The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 20 2024 07:35:00   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Kwestia honoru 6

Szybkim krokiem wrócił do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi, czując, jak policzki palą go żywym ogniem.
Chyba następnym razem, jeśli będzie chciał wyświadczyć wojownikowi przysługę, powinien kopnąć się w tyłek i powstrzymać szlachetne chęci, dla dobra ich obu. Ostatnio kiedy chciał pomóc mu w walce, ten prawie zginął osłaniając go przed strzałą, a teraz... teraz TO.
Bogowie, chyba nigdy nie czuł się tak zażenowany! Gdyby chociaż przyłapał ich w momencie, w którym zaczynali, zdołałby się wykpić jakimś przygłupim żartem, czy zbyć sytuację kretyńskim komentarzem, które do tej pory zawsze miał pod ręką gdy tylko pojawiał się temat Vargo i seksu jednocześnie.
Ale nie, musiał wpaść tam jak nawiedzony w momencie, w którym akurat kończyli. Dosłownie. Jak niby miał spojrzeć mu w oczy po czymś takim?!
Książę zastanawiał się, jak w ogóle mógł zrobić coś tak bezmyślnego. Przecież wiedział, co się między nimi kroi, widział jak na siebie patrzą, ba, Ellit w końcu bez większych ogródek powiedział mu, że chce zaciągnąć Dreikhennena do łóżka. A on, jakimś cudem, zdołał to całkowicie wyprzeć ze swojej świadomości. Pomyślałby, że wręcz specjalnie unikał myślenia o tym, gdyby nie to, że... No, że nie robił tego specjalnie, bo nie miał ku temu żadnego powodu, prawda? Może nie przepadał za półelfem, ale Vargo wyraźnie go lubił, a Varrander przecież życzył mu jak najlepiej.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie potrafił teraz wymyślić sensownego usprawiedliwienia dla swojego wtargnięcia...
Nie, pomyślał.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wciąż widzi go przed oczami. Sposób, w jaki zadrgały mięśnie na wyrzeźbionym ciele, w jaki po jasnej skórze spływały kropelki potu, w jaki pełne usta rozchylały się w ekstazie. W jaki pociemniałe z podniecenia, granatowe tęczówki wpatrywały się wprost w niego, kiedy wydał ten niski, stłumiony jęk.
Chłopak opadł na posłanie i zasłonił twarz w dłoniach, starając się uspokoić oddech.
Przecież nie mógł... nie mógł myśleć o nim w ten sposób! Vargo był mężczyzną, a do tego... do tego nawet nie lubił Varrandera. Teraz mógł go nawet znienawidzić! Zresztą, nawet gdyby wojownik darzył go sympatią, to wciąż nic by nie zmieniło, bo podobał mu się Ellit, nie książę.
Tylko dlaczego tak mu cholernie przykro z tego powodu...?
*
Vargo przez chwilę leżał obok Ellita łapiąc oddech.
Nie mógł uwierzyć, w to, co się stało. Nie mógł uwierzyć, że doszedł kiedy... Varrander patrzył. Czy może raczej, że doszedł kiedy patrzył na Varrandera. I myślał o nim.
I wcześniej wypowiedział jego imię, w sytuacji w której... zdecydowanie nie powinien. Co jeśli chłopak to słyszał? Co jeśli powiąże ze sobą fakty, jeśli się domyśli?
Przecież to nie tak. Musiał mu wytłumaczyć, że to nie tak, że jest tylko jego strażnikiem i nikim więcej. Uczono go, żeby takie relacje traktować profesjonalnie i tak właśnie robi.
Przejechał dłonią po spoconym czole i zaczesał w tył wilgotne włosy.
To chwila nieuwagi, to wszystko, pomyślał. Przecież wcale nie pragnie Varrandera.
Podobał mu się, to oczywiste, młodemu szlachcicowi nie można było odmówić urody. I lubił go, jego głupią gadaninę, szczerość, jego... obecność. Ale to przecież nic nie znaczy.
Wiedział, że księcia interesują tylko kobiety, ostatnio doszedł nawet do wniosku, że idea związków męsko-męskich napawa go obrzydzeniem, więc nigdy nie pomyślałby o nim w taki sposób...
Z tym, że to zrobił.
Ale to przecież nie tak...
Zapiął spodnie i zerwał się z łóżka.
- Przepraszam – mruknął w stronę Ellita. Nie zachował się najlepiej w stosunku do niego, ale ten zdawał się nie przejmować. Uśmiechnął się tylko lekko w odpowiedzi i machnął ręką.
Vargo narzucił w pośpiechu koszulę na spocone ciało i nawet jej nie zapinając ruszył do wyjścia.
Musiał to wyjaśnić Varranderowi. Nie miał za bardzo pomysłu jak, ale nie mógł dłużej wytrzymać natłoku myśli.
Chłopak z pewnością nim pogardzał, może nawet nienawidził, a to mogło przeszkodzić w realizacji celu, który teraz dzielili. Jeśli uda mu się wytłumaczyć to zajście, to wrócą do rozsądnej, profesjonalnej postawy. Nawet jeśli książę się nim brzydzi, to przecież bez znaczenia.
Tylko dlaczego tak mu cholernie przykro z tego powodu...?
*
Varrander drgnął słysząc pukanie. Otworzył drzwi i zamarł, widząc na progu Dreikhennena. Znów poczuł, jak policzki zalewają się głębokim rumieńcem. Nie wiedział, gdzie podziać spojrzenie, nie mógł spojrzeć mu w twarz, a już na pewno nie chciał patrzeć na spocone, umięśnione ciało wojownika, widoczne spod rozpiętej koszuli. W końcu wbił wzrok we własne buty, z kapitulacją przyjmując fakt, że wygląda jak zagubione dziecko, przyłapane na wyjadaniu ciasteczek.
Gdyby jednak odważył się zerknąć w górę, okazałoby się, że Vargo wcale nie wygląda lepiej. Miał wyjątkowo niepewną jak na siebie minę, a zawstydzone oczy także błądziły gdzieś po deskach podłogi. Przez chwilę stali tak, a cisza między nimi była tak gęsta, że można by ją kroić nożem.
- Przepraszam – powiedzieli w końcu jednocześnie i w tym samym momencie popatrzyli na siebie, zaskoczeni, lecz znów szybko odwrócili wzrok. Znów pogrążyli się w niezręcznym milczeniu, a sekundy ciągnęły się niemiłosiernie.
- Nie powinien był...
- Naprawdę nie chciałem...
Po raz kolejny zaczęli mówić w tej samej chwili i znowu urwali, zażenowani.
- Chciałbym po prostu... żeby to nie wpłynęło na naszą współpracę – powiedział w końcu Dreikhennen, ale zabrzmiało to potwornie sztucznie i płasko, w porównaniu do wszystkich myśli kotłujących się w jego głowie.
- Nie, oczywiście, że nie! - zaprzeczył książę, chyba zbyt gorliwie, z niewiadomych powodów dziwnie dotknięty oficjalnym słowem „współpraca”.
Wojownik odchrząknął.
- To, to dobrze – mruknął, krzywiąc się w myślach gdy usłyszał, jak obcesowo to zabrzmiało. - Chyba... lepiej, jeśli nie będziemy o tym rozmawiać.
Varrander skinął głową. Przez chwilę wahał się, po czym odważył się wreszcie unieść wzrok i spojrzał na towarzysza spod długiej grzywki.
- Nie jesteś zły? - zapytał cicho.
Na twarzy mężczyzny zaszła dziwna zmiana. Rysy wygładziły się, kształtne wargi rozchyliły lekko, w czymś pomiędzy zdumieniem i uśmiechem, a granatowe oczy spojrzały na niego z mieszaniną ulgi i jakby... czułości?
- Oczywiście, że nie – szepnął i książę zastanawiał się, jak to możliwe, żeby ten zachrypnięty, szorstki głos mógł brzmieć tak miękko i kojąco. Wojownik wykonał gest, jakby chciał dotknąć twarzy chłopaka, zatrzymał jednak dłoń w połowie ruchu i cofnął zawstydzony. - Myślałem, że ty jesteś zły – przyznał po chwili, uśmiechając się lekko.
- Dlaczego miałbym być zły na ciebie? - szlachcic zmarszczył brwi w geście niezrozumienia, a Vargo tylko wzruszył ramionami i odwrócił głowę, przerywając kontakt wzrokowy.
Po raz kolejny zapadła cisza, tym razem jednak w powietrzu czuć było raczej ulgę, niż napięcie.
- Chyba powinieneś wracać do Ellita – odezwał się wreszcie Varrander, mając nadzieję, że rozmówca nie wyłapie nuty gorzkiego wyrzutu, jaka dźwięczała w tym zdaniu.
- Uch... chyba tak – potwierdził mężczyzna, wracając do rzeczywistości. - Cóż, um... dobranoc – rzucił jeszcze i odszedł w kierunku swojego pokoju.
- Dobranoc – odpowiedział szeptem, patrząc jak potężne plecy najemnika oddalają się w korytarzu.
*
Kolejne dni upłynęły w zdecydowanie lepszej atmosferze. Przynajmniej trochę lepszej.
Varrander przestał unikać towarzysza i pod tym względem wszystko wróciło do normy. Znów plątał się wiecznie koło wojownika, zagadując i wypytując go o różne głupoty, lecz teraz skrzętnie omijał jakiekolwiek dwuznaczne tematy. Zmieniło się może to, że teraz, gdy książę wchodził do jego pokoju, czy przysiadał się do stolika Vargo nie miał już tak nieprzeniknionej miny, lecz reagował lekkim uśmiechem. Zdecydowanie też zmieniło się to, że na widok tego uśmiechu serce chłopaka wykonywało jakiś dziwny manewr, ale poza tym chyba wszystko było w porządku.
Prawie w porządku. W powietrzu wisiało coś... coś dziwnego. Varrander nawet jeśli wewnętrznie czuł, co dokładnie, to nie miał zamiaru tego nazwać nawet w myślach.
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Po mniej więcej tygodniu Ellit poinformował ich, że wszystko jest już przygotowane. Wytłumaczył im, żeby kierować się w górę rzeki póki nie dotrą do przystani, skąd barka zabierze ich dalej, aż do ujścia. Niedaleko stamtąd w porcie miał na nich czekać opłacony statek, który miał przetransportować ich aż do Harlandu.
Wyruszyli następnego dnia o świcie.
*
Poranek był zimny i mglisty. Jechali w milczeniu, kopyta koni stukały o bruk i dźwięk ten rozlegał się nienaturalnie głośno w sennej ciszy.
Varrander zerknął przelotnie w zasnute ciemnym chmurami niebo, a potem znów spojrzał na Dreikhennena. Ostatnio zdecydowanie zbyt często na niego patrzył. Chyba nie powinien się tak gapić, ale ostatnimi czasy musiał przyznać, że coraz mniej obchodziło go co powinien, a czego nie powinien robić.
Vargo był przystojny.
Nigdy nie miał szczególnych oporów, żeby to przyznać, ale dopiero niedawno pozwolił sobie w pełni to docenić. Jego jasna i gładka skóra mocno kontrastowała z czerwonymi włosami. Szeroka i silna szczęka nadawała męskości, ale łagodziły ją te pełne, pięknie skrojone usta. Wiecznie przymrużone, podłużne oczy zawsze przywodziły na myśl polującego drapieżnika, a Varrander wciąż nie mógł wyjść z podziwu, jak jednocześnie mogą być okolone tak długimi rzęsami. Kiedy wojownik zorientował się wreszcie, że jest obserwowany zerknął na towarzysza pytająco, a ten tylko uśmiechnął się do niego.
I znów poczuł jak jego serce wykonuje jakiś szaleńczy taniec, gdy Vargo odpowiedział tym swoim absolutnie zniewalającym, krzywym pół-uśmiechem, jeszcze bardziej mrużąc granatowe oczy.
I w tym momencie, znalazł się bardzo blisko. W melancholijnej ciszy mglistego poranka, znalazł się bardzo blisko nadania temu uczuciu kształtu, nazwania go. W tym właśnie momencie skłonny był przyznać, że...
- Ktoś biegnie w naszą stronę – zauważył Dreikhennen, czujnie spoglądając przed siebie.
Faktycznie, z mgły wyłonił się jakiś starzec, który mimo że słaniał się na nogach wciąż parł przed siebie uparcie, jakby ścigało go stado demonów.
Mężczyźni spojrzeli na siebie pytająco i wstrzymali konie. Uciekinier, gdy ich dostrzegł, przyspieszył jeszcze bardziej, aż dopadł wierzchowca księcia i uwiesił się rozpaczliwie na jego strzemieniu.
- To... wy... - wychrypiał. - Wooodyy...
Varrander spojrzał na towarzysza z niezrozumieniem, ale po chwili obaj zeskoczyli z siodeł i pomogli staremu człowiekowi usiąść i ugasić pragnienie.
- Co masz na myśli mówiąc, że „to my” - zapytał w końcu Vargo, gdy tamten uspokoił trochę oddech.
- To was mieliśmy przeprawić barką... - odparł. - Szlachcic i czerwonowłosy, potężny wojownik na karym wierzchowcu...
- Co się stało?!
