Fiat lux 3
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 12:04:32
Następny wiersz: Spotkanie i rozminięcie





- Nie jesteśmy tak okrutni jak wy. Dostosowujemy kary do win i tego, co każdy z was może znieść. - chłodno stwierdziła Althi. Obok niej stali Sheat i Rhode. To oni wymierzali kary. Kolejno. Sprawiedliwie. Nieubłaganie. Te histeryczne krzyki nie mogły przestraszyć uszu obeznanych z nieludzkim wyciem katowanych najbliższych.
Tak lekkie zdawały się być te kary, najwyższa jak dotąd to trzydzieści batów.
Ale to tylko wstępny wymiar sprawiedliwości. Zanim zbierze się Zgromadzenie.
Althi patrzyła chłodno na ubliżającą jej rozhisteryzowaną kobietę, którą skazano na dziesięć batów. Jasne włosy Pamięci wiły się łagodnie wokół jej twarzy i w miękkich skrętach spływały na piersi.
Karę wymierzono wśród wściekłych wrzasków kobiety.
Sądzono ich wszystkich, kolejno, Althi pamiętała o każdym, najdrobniejszym akcie okrucieństwa, Sheat wymieniał karę, Rhode zgadzał się skinieniem głowy.
Karin praktycznie nic nie słyszał, to wszystko do niego nie docierało. W nocy ktoś tak silnie go uderzył, że i teraz był na pół przytomny. Nie rozumiał, co się w ogóle dzieje, czego oni chcą... Czego oni chcą od niego, bo rozumiał, że to wszystko jest jakimś aktem zemsty. I jego ktoś szarpnął w przód, plac był pusty, tylko on już został.
Teraz nie było już słychać nawet słowa. Wszyscy milczeli. Cisza. Jak wtedy...
Twarz Althi zastygła, jej usta zacisnęły się w wąską kreskę, nie powiedziała nawet słowa.
Sheat patrzył w milczeniu na niego. Kara. Jaka kara jest odpowiednia dla kogoś takiego? Przez chwilę miał ochotę wymienić swoją pierwszą karę z jego ręki, ale to było niemożliwe, on był bardzo delikatny, ranny w dodatku. A miał przeżyć do obrad Zgromadzenia. I to w takim stanie, żeby mógł samodzielnie iść.
- Pięćdziesiąt. - rzucił krótko. Rhode skinął wolno głową.
Oczy chłopaka rozszerzyły się tylko, zaraz potem ktoś rzucił nim o ziemię.
Sheat poruszył bezradnie ustami i wycofał się szybko do siebie. Nikt nawet tego nie zauważył, wszyscy patrzyli tylko tam, na swoją zemstę i sprawiedliwość.
Nie wiedział co zrobić, oparł się plecami o ścianę i oddychał ciężko. Przecież on w ogóle nie znał żadnego bólu, a to... chciałby teraz iść tam i odegnać ich wszystkich, ochronić go, pomóc mu, ale...
Oni byli jego przyjaciółmi, bardzo skrzywdzonymi przez ich wspólnego wroga, a on... jego wrogiem.
Usłyszał świst bata i zaraz potem pierwszy, rozpaczliwy krzyk. I jeszcze jeden, i jeszcze... a potem już tylko szloch, coraz cichszy i słabszy.
Z każdym odgłosem uderzenia wzdrygał się cały, łzy płynęły mu po twarzy, każdy krzyk i jemu wyrywał jęk, każdy szloch był jak pchnięcie nożem, ukrył twarz w dłoniach nie umiejąc nad sobą zapanować.
Taka cisza, tylko ten miarowy odgłos i cichy, smutny płacz dziecka.


Była już późna noc, ale Karin wciąż leżał, nie mogąc zasnąć. Nikt się nim nie zainteresował, każdy miał własne rany. Próbował się wyleczyć, ale był na to zbyt słaby i pewnie nie zdoła tego zrobić w ciągu najbliższych kilku dni. Leżał w ciemnym rogu celi, z konieczności twarzą zwróconą w brudną podłogę, czując ją z każdym oddechem; tam dalej kilku chłopaków rzucało klątwy na głowy buntowników, kobiety wciąż histeryzowały.
Potwornie bolało... Nigdy jeszcze się tak nie czuł. Ale nie to było najgorsze. Najbardziej piekła ta obrzydliwa niesprawiedliwość. To, że potraktowali go jak innych, choć nikogo z nich nie skrzywdził.
Zawsze im współczuł, rozumiał nawet ten bunt, choć tak go przerażał obfitością krwi. Ale teraz zaczynał myśleć, że był sens w traktowaniu ich jak dzikich zwierząt, oni naprawdę tacy byli.
Niszczyli wszystko, nie miało znaczenia, jaki jest, ważne było to, jak się nazywał. Oni nie znali litości, pragnęli tylko krwi, mordu, dręczenia wszystkich, którzy mieli lepsze pochodzenie. Nigdy im nic nie zrobił... a teraz nikt, zupełnie nikt się za nim nie ujął...
A on... On sam, tak bez mrugnięcia okiem... W porządku, nie chciał go kochać, ale... dlaczego go nienawidził, za co?
Jak mógł się tak pomylić myśląc o nim? Gdyby naprawdę był tak dobry, jak myślał, nigdy by tego nie zrobił, nie skrzywdziłby go... Avae jest z nim... dlaczego jego nic nie spotyka, skoro ma być tak sprawiedliwie, jak oni mówią? On go kocha, więc nic już nie ma znaczenia...
A jakiś tam dzieciak z pałacu niech nawet sczeźnie, nieistotne, czy na to zasłużył. Nazywa się Cern Cascavel i nie ma szczęścia być kochanym przez przywódcę buntu. Niech jego krew się leje, niech cierpi, jego życie nic nie znaczy.
Czyż nie tak?
Sheat... nie wiem, dlaczego nie jesteś taki, jaki chciałem, abyś był... To chyba boli jeszcze bardziej niż to, że mnie nie kochasz...
Nie... nie bardziej...


Godziny mijały, ale wciąż oddychał ciężko, nierówno, z kłującym bólem przy każdym wciągnięciu powietrza.
Wiedział, że to kiedyś nastąpi, ale... Jego ból i krzyk były czymś, czego nie był w stanie tak po prostu znieść... Siekły jak uderzenia szpicrutą w twarz.
On naprawdę wyglądał jak niewinne dziecko... tak jakby nie wierzył, że coś złego może go spotkać, jakby był zupełnie niewinny, bez histerii, pomstowania, scen jakie inni odstawiali...
A kiedy powiedział wyrok... te powiększone, przestraszone, niedowierzające, nierozumiejące jeszcze oczy, takie śliczne...
Krzyk i ten cichy, bezsilny płacz...
To zbyt wiele... Dlaczego właśnie on musiał go na to skazać? I dlaczego ten tak niewinnie wyglądający chłopiec dopuścił się tylu zbrodni, że musiał go za to skazać?
- Sheat... - usłyszał za sobą cichy, poważny głos.
- Tak, Rhode?
Mężczyzna podszedł i usiadł obok niego, patrząc uważnie na jego twarz.
- Althi widzi tak wiele...
Sheat przymknął oczy.
- Kochamy cię jak syna.... Powiedz mi... ty coś czujesz do tego chłopaka... prawda?
- Rhode...
- Uczucia nie podlegają sądowi, bo nie podlegają kontroli... Ważne, żeby nie ulegać im wtedy, gdy się nie powinno. Jesteś silny i sobie poradzisz, ale... będziesz cierpiał... jeśli go kochasz...
Sheat milczał chwilę.
- Nie... nie mogę kochać... kocham w nim tę czystość i jasność, ale ona jest tylko w jego ciele... Jego duszy nienawidzę bardziej niż jakiejkolwiek innej... Nie można kochać samego ciała, bo wtedy to już tylko...
- Żądza.... Więc weź go sobie.
- Co? - otworzył oczy, patrząc niedowierzająco.
- W ten sposób się opanujesz. A on nie zasłużył na żadne względy.
- Ale... Nie, nie chcę być taki jak oni... Poza tym jest jeszcze Avae.... A właśnie... - uśmiechnął się lekko. - Pamiętasz? Mówiłeś, że w odwrotnej sytuacji znienawidziłby mnie... Co powiesz teraz?
- Teraz? Że wciąż nie wierzę, by ktoś z nich... Czas pokaże. - wstał i wyszedł powoli.


Nie mieszkali już w Helmand. Wojsko zaczęło się zbierać i walczyć z buntownikami, więc wycofali się w lasy.
Pędzili ich jak bydło...
Karin czuł, że ma coraz mniej sił. Po każdej chłoście, każdym pobiciu, za każdym razem coraz więcej czasu mijało, zanim zdołał skoncentrować się na tyle, by się wyleczyć... Teraz już nie było sądów, ale wystarczało, że coś w zachowaniu któregoś z więźniów nie przypadło komuś do gustu i już obrywał.
Nie rozumiał, czemu akurat jego traktowali gorzej niż innych i co takiego robił, że to najczęściej jego spotykała kara. Nie knuł niczego, nie próbował uciekać, nie ubliżał nikomu, nie zachowywał się agresywnie... nic. A mimo to obchodzili się z nim najgorzej. Nie umiał się bronić, chyba dlatego był ich ulubioną ofiarą. Byli już tak zezwierzęceni i podli, że nie obchodziło ich nawet to, że dręczą akurat tego kogoś, kto nigdy nie zadał im najmniejszego bólu.
Znienawidził ich tak, że naprawdę nie miałby już nic przeciw temu, żeby w końcu dopadło ich wojsko.
Avae odwiedzał go czasem, kpił i... znów opowiadał mu o nim.
Rzadko go widywał, a kiedy już się to działo, nie zwiastowało to nic dobrego. Okrutne, oschłe traktowanie z jego strony było gorsze niż baty od kogoś innego. Chyba wciąż go jednak kochał... bo tak bolało to, że on wciąż chce Avae, a w jego stronę rzuca tylko zimne spojrzenia.
Ale był jednym z nich, a oni to najgorsi wrogowie, najpodlejsi z ludzi, okrutnicy, prymitywni, zwyrodniali kaci i krwiożercze bestie. Nie tylko się nad nim znęcali, gardzili nim, każdy go bił, poniewierał nim, nawet małe dzieci rzucały w niego kamieniami. Wszyscy... wszyscy są tak samo źli...
Szedł powoli, ze schyloną głową, nauczył się, że tak czasem można uniknąć ciosów. Nie myślał nawet o ucieczce, choć tu nikogo nie było. Nie miał dokąd uciec, nigdy nie przeżyłby tak długiej, samotnej drogi przez las. A gdyby go schwytali... Wolał nie myśleć, co wtedy by go czekało.
To dlatego pozwalali im swobodnie poruszać się po obozie. Mogli się nimi wysługiwać... trochę ironiczne.
Nie miał teraz ochoty kogoś spotkać, nie miał już siły do żadnej pracy. Chciał tylko schować się gdzieś w cieniu i zasnąć... Był taki zmęczony, że z trudem mu się szło, ale wolał spać gdzieś na uboczu i nie wchodzić nikomu w oczy.
Usłyszał płacz dziecka. Maleńka, jasnowłosa dziewczynka siedziała na ziemi przy skraju lasu i płakała żałośnie. Spiął się i chciał odejść, nie zamierzał zbliżać się do kogokolwiek z nich. Obejrzał się jednak i przygryzł wargę.
Mała w każdej chwili może wejść w las i zabłądzić, a to niebezpieczne... I płakała tak bardzo... Jest za mała, żeby cokolwiek z tego wszystkiego rozumieć, jeśli zacznie mścić się na niej za nich, to zrobi dokładnie to, co oni...
Podszedł do niej powoli i przyklęknął obok. Dziewczynka podniosła zapłakaną buzię, a jej zielone oczka rozszerzyły się w przerażeniu.
- Nie bój się mnie, nic ci nie zrobię... - uśmiechnął się łagodnie. - Coś się stało? Zgubiłaś się? Gdzie twoja mama?
- Mama z dziadziem pośli do lasiu... - wyszeptała cichutko. - Nie zlapalam... Boli... - poskarżyła się płaczliwie, pokazując na rozbite kolanko.
- Nie płacz już... zaraz przejdzie... - powiedział uspokajającym tonem, zawieszając dłoń nad jej kolanem. Przymknął oczy. Nie miał za wiele sił, ale rana nie była duża i szybko udało mu się zupełnie wyleczyć kolano. Na skórze nie został nawet najmniejszy ślad. Dziewczynka zamrugała oczami.
- Ciary? - spytała z podziwem.
- Ahaa... - uśmiechnął się. - Nie idź lepiej do mamy, możesz się zgubić. Wracaj do domu.
- Pociekam! Ciekaś zie mną?
- Ja... - cofnął się i zesztywniał. Nie miał ochoty spotkać się z "mamą i dziadziem". Jednymi z tych, którzy traktują go gorzej niż najcięższego zbrodniarza.
- Plosiem... - oczy dziewczynki znów zaszły łzami, a buzia wykrzywiła się do płaczu.
- No dobrze.... - szepnął, siadając pod drzewem i opierając się o nie plecami. Mała od razu wykorzystała sytuację, gramoląc się na kolana.
- Psitul! - zażądała. Uśmiechnął się mimowolnie i przytulił ją lekko, a ramiona dziecka otoczyły błyskawicznie jego szyję. Nie minęła chwilka i dziewczynka zasnęła.
Karin przymknął oczy. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy od kilku lat, ktoś dotknął go w taki sposób, zwyczajnie się przytulił. Śliczna, maleńka istotka. Nie powinien stawać się jak oni, widzieć tylko "ich". Zrzucać win na takie małe, niewinne dziecko. Gdyby nie ta malutka, możliwe, że zupełnie by zapomniał na czym polega bycie człowiekiem... Jak oni...


Lahr był prawą ręką przywódcy i mimo bardzo młodego wieku już cieszył się poważaniem. Jego przyjaciele rozrabiali czasem trochę z niektórymi z jeńców. Było kilka kobiet i chłopców, którzy zgadzali się na "odrobinę rozrywki" w zamian za lepsze warunki. Lahr nie brał w tym udziału, wiedział, że Sheat nie jest zachwycony tymi praktykami. Ze względu na niego nie pozwalał im też na "rozrywkę" z tymi, którzy się nie zgadzali na takie wyjście. Żadnych gwałtów. Nie jesteśmy żołnierzami.
Ale tej nocy wszyscy byli na lekkim rauszu.
- Lahr... szukamy jakiegoś kociaka... nie przyłączysz się? - pijackim szeptem spytał jeden z mężczyzn.
- Ja... nie... ja... - roześmiał się i pokręcił głową.
- Chcesz przecież... - trącił go zaczepnie.
- A... ale...
- Widzę... - zarechotał.
- Tylko... - wtrącił drugi. - Nasze stałe dziwki są już dziś trochę zużyte. Trzeba by znaleźć coś... nowego.
- Nie. - pokręcił głową. - Żadnych...
- A w ramach zemsty? - spytał pierwszy.
- C...co?
- Anthe był twoim przyjacielem, prawda?
Lahr zesztywniał, jak zawsze gdy ktoś wymieniał to imię. Budziło w nim wściekłość, gniew, którego nie zgasiła nawet zemsta.
- Co to ma do rzeczy...
- Tak się składa, że i on i cała jego rodzina zginęła z powodu najcacańszej ślicznotki z nich wszystkich...
- Kary będzie wymie...
- Oko za oko. To przez niego to wszystko było... a zaczęło się od Mai. I od tego, że on dał ją żołnierzom. Oko za oko... nikt się nie dowie...
Lahr przełknął ślinę. Nie chciał narażać się na złamanie zasad. Ale nienawidził tego chłopaka. Nienawidził i chciał kary....
- Lahr, niech zrozumie, co zrobił... nie zrozumie, aż poczuje to samo.... tylko wtedy....
- W porządku, chodźmy. - wykrztusił. Towarzysze zawiwatowali na jego cześć. Chcieli zabawy, będą mieć zabawę. I zemstę. I karę. I sprawiedliwość.
Tak, na pewno.


Lahr zatrzymał się, aż wpadł na niego ktoś z tyłu. Długo nie mogli go znaleźć i niektórzy byli już naprawdę wściekli.
To przecież nie mógł być on...
Dwoje delikatnych, jasnowłosych dzieci, przytulonych do siebie i śpiących cichutko z delikatnie rozchylonymi ustami. To... Tacy podobni byli do siebie, bardzo, naprawdę bardzo.... Śliczni, bezbronni, niewinni...
Nie, przecież... To ten chłopak, który traktował ich jak okrutne dziecko swoje zabawki.
Ale... Tylko to z jak delikatną czułością ją przytula... To przecież nie mógł być on! I ona, z taką ufnością tuląca się do kogoś tak podłego? Nie, to bez sensu, coś jest nie tak, coś...
- O... nasza lalka na dziś... - jeden z mężczyzn chwiejnym krokiem minął go i podszedł do drzewa. - Wstawaj, ścierwo! - wrzasnął. - Zi... Zilla?!
Oczy obojga otworzyły się jednocześnie. Chłopak zsunął dziewczynkę ze swoich kolan i wstał, wciskając się plecami w drzewo, patrząc z przerażeniem na bandę pijanych mężczyzn.
- Cze... czego chcecie... - wyszeptał.
- No? Ciego? - dziewczynka podparła się pod boki i spojrzała groźnie. - Obudzileś! Niedobry! Fe!
- Zmykaj Zilla. - chwycił ją za rękę i popchnął lekko w kierunku towarzyszy. Zbliżył się do chłopaka i szarpnął nim gwałtownie, rzucając na ziemię i kopiąc, kiedy próbował wstać. - Trochę nam się nudzi, kundlu. - szarpnął go z powrotem w górę i zmusił do spojrzenia sobie w twarz. - Pamiętasz Maję? Na pewno pamiętasz... Dziś zapłacisz za to, co ją spotkało... I bardzo dobrze zrozumiesz przez co musiała przejść... - syknął i znów rzucił nim o ziemię.
Karin nie próbował nawet wstać. Nie miał szans z nimi wszystkimi, z jednym nawet. Serce biło mu już tak szybko, że bał się, iż zaraz przestanie bić. Łzy napłynęły mu do oczu i bezradnie zacisnął w pięści garść pyłu. Dlaczego właśnie on ma płacić za wszystkie grzechy wszystkich?
Widział jak zbliżają się czyjeś ciężkie buty, zacisnął powieki i czekał.
- Idź siobie! - Zilla wróciła nagle i stanęła między nim, a mężczyzną. - Bijeś! Nie wolno! Wśtrentny!
- Powiedziałem zmykaj. - powiedział zimno i odsunął ją.
- Ziośtaw! To jeśt mój ciarodziej. Nie dam!
- Do domu! - krzyknął
- Nawet dziecko ci nie przeszkadza? - z cienia dobiegł ich cichy głos, po chwili nadszedł Ennis. - Jesteście już tak ślepi, że umiecie tylko popełniać zbrodnie?
- Nie wtrącaj się, żołdaku! Sam jesteś jednym z nich! Precz, zanim cię przetrzebię!
- Zostawcie go, nie będziecie nikogo gwałcić.
- Zrobię, co zechcę!
- Nic nie zrobisz.
- Safira... - bezradnie odezwał się Lahr.
- Braciszku, to niedobrze. Zabierz ich stąd i weź dziecko. Zilla, malutka, idź z Lahrem do domu. Nie bój się, jemu się nic nie stanie. Dobrze? - uśmiechnęła się czule do dziewczynki.
- Dobzie! Pa!
- Ennis... Pilnuj ich. Jutro Althi zdecyduje co zrobić.
Skinął głową i poszedł za nimi. Dziewczyna przykucnęła obok leżącego chłopaka. I przyjrzała mu się, przechylając głowę. Uniosła delikatnie jego twarz, patrząc spod zmarszczonych brwi w jego załzawione oczy. Cofnęła się trochę i wstała. Patrzyła jeszcze przez chwilę, a potem obróciła się i odeszła wolno.


- Althi, przecież my... - ze schyloną głową tłumaczył się jeden z mężczyzn.
- Milczeć.
- Przecież to nasz wróg! I... przecież zasłużył....
- Moje dziecko zostało zgwałcone. Każdy kto krzywdzi w ten sposób, krzywdzi moje dziecko. Nie obchodzi mnie kogo, za co i w imię czego chcieliście zgwałcić. Jesteście zbrodniarzami. - błękitne oczy kobiety patrzyły teraz z lodowatym chłodem.
- Althi... - cicho odezwał się Lahr. - Nie wiń ich, byliśmy pijani. To moja wina. Powinienem był pamiętać, że....
- Mamo! - rozległ się rozpaczliwy krzyk.
- Inapan... - pobladłymi wargami wyszeptała Althi i biegiem ruszyła w stronę, z której dobiegał głos.


Karin spojrzał wolno w kierunku zamieszania na placu. Zbiegowisko zawodzących, rozdygotanych kobiet, mężczyzn nie mających pojęcia co robić. Inapan z rozpaczą próbowała zatamować krew z potwornej rany na nodze ojca. Niemalże zupełnie odciętej mieczem. Chyba natknęli się na jakiś oddział, bo w pasie Inapan nie było żadnego noża. Nadbiegła Althi i klęknęła przy mężu.
Odwrócił się i zaczął odchodzić. To nie była jego sprawa. Usłyszał za sobą tupot drobnych stóp i poczuł szarpanie za spodnie. Spojrzał w dół, prosto w duże, zielone oczy.
- Chodź! Wylecileś kolanko! Dziadzia teś boli nióśka, chodź! Umieś, pomozieś! Chodź! - chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Poszedł za nią machinalnie. Prawie nie miał sił i jego miał leczyć? Tego człowieka? Przez którego tyle wycierpiał, który się nad nim znęcał, który tyle razy kazał okładać go batem?
Twarz mu zastygła, cofnął się, ale dziewczynka znów pociągnęła mocniej, doprowadzając go aż do pobladłego z wyczerpania i bólu mężczyzny.
- Dziadzio, on umie! Pociaruj, plosiem! - wyszeptała z łezkami na policzkach. Karin przełknął ślinę i klęknął obok Rhode, powoli wyciągając drżącą dłoń.
- Ty? - wykrztusił mężczyzna. - Dobrze wiem, że możesz sprawić, że stracę nogę. Nie po...
- Nie mam wielkiej mocy, a to bardzo poważna rana. - przymknął oczy chłopak. - Jeśli natychmiast nie zacznę i tak stracisz nogę. Może nawet umrzesz.
- Pozwól mu.... - szepnęła Althi. Rhode spojrzał na nią i spokojnie odchylił głowę w tył. Karin przyłożył drugą dłoń do pierwszej. Zakręciło mu się w głowie od przepływu silnych fal promieniujących z rany. Nigdy dotąd nie próbował wyleczyć czegoś takiego, a daleko mu było do pełni sił. Pobladł i zagryzł wargę, raniąc ją do krwi, w jednej chwili stał się zupełnie mokry od potu, serce przyśpieszyło mu gwałtownie i gorąco uderzyło na niego, a krew zaczęła pulsować niemal boleśnie.
Nie miał już sił, ale nie mógł przerwać... Nie chciał jej łez... nie jedynej istoty, która była dla niego taka miła tutaj, która choć na chwilę rozjaśniła to wszystko... która nie bała się go bronić przed całą zgrają pijanych mężczyzn, mimo że sama była taka drobna i bezbronna.... nie tej maleńkiej dziewczynki, bez żadnych win, z takim ciepłem w szmaragdowych oczach... Nie jej....
Skończył i zerwał się na równe nogi, oddychając ciężko. Aż odrzuciło go w tył, zrobiło mu się ciemno przed oczami i słyszał tylko szum w uszach. Wszystko wokół zawirowało, pochylił głowę i dopiero wtedy odzyskał świadomość.
Udało się, rana znikła zupełnie, Althi, Inapan i Zilla tuliły Rhode ze łzami w oczach. Wszyscy patrzyli na nich. Uśmiechnął się słabo i odszedł po cichu.


Wciąż nie było dobrze, w zasadzie nic się nie zmieniło. Tylko dzieciaki już mu nie ubliżały i nie rzucały kamieni, może dlatego, że teraz uważały go za "czarodzieja". Czasem któreś dziecko przychodziło do niego z powiększonymi oczami i szybko bijącym sercem, żeby wyleczył jakieś zranienie powstałe przy zabawie. Polubił to nawet, te ich niedowierzające miny na miłych, ślicznych buziach. Nie mógł przecież mieć do nich o nic żalu, ich wcześniejsze zachowanie to tylko odbicie tego, co robili rodzice. I teraz tylko one przychodziły do niego, chyba nawet go polubiły. To tak bardzo pomagało... W tym wszystkim czuć jednak jakieś nici sympatii, choćby tylko lekkie. Mały Siran najczęściej do niego przybiegał, bo ciągle coś mu się przytrafiało, łamał palce, skręcał kostki, rozbijał łokcie, kolana, głowę...
Wcześniej bywał nieraz okrutny, ale Karin jemu najszybciej przebaczył dawne grzeszki. Może z powodu oczu, tak podobnych do oczu siostry i takich samych brązowych włosów. Przypominał mu jej łagodną twarz i to, że odpędziła jego oprawców.
Od jednego z nich porządnie dziś oberwał... Siedział teraz pod drzewem, powoli odsuwając ból i lecząc posiniaczone ciało. Przyzwyczaił się już do tego na tyle, że nie musiał długo czekać, żeby osiągnąć wystarczającą zdolność koncentracji. Jeśli robił to powoli, nie męczył się tak bardzo, zwłaszcza, że lecząc samego siebie, nie był zmuszony skupiać całej siły w dłoniach. Wystarczyło przymknąć oczy i rozluźnić się, pozwalając przenikać prądom ciało.
Mimo wszystko dziś oberwał naprawdę mocno i po godzinie leczenia był dość zmęczony. Kiedy skończył marzył już tylko o śnie, ale z westchnieniem zauważył nadbiegającego Sirana. Nie chciał tracić sympatii dzieciaków, więc nigdy im nie odmawiał.
- Karin! Karin, chodź ze mną!
- Co się stało? - spytał, wstając z pewnym trudem. Jego mięśnie nie odzyskały jeszcze całkiem sił. - Jestem trochę słaby, więc...
- Proszę... - chłopiec chwycił kurczowo jego ramiona. - Proszę cię... Moja mama umiera... Zrobię, co zechcesz, tylko jej pomóż, proszę... - łzy płynęły szybko po jego twarzy.
- Uspokój się, co się dzieje? - przytrzymał załzawioną buzię w swoich dłoniach.
- Spadła... i zaczęła rodzić, ale... coś się dzieje.... Althi nie umie jej pomóc, proszę cię...
- Chodź... - szepnął. Bał się trochę iść tam... Althi i Altea... spotkać je, dwie najsurowsze i najbardziej zaciekłe "mścicielki" ze wszystkich kobiet. Pamięć i Ostatni Sen. Tak je nazywali...
Poza tym nie był pewien, czy potrafi jej pomóc... To było coś o wiele trudniejszego niż leczenie ran, gdzie wiadomo było na czym ogniskować wszelkie siły.... takich rzeczy podejmowali się tylko najlepsi Uzdrowiciele, a on... przecież nie miał aż takich sił... Tylko tak bardzo nie chciał stracić życzliwości, którą zaczynał zyskiwać wśród tych dzieci... Przecież nie miał niczego poza tym...
Altea leżała na macie jęcząc cicho. Była śmiertelnie blada, pokryta kroplami potu... Althi siedziała przy niej, patrząc bezradnie.
- Gdzie jest Erdi... - zbielałymi wargami wyszeptała szatynka. - Tak bym chciała go zobaczyć nim umrę...
- Nie umrzesz! - rozpaczliwie krzyknął Siran.
- Synku... - szepnęła.
- On ci pomoże... Pomożesz, prawda?
Karin nieśmiało stanął w drzwiach i z lękliwym pytaniem w oczach spojrzał na Althi. Wciągnęła powietrze i przywołała go ruchem głowy. Chłopak podszedł powoli do leżącej, krzyczącej teraz z bólu Altei i klęknął obok. Przymknął oczy i przesunął dłonią nad jej ciałem. Ostre wizje uderzyły go boleśnie. Ale wiedział już jak....
Wstał i klęknął teraz przy poduszce, biorąc głowę kobiety na swoje kolana. Wziął jej dłonie w swoje i ścisnął lekko. Po chwili przestała krzyczeć i zaczęła oddychać spokojniej.
Znów zamknął oczy. To nie było proste, obrazy i ból przelatywały szybko. Oddychał z coraz większym trudem, łzy stanęły mu w oczach.
- Jest! - krzyknęła Althi. - Będzie dobrze.... o dobre duchy, będzie dobrze...
Karin coraz mocniej zaciskał powieki, światło wirowało przed jego oczami. Ból przeniósł się w głąb piersi, dławił, szum w uszach stał się zupełnie ogłuszający. Althi coś jeszcze mówiła, ale nie słyszał jej. Stracił poczucie czasu... Nagle poczuł jak krew zaczyna spływać z jego nosa i kącika ust.
Nie mogę zemdleć.... nie teraz...
Jeszcze tylko trochę, Altea oddychała zupełnie równo i spokojnie, nie czuła żadnego bólu, po jakimś czasie rozległ się płacz dziecka, i Althi podniosła je do góry.
Karin osunął się w tył. Światło nagle stało się czerwone, czuł się, jakby kilka razy oberwał w głowę. Wstał, patrząc na kobiety. Altea uniosła się trochę i ze łzami w oczach, promiennym uśmiechem wzięła na ręce dziecko.
Uśmiechnął się i potarł niepewnie policzek, podszedł do drzwi, chwiejąc się trochę na nogach. Znów wszystko zawirowało i oparł się bezradnie o futrynę.
- Dziewczynka... - z uśmiechem odezwała się Althi. - Jak jej dasz na imię?
- Och, nie wiem... - śmiała się, ocierając łzy. - Umyj ją...
Blondynka wzięła dziecko i podeszła z nim do misy z wodą, którą przyniósł Siran.
- Teraz biegnę szukać taty! - krzyknął radośnie i wybiegł szybko. Altea popatrzyła za nim ze słabym uśmiechem, dostrzegając opartego o drzwi chłopaka.
- Dokąd idziesz? Chodź tu... No chodź... - przywołała go gestem i przyciągnęła do siebie od razu, gdy podszedł. - Dziękuję... - szepnęła i pocałowała delikatnie we włosy zaskoczonego chłopaka. Wargi zadrżały mu lekko i nagle, nie umiejąc już nad sobą panować, przytulił się do niej, zaczynając płakać. Altea zaniemówiła, z niedowierzaniem patrząc na przytuloną do siebie jasnowłosą głowę, zostawiającą pełno łez na jej ubraniu. W tej chwili wyglądał tak bezbronnie i nieszczęśliwie, tak bardzo przypominał któreś z jej własnych, skrzywdzonych przez kogoś dzieci, że odruchowo objęła go, głaszcząc uspokajająco po głowie. Kobiety spojrzały na siebie zszokowane.
Altea jeszcze raz przeniosła wzrok na chłopaka trzęsącego się od rozpaczliwego płaczu. Kiedy aż tak się zmienił i czemu? Czy to to wszystko przez co musiał przejść, aż tak bardzo go odmieniło? Czy to cierpienie aż tak zmienia ludzi? Ale przecież nie zmieniło nikogo innego, tylko ten dzieciak stał się nagle taki...
- No nie płacz już... - szepnęła bezradnie, znów delikatnie go całując.
- Niech płacze. - spokojnie odezwała się Althi, wracając do mycia dziecka.
Po jakimś czasie zasnął, opierając się o ramię kobiety. Althi podała jej dziecko i spojrzała z uwagą na twarz chłopca. Odgarnęła kilka pasm jasnych włosów z jego twarzy i przesunęła lekko palcem po jego policzku. Popatrzyła teraz na przyjaciółkę, bezsilnie wzruszając ramionami.
- Niech będzie.... - uśmiechnęła się lekko Altea. - Niech będzie Karina...


A jednak się zmieniło. Nie jestem już sam. Nie muszę co dzień znosić bólu. Zmieniło się tak wiele... Altea i Althi są po mojej stronie.... i bardzo niewielu ma śmiałość robić coś niezgodnie z ich życzeniem. Wszystko co teraz obrywam to kilka szturchańców od najbardziej okrutnych mężczyzn, tych, którzy wciąż pamiętają, kim jestem.
Altea często mnie woła do siebie, a jej córeczka nosi imię po mnie... Jest śliczna i kiedy na nią patrzę, zaczynam wierzyć, że świat nie zmierza wcale do zła.
Widzisz Ardee, ja zawsze staram się zrozumieć...
Może sądzili, że ja muszę być taki, jak reszta, skoro jestem jednym z nich.... może sądzili, że powinienem był jakoś im pomóc, że mogłem, a tego nie zrobiłem... Nie pytam, to nie ma znaczenia. Ważne, że powoli przekonują się do mnie.
Nie jestem już głodny, mogłem zmienić tamto zdarte ubranie, nie poniewierają mną tak... Zilla przybiega do mnie zawsze, kiedy jej mama jest zajęta, dzieciaki traktują mnie jak starszego brata, Safira poprosiła, żeby uczyć ją nazw gwiazd.
Ufają mi już. Nie boją się przychodzić do mnie. Nauczyłem się leczyć szybko i bez zmęczenia. Już tak wiele razy to robiłem, że straciłem rachubę...
Widzą we mnie człowieka, nie tylko nazwisko..... Wiem, bo widziałem rumieniec wstydu, jaki miał na twarzy Lahr, kiedy jego siostra prosiła mnie, żebym wyleczył jego ranę po strzale. Wie, że ja pamiętam....
Ale to było kiedyś, nie chcę pamiętać o bólu i upokorzeniu, chcę w końcu zacząć żyć spokojnie.... i udaje mi się... prawie...
Tylko on...
Jego oczy wciąż pozostają zimne, on jeden pomiata mną tak samo jak przedtem...
Dalej jest zabawką w rękach Avae, on robi z nim, co zechce... To przez niego ciągle muszę coś robić w jego domu.... przynieść coś, posprzątać, cokolwiek.... po prostu tyle, żeby zdążyć mi dopiec, żeby mnie zranić, żeby Sheat mógł zrobić coś, po czym znów będę płakać godzinami gdzieś na skraju obozu....
Wciąż mnie upokarza, wszystko co robię, zawsze jest źle, znęca się nade mną, uderzył mnie dziś w twarz...
Nienawidzę go, nienawidzę, nienawidzę!
Więc, skoro go nienawidzę, czemu nie marzę teraz o niczym innym, jak tylko o tym, żeby znaleźć się w jego ramionach?
Tylko tego pragnę, żeby mnie kochał, żeby mnie pocałował, dotknął.... Mimo tego, że on traktuje mnie najpodlej ze wszystkich ludzi, gorzej nawet niż Avae...
Czasem boli tak bardzo, że nie mam już sił żyć.... tyle razy płakałem przez niego, czasem cały dzień mam łzy w oczach, bo on dręczy mnie tak okrutnie... Nie wiem co takiego i kiedy mu zrobiłem, bo to chyba niemożliwe, żeby traktować tak kogoś za nic.... Ale przecież ja zawsze tylko go kochałem, marzyłem o nim, tylko tyle... Czy to zbrodnia? Nie miałem do tego prawa? Nigdy niczego nie żądałem.... Nie rozumiem, za co mnie to spotyka... on jest dokładnie taki, jak ci których pokonał, podły, okrutny, czerpie przyjemność z cudzego cierpienia... z mojego cierpienia... z mojej powolnej męki, która kiedyś doprowadzi mnie do śmierci... umrę, nie zniosę tego w końcu.... Nie można przecież cały, cały czas znosić takiego potwornego bólu w sercu... A ja muszę....
Sheat... Zabijesz mnie... Zabijesz najokrutniejszy z ludzi... Nienawidzę cię tak, jak tylko mogę, ale kiedy to już się stanie i kiedy będę konać, umrę szepcząc twoje imię i jeszcze dwa raniące do krwi, bezlitosne, zabijające mnie słowa....
Kocham cię....