Rozdział 45
Domyślałem się, że budynek w którym się znajdujemy musi być pozostałością jakiejś świątyni bądź też innych pomieszczeń, przeznaczonych do użytku zakonnikom. Sufit rozpościerał się wysoko nad nami. Ornamenty, którymi był zdobiony przypominały mi te z przygranicznej karczmy. Bluszcz? Nie byłem pewien. Do środka izby, przez wysokie, strzeliste okna wpadało dużo światła, sprawiając, że wnętrze wydawało się nierzeczywiste, jakby z pogranicza jawy i snu.
- To są pomniki naszych największych królów. – wyjaśniła Aileen, przerywając moje rozmyślania. Jej głos rozniósł się echem. – Nie wiem, dlaczego imperialiści ich nie zniszczyli. – dodała z zastanowieniem.
Przystanąłem przed jednym z nich. Pomnik przedstawiał rosłego mężczyznę o długich włosach. Spoglądał w górę, lekko się uśmiechając. U boku, na szerokim pasie zawieszony miał miecz, na którym położył prawą dłoń. Zauważyłem też, że wokół jego ręki zaplątana była ta sama roślina, której wizerunek zdobił sufit tego budynku.
- Varden. – powiedziała kobieta, również przyglądając się pomnikowi. – Król-Demon. Nazywali go Rhain’A’Marie
- Co to jest? – zapytałem Aileen, wskazując na roślinę.
Kobieta zaśmiała się cicho.
- To jest powój. Imperialiści mówili, że jesteśmy jak ciężki do wytępienia chwast. Jest w stanie wyrosnąć wszędzie, opleść wszystko, co spotka na swojej drodze. Roślinka ta przewija się w naszej historii, widnieje w herbie. Pamiętam jedno z przemówień Vardena. Właśnie ono było inspiracją dla rzeźbiarza. Król wystąpił do ludu, wzywając do zjednoczenia się. Wokół przedramienia miał okręcone pnącze powoju. Piękna symbolika. Wiedziałam dokładnie, kto mu to doradził.
- Casius… - stwierdziłem. Kobieta przytaknęła w zamyśleniu. Wskazała mi dłonią wnękę za pomnikiem. Był tam sporych rozmiarów obraz. Podszedłem bliżej, by lepiej przyjrzeć się temu, co przedstawiał. Był zniszczony, farba wyblakła, lecz wciąż można dostrzec postać sportretowanego mężczyzny.
- Casius Fhearghail. Nasz Łowca. – rzekła ściszonym głosem Aileen, spoglądając w górę, na malowidło. Obraz przedstawiał mężczyznę o jasnobrązowych włosach, które opadały mu swobodnie na ramiona. Uśmiechał się szeroko, zupełnie jak mój ojciec. Mimo odległości, która dzieliła mnie od malowidła, mogłem dostrzec, że jego oczy były zielone. Liam nie był do niego podobny, to fakt. Poza tym uśmiechem i kolorem oczu prawie nic ich nie łączyło.
- Masz jego spojrzenie. – zauważyła Aileen, przyglądając się wizerunkowi mojego dziadka. – Gdy patrzę na ciebie, widzę przez chwilę Saeneila, jednak to szybko mija. To ja chciałam, byśmy dali ci imię po dziadku. Nie myliłam się. Masz w sobie jego delikatność i jednocześnie siłę. Żałuję, że nigdy go nie poznasz. Wielu rzeczy żałuję… - wyszeptała Aileen, jej głos drżał.
- Nie odwrócisz czasu. – odrzekłem, nie odrywając wzroku od wizerunku Fhearghaila.
- Nie, nie odwrócę, choćbym nie wiem, jak bardzo chciała.
- Nie trać więcej czasu na żal. Jeśli będziesz się go zbyt mocno trzymać, zatruje twoją duszę. – powiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać.
- Casius… - Aileen spojrzała na mnie z takim wyrazem, którego znaczenie odgadnąć nie umiałem. Przez chwilę staliśmy tak oboje, przyglądając się na siebie. Nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Wydawało mi się, że w jakiś sposób ją zawiodłem, że nie tego się spodziewała. Patrzyła na mnie oczyma szklistymi od niewypłakanych łez.
- Nie jestem taki, jak to sobie wyobrażałaś. – powiedziałem wreszcie, nie mogąc z nieść ciszy.
- Nie, synku. Jesteś dowodem na to, że ludzkie marzenia bledną przy rzeczywistości. Był czas, kiedy bałam się tego, kim będziesz, gdy dorośniesz, Casius. Teraz nie mam takich wątpliwości. Jesteś wspaniałym człowiekiem, nigdy nie myśl inaczej.
Uśmiechnąłem się mimowolnie. Próbowałem wmówić sobie, że jej słowa nic dla mnie nie znaczną, jednak to, co usłyszałem sprawiło, że poczułem się znacznie lepiej.
- Boli mnie tylko to, że to tamta kobieta cię wychowywała, nie ja. – rzekła Aileen.
- Zachorowała i zmarła, gdy miałem cztery lata. – powiedziałem jej.
- Więc Saeneil…
- On nigdy nie miał czasu. Właściwie to matka i ojciec Rainamara się mną zajmowali.
- Och. Jedno z jego rodziców jest człowiekiem, czyż nie? Widziałam już w życiu różne rasy i wiem, jak wyglądają Orkowie. On nie wygląda jak pełnej krwi Ork. Powiedziałabym wręcz, że ma dużo typowo ludzkich cech. – dopytywała się Aileen. Zaskoczyła mnie tym.
- Tak, matka. Na imię ma Elena.
- Będę musiała jej podziękować. – Aileen uśmiechnęła się do mnie. –Mają jeszcze jakieś dzieci, prócz kapitana?
- Razem z nim trójkę, choć Elena odkąd pamiętam mówiła wszystkim, że ma czwórkę. – odparłem, uśmiechając się na te słowa.
- Musi cię bardzo kochać.
- Chyba… chyba tak. Przyznam, że nigdy o tym nie myślałem.
Znów mnie zaskoczyła. Ta kobieta widzi we mnie więcej, niż ja sam.
- Mogę być tylko wdzięczna, że Saeneil trafił na takich ludzi. – rzekła Aileen, jednak w jej głosie brzmiała dziwna emocja. – Więc się z nim wychowałeś?
Przez chwilę nie zrozumiałem, o czym mówiła.
- Rainamar. – oświeciła mnie, kręcąc głową. – Stwórca wie, że pasuje mu to imię. Jaki on jest?
- Możesz z nim porozmawiać. – zaproponowałem jej. – Ma dwadzieścia dziewięć lat, zapewniam cię, że w czasie buntu niewiele rozumiał z tego, co dzieje się w kraju.
- Nie złość się na mnie, synu. – odparła łagodnie Aileen, jakby wyczuwając mój nastrój. – Przyznam, że nie byłam zachwycona kapitanem Wschodnich Gmin Imperium. Wiem, kto tam rządzi. Gustav Nadar. Morderca Nadar.
- Wiem kim on jest. – odparłem. – Wszystko się zmienia.
- Mam nadzieję, że na lepsze.
- Ja też. – przyznałem, na co ona uśmiechnęła się tylko.
- Chodźmy do twojego wuja. Boję się zostawiać twojego Rhaina w jego towarzystwie.
- Nikt go tak nie nazywa.
- Bo nikt nie wie, jak dobrze wymówić to imię. Nie mogę słuchać tego, jak wciąż kaleczycie tak proste w wymowie słowo. – zaśmiała się Aileen.
- Ten demon, to nie jest tylko legenda, prawda? – zapytałem, zaskakując tym sam siebie.
- Oczywiście, że nie. Las nas wychowuje, daje nam schronienie, mądrość, wolę walki. Las także odbiera, a mimo to życie w nim wciąż się odradza. Uczucia i rozum powinny znaleźć równowagę w każdej istocie. Demon potrzebuje Łowcy. Dopiero wtedy duch będzie jednością. To jest wpisane w sadalską krew, Casius.
- A jeśli ten konflikt da się rozwiązać bez przelewania krwi?
- Co masz na myśli? – zdziwiła się Aileen. – Kapitan już raz o tym wspominał.
- O to będziesz musiała zapytać Rainamara.
- Tak też zrobię.
***
Obaj, Braden Shaw i Rainamar siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie. Braden miał przed sobą rozłożoną wielką księgę, w której coś pokazywał Rainamarowi. On pewnie był w swoim żywiole, mogąc zobaczyć kolejne dzieło literatury, w szczególności tak okazałe. Uśmiechnąłem się do siebie na ten widok.
Półork uniósł wzrok na myśliwego. Ten, jakby wyczuł to i również spojrzał na mojego narzeczonego.
- Więc co oni mówią? – zapytał w końcu Braden Shaw, jakby wcale nie zdawał sobie sprawy z obecności mojej i Aileen. Może rzeczywiście tak było, bo kobieta dotknęła mojego ramienia i nakazała ciszę.
- Różne rzeczy. – odparł ze złośliwym uśmieszkiem Rainamar. – Przede wszystkim krążą plotki i rzekomym buncie w Sadal. Nie chciało mi się w to wierzyć, że znów chcecie posyłać na rzeź swoich synów i córki. Imperium jest podzielone, wiesz o tym, ale gdy trzeba, generałowie połączą swoje siły. To nie jest kwestia miłości do kraju i oddania jego interesom. Nie. To raczej pieniądze i układy przemawiają głośniej niż niejedna patriotyczna pieśń. Sadal jest bogate w zasoby naturalne, to była jedna z przyczyn tego, że Imperium stało się zaborcą.
- Chodzą pogłoski o buncie. Ludzie są niezadowoleni, dzieci rosną na legendach, kapitanie Ashghan. – rzekł z powagą Braden Shaw.
- Wojna nie jest najlepszym rozwiązaniem.
- Może po prostu poczekać na wojnę domową w Imperium. Niewiele wam brakuje do tego. – stwierdził Braden. Zastanawiało mnie, skąd wziął takie informacje. Cóż, granice były już niemal otwarte, a kupcy przekraczali je swobodnie.
- Możecie to zrobić, ale gwarantuję wam, że nie wyjdzie wam to na dobre. Nie chcę wojny. Wielu w Imperium jej nie chce.
- Boisz się zabijać, panie Orku? – zapytał z nutą ironii w głosie Braden.
- Nie, nie boję się zabijać. – odrzekł Rainamar. Nie podobał mi się sposób, w jaki wypowiedział te słowa. Brzmiały one tak, jak gdyby nie było mu to obce. – Nie chcę zabijać w straconej sprawie. Gwardia Królewska zbyt odważnie sobie poczyna w kraju. Generał Philip szuka waszego poparcia, ale jego wierność jest krótkotrwała i chwiejna. On szuka korzyści. To tchórz. Powie wszystko i wszystko wam obieca w zamian za współpracę. Myślisz, że zależy mu na waszym kraju?
- Wiem, wiem, ale powiedz mi, ile jeszcze mamy czekać?
- Czekanie się skończyło, panie Fye. Ja wiem, ile w Imperium znaczą dobre znajomości i nazwisko. Znasz może człowieka o imieniu Neelen Reilley?
- Każdy Sadalczyk, znający się choć trochę na polityce kojarzy nazwisko Tiernay’a Railleya, który zgromadził wokół siebie stronników sprzeciwiających się zaborom. Neelena również kojarzę, choć niezbyt dobrze. Zdajesz sobie sprawę, kapitanie, jak bardzo Imperium ogranicza nasze kontakty. Mieliśmy zbyt wiele powiązań z Casiusem Fhearghailem.
- Otóż Tiernay był pradziadkiem mojej matki, Eleny. Z racji tego…
- Znam politykę Imperium w takich przypadkach. Stary szlachecki ród. Co chcesz przez to powiedzieć?
- Próbuję ci wytłumaczyć, sir, już od bitej godziny, że Wschodnie Gminy, pod przewodnictwem starszego oficera, Daefa Keldera złożyły niepodległościowy projekt Sadal.
Braden Shaw zamilkł. Poczułem jak uścisk Aileen na moim ramieniu się wzmocnił. Spojrzała na mnie i weszła pospiesznie do izby. Podążyłem za nią. Braden wstał pod stołu i podszedł do okna, próbując dojrzeć coś w głębokiej ciemności.
- Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. – rzekł w końcu, odwracając się do nas.
- Pracowaliśmy nad tym już od pewnego czasu. – wtrącił Rainamar, czym również mnie bardzo zaskoczył. Myślałem, że ten projekt jest jeszcze w fazie przygotowań, ba nawet wyobrażeń. Jednak, jak widać, był bardzo realny.
- Dlatego uważam, że wojna byłaby najgorszym z możliwych rozwiązań. Generał Philip o tym doskonale wie. Pomyśl o przyszłości. Bunt w Sadal, wojna domowa w Imperium. Przypuśćmy, że Philip ją wygra. Wschodnie Gminy być może mają poprawcie Południowych, ale to Zachodnie Gminy ubóstwia całe Imperium. Tam przeznacza najwięcej funduszy, najlepszych ludzi. Królewska Gwardia to nie jest zwyczajna armia, panie Fye. Została stworzona po to, by chronić króla. To powinno mówić samo za siebie. Philip więc wygrywa i przeforsowuje swojego następcę tronu. Swoją marionetkę. Oskarża po raz kolejny Sadal o wzniecenie buntu, nieposłuszeństwo. Wykonuje wyroki na waszych dzieciach. Kolejne pokolenie skończy w ogniu straconego buntu. Tego chcecie? Zagłady całego kraju?
- Nie. – odparł Braden, kręcąc głową. – Zbyt blisko ognia byłem, żeby teraz dobrowolnie skoczyć w płomienie.
- Jak na kogoś, kto nie wierzy w nasze legendy, pozwalasz sobie na odważne słowa, Rainamar Ashghan. – rzekła Aileen.
- Staram się myśleć racjonalnie. Ktoś w końcu musi to zrobić.
- Mam nadzieję, że te słowa nie były w jakikolwiek sposób skierowane przeciwko nam. – rzekła Aileen.
- Nikogo nie chcę obrażać. Mamy te same cele – nie chcemy wojny. Sadalczycy chcą niepodległości a Imperium przydałoby się przywrócenie dawnej chwały. Aeral mógł rządzić bez narzucania komukolwiek swej władzy a kraj rozkwitał. Mamy odpowiednią kandydatkę na tron, jednak Imperium wciąż zatruwają przegniłe chwasty.
- Mocne słowa. – zauważyła Aileen, uśmiechając się lekko. – Pasuje ci to imię, Demonie. – dodała z błyskiem w oku.
Rainamar zapatrzył się w nią, jakby nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Może istotnie tak było, gdyż nie wypowiedział ani słowa.
- Wykorzystaj to, kapitanie Ashghan. Dawne legendy przemawiają znacznie bardziej do naszego ludu niż najbardziej rozsądne słowa. Fhearghail wiedział, co robić, dlatego udało mu się tak wiele. Niestety, jego Demon wolał mniej dyplomatyczne rozwiązania. Moja matka mawiała, że nie da się zmienić świata, nie poruszając go. Nie zgodziłam się wtedy, nie zgodzę się i dziś. Nic nie jest usprawiedliwieniem dla przelewu krwi i cierpienia. Pragnę pokoju i pragnę wolności, jak my wszyscy.
- Więc nie dopuście do kolejnego powstania. To jest wasz priorytet. Walka wszystko zaprzepaści, podsunie karty waszym wrogom, którzy dziś mienią się przyjaciółmi. Wiem co robił Nadar, ale wiem też, co uczynił Philip. Nikt o tym głośno nie mówi. Nie sprzymierzajcie się z człowiekiem, który czerpał przyjemność z mordowania.
- Zrobię wszystko, co tylko będę mogła. – rzekła Aileen i spojrzała na mnie z uśmiechem. – Wierzysz w przeznaczenie, synu? – zapytała.
- Nie. – odrzekłem, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
- Ja dotychczas też tak myślałam. – odparła, nie przestając się uśmiechać.
***
- Nie wiedziałem, że potrafisz tak przemawiać. Wuj był zachwycony. Nie mówiąc już o Aileen. – powiedziałem do Rainamara, uważnie obserwując jego reakcję. Uśmiechnął się tylko słabo, zapatrzony w dolinę, która rozpościerała się przed nami.
Nie wiem dokąd udał się Leith i Lilijka, lecz nie chciałem też zaprzątać sobie głowy ich poszukiwaniem. To dorośli ludzie i wiedzą, co robią. Nolan udał się chyba do karczmy, choć sam nie jestem pewien. Unikałem Cahana jak tylko mogłem. Bałem się swoich emocji, zwłaszcza, że ostatnie dni wstrząsnęły mną mocno. Boję się, że kiedyś zdam sobie sprawę, że jestem taki jak ojciec.
Wieczór był cichy i ciepły. W oddali słychać było dźwięki Eivenlath, które szykowało się do nocnego spoczynku.
- Ja też nie. Nigdy siebie nie poznasz, jeśli się w czymś sam nie sprawdzisz. – odparł w końcu, po długiej chwili milczenia. Spojrzałem na niego. Twarz miał zamyśloną, lecz wnioskowałem, że nie były to przyjemne myśli. Wyciągnąłem rękę i odgarnąłem mu włosy z czoła. Przymknął oczy, przyjmując moją pieszczotę.
- Mój piękny… - zacząłem, lecz w moich myślach pojawiła się postać Cahana. Przekląłem siebie po stokroć. – Kochany, może podzielisz się swoimi myślami? – zapytałem ściszonym głosem.
- Ja… sam nie wiem. Boję się przyszłości i tego, co przyniesie ze sobą. Zawsze myślałem, że jestem silny i dam sobie radę. Zawsze. Teraz już nie jestem taki pewien.
- Dlaczego? – zastanawiało mnie, co tak zachwiało wiarą mojego narzeczonego. Według mnie od zawsze miał niskie poczucie własnej wartości. Wydawało mi się, że ciągle uważa, że na nic nie zasługuje. Był silny, to prawda. Ukrywał te uczucia, które sprawiały, że był zależny od innych.
- Nie wiem. To dziwne myśli, jednak nie chcą odejść. – westchnął, spoglądając na szeroką dolinę. Słońce zachodziło za wzniesieniami, wieńczącymi krajobraz, malując wszystko w ciepłych barwach. Znikające światło odbijało się w oczach Rainamara, przemieniając ich bursztynowy kolor w płynny ogień.
- Rainamar, jestem przy tobie. – zapewniłem go. Chciałem bardzo wierzyć, że tak będzie zawsze. Uśmiechnął się lekko, jednak ten uśmiech nie malował się także w jego oczach.
- Chcę tego. – rzekł cicho.
- Kocham cię.
- Ja też ciebie kocham. Zrobiłbym dla ciebie wszystko. Wszystko. – powtórzył, zaciskając oczy. Przytulił się do mnie, kładąc swoją głowę na moim ramieniu. Pocałowałem go delikatnie w czoło, rozmyślając nad znaczeniem jego słów. Zrobiłby dla mnie wszystko, w to nie wątpiłem. Wszystko. Pozwoliłby mi odejść z człowiekiem, którego szczerze nie może znieść, który pojawił się w moim życiu niespodziewanie. Pozwoli mi wybrać za nas obu.
Objąłem go mocno, całując po włosach.
- Kocham cię. – powiedziałem raz jeszcze.