The Cold Desire
   Strona Główna FORUM Ekipa Sklep Banner Zasady nadsyłania prac WYDAWNICTWO
Kwietnia 18 2024 04:46:23   
Nawigacja
Szukaj
Nasi autorzy
Opowiadania
Fanfiki
Wiersze
Recenzje
Tapety
Puzzle
Skórki do Winampa
Fanarty
Galeria
Konwenty
Felietony
Konkursy
ŚCIANA SŁAWY
Tutaj będą umieszczane odnosniki do stron, na których znalazły się recenzje wydanych przez nas książek









































POLECAMY
Pozycje polecane przez naszą stronę. W celu zobaczenia szczegółów należy kliknąć w dany banner





Witamy
Strona ta poświęcona jest YAOI - gatunkowi mangi i anime ukazującemu relacje homoseksualne pomiędzy mężczyznami. Jeśli jesteś zagorzałym przeciwnikiem lub w jakiś sposób nie tolerujesz homoseksualizmu, to lepiej natychmiast opuść tę witrynę - resztę naszych Gości serdecznie zapraszamy
Psychosocial baby 1


1. Rozdział pierwszy: do zakochania jeden... tom.

Kiedy byłem mały, a moi rówieśnicy fascynowali się filmami o zombie i horrorami, ja zaczytywałem się baśniami, nie tylko braci Grimm, które znałem na pamięć (te dla dzieci i nie tylko), ale każdą bajką kończącą się happy endem. Świat w nich przedstawiony był kolorowy i piękny, a bohaterowie uczciwi i dobrzy. Takiego świata właśnie chciałem i rodziny takiej jak te opisywanie na ilustrowanych kartach książek: zawsze pogodna mama piecze pierniczki, tata wraca z pracy uśmiechnięty, w progu wita go pies (koniecznie labrador, tak przynajmniej sobie wymyśliłem), a ja wraz z rodzeństwem bawię się w ogrodzie pełnym kolorowych kwiatów.
Piękne, czyż nie? Tak wyglądała moja wizja idealnej rodziny.
Pewnie dlatego zawsze byłem obiektem drwin ze strony rówieśników i nie tylko, niestety. Moja rodzina też naśmiewała się ze mnie, nazywając marzycielem, a czasami nawet głupcem. Cóż, to że nie jestem fanem „Świtu żywych trupów” wcale nie znaczy, że jestem dziwadłem. No bo, po co miałbym iść do kina na kolejny durny film o Terminatorze, skoro maszynę do zabijania mam w domu?! Strata czasu. Inne filmy, na których normalni ludzie kwiczeli za strachu na widok potoku krwi i flaków, też mnie nie wzruszały. Przede wszystkim dlatego, że cała ta jucha była fałszywa. Wszyscy wiedzieli, że to tylko barwnik, a i tak się bali. Głupota. Z tego powodu również wymyślano mi od dziwolągów.
Ale czy to moja wina? Przecież sam sobie nie wybrałem takiej rodzinki. To niby moja wina, że brat odsiadywał wyrok za podwójne morderstwo, a młodsza siostra dopiero co wyszła z poprawczaka za otrucie uczniów swojego liceum w stołówce? I rodziców, którzy w ramach świątecznych porządków wyrzucali trupy z szaf, a na wiosnę przekopując ogródek nazywali znalezione kości imionami ich właścicieli?
Tak, jak inni mieli nadopiekuńcze matki, ojców alkoholików, czy wredne rodzeństwo; ja miałem... rodzinkę Addams'ów.
Mam na imię Oskar i mieszkam w domu z piekła rodem.

Moi rodzice są naprawdę wspaniałymi ludźmi. Są dokładnie tacy, jacy powinni być rodzice dorastającego nastolatka, prócz kilku mniejszych i większych wyjątków. Kochający, wspierający... poszukiwani w kilku krajach za różne zbrodnie. No dobrze, może i nie jesteśmy modelem idealnej rodzinki, która w niedziele je wspólne obiady, jeździ na wycieczki (chyba że akurat musimy uciekać z kraju), ale za to zawsze, ale to ZAWSZE, trzymamy się razem... Prócz momentów, kiedy któreś z nas siedzi w więzieniu...
Cóż, mówią, ze rodziców się nie wybiera. A szkoda.
Mama – Stella, tak kazała do siebie mówić, twierdząc, że termin „matka, mama, mamusia” jest passe i nie pasuje do jej image'u – rudowłosa trucicielka z dziada pradziada (a raczej babki prababki, ponieważ tą domeną w naszej rodzinie zajmują się kobiety, na czym cierpi mój ojciec, który chciałby się wyróżnić posiadaniem syna parającego się tym zawodem; niestety ani ja, ani mój brat nie odziedziczyliśmy po niej talentu). Ciężko cokolwiek o niej powiedzieć, prócz tego, że jest kochającą matką, dbającą o dom, dzieci i męża, jak każda kobieta. Gotująca, piorąca, sprzątająca i sporządzająca trucizny w zaciszu własnej piwnicy. Jako zacny członek klubu trucicieli i skrytobójców, nie zwykła okazywać emocje, chyba że knuła akurat jakąś niecną intrygę lub piekła ciasteczka dla sąsiadów. Lub gada ze swoimi pupilkami – jadowitymi żmijami – z jadu których sporządza trucizny. W tych rzadkich chwilach na jej ustach pojawia się delikatny uśmiech, którego nie sposób pomylić z niczym innym. Poza tym jest bardzo ciepłą osobą i opiekuńczą matką. Kiedy byłem mały zawsze otulała mnie do snu i czytała na dobranoc podręcznik chemii zaawansowanej, przy którym zasypiałem w mgnieniu oka.
Tata Olaf, cóż, jest dość specyficzny i nie chodzi mi tylko o jego fobię na punkcie urzędu skarbowego i urzędników w ogóle, ani o pokaźną kolekcję broni białej, która zajmuje aż dwa pomieszczenia w naszym domu. Prowadzi firmę zajmującą się zakładaniem systemów alarmowych w domach prywatnych, firmach, a nawet budynkach rządowych. Większość z nich później okrada. Poza tym, podobnie jak mama, jest ciepły i opiekuńczy. Dużym plusem jest jego poczucie humoru i nie znikający z ust uśmiech.
Jako zwyczajny nastolatek wychowujący się w... no, nie takiej znowu przeciętnej rodzinie, posiadam dwójkę rodzeństwa: starszego, dwudziestotrzyletniego brata oraz o dwa lata młodszą siostrę; oboje... nie różnią się niczym od rodziców. Wręcz przeciwnie. Siostra poszła w ślady matki i pod jej czujnym okiem chętnie uczy się sporządzania trucizn. Muszę przyznać, ze świetnie jej idzie. Już jako nastolatka zdołała doprowadzić do śmierci trzy osoby, oraz zatruć jedzenie w szkolnej stołówce, na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych, jednak wielu uczniów i nauczycieli dostało rozstroju żołądka. Po tym wydarzeniu szkoła była zamknięta przez tydzień. Niedawno wróciła z poprawczaka. Urządziliśmy z tej okazji małe przyjęcie.
Mój starszy brat też wcześnie zaczął. Miał tylko dwanaście lat, kiedy jego nauczycielowi przydarzył się tragiczny w skutkach wypadek. Wszyscy myśleli, że biedak potknął się na schodach, spadł i skręcił sobie kark. Nikt nie wiedział, że w chwili jego upadku u szczytu schodów stał Igor. Cóż, belfer sam był sobie winny... uczył matematyki! Niedługo potem dziewczynka z jego klasy wpadła pod autobus ginąc na miejscu. Chwilę wcześniej widziała, jak mój brat bierze pieniądze od obcego mężczyzny, a potem skręca wraz z nim w ciemną uliczkę. Wiedziona ciekawością poszła za nimi. Nie zdążyła nawet krzyknąć na widok drgającego w przedśmiertnych spazmach mężczyzny, kiedy mój brat pchnął ją na ulicę. W wieku dwudziestu lat Igor miał już na koncie kilkanaście mniejszych lub większych zabójstw. Rok później wpadł na gorącym uczynku i wreszcie go zamknęli. Dostał trzydzieści lat. Rodzice byli tacy dumni.
A ja? Ja jestem beznadziejnym przypadkiem, choć rodzice i krewni starali się jak mogli, za nic nie mogli wzburzyć we mnie złej krwi, która krążyła w żyłach moich przodków: dewiantów, morderców, psychopatów i schizofreników; przekazywanej przez setki lat z pokolenia na pokolenie. Nie nadawałem się na truciciela, wręcz przeciwnie, potrafiłem popsuć każdą truciznę. Bałem się węży, nie znałem się na chemii, nie mówiąc już o super trudnej alchemii. Morderca też był ze mnie kiepski, nie potrafiłem nikogo skrzywdzić. Jedyne czego się nauczyłem to zastawianie pułapek, czego nauczył mnie dziadek, kiedy jeszcze żył. Przy okazji nauczył mnie też zacierać ślady i ukrywać się, co czasami się przydawało, kiedy rodzice coś sknocili. W pułapkach byłem niezły, raz złapałem kilka osób, ale nie chciałem ich zabić, więc tata kazał ich wypuścić. Zadzwoniłem anonimowo na policję i powiedziałem gdzie są. Śledztwo w sprawie pułapki toczyło się przez kilka miesięcy. To było moje największe osiągnięcie.
Cóż, niektórzy po prostu rodzą się ze złem płynącym w żyłach, inni, tacy jak ja, muszą się zadowolić zwykła krwią. Ale naprawdę się starłem. Chciałem być użyteczny dla rodziny, nawet jeśli mówili, ze nie wszyscy muszą ciągnąć rodzinną tradycję. Po prostu chciałem być komuś potrzebny, ale chciałem się też uczyć, zdać maturę i pójść na studia. Z trudem dzieliłem swoją uwagę między życiem rodzinnym a szkołą, nie mówiąc już o tym, że... zakochałem się bez pamięci, i to tuż przed maturą.

Dominik był wzorem cnót wszelakich, przynajmniej w moim odczuciu. Miły, grzeczny, świetnie się uczył... nie zainteresowany płcią przeciwną... Przynajmniej nie w romantycznym sensie. Nie obnosił się również ze szczególnym zainteresowaniem chłopcami, był raczej zdystansowany do obu płci. W każdym razie dziewczyny nie miał i z nikim się nie wiązał, co było dużym plusem jeśli chodzi o mnie. Był jak James Dean – uroczy buntownik, tylko z krótszą fryzurą i ciemniejszymi włosami. No i nie palił papierosów. Wraz z ojcem przeniósł się tu z jakiegoś dużego miasta w sierpniu zeszłego roku, ponieważ jego rodzic dostał tu pracę, a okolica, nie licząc mojej zwariowanej rodzinki, była raczej spokojna. Po szkole krążyły różne plotki na temat ich przyjazdu. Słyszałem już, że uciekali przed mafią, policją i KGB, oraz, że mężczyzna zabił swoją żonę, ciało wrzucił do rzeki, po czym spakował manatki i syna, i razem uciekli nim ktokolwiek znalazł zwłoki. Tą ostatnią plotkę rozsiewała moja młodsza siostra. W każdym razie, Dominik matki nie posiadał, czego nie ukrywał, choć nie narzucał się nikomu tą informacją. Tak jak i nie ukrywał faktu, że został adoptowany. Ja też o nic nie pytałem i plotek raczej nie słuchałem, choć tych ostatnich nie dało się nie słyszeć, niestety. Co mi po jego rodzinie, skoro to do niego wzdycham sobie tęsknie? A wzdychałem często i gęsto, niemal za każdym razem, gdy go widziałem. Było do czego, bo Dominik miał cudowny uśmiech, za który z radością dałbym się pokroić, oraz równie cudne usta, wprost stworzone do całowania. A oczy? Oczy to on ma boskie! Piękne szare tęczówki okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami. Wysportowane, zgrabne ciało (tak, tak, w mojej małej obsesji, nie mogłem oprzeć się chęci podglądnięcia go w szatni przed wu-efem), poruszał się z iście kocią gracją, tygrysią rzekłbym nawet, a kiedy przechodził obok mnie, posyłał mi taki uśmiech, że kolana miękły mi momentalnie, a serce piszczało z radości i podniecenia. I co z tego, że uśmiechał się tak do każdego? Udając, że tego nie widzę, cieszyłem się jak głupi, wyobrażając sobie, że to tylko dla mnie.
Tak, wiem, że jestem kretynem, ale serce nie sługa a głupota nie zaraźliwa. Przynajmniej teraz wiedziałem co oznacza termin „ogłupieć z miłości”. Wyrzucałem sobie tylko, że tak późno zdałem sobie sprawę z tego, co czuję. Mieliśmy przecież cały rok! No, dobra, dziesięć miesięcy! Znałem go i obserwowałem przez cały ten czas, a zakochałem się w kwietniu, tuż przed egzaminami. Co mi odbiło?
Wszystko zaczęło się w dniu, w którym z braku lepszego miejsca na naukę, w domu uczyć się nie dało, zabarykadowałem się za murem z książek w szkolnej bibliotece. Obłożony grubymi woluminami jak w twierdzy, miałem spokój i ciszę. Tak, jestem jednym z tych uczniów, którzy naukę zostawiają na ostatnią chwilę.
W ramach przerwy we wkuwaniu historii na pamięć (inaczej nie dałbym rady się tego wszystkiego nauczyć), postanowiłem zrobić sobie krótką przerwę i pomóc bibliotekarce – starszej pani, którą pieszczotliwie zwykliśmy nazywać „babcią” - w ustawianiu książek na półkach. Mocowałem się właśnie z kilkoma tomiszczami „Lalki”, kiedy ktoś nagle wyrósł jak spod ziemi tuż przy moim ramieniu. Tak mnie zaskoczył, że podskoczyłem z wrażenia. W jakiś magiczny sposób poplątały mi się nogi i runąłem w dół na tyłek, a książki, które trzymałem w ręku, ignorując wszelkie prawa fizyki, które kazałyby im rozsypać się malowniczo u mych stóp, spadły wprost na mnie. Jedną oberwałem w czoło, drugą w ramię, a reszta obiła mi boleśnie nogi. Słysząc huk dochodzący z działu oznaczonego literką „P”, na miejsce wypadku zbiegło się kilka osób przebywających w tym czasie w bibliotece – niektórzy, by się pośmiać, inni, żeby wygłosić znane i lubiane „nic ci się nie stało?”. Ależ skąd! Mój tyłek po prostu był zmęczony i klapnął sobie na podłogę. A Prus zaatakował mnie, bo nigdy nie czytałem jego dzieła. I kiedy miałem już wstawać, czerwony ze wstydu, sprawca całej tej sytuacji pochylił się nade mną podając mi dłoń.
– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć – oznajmił chłopak i uśmiechnął się przepraszająco. I wtedy, w tamtej właśnie chwili, kiedy zrozumiałem, że głos, uśmiech oraz podawana mi „pomocna dłoń” należą do Dominika; coś rąbnęło mnie z niesamowitą siłą prosto w serce. Z początku myślałem, że to zawał i cholernie się przestraszyłem. Nie chciałem umierać w tak młodym wieku!
– Źle się czujesz? - spytał zaniepokojony Dominik.
– L... Lalka mnie uderzyła – jęknąłem, niezdolny oderwać wzroku od jego twarzy.
– Ojej, chłopcze, musimy cię zabrać do pielęgniarki! - wykrzyknęła babcia. Zaraz zostałem podniesiony i wyprowadzony „za rączkę” z biblioteki w asyście kolegów i koleżanek, nie tyle zaniepokojonych moim stanem ile zaciekawionych faktem, iż najfajniejszy chłopak w szkole trzyma mnie za rękę, prowadząc środkiem zatłoczonego korytarza. Do tej pory zastanawiam się, dlaczego po ostatniej lekcji korytarz był tak zaludniony. Cóż, pech mnie chyba prześladuje.
Gabinet pielęgniarki był, jak zwykle, pusty, bo nasza szkolna higienistka siedziała na plotach w pokoju nauczycielskim. Dominik posadził mnie na kozetce i kazał mi się wygodnie ułożyć, a sam zamoczył kawałek gazy w zimnej wodzie i położył mi ją na czole w miejscu gdzie uderzyła mnie książka.
– Powiedz, jeśli poczujesz się gorzej – uśmiechnął się do mnie i rozsiadł na krześle obok. Zamierzał tu ZOSTAĆ?! Akurat wtedy, kiedy moje serce urządzało sobie dziką imprezę w piersi?! I to na jego widok! Zamknąłem oczy próbując się uspokoić, ale kiedy tylko moje powieki opadły, nos zaczął działać i po krótkiej chwili wyłowił jego zapach. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy do nozdrzy dotarł ulotny aromat perfum albo dezodorantu nieznanej mi marki, zmieszanego z wonią jego ciała. Nie był to nieprzyjemny zapach, raczej... pobudzający. Już po chwili wdychania jego zapachu dostałem dreszczy i pomimo leżącej pozycji, zakręciło mi się w głowie. Dlaczego on tutaj w ogóle był?! Jeśli mam dojść do siebie, on musi stąd wyjść! Otworzyłem oczy. Nadal siedział obok, przyglądając się mojej skromnej osobie ukradkiem. Moje serce ruszyło w dziki galop.
– Chyba już mi lepiej! - pisnąłem. - Chyba powinienem już iść – dodałem tym samym ptasim głosem.
– Jesteś pewien? - spytał z troską.
– Tak – zapewniłem szybko i powoli się podniosłem. Okład z gazy spadł na moje kolana, wziąłem go z zamiarem wyrzucenia. Wstałem i lekko chwiejnym krokiem wyszedłem z pomieszczenia. Oczywiście mój „anioł stróż” ruszył za mną i śledził całą drogę do biblioteki, gdzie zostawiłem swoje rzeczy. Potem, kiedy już uwolniłem się od zatroskanych kolegów, którzy oblegli mnie tuż za progiem z pytaniami, czy na pewno wszystko w porządku; Dominik uprzejmie zaproponował, że odprowadzi mnie na przystanek, z którego zwykle jeździłem do domu.
Milczeliśmy całą drogę, choć było to zaledwie dwieście metrów. Nie spodziewałem się, co prawda, płomiennej dyskusji, ale głupio mi było tak milczeć. A jednak nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. On też nie zaczynał konwersacji – może było mu głupio, że przez niego skończyłem w takim stanie? Ja się nie odzywałem, bo moje serce rozbijało się po klatce piersiowej, od czasu do czasu namawiając na zabawę płuca, gdyż zdarzało mi się zapowietrzać. Myślałem, że naprawdę zaraz dostanę zawału, kiedy Dominik zaproponował, że poczeka ze mną na autobus.
Nie, nie, NIE! Idź sobie, idź precz – krzyczał zdrowy rozsądek.
Zostań i rozgość się – zacierało rączki zdradliwe serce.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy na zakręcie pojawił się dach autobusu. Niestety moja reakcja została dostrzeżona przez towarzyszącego mi chłopaka, który nagle zmarkotniał wlepiając wzrok we własne buty i mrucząc pod nosem słowa pożegnania, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Ależ mi było głupio! Pewnie pomyślał sobie, że nie życzę sobie jego towarzystwa. Miałem nadzieję, że przyjdzie taki czas, kiedy będę mógł mu wszystko wytłumaczyć i przeprosić, jednak w tamtej chwili nie potrafiłem nawet zebrać myśli.
W autobusie trochę się uspokoiłem, choć na jedno wspomnienie jego uśmiechu moje podłe serce drżało niespokojnie. Do domu wpadłem jak burza i od razu pobiegłem do pracowni matki, ignorując dziwne opary wydostające się spod drzwi. Na większość jej trucizn byłem już uodporniony, poza tym w tamtym momencie nic już nie mogło mi bardziej zaszkodzić.
– Mamo! Stella! - wykrzyknąłem od razu się poprawiając. Przez to wszystko zapomniałem jak powinienem się do niej zwracać. Odwróciła się od stołu laboratoryjnego nad którym się pochylała i stanąłem oko w oko z jedną ze żmij, owiniętą wokół jej ręki. Zwykle w takich momentach uciekałbym aż by się za mną dymiło, wtedy jednak tylko się skrzywiłem.
– Co się stało? - spytała Stella, jak zwykle nie okazując żadnych emocji.
– Stella! Chyba mam zawał! - wykrzyknąłem niemal bez tchu. Kolana mi drżały, a reszta ciała trzęsła się jak galaretka. - Jest mi zimno... i gorąco, mam dreszcze i chyba gorączkę, dostałem książką po głowie... i ręka mnie piecze, a on jej dzisiaj dotykał i teraz mnie piecze i jest czerwona! czerwona! Może mam na niego uczulenie! A moje serce chce się chyba ewakuować przez mostek i nie mogę oddychać a jak mnie odprowadzał na przystanek to prawie umarłem i... i... - Znów się zapowietrzyłem i musiałem przerwać mój, jakże spójny, monolog. Stella spokojnie odłożyła żmiję do terrarium i zdjęła gogle ochronne z oczu, po czym odwróciła się do mnie, chwyciła moją twarz w swoje dłonie i zajrzała mi w oczy.
– Skarbie, ty się po prostu zakochałeś – stwierdziła bez cienia współczucia.
Oniemiałem.
Więc to jednak nie zawał, a coś o wiele gorszego. Miłość?! Jestem za młody! To straszne! Ale o wiele bardziej przerażające było to, że moja pierwsza wielka miłość... była chłopakiem.

Następnego dnia nie poszedłem do szkoły. Nie mogłem, byłem zbyt chory, zbyt słaby, by spojrzeć mu w twarz! Nie chodziło nawet o to, że obiekt moich westchnień był chłopakiem, ale... Miłość?! Teraz?! Za niecały miesiąc matura, a ja się zakochałem! Zupełnie nie podzielałem radości mojej siostry, która co i rusz zadawała dziwne pytania, na które nie znałem i wcale nie chciałem znać odpowiedzi. No bo, skąd miałbym wiedzieć, co się stało z jego matką? Może i zabił ją mąż, a może trafiła do szpitala dla czubków, ale to nie moja sprawa. I przede wszystkim: MY WCALE ZE SOBĄ NIE CHODZIMY! A to, że moje serce odbyło kilka stosunków z płucami, wcale się nie liczy!
Spędziłem pół dnia w łóżku, od czasu do czasu słysząc rozmowę domowników, toczącą się, zupełnie nie wiem dlaczego, pod moimi drzwiami, a dotyczącą, oczywiście, mojej choroby.
– Tato, czy miłość można wyleczyć? - spytałem przy kolacji, kiedy w końcu zdecydowałem się wyjść ze swojej nory.
– Dlaczego miałbyś się z tego leczyć? - zdziwił się ojciec.
– No bo, przecież robi się przeszczepy serca, prawda? To zakochanie też powinno dać się zoperować!
– Ależ synku, miłość to piękne uczycie – przekonywał zaniepokojony rodzic. - I nie, uczuć się nie wycina – odpowiedział na moje, niezadane jeszcze pytanie. Opadłem bez sił na stół, niemal lądując nosem w talerzu z kanapkami.
– Nie powinieneś się tak martwić, Oskarku, przejdzie ci – uspokoiła Stella.
– A ja się cieszę! - oznajmiła młodsza siostra uśmiechając się drapieżnie. - Mam nadzieję, że u ich rodzinie występują jakieś choroby psychiczne! To byłoby boskie!
– Auroro, nie przesadzaj – przewrócił oczami ojciec. - Chociaż mógłby się okazać jakimś psychopatą – rozmarzył się ojciec.
– Prawda? - podekscytowała się rozmówczyni.
– Czy musicie o tym gadać przy mnie? - jęknąłem.
– A dlaczego nie? Przecież jesteś prawie martwy! - zaśmiała się moja młodsza siostra dźgając mnie przy tym widelcem. Poderwałem się do góry.
– ON NIE JEST ZŁY! - warknąłem rozeźlony. - Dlaczego miałby być?! Jest zupełnie normalny. NORMALNY! Czy wy w ogóle wiecie co to znaczy być normalnym?!
Trzy pary oczu spojrzały na mnie jak na wariata.
– Nie! - odpowiedzieli chórem.
Poddaję się. Zapomniałem, że mieszkam w psychiatryku.
– Idę spać. Obudźcie mnie, kiedy nadejdzie koniec świata – sarknąłem i opuściłem jadalnię. No i co ja teraz zrobię? Nawet rodzina nie chce mi pomóc. Czy istnieje jakiś skuteczny lek na zakochanie? A jeśli nie istnieje, to czy ktoś mógłby go w końcu wynaleźć?!
Chyba będę miał koszmary.









 


Komentarze
An-Nah dnia grudnia 10 2012 17:40:07
Strasznie surrealistyczna rodzinka. Mam dość mieszane uczucia: bo o ile jest duży potencjał na właśnie coś surrealistycznego i ocierającego się o makabrę, o tyle sama "scena" zakochania ociera się dla odmiany o romansowy banał... ale zobaczymy, co z tego wyciągniesz.
Dodaj komentarz
Zaloguj si, eby mc dodawa komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostpne tylko dla zalogowanych Uytkownikw.

Prosz si zalogowa lub zarejestrowa, eby mc dodawa oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Uytkownika

Haso



Nie jeste jeszcze naszym Uytkownikiem?
Kilknij TUTAJ eby si zarejestrowa.

Zapomniane haso?
Wylemy nowe, kliknij TUTAJ.
Nasze projekty
Nasze stałe, cykliczne projekty



Tu jesteśmy
Bannery do miejsc, w których można nas też znaleźć



Ciekawe strony




Shoutbox
Tylko zalogowani mog dodawa posty w shoutboksie.

Myar
22/03/2018 12:55
An-Nah, z przyjemnością śledzę Twoje poczynania literackie smiley

Limu
28/01/2018 04:18
Brakuje mi starego krzykajpudła :c.

An-Nah
27/10/2017 00:03
Tymczasem, jeśli ktoś tu zagląda i chce wiedzieć, co porabiam, to może zajrzeć do trzeciego numeru Fantoma i do Nowej Fantastyki 11/2017 smiley

Aquarius
28/03/2017 21:03
Jednak ostatnio z różnych przyczyn staram się być optymistą, więc będę trzymał kciuki żeby udało Ci się odtworzyć to opowiadanie.

Aquarius
28/03/2017 21:02
Przykro słyszeć, Jash. Wprawdzie nie czytałem Twojego opowiadania, ale szkoda, że nie doczeka się ono zakońćzenia.

Archiwum