- Najemnicy... - odparł. - Cała banda, napadli na przystań. Wszystkich wyrżnęli, wszystkich co byli w pobliżu. Cudem się uratowałem. Akurat odszedłem na stronę kiedy podjechali... Kto by, cholera, pomyślał, że życie uratuje mi kapusta! W życiu już złego słowa nie powiem, jak mnie złapie sraczka! - zastrzegł się solennie.
- Jacy najemnicy? Ilu? Był z nimi mężczyzna w czerwonym płaszczu? - rysy Dreikhennena wyostrzyły się groźnie.
- Panie, kogo z nimi nie było! - odparł tamten. - Ten w czerwony płaszczu gdzieś chyba był, faktycznie, ale tego nie znam. Ale było ich wszystkich ze czternastu chyba, a wśród nich Harek z Brist i Czarny Calso!
Vargo zaklął szpetnie. Ostatnie nazwisko znał bardzo dobrze. Czarny Calso słynął z trzech rzeczy – był jednym z najlepszych asasynów, zawsze wypełniał swoje zadanie i głęboko nienawidził Harlandu, szczególnie natomiast rodu Dreikhennenów, po tym jak został oszpecony przez jednego z krewnych wojownika.
- Myślisz, że Ellit nas zdradził? - zapytał książę cicho.
- Nie – mężczyzna pokręcił głową. - Gdyby chciał, mógł nas zabić znacznie łatwiej. Nie doceniliśmy Shirkhena. Ma dłuższe macki niż się spodziewałem. Ale skoro czeka na nas tu, to transport z portu prawdopodobnie jest bezpieczny.
- Co chcesz zrobić? - Varrander spojrzał na towarzysza pytająco, ale on odwrócił szybko wzrok.
- Jedź do mostu, którym przejeżdżaliśmy jadąc do Ellita. Jeśli zajmę się odpowiednio przystanią, nie będą mieli jak przeprawić się na drugą stronę rzeki, więc kupię ci sporo czasu. Powinieneś dotrzeć do portu przed nimi.
- A ty? - zapytał cicho, czując jak na gardle zaciskają mu się niewidzialne szpony. Przecież nie mogli się rozdzielać, nie teraz kiedy... zresztą w ogóle nie powinni się rozdzielać! Vargo obiecał go chronić, jak ma go chronić, jeśli zostanie na drugim brzegu rzeki? Jeśli nie będzie przy nim? Jeśli... jeśli zginie? - Dołączysz do mnie w porcie? Dogonisz mnie?
Dreikhennen wciąż wbijał wzrok w ziemię. Skinął wolno głową, ale przez jego usta przebiegł ledwo zauważalny grymas.
„Kłamiesz”, pomyślał książę wciąż wpatrując się w niego rozpaczliwie. „Kłamiesz”, powtórzył w głowie, mocno wczepiając palce w kurtkę mężczyzny, jak dziecko chwytające się płaszcza ojca, kiedy nie chce, żeby odchodził. „Wcale mnie nie dogonisz. Ty mnie zostawisz. Nie możesz mnie zostawić!”
Wojownik ze zdziwieniem spojrzał na palce chłopaka, rozpaczliwie zaciśnięte na jego ubraniu. Bardzo powolnym, ostrożnym gestem nakrył je własnymi dłońmi i wreszcie skierował wzrok na twarz towarzysza.
- Jedź do mostu. Nie oglądaj się i popędzaj konia, postaram się kupić ci jak najwięcej czasu. To jedyne wyjście, inaczej odetną nam drogę – wyjaśnił cicho.
- Vargo... - zaczął książę, ale urwał. Było tyle rzeczy, które chciał powiedzieć. Chciał powiedzieć, żeby jechał razem z nim, żeby go nie zostawiał. Chciał nawet po raz kolejny rzucić w cholerę niechcianą koronę i zaproponować mu, żeby po prostu uciekli, ukryli się gdzieś i nigdy nie wracali. Chciał powiedzieć, że nie obchodzi go Shirkhem, nie obchodzi nawet własna ojczyzna, że może żyć z ujmą na honorze jeśli tylko on by się zgodził, jeśli mogliby być... razem.
Chciał mu powiedzieć, że go kocha.
- Postaraj się mnie dogonić szybko, dobrze? - zapytał tylko głupio.
- Zrobię, co w mojej mocy – odparł mężczyzna pusto. Przez chwilę wyglądał jeszcze, jakby chciał coś dodać. W ciemnych jak najgłębsza morska toń oczach na moment rozbłysł ogień, pochylił się nawet lekko w stronę towarzysza tak, że przez ułamek sekundy ich twarze niemal się zetknęły...
Ale w końcu zatrzymał się w pół ruchu i ponownie odwrócił wzrok. Delikatnie wyswobodził się z uchwytu chłopaka. Ten, wciąż wpatrywał się w niego błagalnie, chociaż sam nie wiedział, czego tak naprawdę oczekiwał. Bezwładnie opuścił dłonie wzdłuż tułowia i odsunął się kilka kroków w tył.
- Musisz jechać. Czas jest teraz bardzo cenny – ponaglił Dreikhennen i choć nad głosem panował wspaniale, to wciąż nie był w stanie podnieść oczu jakby bał się, że książę wyczyta z nich wszystko to, czego obawiał się usłyszeć.
Varrander posłusznie dosiadł Mżawki i kiedy już to zrobił, nie czekał wiele dłużej. Obawiał się, że jeśli zostanie w miejscu jeszcze chwilę, to całkiem się rozklei. Popędził konia i pochylił się nisko w siodle, za wszelką cenę starając się nie oglądać. Wiedział, że jeśli spojrzy za siebie to nie będzie już mógł sobie wmawiać, że mężczyzna podąża w ślad za nim. Jeśli zobaczy jego sylwetkę spowitą we mgle gdzieś daleko za sobą, to prawdopodobnie nie da rady. Wtedy zawróci. Zawróci i za żadne skarby nie zostawi boku wojownika, nikt i nic nie będzie go w stanie stamtąd odciągnąć. Dlatego zaciskał mocno zęby i mrużył łzawiące od pędu oczy, przekonując samego siebie, że Vargo jest tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, jak zwykle. I że będzie tam zawsze.
*
Mężczyzna długo wpatrywał się w niknącą sylwetkę księcia. Modlił się w duchu, aby ten się nie obejrzał. Bo gdyby to zrobił, wojownik nie był pewien, czy dałby radę. Czy dałby radę pozostać w miejscu, sztywny i nieporuszony jak zawsze. Czy gdyby spoczęły na nim oczy chłopaka, smutne i proszące jak w chwili niezręcznego pożegnania, to byłby w stanie go puścić. Czy nie pognałby za nim szaleńczo, ryzykując jego życiem i narażając własny honor tylko po to, aby nie musieć opuszczać boku towarzysza.
Palące uczucie żalu rozrywało mu pierś. Miał bolesne przeświadczenie, że nie powinno tak być. Że to nie może się tak skończyć. Nie teraz, kiedy było tak... dobrze. Kiedy wreszcie zaczęło się układać, cel podróży wydawał się na wyciągnięcie ręki i kiedy Vargo poczuł jak przyjemnie jest zapomnieć na chwilę o poczuciu obowiązku i móc odwzajemniać spojrzenia i uśmiechy, nawet jeśli doszukiwał się w nich drugiego dna i nawet jeśli każdy przelotny dotyk pchał go coraz bliżej do zrobienia lub powiedzenia czegoś głupiego...
Właściwie teraz żałował, że tego nie zrobił.
Wtedy ta historia miałaby przynajmniej jakieś zakończenie, jakąś puentę, a tak... pozostał tylko najemnikiem, chłodnym jak posąg, i przyjdzie mu umrzeć beznadziejnie, z tym palącym uczuciem bólu i niespełnienia, umrzeć cicho, bez słowa i prawdopodobnie bez sensu.
*
Miał sporo szczęścia. Miasteczko, a właściwie wioska, posiadała tylko jedną bramę, a teren wokół był dość porośnięty. Vargo bez trudu znalazł miejsce na lekkim wzgórzu, gdzie ukryty w zaroślach dobrze widział każdego, kto znajdzie się na ścieżce.
Wygodniej ułożył się w siodle, ale nie zsiadł, aby w razie czego nie tracić czasu. Wiedział, że być może spędzi w tej pozycji kilka godzin, ale nie obawiał się tego zanadto, był wytrzymały, jego wierzchowiec również.
Zmrużył lekko oczy i wbił spojrzenie w bramę. Chciał zyskać jak najwięcej czasu, więc na razie postanowił spokojnie czekać na rozwój wydarzeń i wkroczyć dopiero, gdy zajdzie potrzeba.
Po dłuższej chwili zerwał się silny wiatr, ale wojownik nawet nie drgnął gdy gałęzie krzewów, w których się ukrywał, zahaczały mu o ubranie i smagały po twarzy niczym baty. Nie przejął się też groźnymi, upiornie ciemnymi chmurami szybko zasnuwającymi nieboskłon, przysłaniającymi i tak blade słońce. Uporczywie wpatrywał się w wyjazd z miasteczka, wyciszając wszelkie emocje, tak jak go nauczono. Zimne podmuchy niosły niespokojny zapach, a chociaż od dłuższego czasu nic się nie działo, to powietrze zdawało się wręcz wibrować od wstrzymywanego napięcia.
Może chodziło o nadchodzącą ulewę.
W końcu dostrzegł, że zza bramy wypadło czterech jeźdźców. Tak jak się spodziewał, Shirkhem zaczął się niecierpliwić i wysłał zwiadowców. Vargo poprawił się w siodle i popędził Diabła, kierując się w dół zbocza, ale wciąż trzymając się gęstych zarośli. Dzięki temu mógł zbliżyć się do ścieżki niezauważony i przeciąć najemnikom drogę. Kary wierzchowiec zarżał cicho z wyraźną satysfakcją, wyraźnie jemu także to sterczenie w jednym miejscu dało się we znaki, więc teraz ruszył żwawo we wskazanym kierunku. Żwir chrzęścił mu pod kopytami, a drobne gałązki wczepiały się w ubranie Dreikhennena, który musiał pochylić się nisko nad szyją wierzchowca. Przytrzymując cugle jedną ręką sięgnął za plecy dobywając swego potężnego miecza, tak że gdy wypadł z zarośli tuż przy ścieżce, w jego dłoni błyszczało już żelazo.
Zwiadowcy aż drgnęli na jego widok. Potężny karosz gnający niczym demon, a na nim mężczyzna o wściekle czerwonych włosach i groźnym błysku w oczach robili wrażenie. Nie zdążyli jednak w żaden sposób zareagować, gdyż Diabeł dosłownie staranował najbliższego konia, bez lęku wpychając się nań swoją szeroką piersią i sprawiając, że spłoszone zwierzę zarżało dziko i potknęło się, tracąc rytm. Vargo wykorzystał konsternację jeźdźca, bez wahania tnąc go końcem miecza w arterię. Jaskrawa krew buchnęła wojownikowi na twarz i ubranie, ciepłym, lepkim strumieniem przylegając do skóry i wypełniając usta metalicznym posmakiem. Kilka kropel padło też na czarną jak noc sierść jego ogiera.
Dreikhennen natychmiast zawrócił wierzchowca kierując się w stronę trzech pozostałych przeciwników. Jego broń była trochę zbyt ciężka, niewygodna do walki z siodła, ale nie mógł pozwolić, żeby to mu przeszkodziło. Dwóch najemników ruszyło na niego jednocześnie z obu stron, więc zaklął pod nosem, starając się jedną ręką zmusić Diabła do odpowiedniego manewru. Ten na szczęście znakomicie wyczuwał intencje właściciela. Wyjechał jednemu z koni naprzeciw i naparł na niego bokiem, co lekko zachwiało jeźdźcem, więc wojownik zaryzykował wypuszczeniem cugli z dłoni, aby lewą ręką chwycić go za skórzany kubrak i szarpnięciem zrzucić z siodła. W tym samym czasie mieczem musiał osłonić się przed szerokim cięciem krótkiego toporka. Żelazo szczęknęło, najemnik w kubraku ciężko zwalił się na ziemię, Vargo kurczowo chwycił się łęku aby upaść w ślad za nim. Spłoszony koń zarżał dziko i pozbawiony jeźdźca próbował umknąć, tratując tym samym mężczyznę, który nie zdążył nawet podźwignąć się na nogi. Rozległ się makabryczny wrzask i chrzęst łamanych kości, a Diabeł także zaatakował nieszczęśnika potężnymi kopytami, bezlitośnie miażdżąc ciało. Dreikhennen stracił przez to równowagę i cudem tylko uniknął kolejnego ataku, w końcu jednak zapanował nad wierzchowcem i kierując nim teraz zupełnie bez użycia rąk, zwrócił w odpowiednią stronę. Następnie zamarkował niskie pchnięcie w prawy bok najemnika, jednak w ostatnim momencie zgrabnie przerzucił broń do drugiej, ciągle wolnej dłoni i zaatakował odsłoniętą szyję mężczyzny po lewej stronie. Ten, nie mając prawa się tego spodziewać, wybałuszył tylko oczy, charknął żałośnie i osunął się bezwładnie na kark swego konia, który natychmiast pognał ślepo przez siebie, z ciałem właściciela uwieszonym na sobie niczym zepsuta kukiełka.
Dopiero teraz Vargo odszukał wzrokiem ostatniego przeciwnika i zaklął szpetnie widząc, że ten dociera już bram miasteczka.
A więc to by było na tyle, jeśli chodzi o element zaskoczenia. Odetchnął ciężko i uspokoił oddech, chowając miecz na miejsce i ocierając krew z twarzy. Nim chwycił lejce poklepał jeszcze po rozgrzanej szyi Diabła, którego sierść była w niektórych miejscach lśniąca i lepka od posoki.
Wojownik spojrzał w zasnute ciemnymi chmurami niebo. Zimny, przejmujący wiatr niósł zapach nadchodzącej burzy, ale on czuł już tylko ciężki odór śmierci. Rzucił jeszcze krótkie spojrzenie w kierunku, w którym jak się domyślał zmierzał Varrander. Znowu coś dziwnego zakuło go w piersi i boleśnie zacisnęło na gardle, sprawiając że musiał zamrugać szybko aby pozbyć się nieznośnego uczucia wilgoci pod powiekami. Zacisnął więc tylko mocniej szczękę i odwrócił się w kierunku bramy miasteczka, w którym najprawdopodobniej przyjdzie mu złożyć głowę. Ruszył powoli w tamtym kierunku stwierdzając, że to lepsze niż bezczynne czekanie tutaj niczym na egzekucję.
Zdusił w sobie strach i żal, jak zwykle zamykając emocje gdzieś pod nieprzebitą skorupą dumy i opanowania. Zamiast skupiać się na tym co działo się w jego wnętrzu, starał się otworzyć na otoczenie, odczuwać tylko to co na zewnątrz.
Zimny wiatr. Szelest wysokiej trawy, falujący taniec pożółkłych ździebeł i cichy trzask drobnych gałązek pękających w zaroślach. Płynna gra silnych mięśni Diabła pod rozgrzaną skórą. Ostre, zwiastujące zimę powietrze wypełniające płuca. Zapach ziemi. Zapach krwi.
Pierwsze krople deszczu na twarzy.
*
Wolno wjechał do miasta. Było całkowicie opustoszałe, wszyscy pochowali się w domach. Ciężkie krople deszczu zabębniły o zatrzaśnięte okiennice i był to jedyny dźwięk jaki rozlegał się w trwożnej, pełnej napięcia ciszy.
Chłodna woda rozchlapywała się na jego twarzy, spływała po karku pod kołnierz skórzanej kurtki, z wolna przemaczała ubranie.
Nie czuł zimna. W zasadzie nic już nie czuł, emocje ucichły zdławione coraz mocniejszą ulewą. Miał obowiązek do wypełnienia, tylko tyle.
To tylko... kwestia honoru.
Ruszył w stronę przystani. Wiedział, że przez szpary w oknach obserwują go przerażeni mieszkańcy. Zastanawiał się, czy go pochowają. Przecież nie mogą zostawić jego zwłok na środku placu, w gęstniejącym błocie. Ale z drugiej strony dlaczego mieliby się kłopotać z grobem dla jakiegoś nieznanego wędrowca? Pewnie wrzucą jego ciało do rzeki. Napuchnie, zgnije i obgryzą je ryby, chyba że prąd wyrzuci je na brzeg, gdzie stanie się ucztą dla dzikich zwierząt.
Ale co to ma za znaczenie.
Wyjechał spomiędzy domów na niewielki plac. Drewniane domostwa układały się za jego plecami w półokrąg, a udeptana ziemia pod stopami już zaczynała namakać. Na pomoście, tuż przed nim, siedziało dziesięciu uzbrojonych mężczyzn, a pomiędzy nimi Shirkhem, otulony czerwonym płaszczem, przycupnięty przy barierce niczym kura na grzędzie. Gdy usłyszał zbliżającego się mężczyznę odwrócił ku niemu głowę, ukazując paskudnie zeszpeconą twarz.
Vargo nie spiesząc się, zeskoczył z siodła i poprawił miecz na plecach. Znacznie pewniej czuł się na własnych nogach, nie chciał ryzykować, że wierzchowiec poślizgnie się na błocie i go zrzuci – mógłby wtedy umrzeć zbyt szybko.
Poklepał jeszcze Diabła po boku, kątem oka dostrzegając jak najemnicy na pomoście zbliżają się wolno i ustawiają w luźnym półokręgu.
- Nie ma z tobą księcia? - rozległ się ostry głos naznaczony południowym akcentem.
Dreikhennen nie odpowiedział. Z idealnym opanowaniem zaczął poprawiać strój – zaciągnął sprzączki przy kurtce, naciągnął pozbawione palców rękawiczki...
- Nie szkodzi – kontynuował Shirkhem. - Dogonimy go. Ale najpierw rozprawię się z tobą. Tym razem dokładnie. Tym razem, zaczekam aż twój czerwony łeb znajdzie się w moich rękach. Może nawet wezmę go ze sobą, żeby pokazać księciu? Chociaż szkoda zachodu, pewnie i tak nic go nie obchodzisz. Ale myślę, że Czarny Calso ucieszy się z takiego podarunku.
Vargo obojętnie spojrzał w stronę wyszczerzonego niebezpiecznie, wysokiego mężczyzny. Miał wygolone włosy i policzki pokryte ostrą szczeciną. Długa blizna, biegnąca na skos od lewej skroni przez brew, nos, policzek, aż do prawego kącika ust była pamiątką po Sarisie Dreikhennenie.
Wojownik nie odpowiedział, wciąż nie zmieniając wyrazu twarzy. Raz jeszcze poprawił miecz i poruszył na próbę ramionami, sprawdzając czy nic nie ogranicza mu ruchów.
- I na co się tak poprawiasz? - zakpił Shirkhem. - Rozejrzyj się – zatoczył ręką łuk, wskazując na oddział uzbrojonych mężczyzn. - To najlepsi asasyni, nawet jeśli sam jesteś dobry, to nie masz szans przeciwko nim wszystkim. Umrzesz dzisiaj, Harlandczyku, nie łudź się, że będzie inaczej.
- Nie łudzę się – Vargo pozwolił sobie na lekki uśmiech, przymrużył oczy wbijając przeszywające spojrzenie w rozmówcę. - Po prostu upewniam się, że zabiorę cię ze sobą – z satysfakcją zanotował, że mimo wszystko, mimo dziesięciu uzbrojonych po zęby, groźnych wojowników, po twarzy południowca przebiegł cień strachu. Obaj wiedzieli, że groźba jest całkowicie poważna. Że Dreikhennen spróbuje go zabić, choćby miał wydać przy tym ostatnie tchnienie.
- Brać go – warknął Shirkhem, gdy tylko się opanował, wykrzywiając paskudną gębę w grymasie wściekłości, że dał się wyprowadzić z równowagi.
Vargo nie przestał się uśmiechać. Dobył miecza, lekko, jakby nic nie ważył i zakręcił nim młyńca. Najemnicy zawahali się przez chwilę. Mimo oczywistej przewagi, nikt nie chciał być pierwszym, który znajdzie się pod potężnym ostrzem i przez kilka, przedłużających się sekund wypełnionych coraz bardziej rzęsistym deszczem tylko mierzyli się wzrokiem – oni spięci i gotowi do skoku, niczym stado padlinożerców, on pozornie rozluźniony, lekko uśmiechnięty, otoczony, lecz wciąż śmiertelnie niebezpieczny. Jak lew między hienami.
Wreszcie któryś się złamał i ruszył na niego z krzykiem. Mocno, z impetem. Dreikhennen ledwo drgnął, pozwalając ostrzu minąć jego twarz dosłownie o włos. Chwycił agresora za nadgarstek i przyciągnął do siebie, wybijając go z rytmu i bez trudu przebijając go na wylot potężnym mieczem. Nim tamten zdążył skonać, przyskoczyło do niego dwóch kolejnych mężczyzn. Ponownie jednak zabił ich, zdawałoby się, bez najmniejszego wysiłku, wykonując jedynie oszczędne uniki i wykonując dwa, precyzyjne cięcia.
Pozostali najemnicy znów przystanęli na chwilę niezdecydowani.
- Widzieliście to? - sapnął jeden. - Prawie się nie ruszył.
- Prawdę gadali – mruknął inny spluwając w błoto. - Demon, nie człowiek.
- Demon czy nie, jest tylko jeden – przerwał im Czarny Calso ostro. - I zaraz będzie tańczył.
*
Ci mieszkańcy, którzy mieli możliwość, wyglądali spomiędzy szpar w okiennicach obserwując walkę. Jeszcze długie wieki lękliwym szeptem opowiadali sobie o czerwonowłosym diable, którego widzieli tamtego deszczowego poranka.
Najemnicy obskoczyli go ze wszystkich stron, niczym psy łowną zwierzynę, on jednak jeszcze przez długi czas uśmiechał się, chłodno i drapieżnie. Mimo potężnej postury wirował między ostrzami jak zjawa. Początkowo zdawał się wcale nie męczyć. Z lekkością odbijał ataki, wirował, uskakiwał i ciął, tak że faktycznie wyglądało to trochę niczym morderczy taniec. Co jakiś czas kolejne zwłoki padały w krwawe błoto. Deszcz siekł niczym bat, dawno nie widziano w okolicy takiej ulewy – niczym ściana wody lejąca się prosto z niepokojąco ciemnego nieba. Niektórzy przysięgali, że deszcz stał się szkarłatny. Ale to była krew. Krew z rozciętych tętnic i z odrąbanych kończyn, mnóstwo krwi. Spływała razem z deszczem po skórze Demona, mieszała się z ziemią i wartkim strumieniem spływała do rzeki. Szum wody mieszał się z krzykami rannych i szczękiem metalu.
Ale nikt nie może walczyć wiecznie i w końcu czerwonowłosy diabeł zaczął tracić rytm.
*
Pierwszy cios dostał w lewe ramię. Ledwo muśnięcie, przecięło rękaw kurtki i skórę nie naruszając nawet mięśni, ale zapiekło, otrzeźwiło, wyrwało z krwiożerczego amoku.
Ponury chłód ogarnął jego serce, gdy zdał sobie sprawę, że teraz znalazł się już równi pochyłej – prosto w dół.
Wprawdzie zostało już tylko trzech przeciwników, ale za to tych najzacieklejszych, sam jeden Czarny Calso byłby godnym przeciwnikiem, a teraz Vargo był już wyczerpany i wiedział, że nie ma szans.
Kolejny raz miecz sięgnął jego uda, i tym razem, Harlandczyk zachwiał się wyraźnie. Noga odmówiła posłuszeństwa i musiał przenieść cały ciężar na tę drugą, aby nie runąć w błoto – mimo to udało mu się jeszcze zripostować cios napastnika i końcem ostrza sięgnął jego skroni, pozbawiając przytomności.
Zostali już tylko on, wysoki brodacz o poważnej twarzy, Czarny Calso i Shrikhem, wciąż przycupnięty pod barierką na pomoście, niczym jakieś pokraczne ptaszysko.
Deszcz uspokoił się trochę, ale ciężkie krople wciąż spadały gęsto z granatowego nieba.
Vargo czuł, jak powoli ogarnia go ciemność. Ciało miał zdrętwiałe, tępy ból odzywał się gdzieś na granicy świadomości, ale przede wszystkim czuł potworne zmęczenie. Miał ochotę już odpuścić, zasnąć. Położyć się na zimnej, mokrej ziemi. Nie bał się. Nie bał się śmierci, przestało go to obchodzić. Chciał tu umrzeć, nawet jeśli nikt miał tego nie zapamiętać, nawet jeśli niczego to nie zmieni. Był po prostu... tak bardzo zmęczony. Słyszał bicie swego serca. Nagle bardzo wyraźnie zdał sobie sprawę, z każdego jego skurczu, jakby w odpowiedzi na świadomość, że to już ostatnie.
Raz...
Dwa...
Zastanawiał się ile jeszcze mu zostało? Dziesięć? Pięćdziesiąt? Pewnie nie więcej niż sto.
Sto uderzeń serca.
Musi wystarczyć, zdecydował zerkając w stronę otulonej czerwonym płaszczem postaci. Sto uderzeń serca, żeby go zabić. Wtedy Varrander będzie bezpieczny.
Na myśl o tym poczuł przypływ siły. Po raz ostatni ignorując zmęczenie zmusił omdlałe ramię do uniesienia miecza, ignorując ból desperacko zaatakował pozostałych przeciwników. Zaciskał zęby, ale nieugięcie parował potężne ciosy i sam je zadawał, chociaż mięśnie paliły żywym ogniem, chociaż zadawało mu się, że jego lewa noga stoi w płomieniach, to nie przestawał walczyć. I liczył.
Jedenaste uderzenie serca.
Dwunaste.
Trzynaste...
Ostrze prześlizgnęło się po jego plecach, ale prawie tego poczuł. Wyprowadził serię skomplikowanych ciosów, szybkich i nieprzewidywalnych, przez chwilę zmuszając obu zaskoczonych przeciwników do cofnięcia się, kierując ich w stronę pomostu, gdzie Shirkhem wyprostował się zaniepokojony.
Dwadzieścia siedem.
Dwadzieścia osiem.
Brodaty zwinął się z bólu, zaskoczony uderzeniem z łokcia i po chwili wpadł do wzburzonej rzeki bryzgając krwią z rozpłatanego gardła. Teraz Shirkhem był już blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Ale już znów sam musiał zacząć się cofać, znowu oddalał się od celu broniąc się rozpaczliwie, coraz bardziej desperacko.
Czterdzieści.
Broń wypadła mu z ręki, gdy świat zniknął na moment za białą zasłoną rozrywającego bólu. Miecz Czarnego Calso wreszcie go dosięgnął, głęboko rozpłatał bok wyrywając mu z ust zachrypnięty, pełen żalu krzyk. W ostatniej chwili wyciągnął przed siebie ręce, aby nie runąć twarzą w błoto.
- Zostaw – rozległ się naznaczony południowym akcentem głos. Vargo nie musiał podnosić głowy, oczami wyobraźni widział paskudny, pełen satysfakcji uśmiech wykrzywiający zeszpeconą poparzeniem twarz. - Z rozkoszą osobiście zakończę żywot tego psa. Tak jak mówiłem, głowę możesz zachować. Zamarynować i ustawić na kominku, czy tam chcesz sobie z nią zrobić. Ale mam wielką ochotę zakatrupić go sam. Kosztował mnie dużo problemów.
Nie miał nawet wystarczająco dużo siły, aby podnieść wzrok. Bardziej domyślił się, niż faktycznie usłyszał jak Shirkhem podchodzi i staje tuż przed nim.
Dłonie zapadały się w gęstym, krwawym błocie aż po nadgarstki. Próbując zachować resztki godności poruszył nimi, aby nie rozjechały się na boki. Nie chciał wydawać ostatniego tchnienia w rozmoknięte, cuchnące posoką gówno pod sobą. Przy tej rozpaczliwej próbie utrzymania się chociażby na czworakach, jego palce niespodziewanie natrafiły na gładką rękojeść porzuconego przez któregoś z najemników noża.
Wolno, ostrożnie zacisnął na niej chwyt, wciąż nie podnosząc spojrzenia.
- A więc w końcu cię mam – południowiec wyraźnie miał zamiar jeszcze przez chwilę upajać się zwycięstwem. - Nie wiem, dlaczego księcia nie ma z tobą, ale chcę żebyś miał świadomość, że to nie ma znaczenia. Teraz, kiedy cię z nim nie ma, zginie w przeciągu kilku dni. Żałuję, że jesteś tylko bezlitosną, bezmózgą maszyną do zabijania, bo chętnie opowiedziałbym ci o tym jak długo będzie umierał. Ale ciebie to oczywiście pewnie nie obchodzi. Tacy już jesteście – nie macie uczuć. Bezdusznie strażnicy, cienie – Vargo miał wrażenie, że południowiec mówi teraz do siebie. On sam starał się uspokoić zszargany oddech. - Taki sam był Iriem – imię jego mentora mężczyzna wypluł niczym robaczywy owoc. - To on mi to zrobił – dodał w zamyśleniu, nieświadomie muskając palcami poparzoną skórę na twarzy. - Prawie dziesięć lat temu, po pierwszym, nieudanym zamachu na króla... Nawet się nie skrzywił wiesz? Chociaż wyłem jak potępiony, a od odoru palonego ciała można się było zrzygać. A on... nawet... się... nie skrzywił.
Dreikhennen mocno do bólu zacisnął palce na rękojeści noża, ale z przestrachem zdał sobie sprawę, że i tak nie jest w stanie się podnieść, choćby minimalnie.
- Ale wy tacy już jesteście – kontynuował swój monolog Shirkhem. - Dlatego właśnie zabicie cię, będzie... darem dla ludzkości. Od teraz będzie o jednego mniej – to mówiąc chwycił czerwone włosy wojownika i wydobył zza pasa długi sztylet. Odchylił głowę Harlandczyka w tył, odsłaniając mu gardło.
- Chcesz... usłyszeć... dlaczego... tacy jesteśmy? - wychrypiał Vargo wlepiając w przeciwnika spojrzenie. Jego granatowe oczy nie przypominały już oczu groźnego drapieżnika, stały się rozmyte, odbijało się w nich cierpienie i cień strachu, lecz na wargach znów zagościł niepokojący pół-uśmiech.
- Masz jakieś ostatnie słowa przed śmiercią? A więc dobrze, powiedz dlaczego – zakpił południowiec.
- Zbliż... się... - szept Dreikhennena faktycznie ledwo dało się dosłyszeć, a więc mężczyzna w czerwonym płaszczu pochylił się posłusznie.
I to wystarczyło.
Dzierżąca nóż ręka wystrzeliła błyskawicznie w górę, rozbryzgując brązowo-rdzawą, mokrą ziemię. Ostrze miękko zagłębiło się w szyję Shirkhema. Ten zatoczył się do tyłu zaskoczony, zabulgotał z niedowierzaniem sięgając do sterczącej mu z gardła rękojeści, różowa piana popłynęła mu z ust gdy spróbował coś powiedzieć, aż w końcu runął na ziemię. Przez chwilę trząsł się jeszcze w konwulsjach rozchlapując błoto, po czym znieruchomiał.
Tym razem Vargo opadł na łokcie, znów cudem tylko nie lądując twarzą w krwawym bagnie. W szumie deszczu rozległ się jeszcze jeden dźwięk – powolne, ironiczne klaskanie.
Czarny Calso bił mu brawo.
- To było imponujące – przyznał. - Ale czegóż się spodziewać po wielkim Dreikhennenie – jego głos ociekał jadem. - Tamten padalec może i miał na pieńku z Harlandem, ale wyraźnie nie poznał nikogo z waszego wielkiego rodu. Albo był idiotą – dodał po chwili zastanowienia. - W każdym razie cieszę się, że go zabiłeś. Ktoś, kto tak bezmyślnie nie docenia was jako przeciwników nie powinien mieć przyjemności odebrania ci życia. A mnie przyda się kolejny czerwony łeb do kolekcji. Chociaż przyznam, że dobijanie cię podczas gdy pełzasz w błocie niczym robal nie sprawi mi wielkiej przyjemności. Ale cóż – trzeba się zadowalać tym, co się ma, czyż nie? Och, podnosisz się dla mnie? Jak miło z twojej strony.
Vargo faktycznie zdołał się podnieść na klęczki. Oczywiście, nie dla Czarnego Calso. Po prostu nie chciał patrzeć w błoto. To nic, że i tak był nim cały oblepiony. To nic, że za chwilę i tak spoczną tam jego zwłoki. Po prostu dopóki miał siłę, miał zamiar trzymać się tak prosto, jak tylko jest w stanie.
To kwestia honoru.
Odetchnął wolno i spojrzał na przeciętą ukośną blizną twarz swego oprawcy.
„Mało brakowało”, pomyślał jeszcze słabo. „Zabiłem trzynastu, jeszcze tylko ten jeden i może... może bym żył. Ale to bez znaczenia, ważne że Varrander jest teraz bezpieczny...”
Jakby w odpowiedzi na te przemyślenia w jednostajny szum deszczu wkradł się inny dźwięk – tętent kopyt.
Czarny Calso ze zdziwieniem wlepił wzrok w wylot uliczki.
*
Dopiero gdy dotarł do mostu, książę wreszcie wstrzymał konia. Przez chwilę patrzył pustym wzrokiem przed siebie, w zasnuty mgłą drugi brzeg. Tam miał być bezpieczny. Jeśli się nie odwróci, za jakiś czas dojedzie do portu. Dalej statkiem do Harlandu, a potem, jeśli wszystko ułoży się po jego myśli, wróci do ojczyzny. Oczyści imię, pomści ojca i braci, obejmie należny tron...
Wiedział, że powinien. Wiedział, że powinien chcieć to zrobić. Ale mimo starań potrafił myśleć tylko o wysokim, czerwonowłosym wojowniku.
I dotarło do niego, że gdziekolwiek ma się znaleźć – czy na tronie, czy w lochach, czy na zawsze utknąć na bezdrożach tu na wschodzie... wszystko będzie w porządku, jeśli Vargo będzie u jego boku. Inaczej nie chciał znaleźć się w żadnym miejscu na całym świecie.
Zacmokał na Mżawkę i zmusił ją do zwrócenia się w przeciwną stronę. Raz jeszcze zerknął na zasnuty za mlecznobiałą mgłą drugi brzeg, po czym skierował wzrok przed siebie.
Próbował posłuchać Dreikhennena ale zwyczajnie nie mógł go zostawić na pastwę Shirkhema i tamtych najemników.
„Pieprzyć obowiązek”, pomyślał Varrander, zaciskając zęby. „Moje życie to coś więcej niż cholerna kwestia honoru. Może i mam powinność wobec ojczyzny... ale mam też powinność wobec niego. Zrobił dla mnie znacznie więcej niż ona. I bez niego nie idę” zdecydował i mocno dźgnął klaczkę piętami. Ta zarżała cicho, ale posłusznie znów ruszyła cwałem. Wciąż gnała lekko i niemal bez wysiłku, więc chłopak pochylił się w siodle i zmrużył oczy od pędu.
Serce waliło mu w piersi jak szalone. Nie widział, czy z radości że podjął taką, a nie inną decyzję – czy ze strachu, że będzie już za późno.
*
Chłopak wpadł na plac przed przystanią w pełnym pędzie, bryzgając wokół błotem. Jeszcze będąc w biegu zeskoczył z siodła, w locie dobywając miecza. Przykucnął i podparł się dłonią aby zamortyzować upadek i już po chwili runął na Czarnego Calso z furią.
Tamten w pierwszym momencie dał się zaskoczyć, cofnął się niezgrabnie osłaniając się przed gradem ciosów. Po chwili jednak odzyskał rytm i sam zaatakował, wyprowadzając potężne cięcia zdolne pogruchotać kości. Był wyższy i znacznie silniejszy niż książę, ale to nie miało znaczenia. Brakowało mu determinacji, mniejszy mężczyzna napierał na niego bez ustanku, tnąc bezlitośnie, wirując w unikach, na każdy atak odpowiadając dwoma kolejnymi.
Zmagali się ze sobą przez kilka minut, walcząc w ciężkich strugach deszczu, a Calso z każdą chwilą czuł, że traci przewagę. Tak jak walcząc z Dreikhennenem musiał stawić czoła jego precyzji i opanowaniu, tak teraz miał przed sobą wcielenie żywej furii. Kroki najemnika stawały się coraz mniej pewne, coraz słabiej nadążał z blokowaniem ataków, aż wreszcie dziwny chłód rozlał się w jego piersi.
Ze zdziwieniem spojrzał w dół, na przeszywające mu serce ostrze, potem jeszcze raz skierował wzrok na wykrzywioną w grymasie złości, przystojną twarz młodzieńca przed sobą. A potem upadł.
Varrander nie tracił czasu na obserwowanie, jak w błękitnych oczach gaśnie iskra życia, zamiast tego pognał do wciąż klęczącego na ziemi Vargo.
Opadł na kolana tuż przed nim i ujął jego twarz w drżące dłonie, patrząc mu w oczy.
Nie wiedział co robić. Chciał powiedzieć tyle rzeczy, ale zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia jak. Ale kto mógł wiedzieć, jak się zachować w takiej sytuacji. Kiedy mężczyzna, o którym właśnie stwierdził, że jest w nim szaleńczo zakochany, konał przed nim na kolanach w błotnisto-krwawej brei.
- Bogowie... - jęknął głucho, nie do końca pewien, czy to co spływa mu po twarzy to deszcz czy łzy.
W końcu niezdolny podjąć decyzję i nie mogąc zapanować nad swoimi myślami pozwolił się ponieść impulsowi.
Pochylił się i nie zastanawiając więcej po prostu przycisnął wargi do warg Dreikhennena. Ten westchnął zaskoczony, ale po chwili położył dłonie na biodrach księcia i odpowiedział na pocałunek.
Całowali się długo i powoli, Vargo miał miękkie usta, wilgotne i chłodne od deszczu, a język gorący i trochę niepewny. Smakował krwią.
Ale Varrander stwierdził, że nie mogłoby być ani trochę lepiej. Kręciło mu się w głowie, serce biło mu jak szalone i zdawało mu się, że w żyłach krąży mu żywy ogień. Nie czuł już siekącej wściekle ulewy, ani mokrej ziemi w której klęczał, ani niczego poza jego wargami na swoich, zimną skórą pod palcami i metalicznym posmakiem krwi.
Kiedy wreszcie się od siebie odsunęli, Dreikhennen spojrzał na księcia czule. Chciał coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się dziwny syk i czerwona strużka spłynęła mu po brodzie. Powieki zakryły granatowe tęczówki i ciało wojownika osunęło się bezwładnie na chłopaka przed nim.
- Nie... - szepnął Varrander zdławionym głosem, starając się podtrzymać mężczyznę. - Nienienienienie – powtarzał jak w amoku, przyciskając go mocno do siebie. - Nie możesz umrzeć, nie umieraj! Vargo! VARGO!











Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum