Rozdział 4
- Uciekaj! - usłyszałem krzyk Rainamara. Rozejrzałem się gorączkowo w poszukiwaniu ukochanego. Nagle coś ruszyło w moją stronę, wymachując jakimś kawałkiem metalu. Odskoczyłem błyskawicznie i odwróciłem się. Ciąłem mieczem tuż przy tętnicy, trafiając bezbłędnie.
- Rainamar! - zawołałem raz jeszcze. Mrok był jednak tak gęsty, że ledwie widziałem kształty drzew i poruszających się szybko postaci.
- Casius, na wszystkich potępionych, uciekaj stąd! - wrzasnął w odpowiedzi. Zlokalizowałem go i ruszyłem w jego stronę, odpychając po drodze napastników. Nie próbowali mnie zranić a raczej odpędzić.
Rainamar mocował się z jakimś wielkoludem. Doskoczyłem do nich i ciąłem stwora w ramię. Zawył przeciągle i odsunął się.
- Kochanie, w porządku? - zapytałem, on jednak szarpnął mnie mocno, ustawiając się za moimi plecami, twarzą do wrogów. Obaj byliśmy gotowi, jednak napastnicy nie atakowali. Wymieniali się informacjami w nieznanym mi języku. Brzmiało to dosyć dziwnie, niczym syk węża.
- Casius, wiesz, że cię kocham... - zaczął nagle Rainamar. Nie wiedziałem do czego zmierza. Wolną ręką złapałem jego dłoń.
- O czym ty do cholery mówisz? - zawołałem zirytowany.
- Jeżeli któryś z nas... to przeżyje...
- Zamknij się głupi orku! - syknąłem, ściskając jego dłoń mocniej – Obaj z tego wyjdziemy.
- Kocham cię – wyszeptał.
- Ja ciebie też...
Stwory zasyczały głośno i ruszyły na nas. Obaj krzyknęliśmy i rzuciliśmy się do ataku. Któryś z nich uderzył mnie w głowę, powalając na ziemię. Miecz upadł nieopodal mnie, ale za daleko, bym mógł po niego sięgnąć. Tuż nade mną skoczył jeden ze stworów, myśląc pewnie, że jestem nieprzytomny. Pochylił się, dotykając mnie lekko. Odwróciłem się gwałtownie i pociągnąłem go ze sobą na ziemię. Obaj przetoczyliśmy się kilka razy. W końcu odepchnąłem go i zerwałem się na równe nogi. Nie słyszałem głosu Rainamara.
- Kochany? - zawołałem, unikając uderzenia jednego z moich napastników. Potem poczułem tępy ból z tyłu głowy. Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Obudziłem się ze straszliwym bólem głowy. Rozejrzałem się bezradnie wokół. Wszystko co widziałem było nieostre i rozmazane. Przetarłem oczy i usiadłem na leśnej ściółce.
- Rainamar? - zawołałem, wciąż się rozglądając. Nasze rzeczy było porozrzucane w nieładzie na całej polanie. Nigdzie nie mogłem dostrzec koni. Dotknąłem pasa. Nóż myśliwski wciąż tkwił na swoim miejscu. Łuk, ku mojemu zdziwieniu, leżał tuż obok mnie.
- Rainamar? - powtórzyłem głośniej.
Podniosłem się z ziemi. Natychmiast zakręciło mi się w głowie. Zrobiłem jednak kilka kroków. Polana była zupełnie pusta, ani śladu koni, ani śladu Rainamara. Słońce oświetlało ją niczym teatralną scenę.
- Kochany? - krzyknąłem, rozglądając się. Podniosłem łuk z ziemi i odszukałem kilka strzał. - Rainamar! Proszę cię, odezwij się! Rainamar!
Nie wiem jak długo błądziłem po lesie, krzycząc w niebo głosy imię mojego ukochanego. Nikt mi nie odpowiadał. Biegałem po tej dziczy jak szaleniec, płacząc i wrzeszcząc na przemian. Gdybym nie przyjął tego zlecenia nie musielibyśmy przechodzić przez to wszystko. Na wszystkich potępionych, te stworzenia zaskoczyły nas w środku nocy! Zatrzymałem się wreszcie, wołając rozpaczliwie imię Rainamara. Cisza! Wciąż cisza! Kręciło mi się w głowie. Osunąłem się na ziemię i zacząłem znów płakać. Nie pamiętam kiedy, ale poczułem jak ktoś dotyka mojego ramienia.
- Rainamar? - zawołałem, odwracając się gwałtownie. Przede mną stał zaskoczony chłopak, wyglądający na najwyżej siedemnaście lat.
- Panie? - zapytał – Co tu robisz?
- Poluję... - odparłem ochrypłym od ciągłych krzyków głosem. Wstałem i zarzuciłem sobie łuk na ramię. Chłopak obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem.
- Widziałeś tu półorka?
- Półorka? - zapytał, wytrzeszczając na mnie swoje szaroniebieskie oczy, w których wymalował się strach. - N... nie, panie.
Spuściłem głowę. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem.
- Polujesz na niego? - zapytał chłopak. Ciekawość wygrała u niego z lękiem.
- Oczywiście że nie! - oburzyłem się.
Dzieciak cofnął się.
- To mój towarzysz. W nocy zostaliśmy napadnięci przez dziwne stwory... - rzekłem spokojniejszym tonem. Chłopak zadumał się przez chwilę.
- Jak wyglądały?
- Cóż. Wielkie, pokryte łuskowatą skórą. To było coś dziwnego. Wiele razy polowałem z ojcem w tych rejonach, ale nie spotkaliśmy ich...
- To nie stwory, panie. To iluzje druidzkie. - rzekł mały głosem znawcy.
- Iluzje? Druidzi? Co, jeśli zabrali też Rainamara? Druidzi nikogo nie porywają! Dlaczego w taki razie nie wzięli mnie? - zdziwiłem się.
- Ja tego nie wiem. Ale może starsi będą mogli ci pomóc? - zaoferował.
Nie chciałem tracić czasu. Jedyne czego tak naprawdę pragnąłem to odnaleźć Rainamara. Rozejrzałem się, ściskając mocniej łuk.
- Muszę go znaleźć...
- Tak mu nie pomożesz, panie. - rzekł z namysłem chłopak.
- Jeśli on gdzieś się błąka i mnie szuka?
- Na pewno chłopi go dojrzą. Często wracają z pola przez las. - zapewnił mnie młodzieniec. - Tędy... - dodał i ruszył przed siebie.
Po długiej wędrówce, którą spędziliśmy w milczeniu dotarliśmy do niewielkiej wioski, położonej tuż pod lasem. Domki zbudowane były drewna i pokryte strzechą. Na wielkim placu, który zdawał się być centrum osady bawiły się dzieci. Na mój widok ludzie rzucali swoją robotę i bacznie mi się przyglądali.
- Myśliwy? - zagadnął jeden z nich, bardzo przystojny, czarnowłosy mężczyzna. Jego twarz pokrywał lekki zarost. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat.
Skinąłem głową. On spojrzał na mnie bardzo dziwnie a potem uśmiechnął się nieznacznie. Nie miałem ochoty na jakiekolwiek kontakty z obcymi. Jedna myśl chodziła mi po głowie – musiałem znaleźć Rainamara.
- Zawołaj starszych, Cahan! - krzyknął chłopak, który mnie tu przyprowadził. Mężczyzna zerwał się z miejsca i pobiegł do dużego budynku, oznaczonego ciemnoczerwoną wstążką. Po chwili wyszedł na zewnątrz i przywołał nas gestem ręki.
- Możecie wejść. Nie wiem dlaczego, ale mam rażenie, że starsi cię oczekiwali. - powiedział do mnie. Kiedy go mijałem otarł się o moje ramię. Dziwna fala gorąca przeszła moje ciało. Obejrzałem się, lecz on na mnie nie patrzał. Tłumaczył coś chłopcu. Ten kiwał głową jak mały konik. Wreszcie dzieciak zwrócił się do mnie.
- Wejdź panie..
- Niewiele zastanawiając się otworzyłem drzwi. Zaskrzypiały złowieszczo. W środku panował półmrok, tak że ledwo mogłem rozróżnić twarze zgromadzonych. Stanąłem przed nimi i skłoniłem się, pamiętając, ze to starszyzna.
- Jestem Casius Seanán – przedstawiłem się, aby sprawić dobre wrażenie.
- Co cię sprowadziło do tego przeklętego lasu? - zapytał nagle jeden z nich. Jego głos wskazywał na podeszły wiek.
- Szukałem złodzieja, panie. - odparłem zgonie z prawdą.
- Co ci zabrał?
- Nie mnie. Okradł niejakiego Leitha Daire. - rzekłem cicho.
Zebrani zaszeptali między sobą. Nie wiedziałem, czy oznacza to, ze wiedzą kim jest Daire czy też nie.
- Leith przywłaszczył rzecz nie należącą do niego. Wszedł w jej posiadanie podstępem. To nie jest dobry człowiek. - rzekł starzec. Jego oczy błyszczały.
- Mój... przyjaciel zaginął. Był ze mną. Nocą zaatakowały nas dziwne stworzenia. Były całe pokryte łuskami. Kiedy się obudziłem, jego nie było... Chłopak z wioski mówił coś o druidach...- powiedziałem ledwie słyszalnie. Coś ściskało mnie w środku niemiłosiernie. Chciało mi się wyć... Do jasnej cholery, powinienem go szukać, a nie rozprawiać z tymi starcami!
- Odnalazłeś złodzieja? - zapytał mnie starzec, zupełnie ignorując moje ostatnie słowa.
- Jestem... byłem na jego tropie. - odparłem lekceważąco. Byłem wściekły na niego, za to że zupełnie nie zwrócił uwagi, po co przyszedłem do ich osady! Chciałem pomocy!
- Rzecz którą ma ten człowiek jest kluczem do zagadki. To jest wisiorek, jeśli się nie mylę... - rzekł nagle drugi z nich. Miał długie włosy i brodę. Spod tego gęstego owłosienia świeciły jedynie brązowe oczy.
- Tak.
- To Leith jest złodziejem. Zabrał ten wisior druidom. Odtąd porywają oni ludzi. To się zdarzyło kilka lat temu. Terminował u nas. Nie interesowała go jednak pomoc ludziom, ani praca na rzecz innych. On pragnął posiąść magię, aby mu służyła do jego celów. Był typem samotnika. W końcu znudziło mu się życie w tej wiosce i postanowił wyruszyć do miasta. Kiedy tylko zniknął, poczułem, że coś złego się stało. Od tamtej pory nie jesteśmy bezpieczni. Potwory przyszły znikąd, zapewne kierowały się jego tropem, szukając zemsty! Dopiero potem odkryliśmy, że to czary druidów. Chcą wisiorka z powrotem. Dostaliśmy taką wiadomość, przyniesioną przez jednego z przerażonych chłopów. Ten, którego ścigasz, został zapewne wynajęty po to, by dostarczyć zgubę właścicielom. - wyjaśnił mi brodaty mężczyzna.
- Druidzi nie porywają ludzi... - powtórzyłem to jak mantrę - ...ale Rainamar...
- Twój towarzysz, tak. - przerwał mi starzec, który mówił jako pierwszy. - Myślę, że on także został zabrany przez nich. Nie wiemy, co robią z porwanymi ludźmi.
- Dlaczego mnie oszczędzili? - zapytałem. Sam byłem tym zdziwiony.
- Tego właśnie nie wiemy. - odrzekł starzec, wpatrując się we mnie uważnie.
***
- Iluzje? Czary? Do jasnej cholery, jestem tylko myśliwym! - warknąłem do siebie, kiedy już znalazłem się w pokoju, który mi przydzielono. Chodziłem w tę i z powrotem, nie mogąc usiedzieć na miejscu. Starsi nie znali odpowiedzi, nie wiedzieli, gdzie ukrywają się druidzi. Do jasnej cholery, zabiłem chyba dwóch poprzedniej nocy! Jeśli zachcą się zemścić, to skrzywdzą Rainamara. Wszystko to było bardzo dziwne. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że druidzi poważyliby się na coś podobnego. Usiadłem w końcu na łóżku i ukryłem twarz w dłoniach. Głowa rozbolała mnie ze zdwojoną siłą. Położyłem się.. Nie wiem, jak długo wpatrywałem się w sufit, ale bałem się, że oszaleję. Zerwałem się z łóżka i wyszedłem z pokoju. Na korytarzu stał jakiś mężczyzna i przybijał coś do ściany.
- Witam – rzekł z niewymuszonym uśmiechem – Jesteś myśliwym, panie? - zapytał zaciekawiony.
- Jestem – przyznałem – Długo jeszcze potrwa narada?
- Cóż, sam nie wiem. To nie jest prosta sprawa, jak widać z resztą. Leith narobił wiele złego, zanim stąd odszedł i my o tym nie wiedzieliśmy. To co jest dziwne, to to, że druidzi porywają niewinnych ludzi. Martwi mnie to i niepokoi. - rzekł mężczyzna. Lęk zmieszany z uczuciem, którego nazwać nie potrafiłem, malował sie na jego twarzy pokrytej zmarszczkami.
- Leith Daire znów oszukał mnie, do cholery! - krzyknąłem łapiąc sie za głowę.
- Migrena? - zapytał mój rozmówca.
- Nie doświadczyłem nigdy takiego bólu – narzekałem – Któryś z druidów czy iluzji, jedno zło, uderzył mnie w głowę.
- Mogę polecić żonie, żeby przygotowała napar. - zaproponował. Uśmiechnąłem sie lekko w odpowiedzi. - Mamy czarownika, panie. - dodał tajemniczo.
- Dlaczego nikt mi nie powiedział? Boicie się go posłać do lasu? Wasz Leith mówił coś o magii...
- Kłamał jak z nut! - żachnął się mężczyzna – Nie sądziłem, że dopuści się tego, żeby niczemu nie winnych ludzi posyłać na zatracenie z powodu jego własnych chorobliwych ambicji!
Teraz sam wstydziłem się tego, że zaufałem czarownikowi. Powinienem był słuchać Rainamara! Idiota ze mnie! Nie tkwił bym teraz w tej zapomnianej przez wszystkich wiosce a Rainamar byłby bezpieczny.
- Straciłeś kogoś bliskiego? - zapytał, wyrywając mnie z zamyślenia – Tyree mówił, że szukasz półorka. To prawda?
- Tak. - odparłem, obserwując go. Skończył właśnie przybijać płaskorzeźbę do ściany. Cofnął się o kilka kroków i obejrzał swoje dzieło.
- Co myślisz, panie? - zapytał, wskazując na ścianę. Przyjrzałem się uważnie płaskorzeźbie. Była zachwycająca, pięknie wymodelowana i zaskakująco szczegółowa. Przedstawiała kobietę ustrojoną w wieniec i powłóczystą suknię. W tle malował się las.
- Cudowne... - wyszeptałem, nie mogąc oderwać wzroku od dzieła.
- Cahan jest czarownikiem. Przybył tu po tym, jak Leith postanowił działać na własną rękę. Być może będzie w stanie ci pomóc. - rzucił jakby od niechcenia mężczyzna.
- Uważasz, że zrobi to za darmo? - zapytałem sceptycznie.
- Uważam, że nie. - odrzekł z błyskiem w oku.
Poczułem jak głowa zaczyna boleć mnie jeszcze bardziej. Wyszedłem na zewnątrz. Chłopak, który mnie tu przyprowadził, Tyree, stał przed domem starszych i otrzymywał reprymendę od brodatego jegomościa, z którym niedawno rozmawiałem. Obaj zobaczyli mnie. Dzieciak uśmiechnął się szeroko, natomiast brodacz dla odmiany spoważniał. Gestem ręki przywołał mnie do siebie. Podszedłem niechętnie, unikając jego spojrzenia.
- Udasz się do lasu? - zapytał mnie, choć z jego oczu i wyrazu twarzy mogłem wnioskować, że raczej nie miałem innego wyjścia. Innego wyjścia także nie chciałem. Na wszystkich potępionych, tam był mój ukochany!
- Jestem myśliwym – zacząłem, a brodacz przyjrzał mi się w uwagą, nie wiedząc do czego zmierzam - ...i nie potrafię posługiwać się magią, choćby moje życie zależało od tego. Nie jestem w stanie przełamać druidzkich czarów.
- Pomyśleliśmy o tym – odparł mężczyzna – Dostaniesz pomocnika. Jest on czarownikiem, tak jak Leith, jednak potężniejszym. Nie ważyliśmy się użyć jego zdolności do złamania czarów druidów, bojąc sie ich rozjuszyć. Teraz jednak sprawa może się raz na zawsze wyjaśnić.
Nie wiedziałem czy mam się cieszyć czy płakać. Ten ich cały czarownik, Cahan, wywoływał we mnie mieszane uczucia.
- Dobrze. Kiedy będę mógł ruszyć? - zapytałem.
- Z rana. Nie wiem, czy dostali już wisiorek, który miał im przynieść ich posłaniec. Nie wiem też, czy Leith nie dopadł go pierwszy.
- Przecież nie poważy się wejść do lasu! - zawołałem.
- On nie, ale jego najemnicy tak. Myślałeś, że jesteś jedynym, którego wynajął? - zapytał brodacz unosząc brwi niemożliwie wysoko.
Przekląłem w myślach swoją naiwność. Musiałem sie zgodzić na propozycję starszyzny. Sam nigdy bym nie zdołał przebrnąć przez druidzkie sztuczki. Nabrałem powietrza i wypuściłem je bardzo powoli.
- Zgoda. - rzekłem niepewnie.
Mężczyzna uśmiechnął się sztucznie i po chwili zniknął w głębi domu. Tyree, który przysłuchiwał się naszej rozmowie wlepił we mnie swoje szaroniebieskie oczęta i rzekł jak najciszej umiał.
- Uważaj na Cahana. Jest nieźle zboczony.
Zaniemówiłem. Ten mały nie był jednak takim dzieciakiem, za jakiego go uważałem. On tylko zaśmiał się, widząc moją minę.
- Powodzenia, panie. - rzekł z nieudawaną sympatią i odszedł w sobie tylko znanym kierunku.
Spałem jak zabity, choć może nie jest to określenie na miejscu. Wiedziałem, że starsi chcą bardziej wykorzystać mnie do własnych celów niż pomóc mi w odnalezieniu ukochanego. Nie przeszkadzało mi to jednak tak długo, jak długo oferowali mi swoją pomoc.
Ranek przyszedł rześki i zimny, jak zwykle na jesieni. Miałem szczęście, że nie zaniosło sie na deszcz. Wyszedłem w pełnym rynsztunku. Na zewnątrz czekała na mnie para koni i czarownik Cahan. Tuż obok niego stał brodacz, i starzec, podtrzymywany przez tęgą kobietę.
- Nie jesteśmy w stanie zrobić więcej – rzekł zbolałym tonem staruszek, opierając się jeszcze bardziej na damskim ramieniu.
Nic nie odpowiedziałem, bo wyraźnie nie wiedziałem co mam mówić. Atmosfera i tak była napięta. Cahan nie gapił się na mnie i nie robił min. Stał po prostu, głaszcząc swojego konia.
- Możemy ruszać. - oświadczyłem, wsiadając na konia. Mój towarzysz uczynił to samo. Chwilę potem wjechaliśmy las po głównym trakcie.