza granice Południa, która czeka każdego młodego Rubieżanina po ukończeniu osiemnastego roku życia - Tait posługiwał się Imperialnym ze swobodą, której zawsze mu zazdrościłem - Po powrocie otrzymujemy aahel koloru naszej domeny.
- Aahel? - powtórzyła Melinda, a ja stwierdziłem, że zdecydowanie nie lubię ani brzmienia jej głosu, ani specyficznego akcentu jaki kładła na obce słowa. Zniekształcała je. Kalała - Czy to te kolorowe szarfy, jakie zawijacie wokół bioder?
Chyba przesadzałem, ale nie zamierzałem przestawać. Nie lubiłem jej i tyle. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Choć miałem wrażenie, że Aahvon dobrze zdaje sobie z tego sprawę, a to jeszcze bardziej pogłębiało mą niechęć do tej pracy. Nawet do pieniędzy, które mieliśmy za nią otrzymać.
- Tak, to te.
- Czy urazi was, jeżeli zapytam z jakiej domeny pochodzicie?
Spojrzeliśmy na siebie z Taitem i obaj równocześnie przeklęliśmy. Odłożyłem łyżkę. Melinda spojrzała na nas z konsternacją, gdy wstaliśmy i pochyliliśmy głowy w nieznacznym ukłonie.
- Jestem Tait z domeny Wodnych Leopardów.
- Jestem Nuail z domeny Wodnych Leopardów.
Zaśmiała się i klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka.
- Spójrz Aahvon kogo nazywa się barbarzyńcami - zawołała - Lepiej wychowani od co poniektórych lordów! Jaki kolor aahel noszą wasi mężczyźni? - chciała widzieć, gdy już usiedliśmy, obaj nieco zawstydzeni naszym zaniedbaniem.
- Granatowy, ale na tyle jasny, by odróżniał się do czarnego Piaskowych Wiatrów - powiedziałem, bo mój przyjaciel milczał, oddając mi nagle inicjatywę - Ale to nie ważne teraz. Liczy się praca.
- Ach tak - chyba ostudziło ją moje trzeźwe podejście do sprawy. Otrząsnęła się zaraz, przyjmując swą wcześniejszą, sztywną postawę - Dwie srebrne korony na dzień. Plus wyżywienie.
Parsknąłem, a krew kupców marynarzy zawrzała we mnie jak wulkan. Oparłem się o ścianę, nieświadomie naśladując gesty mego ojca. Tait z trudem tłumił uśmiech i patrzył na mnie kpiąco.
- Pięć - powiedziałem zimno - Sami musimy kupić sobie konie wraz z rzędem. Sami będziemy musieli postarać się o paszę dla nich.
Oczy zabłysły jej jak latarnie. Usta wykrzywiły w pogardliwym, równie kupieckim co ma szydercza postawa, grymasie.
- Dwie, plus pasza.
- Cztery, plus pasza. I rozliczasz się każdego dnia.
Podrzuciła głową jak spłoszony koń.
- Rozliczenie dopiero po dotarciu do punktu docelowego. Wcześniej nie mam pieniędzy. Wszystko ulokowane w towarze.
Zapragnąłem nagle zapytać co takiego sprzedaje i dokąd ma zamiar się udać, ale nie chciałem przerywać, gdy oboje wpadliśmy już w ten specyficzny, kupiecki trans. Tait uśmiechał się coraz szerzej. Wolałem nie patrzeć na Aahvona.
- Rozliczasz się co tydzień - ustąpiłem, bo mogłem zrozumieć jej sytuację - I możemy odejść w każdym momencie.
- Nie ma mowy! - uderzyła dłońmi o blat stołu. Zgromadzeni w izbie goście umilkli i słuchali nas teraz z zainteresowaniem - Nie odjedziecie mi nagle w najważniejszym momencie drogi - zamilkła, być może ostrzeżona wyrazem mej twarzy.
- Rubieżanie nie łamią obietnic - powiedziałem lodowatym głosem - Będziemy eskortować cię tak długo, póki będziemy ci potrzebni. Gdy tylko dotrzesz do punktu docelowego, znikamy. Nie zwiążesz nas ze sobą na cały rok.
Miało to zabrzmieć, jakbym odwoływał się do jakiś praw el'heba'el, i chyba tak się stało, bo nie drążyła dłużej tego tematu.
- Dwie korony, pasza, rozliczenia co tydzień - wyraźnie zaczęło brakować jej sił. Skorzystałem z tego.
- Cztery korony i ani grama srebra mniej. Za to zabijemy każdego, kogo tylko wskażesz.
Wyglądała na wstrząśnięta. Tait uniósł lekko brew, ale nie interweniował. Przecież całą drogę mówił tylko o tym, jak bardzo chciałby w końcu użyć swego dwuostrza.
- Zgoda - powiedziała, a bywalcy karczmy zaszemrali z aprobatą. Nie wiedziałem tylko czy dla niej czy dla mnie - Cztery korony. Wyruszamy za dwa dni. Kupcie konie jak najszybciej.
Kryjąc satysfakcję, wsparłem się o ścianę i spojrzałem na mego przyjaciela. Zrozumiał.
- Dokąd zmierzasz i co sprzedajesz? - zapytał nieco nieszczęśliwą Melindę. Za to ja z trudem zapanowałem nad szyderczym uśmiechem.
- Przewożę żywność, przede wszystkim suszone owoce i ryby - odparła kobieta, powoli odzyskując animusz - Czasami jakieś księgi, jak się trafią.
- Suszony prowiant i książki? - uniósł brwi Tait - Gdzie i do kogo wiedziesz tak... różnorodny towar?
Roześmiała się, ubawiona jego udawaną i nieco przesadną ciekawością.
- Do równie ciekawego co mój towar miejsca - uśmiechnęła się tajemniczo - Do siedziby samej Gildii.
Spojrzeliśmy na siebie z Taitem i równocześnie wzruszyliśmy ramionami.
- Miejsce jak każde inne - powiedziałem nieporuszony, bo mocowładcy wydawali mi się jedynie jakimś innym, mglistym nieco, typem wojowników. Przynajmniej tak ich przedstawiali mądrzy z naszej domeny - Jak daleko to?
- Dwa tygodnie drogi. Trochę więcej, jak nadal będzie tak padać.
Podałem Melindzie rękę, by przypieczętować naszą umowę; uścisnęła ja mocno i pewnie. Aahvon patrzył się na mnie z taką miną, jakbym czymś go zaskoczył.
Ognie Piekielne, gdyby nie Tait postarałbym się jak najszybciej zapomnieć o tej parze i pracy, jaką nam proponowali!


- Pada, pada, pada - mruczałem do siebie nieszczęśliwym głosem - Pada i pada... Mam dość wody do końca życia.
Tait uśmiechnął się blado, w humorze całkiem podobnym do mojego. Czyli nie najlepszym.
- Melinda powiedziała, że zapowiada się na wypogodzenie - powiedział, zmuszając swego gniadosza do zatańczenia w miejscu. Kopyta zachlupotały w sięgającym po pęciny błocie.
- Melinda powiedziała - przedrzeźniłem go szyderczo - Melinda mówi, Melinda wie najlepiej... Nic, Ognie, nie wie... Trzy dni temu mówiła to samo!
Spojrzał na mnie bez wyrazu, ale znałem go na tyle, by poznać, że jest zaskoczony mym wybuchem.
- I wypogodziło się - próbował bronić honoru kobiety, jakby naprawdę była tego warta. Czy on nie widział, że owija go wokół palca?
- Na pół godziny - zauważyłem szyderczo, a moja narowista, jabłkowita klacz potrząsnęła łbem, wyczuwając mój nastrój - Warte wzmianki. Warte odnotowania w księgach!
- Przesadzasz, Nuail - odrzekł na to spokojnie - Aż tak bardzo jej nie lubisz? - spojrzał do tyłu, w stronę wlokących się ślamazarnie wozów. Były jednak za daleko, by ktoś nas usłyszał. Poza tym nie mówiliśmy w Imperialnym.
- Ani jej, ani tego dziwacznego, milczącego, wgapiającego się we mnie Aahvona!
- Podobasz mu się - zadrwił, odzyskując na moment dawnego siebie - Pożera cię wzrokiem, niedźwiedziu.
Westchnąłem, jednocześnie rozbawiony i zły.
- Nie zainteresuję się nikim, kto nie jest w naszym wieku - mruknąłem teatralnie, ale spoważniałem od razu - Poza tym wiesz, że nie o to chodzi.
- Wiem - uśmiech zniknął z jego twarzy - Ale płacą nam. I to sporo.
- Do Piekła z ich pieniędzmi, Tait - jęknąłem, bo, cholera, miał rację - Ja mam ich dość, rozumiesz? Ich i tego cholernego deszczu!
Skrzywił się lekko, jakby podzielał me uczucia. Wątpiłem w to. Spędzał z Melindą zbyt dużo czasu, by naprawdę chcieć ją opuścić. Bałem się, że jest już za późno. Że za głęboko wpadł w misterne sidła tej kobiety, by zrozumieć, do czego ona dąży. Milczał, a je wiedziałem, że nic z niego więcej nie wyciągnę. Zawróciłem klacz i pogalopowałem w stronę wozów, a potem minąłem je w pełnym pędzie, krzycząc do powożącej pierwszym z nich Melindy, że droga czysta. Pomachała mi. Zatoczyłem koło wokół jadących leniwie pojazdów i wróciłem do przyjaciela. Był jeszcze bardziej ponury niż wcześniej.
- Co za nuda - zamruczał.
- Dwa dni temu złamała się oś, pamiętasz? - zapytałem z sarkazmem - To było coś!
Zaśmiał się, a mnie serce załomotało jak młot.
- Zrobiłbym wszystko za kolejny taki wypadek. Albo bandę rabusiów, o których ona tak często mówi.
- Pewnie wymyśla. Wszyscy rabusie zanudzili się na śmierć w tych chaszczach.
Spojrzał na mnie z błyskiem w oku.
- Deszcz dobrze ci robi. Zaczynasz łapać, co to żarty.
- A ty powoli wracasz do siebie - odparowałem - Przez pewien czas myślałem, że ta harpia wyssała z ciebie wszelkie siły.
Spoważniał od razu, a ja przekląłem się za swą głupotę.
- Naprawdę jej nie lubisz.
- Przecież nie udaję. A tobie się ona podoba. Chcesz mieć taką żonę? Z własnym interesem i nieustraszoną?
Spojrzał na mnie dziwnie i nie odpowiedział. Zamilkłem, nie wiedząc czy jest zły czy po prostu zmęczony.
- Przepraszam.
- Rozpogodzenie dobrze zrobi nam obu.
- Tak - odetchnąłem z ulgą - Właśnie.
Zazdrość i ból trawiły mnie od środka. Płynny ogień wibrował przez moje kości, a z każdym mijającym dniem tłumiłem go z coraz większym trudem. Nie wiedziałem co się stanie, gdy go uwolnię; czasami bardzo, bardzo tego pragnąłem. Jednak lata przyzwyczajenia i praktyki robiły swoje. Żar zapadł we mnie, pozostawił mnie samego z bólem i lodowatą pustką.
Jakaś zmiana zaszła w otaczającym nas, zamglonym krajobrazie. Znieruchomieliśmy obaj, jak na znak sięgnęliśmy do rękojeści broni. Przez moment nie byłem pewien co takiego postawiło nasze wyszkolone zmysły do gotowości, ale nie zaniedbałem ostrożności. Tait także. Umownym ruchem ręki dał znak Melindzie, że coś jest nie tak. Wozy nie zwolniły, ale byłem pewien, że w ich wnętrzu trwa gorączkowe przygotowanie do obrony.
- Jest cicho - powiedziałem do przyjaciela, gdy spojrzał w stronę lasu - Ptaki zamilkły.
- Tak - mruknął - To właśnie to. Ktoś jest między drzewami. Do wozów!
Nieśpiesznym truchtem skierowaliśmy się w stronę pojazdów, rozglądając się czujnie i dając znak ewentualnym napastnikom, że zostali dostrzeżeni. Nie byłem pewien, czy to wyleczy ich ze zbytniej ambicji zwłaszcza, że zmoknięci i bez chust na głowach nie wyglądaliśmy z Taitem na słynnych z umiejętności bitewnych Rubieżan.
- Co jest? - syknęła Melinda, gdy zbliżyliśmy się do jej wozu. Spod płachty go okrywającego wyjrzał Aahvon, spojrzał na nas krótko, a potem w stronę zamglonego lasu. W ręku ściskał prosty, jednoręczny miecz.
- Nie jesteśmy pewni, ale na coś się zanosi - powiedział Tait - Ktoś spłoszył ptaki.
- Może to deszcz? - rozluźniła się, jakby już była pewna, że się pomyliliśmy.
- Śpiewały w tym deszczu - zauważyłem ostro - Teraz tego nie robią.
- To mogą być rozbójnicy - wtrącił się Aahvon przyciszonym głosem - Ponoć pełno ich w tych lasach ostatnio. Tutejszemu lordowi zmarło się miesiąc temu, nie miał spadkobiercy, a bliscy kłócą się o spadek. Nie ma kto wysyłać patroli.
- Dlatego zatrudniłam was - powiedziała Melinda, z tą swoją pewnością siebie - Jedzcie i rozejrzyjcie się wśród tych drzew.
Zanim zdążyłem obdarzyć ją jakąś kąśliwą uwagą, czerwonopióra strzała wbiła się z wizgiem w grzbiet z jednego wołów pociągowych. Zwierze zaryczało boleśnie, płosząc inne; wóz zadrżał, gdy spróbowały wyrwać się z uprzęży. Melinda krzyczała coś, ale ani mnie ani Taita nie obchodziło co. Już nie.
Miecz sam znalazł się w moich rękach. Uderzeniem pięt pogoniłem klacz do biegu w stronę lasu, kątem oka zauważając, że mój przyjaciel robi to samo. Pochyliłem się na rozwianą grzywą wierzchowca i zaryczałem na całe gardło, płosząc ptaki bojowym okrzykiem naszej domeny. Tait zawtórował mi, a w jego głosie usłyszałem pożądanie. To samo, które pulsowało we mnie, gdy ściskałem znajomą, okrytą skórą rękojeść, gdy odziedziczona po matce krew zapulsowała mi przed oczyma szkarłatną mgłą, tłumiąc nawet żar ognia w czubkach palców. Przerażone spojrzenie w cieniu drzew, niemal niezauważalny zielono szary kubrak okrywający wroga, a potem krew, krew i krew, cały deszcz krwi. Gdzieś z boku, w czerwonym oparze, dźwięczał melodyjny, opętany śmiech Taita. Sam śmiałem się na całe gardło, szaleńczo, po wilczemu, tak jak kiedyś mnie uczono, a co stało się równie powszednie co zabijanie. Miecz wtórował mi po swojemu, dźwięcząc przy spotkaniu z kośćmi, łamiąc je jak zapałki, przebijając się przez nie jak przez masło. A potem...
Zahamowaliśmy naprzeciw siebie, ryk i śmiech zamarły nam w gardłach. Żmudne szkolenie nie pozwoliło nam pozabijać się nawzajem w bojowym szale. Widok twarzy przyjaciela, choć pokrytej krwią i o oczach błyszczących jak odłamki starego złota, natychmiast przygasił me szaleństwo, niemal uspokoił.
- Mało - wycharczał Tait, a w jego głosie usłyszałem głód - Za mało.
Rozejrzałem się i położyłem miecz w poprzek kolan. Tuż pod kopytami klaczy, bezręki zbójca pojękując próbował odczołgać się w cień. Gdybym siedział na Liszce, ukróciłaby jego zapędy jednym uderzeniem kopyta. Ale nie siedziałem, więc sam dokończyłem sprawę.
- Partanina - zamruczałem z irytacją.
- Mało miejsca - zgodził się Tait niemal normalnym głosem - Na drugi raz nie w lesie. Nie było czym się nacieszyć - niechętnie wsparł dwuostrze o strzemię - Nie za dobry chrzest bojowy.
Spojrzałem na niego, krótko by go bardziej nie denerwować. W jego rodzinie zdarzali się berserkerzy, wielu jego bliskich miało problemy z wyjściem z szału bojowego. I jemu sprawiało to trudność.
- Nic mi nie jest - mruknął, jak zawsze czytając ze mnie jak z książki - Wracamy - złożył dwuostrze i poruszył dziwnie ramieniem, jakby nie był pewien jego możliwości. Zamrugałem.
- Jesteś ranny!
Parsknął, zły że zauważyłem.
- Strzelili do mnie, gdy jechałem za tobą. Przeszła na wylot. Nic groźnego.
Kiwnąłem głową, wiedząc dobrze, że wie co mówi. Liczenie się ze swoimi obrażeniami także wpajano nam od dzieciństwa.
- Ty wracaj i zdaj raport. Ja poszukam, czy przypadkiem nie został jakiś. I zbiorę łupy.
Wyszczerzył zęby.
- Tyle ile udźwigniesz.
- Tak jest - roześmiałem się - A teraz jedź już.
Odjechał kłusem, nie oglądając się za siebie. Nawet mu przez myśl nie przyszło, że mógłbym zagarnąć coś dla siebie. Rubieżanie zawsze dzielili się po równo, niezależnie od tego, kto ilu zabił.
Deszcz zmył ze mnie i z klaczy niemal całą krew, gdy wreszcie zadecydowałem, że pora wracać. Łupy, prawdę mówiąc, rozczarowywały. Zbójcy broń mieli marną, czasami w tak strasznym stanie, że zęby same mi zgrzytały. Prócz niej znalazłem nieco klejnotów i miedzianych oraz srebrnych koron. Koni nie znalazłem nigdzie, co było chyba największym ciosem. Albo spętali je daleko stąd, albo po prostu ich nie mieli. Ognie, co za nędza! W złym humorze, próbując wymyślić co takiego powiem Taitowi, wyjechałem spomiędzy drzew i przetoczyłem spojrzeniem po kawalkadzie. Wozy stały tak jak stały, ludzie krzątali się wśród zwierząt, ranny wół spokojnie żuł paszę. Odkładając naoliwienie wyczyszczonego z krwi miecza na później, włożyłem go do pochwy i powoli wypuściłem powietrze z płuc. Napięcie bitewne nadal nie opuściło mnie do końca i przez chwilę wahałem się, czy warto wjeżdżać między ludzi, ale skoro Tait to zrobił, to dlaczego i ja nie miałbym. Poza tym chciałem wiedzieć, co Melinda myśli teraz o wspaniałych Rubieżanach, po tym, co jej zaprezentowali. Pogoniłem klacz, przeciągając się w siodle, a potem...
Czerwona mgła przykryła mi oczy, a krew zapulsowała w uszach grzmiąc jak dzwon. Koń zatrzymał się, parskając, gdy nieświadomie ścisnąłem go kolanami. Ja też zmarłem, wpatrując się w mego przyjaciela, mego Taita Wodnego Leoparda... i kobietę siedzącą obok niego na ziemi. Kobietę opatrującą mu ranę. Poszukałem palcami łęku i ścisnąłem go mocno, bo inaczej ręce same sięgnęłyby mi do miecza. Napiąłem mięsnie tak bardzo, że zatrzeszczała opinająca je kurtka; w gardle narastał ryk. A potem pojawił się płomień i zalał mnie jak lawa, spalając szał i szkarłatną mgłę, zostawiając jedynie chłód i wykalkulowaną chęć zabijania. Podrzuciłem głową jak koń, zacisnąłem zęby... i stłumiłem również to. A gdy ogień zniknął...
Zawróciłem klacz i runąłem miedzy drzewa, jak gdyby mogły ukryć mnie przed bólem i rozczarowaniem. Przed samotnością. Gałęzie siekły mnie po twarzy, deszcz zmieszany z krwią napływał do oczu. A może to łzy, bo płakałem przecież, płakałem na całe gardło, aż szloch zamienił się z ryk, aż spłoszony wierzchowiec zrzucił mnie na wilgotną ziemię. Tam zamarłem. Tam zwinąłem się i przykryłem głowę rękoma jak małe dziecko. Tam zamilkłem, łapiąc w usta zimne powietrze. Tam zapragnąłem umrzeć.
Nie usłyszałem jak się zbliżał. Może to deszcz, a może po prostu było mi wszystko jedno. Gdy się odezwał mówił cicho, spokojnie, jakby nic się nie stało. Jakby nie bał się, że w szale mogę rozerwać go na strzępy. A ja słuchałem go, bo mówił coś, co chciałem usłyszeć przez całe życie.
- Płomień, zimno, szum, wibracja... nie ważne, co czujesz, ale wiem, że masz to w sobie - jego głos ledwo przebijał się przez szum deszczu - Czasami chce tobą zawładnąć, kieruje twymi rękoma. Znam to. Ja to czuje, czują to setki ludzi. Mogę ci pomóc.
Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Oczy miał równie stare co wcześniej, było w nich zrozumienie.
- Pomóc? Po co?
Uniósł brwi. Szkiełka zadrżały mu na nosie.
- Czy Rubieżanie umierają, gdy zostają zdradzeni? - zapytał z lekką ironią. Tak lekką, że mogłem mu ją wybaczyć - Popełniają samobójstwo, rzucają się na oślep na broń przeciwnika? Opatrywała go, o to chodziło? O to niepisane prawo Rubieżan, że jedynie żona czy kochanka może zajmować się rannym mężczyzną?
Zamilkł i spojrzał na mnie bystro. Ogień pulsował mi w czubkach palców; zacisnąłem pięści, by go stłumić. Nie odpowiedziałem.
- Bliższa Rubieżanom jest zemsta, a ja ci ja umożliwię - kontynuował i wsparł się o pień drzewa, pod którym siedział - Pozwolę ci się nią nacieszyć do ostatniej sekundy.
Parsknąłem i usiadłem. Złość i rozgoryczenie walczyły we mnie z ponurym rozbawieniem.
- Nie potrzebuję twej pomocy, by się zemścić. Poza tym nie zamierzam... - zamilkłem i potrząsnąłem głową. Ból, niesamowity, rozdzierający, powrócił - To nic nie da.
Wyprostował się nagle, ale nie wyglądał na rozczarowanego. Sięgnął do opaski na głowie i zdjął ją. Spojrzałem nie niego bez ciekawości, a on zwrócił się do mnie lewą skronią.
- Wiesz, co to oznacza - powiedział z zadowoleniem, bo nie zdołałem zapanować nad nagłym drgnięciem - Wiesz dobrze.
- Jesteś mocowładcą - wyszeptałem i wycofałem się mimowolnie.
- Tak - uśmiechnął się i odgarnął włosy. Wytatuowana czarnym tuszem spirala, poruszała się, gdy zmieniał wyraz twarzy - Ty też.
Zmrużyłem oczy, napiąłem mięsnie. Ogień napłynął do czubków palców, załaskotał pod paznokciami. Zapanowałem z trudem zarówno nad tym jak i nad nagłym strachem.
- Nie jestem.
- Ogień - powiedział jakby mnie nie usłyszał - To ogień, jestem niemal pewien. Ledwie pierwszy stopień w skali, ale cóż za zaskoczenie. I to wtedy, gdy zacząłem wątpić w sens mego zadania - na mej twarzy musiał odbić się brak zrozumienia, bo zachichotał - Więcej dowiesz się u nas, w Gidii.
- Nigdzie nie jadę!
- To gdzie się podziejesz? - zapytał ostrym głosem, na nowo przywołując ból - Co teraz masz zamiar zrobić? Ja daję ci cel, daję ci szansę na zmianę i na zemstę. Uwolnij ten ogień, chłopcze! Spal na popiół tego skurwysyna, który ośmiela się zabierać ci kobietę!
Zamarłem i powoli zamrugałem. Rósł we mnie ponury śmiech, ale zraz zastąpiły go ból i wściekłość. Ogień zawrzał nową siłą i przez moment korciło mnie, by go rzeczywiście uwolnić.
- Nie jestem mocowładcą - powiedziałem, dziwiąc się spokojowi własnemu głosu - Wiesz, że na Rubieżach już ich nie ma. Sami się o to postaraliście.
Machnął ręką, jakby był to nieistotny fakt.
- Jesteś dowodem, że jeszcze jacyś się rodzą. No i jesteś w połowie z Morskiego Ludu - spojrzał na mnie tak, jakby myślał, ze zakwestionuję jego słowa. Nie odpowiedziałem - Jak długo jeszcze będziesz w stanie opanowywać swą moc? Kiedyś uwolni się ona i zabije ciebie, albo twych bliskich. Pozwól nam cię wyszkolić.
Drgnąłem, boleśnie świadom jak wiele siły woli wymaga mnie pulsujący płomień. Spędziłem z nim jednak osiemnaście lat, całe moje życie, znacznie dłużej niż z szałem bojowym. A przecież wojenna furia wymagała czasami więcej wysiłku niż magiczny ogień. Bywała tak silna, że tłumiła go zupełnie. Mogła zagłuszyć go na wiele dni; czasami zdarzało się, że niemal zapominałem o piekącym uczuciu w czubkach placów. Uśmiechnąłem się ponuro. Aahvon zmarszczył lekko brwi, jakby nie był pewien, co ten grymas oznacza.
- Umiem panować nad tym uczuciem. Nad tą mocą, jak upierasz się to nazywać - powiedziałem gorzko - Gdyby tak nie było...
- Tak - zgodził się zdumiewająco spokojnie - Obserwowałem cię. O wiele łatwiej wpadasz w szał, przyznam. Ale jak długo będziesz w stanie panować nad obiema tymi rzeczami?
Wzruszyłem ramionami. Przestałem bać się tego człowieka. Mylił się w tak wielu rzeczach, że stał się raczej śmieszny.
- Zabijamy berserkerów, którzy nie potrafią gasić szału na widok towarzyszy. I mnie by to spotkało.
Patrzył się na mnie przez moment tak dziwnie, że ledwo powstrzymałem grymas złości.
- Mówisz o tym tak spokojnie...
- A co wy robicie z mocowładcami, którzy nie umieją nad sobą panować? - odparowałem. Płomień powrócił, połaskotał mnie w skórę dłoni, zawibrował w paznokciach. Nie tłumiłem go. Pozwoliłem trwać. Po jego minie poznałem, że musiał go wyczuć. A może trafiłem tym pytaniem w czuły punkt - Nie chcę być mocowładcą. Jestem Rubieżaninem. Nie posiadam mocy.
Jego oczy zmieniły się. Zawirowały w nich stalowe błyski, źrenice zmalały do wielkości łebka od szpilki. Dopiero po chwili doszło do mnie, że to, co wziąłem za otaczającą go parę wodną, tą parą nie było. Moc! Zerwałem się na równe nogi, ale było za późno. Lodowata pięść przygniotła mnie z powrotem do pnia drzewa, przyszpiliła do szorstkiej kory niczym sztych miecza. Potężna siła unieruchomiła mnie tak łatwo, jak nikt w życiu. Mogłem tylko trwać nieruchomo na palcach stóp i patrzeć bezsilnie, jak mocowładca podchodzi bliżej, wykrzywiając w uśmiechu wąskie wargi.
- Głupi Rubieżanin - jego głos zmienił się. Nasiąknięty lekceważeniem i pogardą niczym nie przypominał poprzedniego spokojnego tonu - Pójdziesz, czy tego chcesz, czy nie.
Stanął naprzeciw mnie i zadarł głowę, by spojrzeć mi w oczy. Splunąłbym mu w twarz, gdyby był godzien marnowania wody.
- Jak masz zamiar mnie zmusić? - zapytałem szyderczo.
- Dumny barbarzyńca - uniósł brwi z rozbawieniem - Honor i odwaga do końca. Za kilka minut będziesz błagał mnie o litość, z łatwością się o to postaram. I nie bierz tego do siebie... ja naprawdę nie będę czerpał z tego radości.
Dotknął czubkami palców mego brzucha, a ja zawyłem, uderzając potylicą w pień za plecami. Ból był straszliwy, ale to nie on zmusił mnie do krzyku. Za dotykiem przyszły obrazy, widok Taita, mojej rodziny, całej domeny. W mym wyciu była wściekłość, paląca chęć zemsty, bo wizje nie niosły nic prócz martwych ciał i całych rzek krwi.
- Niesamowite - zamruczał, cofając rękę - Niesamowite.
Opuściłem głowę i powoli nabrałem tchu. Patrzył na mnie jak by widział mnie po raz pierwszy.
- Ani ból, ani rozpacz... - zwęził oczy - Więc co?
- To - ciche warknięcie za jego plecami sparaliżowało na moment nas obu. Tait pojawił się nagle tuż obok i z trzaskiem rozłożył dwuostrze. Chciałem ostrzec go, kim jest Aahvon i że nie może dać mu ani sekundy na ochłonięcie i zebranie mocy, ale mój przyjaciel wiedział co robić. Jeden niewielki ruch ręki wystarczył, by głowa mężczyzny spadła pod moje nogi w fontannie krwi i włosów. Druciane szkiełka poleciały w mokre paprocie.
Zwaliłem się na ziemię, gdy moc mnie przytrzymująca nagle znikła. Odkopałem od siebie drgające jeszcze ciało i powoli wstałem, łapiąc oddech. Starałem się nie patrzeć na Taita.
- Jestem ci coś winien - powiedziałem po chwili wspólnego milczenia.
- Jesteś - odpowiedział miękkim głosem - I nie tylko życie. Nie powinieneś oddalać się bez wyjaśnień.
- Tak, przepraszam - wzruszyłem ramionami - Znajdę klacz.
Chwycił mnie mocno za ramię i zmusił do spojrzenia na siebie. Twarz miał bladą, stężałą.
- Zostań.
- Słyszałeś co on mówił - odwróciłem wzrok.
Parsknął z irytacją.
- Już dawno wiem o twej mocy, Nuail. Od wielu lat - spojrzałem na niego powtórnie. Zaśmiał się szczerze na widok mej miny - Wie o tym cała domena. Wszyscy. Odkąd przypaliłeś włosy swemu ojcu, gdy byłeś maleńki.
Przez moment byłem pewien, że żartował. Ale nie. Oczy miał poważne.
- Dlaczego?
- Tak, masz rację... - westchnął - Powinniśmy ci powiedzieć. Ale twój ojciec prosił o czas, a my mu go daliśmy - skrzywił się - A potem stałeś się zbyt dorosły i dumny, by przyjąć to na spokojnie.
Teraz to ja się skrzywiłem. Ostrożnie wyswobodziłem ramię z jego uścisku i odwróciłem się.
- Wiedziałeś.
- A co to zmienia? Panowałeś nad tym całkowicie, bardziej niż ja nad szałem - westchnął i nagle wsparł czoło o me plecy. Zadrżałem - Nigdy tego nie użyłeś, nawet gdy przypiekałem ci do żywego, niedźwiedziu.
- Przestań - wyszeptałem, bo jego dotyk przypomniał mi, że go straciłem - Przestań.
Obszedł mnie dookoła i spojrzał w oczy. Uśmiechał się smutno.
- Nie przestanę - powiedział - Nigdy. Od wielu lat czekam, żebyś mi powiedział. Nie popełnię więcej tego samego błędu i nie pozwolę ci milczeć - roześmiał się cicho na widok mej miny. Wyciągnął rękę i dotknął moich ust - Można z twojej twarzy czytać jak z księgi; nigdy nie umiałeś nad nią panować.
- Tait?
- Złapała mnie zanim się spostrzegłem. Zaszła od tyłu. Próbowałem sam się opatrzyć. Nie przyjeżdżałeś, a rana krwawiła.
- Tait?
- Niedźwiedziu - westchnął - Jak można być tak głupim, prostodusznym, powolnym i niezgrabnym, a jednocześnie tak pociągającym?
- Tait?
- Zamknij się, głupku. Nic nie mów.
I pocałował mnie, a zachmurzone, wilgotne od deszczu niebo runęło mi na głowę i pozbawiło zmysłów. Przywarłem do ciepłego, smukłego ciała i przygarnąłem je do siebie, tak jak to steki razy robiłem w snach i marzeniach. Wbiłem się w jego usta, a on oddał pocałunek, równie niezręczny co mój. A potem...
Śmiał się ze mnie całą drogę do wozów. Śmiał się, gdy usiłowałem wytłumaczyć Melindzie, że rozbójnicy nie żyją, a jego zachowanie to pobitewne rozładowanie napięcia. Śmiał się, gdy wzruszałem ramionami, na wiadomość o zniknięciu Aahvona. I śmiał się jak wariat, gdy w suchym wnętrzu wozu zdjąłem wilgotne w kroku spodnie i czerwony na twarzy wytarłem się do czysta. Kiedy przebrawszy się wyszedłem na zewnątrz, deszcz przestał padać, a słońce niepewnie wyglądało zza rozpraszających się chmur. Tait objął mnie, łapiąc oddech i przywarł policzkiem do mego policzka.
- Mój f'ehre, mój towarzysz - wyszeptał, obojętny na spojrzenia rozdawane nam przez krzątających się wkoło ludzi - Matka ucieszy się, gdy wrócę do niej z tą nowiną.
Zbaraniałem, a on zachichotał.
- Wszyscy o tym wiedzą, niedźwiedziu. Porobili nawet zakłady.
Odsunąłem go od siebie, ale jak zawsze nie byłem w stanie się na niego gniewać. Z dziwnym uśmiechem podał mi wytarte do czysta szkiełka Aahvona.
- Ubierz. Nie kłóć się. Po prostu zrób to.
Zawahałem się, ale wyciągnąłem rękę po ten niespodziewany prezent. Był zdumiewająco ciężki jak na tak niewielki przedmiot.
- Co to? - przyznałem się do swej niewiedzy.
- To nie ma nic wspólnego z mocą - jak zawsze bezbłędnie mnie rozszyfrował - Ubierz.
Zrobiłem to. A potem po raz pierwszy ujrzałem tak wyraźnie jego twarz. Pewnie musiałem wyglądać jak idiota, stojąc tak z otwartymi ustami i mrugającymi powiekami. Ale on nie śmiał się; patrzył na mnie tak dziwnie, że poczułem się nieswojo.
- Tait?
- Pasuje ci, niedźwiedziu - powiedział powoli.
- To... dziwna rzecz. Ale przyda cię. - zawahałem się, a potem uśmiechnąłem - Melinda będzie ciekawa skąd to mamy. Wiesz, że po raz pierwszy widzę cię naprawdę wyraźnie?
Skrzywił się nieznacznie, a potem uśmiechnął.
- Głupek - mruknął - Głupi, powolny niedźwiedź. Nigdy nie myśli co mówi.
- Przejrzyj łupy - zmieniłem temat, bo nie wyglądało na to, by szybko dał mi spokój- Są na mej klaczy.
Odwrócił się gwałtownie; płomień chciwości zalśnił mu w oczach, zacierając wcześniejszy sarkazm.
- Dużo?
- Sam zobacz - roześmiałem się.
Ale on już biegł w stronę moich juków, obojętny na spojrzenia ludzi, obojętny na pytające krzyki Melindy. Prawdziwy Rubieżanin, do szpiku kości. Chciwy, morderczy, honorowy.
Mój f'ehre. Mój towarzysz.


KONIEC



Komentarze
mordeczka dnia padziernika 12 2011 22:40:58
Komentarze archiwalne przeniesione przez admina

novina (Brak e-maila) 21:46 16-01-2007
podoba mi się to opowiadanie. bardzo życiowe.
Divane (Brak e-maila) 19:37 28-02-2007
Bardzo ładnie napisane, ślicznie wręcz :]
Następne poproszę jakieś opko bardziej rozbudowane treściowo, bo umiesz pisać i to fajnie ;]

Omega1 (barbara.omega99@wp.pl) 15:16 13-03-2007
Podobało mi się to... dobre, jeśli chodzi o stronę językową, ale najbardziej spodobał mi się sam pomysł - wycinek z codziennej rzeczywistości dwóch osób, skupienie się na tych drobnych elementach ich relacji. Ma to posmak takiej "dojrzałości fabularnej", że pozwolę sobie na tego typu wyrażenie.
K.R (Brak e-maila) 16:42 06-07-2007
Świetne opowiadanie. A szczególnie podobało mi się to zdanie:,,Długi czas patrzyliśmy się tak na resztki produktów, które pomimo intymności, jaką czule zapewnialiśmy im w lodówce, jakoś nie chciały się rozmnażać."
Zabójcze;D
owca (Brak e-maila) 19:27 05-12-2007
Świetnie napisane. Dialogi pierwsza klasa. Życzyła bym sobie aby wszytkie opowiadania były takie jak to ^^
Shana (yaoi-by-chanelle.blog.onet.pl) 12:26 25-09-2008
Fajne. Tylko pozwolę sobie zauważyć: Czasami nie wiadomo, czyja dialogi s± czyje. Popracuj nad tym, i będzie perfect ^^
Pati (Brak e-maila) 10:56 31-08-2009
Bardzo fajne opowiadanie ;D Miło się czytało, ^^
(Brak e-maila) 16:07 22-01-2011
Ujdzie..
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum