Dziwny jak Sebastian
Wpadłem do szpitala i wcale nie musiałem długo szukać. Paweł siedział przy recepcji z opartymi na kolanach łokciami, wpatrując się w podłogę. Arek popchnął mnie w jego stronę niezbyt delikatnie. Obejrzałem się na niego, czując, że zaczynam się denerwować. Ze zmarszczonymi brwiami kiwnął głową na mojego brata, wciąż się jednak nie odzywając. Przełknąłem ślinę i stanąłem przed Pawłem. Już miałem coś powiedzieć. Coś głupiego, w stylu: „hej” czy nawet „jak się masz” (co byłoby kretyńskim rozpoczęciem rozmowy), jednak on podniósł głowę. Popatrzył na mnie przez, dosłownie, ułamek sekundy, podczas którego zdążyłem zarejestrować, że miał podkrążone, czerwone oczy i już po chwili popchnął mnie z całej siły na ścianę, przygniatając do niej i zaciskając pięści na mojej koszulce. Zamachnął się. Byłem już pewny, że mi przypierdoli. Że będę miał złamany nos, wybite zęby, czy co tam jeszcze, gdy nagle jego uścisk na materiale mojego T-shirtu zelżał. Spojrzałem na niego nieco zdziwiony, ale wtedy on tak po prostu mnie objął.
Stałem, analizując co się właśnie stało. Dopiero po chwili odpowiedziałem na uścisk i poczułem, że drży. Płakał, przemknęło mi przez myśli. Ale przecież Paweł nigdy nie płakał, to był najtwardszy facet, jakiego znałem. Ostatni raz zdarzył się, gdy był dzieckiem, miał jakieś siedem, osiem lat.
- Mówią, że jak przeżyje noc to będzie cud - powiedział, nie puszczając mnie. Momentalnie zrobiło mi się głupio. Zostawiłem go. I to dla kogo? Dla bandy bogatych dzieciaków. Dla imprezy i alkoholu. Dla Sebastiana.
Miałem ochotę sam siebie walnąć. Paweł zawsze przy mnie był, gdy go potrzebowałem, a teraz, jak on potrzebował mnie, ja piłem i paliłem, mając go kompletnie gdzieś.
- Przepraszam - powiedziałem, a on już nie odpowiedział, tylko odsunął się i niemal z furią wytarł twarz. Ludzie znajdujący się na recepcji patrzyli na nas dziwnie. Zignorowałem ich, bo co mnie oni obchodzili i złapałem Pawła za rękaw bluzy. Poprowadziłem go do łazienki, żeby się ogarnął, bo dobrze wiedziałem, jak musi się teraz czuć. Nienawidził wyglądać na słabego. Musiał być twardzielem, zawsze, bez względu na okoliczności.
Teraz jednak nie dał rady. Sytuacja go przerosła, a mnie przy nim zabrakło.
***
Ile tak siedzieliśmy? Godzinę? Dwie? Dziesięć? Nie mam pojęcia. Oblegaliśmy w trójkę niewygodne, plastikowe krzesła i czekaliśmy. Na co? Na wiadomość, że mama umarła. Bo inna nie wchodziła w grę. Żaden lekarz nie wyskoczyłby nam spod tych małych, zielonych siedzonek i nie powiedział, że zdarzył się cud, była zdrowa.
A co najgorsze, ja już chciałem, by ktokolwiek w końcu powiedział nam, że nie żyje. Chciałem mieć to za sobą. Kilka dni, tygodni, może miesięcy i zaczniemy żyć normalnie. Nie będzie zadręczania się, że w końcu nadejdzie ten dzień, kiedy ona umrze, bo przecież będąc w takim stanie, musi umrzeć. Zrobiłaby to teraz, ja i Paweł załamalibyśmy się na kilka dni, no, może Paweł na trochę dłużej, a później już wszystko byłoby normalnie.
Zacząłem przeklinać się za te myśli. To było straszne - życzyć mamie śmierci.
Niech już umrze, niech już umrze. Byłem okropny. Bezduszny. Wyrodny. Ale proszę, niech już umrze.
Mówią, że życzenia się spełniają. Umarła. O piątej trzydzieści dwie jej serce przestało bić, wykończone chorobą, życiem. A ja poczułem ulgę, bo coś mi podpowiadało, że teraz będzie już tylko lepiej. Że już nie zostawię Pawła, bo przecież mam tylko jego.
I Arka. On też tam z nami był. Nie składał kondolencji, nie przytulał, nie mówił „tak mi przykro”. Siedział i wpatrywał się w ścianę, nie mówiąc absolutnie nic. I dobrze, że nie mówił, bo wtedy zdałbym sobie sprawę, że mnie przecież nie jest przykro, że umarła. Poczułem ulgę, że jej już nie ma.
***
W domu zrobiło się jeszcze dziwniej. Ciszej. Ojciec nie pojawiał się prawie w ogóle, przychodził tylko późnymi wieczorami i wychodził wcześnie rano, zupełnie, jakby nie chciał się z nami spotkać. Nie przyszedł też na pogrzeb. Zresztą, na pogrzebie nie było prawie nikogo. Jakieś ciotki, których nawet nigdy wcześniej na oczy nie widziałem, rzucały mi się na szyję, pochlipując i składając kondolencje.
Tak mi przykro! Nie chcę nawet sobie wyobrażać jak się musisz czuć! Eliza to porządna kobieta była! Bóg zawsze zabiera do siebie najpierw tych najporządniejszych.
Gówno prawda, chciałem wtedy powiedzieć. Ale nie powiedziałem. Stałem tylko, patrzyłem na tę szopkę i miałem nadzieję, że to wszystko szybko się skończy. Że wrócę do domu, zabiorę piłkę i… spotkam się z Sebastianem.
Ale o żadnym Sebastianie nie było mowy. Obiecałem sobie, że tamten okres życia mam już za sobą. Było fajnie, przez chwilę żyłem jego życiem, ale to nie mogło się powtórzyć, bo do cholery, miałem swoje życie. Miałem Pawła, który teraz potrzebował mnie najbardziej, chociaż prędzej by sobie język odgryzł, niż to przyznał. Po szpitalu, chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, wziął sobie do serca to, że powinien być twardzielem. Osz cholera, jakie to było irytujące. Człowiek nie jest robotem, od czasu do czasu dobrze jest pokazać swoją słabość. Ja nie mówię, że miałby latać od człowieka do człowieka z płaczem, jak to mu jest źle. Ale przez pierwszy tydzień nie chciał nawet ze mną rozmawiać. W ogóle.
Pewnie był obrażony i zażenowany tym, co wydarzyło się w szpitalu. A nawet nie pewnie, tylko na pewno, zbyt dobrze go znałem.
Od śmierci mamy mijały dni i tygodnie. Moje wakacje skończyły się już dawno, tak samo jak i praca u Wróblewskich. Był początek października, a ja od czasu imprezy na działce nie miałem żadnego kontaktu z Sebastianem. To nie tak, że się do mnie nie odzywał. Bo próbował. Na początku dzwonił, przychodził do kawiarni, a później już przestał. Pewnie się znudził.
I dobrze, myślałem wtedy, gdy dziewczyny z którymi pracowałem nie musiały już mnie kryć. Byłem takim tchórzem, że aż prosiłem je, aby zawsze mówiły mu, że mnie nie ma. Nie umiałbym spojrzeć mu w oczy i powiedzieć, że nie chcę się z nim już spotykać. Bo, do kurwy nędzy, chciałem! Mimo wszystko, tych kilku siniaków i blizn, które nabył dzięki mnie, lubiłem go. Chociaż czasem mnie irytował, często go nie rozumiałem, to i tak lubiłem. Był zupełnie inny od wszystkich, których znałem. No i w końcu, po części był taki jak ja.
Później wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Byłem ja, Paweł i Arek. Tylko my, normalne. Znowu graliśmy w kosza, znowu kradliśmy, znowu marzyliśmy o tym cholernym mieszkaniu bez ojca. I powoli, z każdym dniem, który zbliżał mnie do osiemnastki, to marzenie wydawało się coraz bardziej rzeczywiste.
Tylko, że ja w przeciwieństwie do Arka i Pawła miałem też swoje marzenia. Och rany, jak to pedalsko brzmi, ale tak - miałem swoje cele w życiu. A jednym z nich była zdana matura. Trochę czasu do niej jeszcze miałem, dwa lata, ale już teraz nie rysowało się to przede mną w kolorowych barwach. Matma dalej była czarną magią, wciąż miałem wrażenie, że prędzej Korea Północna będzie demokratyczna, niż ja zaliczę drugą klasę technikum.
Z Pawłem też nie poruszałem już tematu Sebastiana, ani skąd wróciłem tamtego wieczora, gdy mama trafiła do szpitala. Znowu pomiędzy nami były niedopowiedzenia i sprawy, o których nie rozmawialiśmy, bo obaj wiedzieliśmy, że na siniakach to może się nie skończyć.
Ale kiedyś, prędzej czy później, to musiało wyjść. W końcu, pewnego październikowego wieczora, gdy ja próbowałem skupić się na matmie, zapytał. Oderwałem spojrzenie od zapisków z funkcji kwadratowej i wbiłem je w niego.
- Mógłbyś odpowiedzieć - prychnął, gdy milczałem trochę za długo. Odchrząknąłem nerwowo.
- No… Byłem na działce wtedy - powiedziałem ostrożnie i szczerze wolałem już do tego nie powracać.
Paweł prychnął i wstał z łóżka.
- Jasne - zaburczał, podchodząc do komputera. - U kogo na działce? - Westchnąłem ciężko, zamykając zeszyt i podręcznik. Nie wygląda na to, żebym jeszcze dzisiaj nauczył się czegoś.
- Koleżanki… - zaciąłem się - Sebastiana. - To było jak bomba. Tylko czekać aż Paweł wybuchnie i złapie mnie za fraki albo ewentualnie zacznie rzucać kurwami na wszystkie strony. Szczerze, wolałem drugą opcję.
- Mhm - zamruczał jednak i wbrew moim oczekiwaniom, nie wyglądał jak tykające zagrożenie. - Fajnie było? - Tak, kurwa, zajebiście, już miałem odpowiedzieć, ale ostatecznie ugryzłem się w język.
- Normalnie - odparłem.
- Mama wtedy umierała i nie wiadomo, co by się stało gdybym nie znalazł jej i nie zadzwonił po karetkę, a ty się świetnie bawiłeś. - Brzmiał spokojnie. Zupełnie, jakbyśmy prowadzili zwykłą rozmowę.
- Mama nie żyje - wydusiłem przez zaciśnięte zęby.
Już jej nie ma, czemu więc jej temat ciągle nas prześladuje? Po jej śmierci miało przecież wszystko wrócić do normy.
- Tak, a ciebie przy niej nie było - powiedział, już nie kryjąc swojej złości. Odwrócił się do mnie na krześle, zostawiając załączający się komputer w spokoju. - Bo ty miałeś inne plany. Wolałeś pić z jakimiś idiotami. Mam nadzieję, że było warto.
- Było! - krzyknąłem, podnosząc się. - Było, kurwa, warto! Żebyś wiedział! - Rzuciłem podręcznik na łóżko i podniosłem się, żeby wyjść. Znowu się wszystko jebało. Znowu nachodziła mnie ochota na rozwalenie czegoś, a najlepiej to Pawła.
Miałem wrażenie, że to wszystko wina Sebastiana. Gdyby nie pojawił się w moim życiu, byłoby w porządku. Jak już zaczynało się układać, to zawsze na wierzch wychodził jego temat.
- Czekaj - warknął Paweł, przecierając twarz dłonią. - Mam już tego dosyć. Chyba jednak lepiej, żebyśmy do tego nie wracali - powiedział i odwrócił się do komputera, a ja, z ciężkim westchnieniem, opadłem na łóżko.
Tak. Lepiej już nie poruszać sprawy Sebastiana i jego znajomych. Ich i tak już nie ma, pomyślałem. To koniec.
Teraz znów jestem tylko ja, Paweł i Arek. Nasza trójka, tak jak być powinno.
***
Piątek wieczór, a ja siedzę nad matmą, pomyślałem z rozdrażnieniem, po raz już nie wiem który, próbując zrozumieć zadanie. A przede mną jeszcze trzydzieści takich. Pochylałem się więc nad zeszytem, wyklinając każdego, kto choć w małym stopniu przyczynił się do tego, że powstała funkcja kwadratowa.
Nie no, nie dam rady, pomyślałem i z furią cisnąłem długopisem w zeszyt, wstając. Byłem sam w mieszkaniu, Paweł zapewne teraz kończył pracę, a po niej leciał do Agi, a Arek… Arek ostatnio sobie dziewczynę znalazł. Nikomu by chyba do głowy nie przyszło, że nasz Alvaro kiedyś skończy w związku, pomyślałem z krzywym uśmiechem, nalewając sobie mleka do szklanki.
I tym oto sposobem wszyscy mają dziewczyny, tylko ja jestem sam. Nie wiem dlaczego, ale momentalnie pomyślałem o Sebastianie i aż się skrzywiłem. Takim pedałem to ja nie jestem, w końcu laskę też mógłbym mieć.
Westchnąłem, patrząc na okno. Nasze marne, zarośnięte chaszczami podwórko właśnie ginęło w deszczu. Cały dzień padało i chyba nie zamierzało przestać. Ale dla mnie to tylko lepiej, pomyślałem ze skrzywieniem. Więcej czasu na naukę matmy, której i tak nie rozumiem.
Nagle w pustym mieszkaniu rozległo się pukanie do drzwi. Zmarszczyłem brwi, nieco zdziwiony. Paweł ostatnio zawsze zabierał klucze, a zresztą, nie zamykałem się. Odstawiłem szklankę do zlewu i włócząc nogę za nogą, ruszyłem do drzwi, myśląc jedynie o matmie, do której zaraz będę musiał wrócić, bo w poniedziałek mam sprawdzian, a i tak już zaliczyłem jedną pizdę do dziennika (choć do szkoły chodzę dopiero miesiąc). Nie przejmowałem się, że jestem w powyciąganym, starym T-shircie i w zwykłych, czarnych, dresowych spodniach. Że wyglądam jak dziesięć nieszczęść z potarganymi, pokręconymi włosami, które już były nieco za długie i opadały mi na oczy. Przejąłem się tym dopiero chwilę później, gdy otworzyłem te cholerne drzwi (a mogłem najpierw spojrzeć przez wizjer) i zobaczyłem przemokniętego do suchej nitki Sebastiana.
Aż uniosłem brwi, zdziwiony. Co on tu, do cholery, robił? - myślałem gorączkowo, wpatrując się w jego uśmiechniętą, porośniętą kilkudniowym zarostem twarz.
- Cześć - przywitał się ze mną, uśmiechając jeszcze szerzej, tak, że w jego policzkach powstały dołeczki. Cholera, myślałem, wpatrując się w niego jak idiota, brakowało mi jego uśmiechu.
- Co ty tu robisz? - zapytałem, nie odpowiadając na powitanie. - Skąd masz mój adres? - Miałem ochotę go uderzyć. Tak po prostu, na powitanie. Do kuźwy nędzy no, było już tak dobrze! Nie widziałem go już tyle czasu, że nawet o nim zapomniałem. No, może nie do końca, ale byłem na najlepszej drodze do tego, a on tu nagle, ni z dupy, pojawia się w mojej śmierdzącej kamienicy, cały uśmiechnięty i do tego jeszcze mokry.
- Nie odbierasz telefonu…
- Zepsuł mi się - powiedziałem szybko, wzruszając ramionami. Gówno prawda, dodałem w myślach.
- Unikałeś mnie w kawiarni…
- Po prostu miałem dużo pracy - burknąłem, nim zdążył wymienić coś jeszcze. Uniósł brwi, ale pokiwał głową. Tylko nie wiem, czy to oznaczało, że zgadza się ze mną, czy tylko przyjął do wiadomości. Raczej to drugie.
- No i nie przychodzisz na Orlik - powiedział, wsuwając dłonie w kieszenie mokrych dżinsów.
- Jestem zajęty - odparłem zaraz, a gdy usłyszałem otwierane piętro wyżej drzwi, zacząłem się obawiać co wyniknie z faktu Sebastiana bezkarnie stojącego sobie pod moimi drzwiami. Przecież w każdej chwili może przyjść Paweł albo Arek. A tego nie chciałem, bo to mogło oznaczać kolejną kłótnię z bratem, z którym zacząłem się już dogadywać. - Skąd masz mój adres? - zapytałem, pomimo swoich obaw. Powinienem od razu go spławić, ale nie chciałem, żeby odchodził. Kurwa, trochę to lamerskie, myślałem, gdy tak stałem przed nim, zasłaniając mu drzwiami resztę mojego mieszkania. Brakowało mi go.
- Wziąłem z papierów kawiarni. - Wzruszył ramionami. - Chciałem cię zobaczyć - powiedział i uśmiechnął się tak, że aż się zapatrzyłem. Cholera, cholera, cholera - przeklinałem w myślach, zaciskając dłoń na framudze. Wyglądał zajebiście, czyli tak jak zawsze, a ja przed nim stałem w powyciąganych ubraniach domowych. Nigdy jakoś nie obchodziło mnie to jak wyglądam. W czym jestem, ani to, że moje włosy aktualnie przypominają bardziej gniazdo niż włosy, jednak w tamtym momencie trochę się tym przejmowałem. I to przez kogo! Przez faceta! Z którym się całowałem… I, o kurwa, któremu obrabiałem pałę. Chyba jednak jestem taką prawdziwą ciotą, bo jak sobie przypomnę, to mi się podobało.
- No to widzisz - burknąłem, zły nie na niego, ale na swoje myśli. Jakoś wcześniej nie zaprzątało mi to głowy… albo inaczej - nie było mi z tego powodu głupio. Bo po tym nie spotkałem go przez cały miesiąc, więc nie miałem przed kim się wstydzić. Właściwie to nawet obiecałem sobie, że nasza znajomość się skończy. Ale chyba Sebastian miał inne plany.
- Widzę - powiedział z szerokim uśmiechem - i z chęcią bym sobie z tobą zagrał, bo tego mi brakowało przez ostatnie dni - dodał.
- Przecież pada - warknąłem pod nosem, patrząc na niego spod grzywki. Byłem pewny, że jestem cały czerwony na twarzy przez te swoje głupie myśli.
- No pada. - Pokiwał głową. Idiota.
- I mamy biegać za piłką w deszczu? - prychnąłem.
- A roztopisz się przez deszcz? - Uniósł brwi, najwidoczniej rozbawiony. Jakby miał powód, warczałem w myślach.
Spojrzałem jeszcze na niego i zastanowiłem się chwilę. Niby miałem matmę, ale…
- Czekaj - mruknąłem i zamknąłem mu przed nosem drzwi. Poszedłem się przebrać. Zmieniłem dresowe spodnie na bojówki, wyciągnięty T-shirt na jakiś zwykły czarny, który jednak wyglądał o wiele lepiej od tego mojego domowego, a na to zarzuciłem bluzę. Gdy założyłem trampki, podszedłem jeszcze do zabrudzonego lustra w przedpokoju (przez wieki nikt go nie mył) i przyklepałem swoje gniazdo na głowie. Niewiele to dało, stwierdziłem, oceniając efekty. Nim jednak wyszedłem, załapałem jeszcze za piłkę.
Sebastian podniósł się ze schodów, na których siedział, czekając na mnie. Uśmiechnął się do mnie szeroko, na co ja odpowiedziałem mu poirytowanym spojrzeniem.
- Nie oczekuj cudów po boisku - mruknąłem, gdy wychodziliśmy z klatki prosto na rzęsisty deszcz. Zdziwiłem się jednak, bo było ciepło, a przecież to już początek października. Ruszyliśmy popękanym, pełnym dziur chodnikiem prosto w stronę podstawówki.
- Ważne, że z tobą pogram - odparł, na chwilę wybijając mnie z rytmu. Aż na niego spojrzałem. Zapomniałem już, że szczerość Sebastiana czasem jest aż przytłaczająca. - Brakowało mi ciebie - powiedział, a ja już nawet nie wiedziałem co odpowiedzieć. Boże, Sebastian, zamknij się wreszcie, myślałem, czując, że jest mi gorąco.
- No… mi też - burknąłem, chociaż nie wiem po jaką cholerę. Momentalnie spojrzał na mnie, jakiś taki zadowolony. Kurwa, ogona i uszu mu tylko brakowało i przypominałby psa.
- Taa? - zamruczał nisko, przysuwając się do mnie, na co ja zareagowałem automatycznie - krokiem w bok.
- Nawet nie próbuj, bo skończysz z obitą mordą - warknąłem. - Ludzie tu nie zareagują zbyt miło, jak zobaczą dwóch pedałów.
Gdy tylko znaleźliśmy się przy płocie boiska szkolnego, złapałem za pręty i w trzech zgrabnych ruchach przeszedłem przez niego, przeskakując też krzaki. Zadowolony, że wyszło mi tak dobrze (ale co się dziwić, to zardzewiałe ogrodzenie znam od dziecka), zerknąłem na Sebastiana, zaciekawiony jak mu pójdzie. Ale czego ja się spodziewałem, pomyślałem, gdy po chwili znalazł się obok mnie, że zaryje gębą w beton? On, to dziecko szczęścia? Przecież on potrafił wszystko, zwykły płot miałby stanowić dla niego wyzwanie?
Co prawda nie wyglądał zbyt zgrabnie, gdy wspiął się na ogrodzenie i przeskakiwał przez krzaki. Nie było zjawiskowo, ale mimo wszystko, musiałem też przyznać, że nie było źle.
Sięgnąłem po piłkę, którą chwilę temu przerzuciłem przez płot, po czym rękawem wytarłem jeszcze mokrą twarz. To niezbyt dobry pomysł, żeby grać w takim deszczu, pomyślałem, kiedy szedłem w stronę boiska.
- Fakt, nie za fajnie - wymruczał Sebastian, stając pod koszem, którego obręcz trzymała się przy tablicy jedynie na słowo honoru.
- Mówiłem - burknąłem, odbijając piłką. Na dodatek przez nierówną nawierzchnię boiska robiły się tu kałuże, więc przy każdym odbiciu rozchlapywałem wodę na wszystkie strony. - Dalej chce ci się grać?
- Mówisz, że boisz się grać w deszczu? - zapytał, unosząc brwi i zakładając ręce na piersi.
- Spadaj - prychnąłem i ruszyłem z piłką na jeden, jedyny kosz, jaki znajdował się na boisku. Sebastian uśmiechnął się, zadowolony i już po chwili mnie zablokował. Spróbowałem wyminąć go tyłem, ale wtedy nie wiem nawet skąd, cholera, jego ręce znalazły się przy piłce. Zabrał mi ją przerażająco łatwo i nawet nie zbliżając się do kosza, rzucił. Trafił idealnie, cholera.
- Chyba twoje obawy były słuszne - powiedział, dumny ze swojego rzutu.
- A weź się wal - warknąłem, łapiąc za piłkę i nie czekając, ruszyłem na kosz. Nie przejmowałem się teraz faktem, że byłem cały mokry. Bluza nieprzyjemnie kleiła mi się do karku, trampki zaczynały rozklejać od nadmiaru wody, a po czole ciekły mi stróżki deszczu. Musiałem pokazać temu pajacowi, że to moje boisko. To ja na nim uczyłem się grać. Znam tu, kurwa, każdą nierówność (nie żartuję, przy koszu jest taka jedna, że zahaczywszy o nią, można sobie zęby wybić, a ja wymijałem ją niemal instynktownie). To on od samego początku grał na idealnych boiskach z antypoślizgowym podłożem.
Dwutakt z rozbiegu i wsad. Aż się zdziwiłem, bo wyszło mi dosyć spektakularnie, a coś takiego nigdy nie było moją mocną stroną.
Uśmiechnąłem się zadowolony i podałem mu piłkę. Obrócił ją w dłoniach, odchodząc za linię za trzy punkty. Zamachnął się i rzucił. Trafił.
W tym momencie przestaliśmy grać na punkty. Podawaliśmy tylko sobie piłkę i chwaliliśmy się, co takiego fajnego potrafimy z nią zrobić. W moim przypadku, niewiele, ale Sebastian miał naprawdę imponującą celność.
- Powinieneś bardziej się skupić - powiedział w pewnym momencie, gdy odszedł kilka kroków od linii za trzy, rzucił i - o cholera, co za niespodzianka! - trafił. Zacisnąłem ze złości wargi. Rady może mi jeszcze będzie dawał, pajac jeden.
- Skupiać to się można na kiblu - warknąłem, odbierając piłkę i idąc do linii za trzy. Wycelowałem, pomimo moich wcześniejszych słów o skupianiu, rzuciłem i oczywiście nie trafiłem. Piłka odbiła się o tablicę, zmieniając kierunek lotu i poleciała w stronę płotu, który oddzielał jedną ze stron boiska od ogródka woźnego.
- Dlaczego mnie unikałeś? - zapytał Sebastian, nie komentując ani mojego kiepskiego rzutu, ani mojej wcześniejszej wypowiedzi. Spojrzałem na niego, marszcząc brwi.
- Nie unikałem - burknąłem, byłem wyjątkowo nie w humorze. Czułem, jak zbiera się we mnie złość. Na Pawła, z którym niby miałem dobre stosunki, ale wciąż coś było nie tak; na Arka, bo ten trzymał twardo stronę brata; na ojca, ale na niego jestem ciągle zły; na mamę, bo, pomimo że jej już nie ma, tak jakby ciągle jest i oczywiście na Sebastiana, bo kiedy zacząłem już o nim zapominać, on zjawił się z tą swoją uśmiechniętą mordą, zaproponował kosza w okropnych warunkach, pouczał mnie i na dodatek wypytywał. Jeszcze chwila, a naprawdę wybuchnę.
- Przez brata? - zapytał, unosząc brwi. Aż otworzyłem szerzej oczy, nie wiedząc co powiedzieć.
- Co? - Idealne pytanie.
- Nie wiem, tak zapytałem. - Wzruszył ramionami. - Ale chyba o to chodzi. - Obrócił piłkę w dłoniach, patrząc na nią z zastanowieniem. - Pewnie trochę homofobiczny jest, co? - pytał dalej.
- Idę, muszę ogarnąć matmę - warknąłem i wyciągnąłem ręce, czekając aż odda mi piłkę. Ale najwidoczniej na razie nie miał takiego zamiaru, bo zaczął nią odbijać i drążyć temat dalej.
- Wydajesz się go strasznie słuchać, chociaż udajesz takiego, co to ma w dupie zdanie innych - mówił dalej. Zacisnąłem pięści.
- Zamknij się - syknąłem.
- Ale to, czy jesteś gejem czy nie, to nie jego sprawa, tylko twoja - mówił dalej, obserwując mnie uważnie i łapiąc piłkę w obie dłonie. - Czy poszło o coś innego? - zapytał, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Jakby, kurwa, wszystko wiedział! A nic nie wiedział. Nie miał pojęcia, nowobogacki pieprzony, co to śpi sobie w miękkim łóżeczku, a jego jedynym problemem jest jakie rzeczy na siebie założyć.
Pobiegłem do niego i już miałem go uderzyć z pięści w twarz, gdy nagle, w mgnieniu oka moja ręka została wykręcona, a ja sam przygnieciony do płotu oddzielającego boisko od posesji woźnego. Czułem, jak metalowa, zardzewiała siatka wbija mi się w polik, a on sam przygniata mnie do ogrodzenia całym ciałem. Aż stęknąłem, nieco boleśnie, gdy ręka została wykręcona jeszcze bardziej.
- Czasem lepiej jest porozmawiać, a nie rzucać się z pięściami - usłyszałem jego głos przy uchu. - Tak jest bardziej cywilizowanie - powiedział, po czym pocałował mnie lekko przy małżowinie i odsunął się ode mnie, uśmiechając nieco kpiąco. Spojrzałem na niego, odsuwając się od płotu i rozmasowując rękę.
- Zawsze zbierałeś ode mnie ciosy, a teraz wielki mistrz walki się znalazł - warknąłem, czując się nieco głupio. Cholera, gdyby chciał, mógłby mi wtedy nawet rękę złamać, a ja ledwo bym to zarejestrował.
- Po prostu teraz już wiem, kiedy możesz się wkurzyć. - Wzruszył ramionami, uśmiechając się szeroko. - Moja mama cierpi na przerost ambicji wobec mnie. Zapisuje mnie na wszystko co popadnie - dodał, a uśmiech nie znikał z jego ust. - Trochę to męczące, bo zaczynam się czegoś uczyć i zazwyczaj nie kończę - zdradził i chyba się rozgadał. A ja poczułem się nagle cholernie zmęczony. - Moja propozycja jest taka - powiedział nagle, a jego ton głosu nieco się zmienił. Stał się poważniejszy. - Mogę ci dawać korepetycje z matmy.
Spojrzałem na niego niepewnie, marszcząc przy tym brwi, a później przeniosłem wzrok na rękę. Zaczynała puchnąć. Skurwiel jebany - zacząłem go przeklinać w myślach.
- Skąd wiesz, że potrzebuję korków?
- Nie wiem - powiedział z rozbrajającą szczerością. - Strzelałem, bo mówiłeś coś o matmie. Najwidoczniej trafiłem - dodał, uśmiechając się jak zadowolony dzieciak. Westchnąłem i momentalnie przeszła mi cała złość na niego.
- A ty co będziesz mieć z tego? - zadałem pytanie. Sebastian nie odpowiadał długą chwilę, tylko rozglądał się dookoła. Już miałem zapytać, o co mu teraz chodzi, gdy nagle tak po prostu podszedł do mnie i pocałował lekko w mokre od deszczu usta.
- Ciebie - mruknął, odsuwając się ode mnie zadowolony i wsunął ręce w kieszenie. Ja spojrzałem na niego zaskoczony i, cholera jasna, nie mogłem powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu. Nigdy nie ogarnę, jak mogłem tak szybko przejść od czystej furii do radości. Ale najwidoczniej przebywając z Sebastianem i ja stawałem się dziwny. Bo fakt, że Sebastian był dziwny, nie podlegał nawet najmniejszej dyskusji. - Przyjdź jutro o osiemnastej.
Gdy wróciłem do domu, miałem ochotę na jedno - zabicie Sebastiana. Przez niego ręka cholernie mi spuchła, więc musiałem poświęcić swoje pieniądze na
Altacet i mieć przy okazji nadzieję, że nadgarstek wróci kiedyś do normalnych rozmiarów.
- A tobie co? - zapytał Paweł, patrząc na moją rękę, kiedy nieudolnie próbowałem owinąć ją bandażem.
- Wywaliłem się - skłamałem, bo przecież mu nie powiem, że wykręcił mi ją facet, któremu obrabiałem lachę.
Brat przez chwilę przyglądał mi się, jak walczę jedną ręką z bandażem (nie ma co, fajna rozrywka, prawie, jakby w zoo się znalazł). Dopiero po kilku minutach westchnął ciężko i z cichym, może nawet nieco rozbawionym: „daj” odebrał mi to przekleństwo i zaczął zgrabnie owijać dookoła nadgarstka.
- Zawsze byłeś łajzą - parsknął, rozbawiony, kiedy oglądał swoje dzieło. - Pamiętam, jak chciałeś mi i Arkowi udowodnić, że staniesz wyprostowany na trzepaku i wyrżnąłeś się już, gdy na niego wchodziłeś. - Zaśmiał się.
Aż skrzywiłem się mimowolnie, pamiętając tamten upadek. Pogładziłem zdrową dłonią brodę, na której znajdowała się cienka blizna.
- Dobrze, że to były mleczaki - mruknąłem i westchnąłem ciężko, uśmiechając się. Było coraz lepiej, stwierdziłem, kiedy Paweł wracał do komputera i opowiadał kolejną historię z naszego dzieciństwa, śmiejąc się przy tym głośno.
- Jutro idziemy na piwo - powiedział nagle Paweł z szerokim uśmiechem. Aż wstrzymałem oddech. - Trzeba w końcu gdzieś wyjść, bo serio, zwariujemy. - Cholera, zacząłem przeklinać w myślach, patrząc na opatrunek na dłoni i zastanawiając się gorączkowo nad tym, co powinienem mu teraz powiedzieć. - Tak jak zawsze, ty, Arek, ja i piwo. W sumie można by zostać w domu, ponoć padać ma - mówił dalej, nie wiedząc, że na jutro to ja już mam plany. I za nic nie chcę z nich zrezygnować. - Ale sobota jest, coś zrobić trzeba - stwierdził ostatecznie i odwrócił się do mnie. A gdy zobaczył moją niezbyt zadowoloną minę, zapytał: - Coś się stało?
Stało się, kurwa, chciałem odpowiedzieć, bo nie miałem pojęcia co zrobić. Matma (i Sebastian, ale wolałem myśleć o tym jako tylko o matematyce), czy Paweł i Arek? Cholera jasna.
- Muszę się uczyć do sprawdzianu - powiedziałem i to akurat było prawdą. Musiałem zaliczyć ten walnięty sprawdzian, żeby chociaż raz w życiu nie mieć zagrożenia z tego przedmiotu na półrocze.
Paweł spojrzał na mnie i westchnął. Dobrze wiedział, że chcę zdać maturę, a później może nawet iść na studia. Co prawda uważał to za głupie, dla niego wykształcenie nic nie znaczyło, a dla mnie to był sposób na pokazanie innym, że wcale nie jestem gorszy.
- To pouczysz się, a wieczorem popijemy. Przecież cały dzień nad książkami nie będziesz siedzieć! - prychnął, nie widząc żadnego problemu. A ten był, kuźwa, spory!
Odetchnąłem nerwowo, nie wiedząc co powiedzieć, miałem wrażenie, że co by to nie było, to i tak będzie źle. Potarłem nerwowo bandaż, bo nadgarstek zaczął mnie swędzieć.
- O osiemnastej idę do kumpla, żeby mnie matmy nauczył - powiedziałem, udając, że nie widzę zdenerwowanego spojrzenia, jakim obdarzył mnie Paweł. Ale ten po chwili westchnął i uśmiechnął się.
- Spoko, rozumiem - powiedział. Ja aż podniosłem głowę, zdziwiony. - Ale jak nie zaliczysz, to ci tak złoję dupsko na boisku, że się wysrać nie będziesz mógł! - zaśmiał się jeszcze, a ja byłem mu naprawdę wdzięczny, za to, że nie kazał mi wybierać. Bo chyba nawet nie potrafiłbym tego zrobić.