Czemu właśnie ty... 19
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:13:39
Rozdział XIX



Tego ranka Marianna obudziła się wcześnie. Przeciągnęła się i zerknęła na drugą stronę łóżka. Była pusta. Westchnęła i wstała, wysuwając spod kołdry drobne stopy i z lekkim skrzywieniem wytrzymując moment między ciepłem pościeli a ciepłem pantofli. Szybkim krokiem podeszła do drzwi i weszła do swojej małej przysypialnej łazienki. Dotknęła grzejnika i marszcząc czoło zastanowiła się, czy jest dość ciepło, by już teraz zdjąć koszulę. Nie lubiła czuć rankiem chłodu.
Ale przypomniała sobie, że ma dziś zrobić jedną ważną rzecz, więc z pomrukiem protestu zsunęła ubranie. Stanęła przed lustrem jak zwykle z lekką dozą krytyki przyglądając się swojej sylwetce.
Nie.
Może to próżność, ale jakoś nie umiała dostrzec wad. W zasadzie jej figura nie zmieniła się odkąd skończyła szesnaście lat. No, może trochę powiększył jej się biust, ale tylko trochę.
Ale tak było nawet lepiej. Siadła na brzegu wanny i przełożyła przez niego złączone nogi. Stanęła i odkręciła prysznic. Zmarszczyła brwi.
Ta sprawa naprawdę była ważna.
Zaczynała się bać, że nie zdąży, bo przecież musiała jeszcze przedtem zrobić tyle innych rzeczy.
Hm, ciekawe, co by na to powiedziała Małgorzata. Ona by się nie bała. Na pewno nie.
Ale jego też by się nie bała.
Marianna zamrugała oczami. Tak się zamyśliła, że nawet nie zauważyła, że już wyszła z wanny i sięga po szlafrok.
Jednak to straszne, jak wszystkie nawyki odbywają się poza ludzką świadomością.
Weszła z powrotem do sypialni. Zerknęła do szafy. Wybrała swoją ulubioną, zieloną bluzkę i długą spódnicę z włóczki. Czuła się w tym trochę jak cyganka, choć właściwie nie wiedziała dlaczego.
Siadła przed lustrem i fuknęła z irytacją, komicznie marszcząc nos.
Znów to samo.
Jedno czego u siebie nie znosiła to włosy. To znaczy, owszem, były ładne. Lśniące, o pięknej barwie, delikatne i miłe w dotyku. Ale zupełnie się nie trzymały raz narzuconego kierunku.
Wczoraj wieczorem na przyjęciu ułożyły się naprawdę ładnie, jak jeszcze nigdy dotąd. I kładła się spać z cichą nadzieją, że może do rana nie przyjdzie im do głowy drastycznie zmieniać ukierunkowań.
Niestety. Czesała się i czesała, ale nic z tego nie wychodziło. Za każdym razem wychodziło coś innego i nigdy nie to, co chciała. W końcu z irytacją rzuciła szczotki i grzebienie na łóżko. Z naburmuszoną miną spojrzała na kosmetyki. Wklepała odrobinę kremu, z melancholią myśląc, że właściwie to te wszystkie kosmetyki są jej niepotrzebne. Zmierzyła spojrzeniem fluid. Nie ma czego tuszować, a tylko skóra będzie się męczyć... Nawet nos nie chciał jej się błyszczeć. Tusz do rzęs był bezsensowny wobec węglistej oprawy oczu i nieprzytomnej długości, gęstości i wywinięcia rzęs. Kredka do ust nie była potrzebna, cienie do powiek mogłyby tylko popsuć efekt...
Czasami żałowała, że ma aż tak nieposzlakowaną urodę, to odbierało jej połowę zabawy, jaką jej koleżanki miały z malowaniem się.
Wychodząc, zerknęła jeszcze na łóżko. Zachichotała. Już widziała jego skrzywioną minę, nie znosił bałaganu...
No cóż. Chce mieć porządek, niech sobie posprząta... Najbardziej kochany i zabawny jest, kiedy się złości, więc niech się pozłości... Znów zachichotała. Szybkim, lekkim krokiem przemierzyła galeryjkę i weszła do pokoju przy zachodnim balkonie. Podeszła do łóżka i pochyliła się, całując chłopca w policzek.
- Wstaawać. - szepnęła mu do ucha. Uśmiechnęła się, napotykając taki sam uśmiech. - Dzisiaj JA robię śniadanie. - oświadczyła z dumą.
- Mam się bać?
- O ty. - wydęła wargi i ruszyła do drzwi, oglądając się jeszcze i mrugając okiem. Śpiewała cicho, zeskakując po schodach na jednej nodze.
To trochę niepoważne. Te wszystkie "żony bankietowe" uniosłyby brwi i spojrzały po sobie znacząco, jak wtedy, kiedy powiedziała, że nie chce niani, bo woli zajmować się dziećmi sama albo jak wtedy, kiedy publicznie pojawiła się w dżinsach.
No cóż. Chyba rzeczywiście nie nadaje się na żonę biznesmena. Ani na żonę. Ani na matkę.
Ale przynajmniej umie zrobić jajecznicę. To już coś.
Pisnęła radośnie i objęła chłopca, całując go.
- Słoneczko, jak ja się cieszę, że ty się jeszcze pozwalasz całować. Nie wyrośnij z tego, dobrze?
- Dobrze, nie wyrosnę, jemy?
Roześmiała się.
- Kochanie, mów przecinki wyraźniej, co? Siadaj.
Usiadła naprzeciwko, opierając głowę na łokciach i przyglądając mu się z uśmiechem.
- Jak zjesz, to chyba wypadałoby już zabrać się do pisania, co?
- Maama...
- Co mama? Pozwoliłam ci dzisiaj nie iść do szkoły, ale to nie znaczy, że lekceważę poważny problem pedagogiczny.
- Jaki?
- Pedagogiczny. Wychowawczy, kotku. Dasz sobie radę.
- Mama, ja mam dopiero siedem lat.
- U was to chyba wszyscy mają siedem, skarbie.
- Gosia ma osiem.
- Aniołku... - pogroziła mu palcem.
- No mama...
- Przecież nie możesz siedzieć dalej w domu.
- Łukasz ma trudniejsze rzeczy, a wraca dopiero pojutrze...
- Kanada jest daleko, kochanie. Dlatego tatuś pozwolił mu zostać trochę dłużej.
Mruknął coś cicho.
- Skarbie, no... nie szantażuj mamusi.... wiesz, że nie znoszę, jak robisz takie miny...
- No dobrze.... napiszę.... ale się nie zdziw, jak to zajmie cały dzień.
- Masz cały dzień. Obiecuję, że nikt ci nie będzie przeszkadzać. Tylko usiądź nad tym i nie wychodź z pokoju aż nie skończysz, bo inaczej nigdy tego nie napiszesz. Słowo?
- No mama...
- Kotku...
- No....
- Słowo?
- Słowo...
- Dobrze.
Zabrała talerz, całując lekko nadąsaną buzię.
- Chodź.
Zaprowadziła go do pokoju i jeszcze raz wytłumaczyła wszystko, pocałowała i wyszła po cichu.
Uparciuch.
Jak ona sama, no cóż.
Posprzątała w kuchni i wyszła do ogrodu, żeby ściąć kilka kwiatów. Ustawiła je w salonie i usiadła, żeby skończyć książkę.
Po jakimś czasie wróciła do kuchni i ugotowała obiad. Zostawiła garnki na kuchni, żeby łatwo domyślił się jak to podgrzać. Odpięła zegarek i położyła go na stole. A potem odcięła lewą dłoń.





* * *




Oparł się plecami o ścianę i oddychał ciężko. Krew była wszędzie. W kuchni. Na korytarzu. W salonie. W przedpokoju. W ogrodzie.
A pod ławką była taka wielka, ciemnoczerwona plama.
Jacek wściekłym szeptem mówił coś do tamtego lekarza. Po chwili sięgnął do kieszeni, ich dłonie się spotkały, a potem dłoń lekarza znikła w jego kieszeni. Szept Jacka przestał być wściekły. Stał się rzeczowy. Lekarz kiwał teraz głową. Poszli tam.
Tam...
Do tej kobiety, którą kochał i wielbił odkąd skończył pięć lat. Ona była taka dobra, że pozwalała chłopcom przynosić sobie prezenty; ładne kamyki, gałązki, kwiatki, owoce...
A potem stała się jeszcze cudowniejsza, bo pozwalała już tylko jemu. A potem mógł nawet nosić jej teczkę i odprowadzać do domu. A potem zgodziła się iść z nim, kiedy stał wtedy przed nią dygocząc jak uczniak. A jeszcze potem powiedziała "Tak." i włożyła na smukły palec tamten pierścionek. A potem zdarzyło się mnóstwo rzeczy i mieli nagle bardzo dużo pieniędzy i jeszcze małego syna.
A jeszcze potem bardzo się pokłócili i płakał, i ona płakała, ale nie ustąpiła, była uparta jak zawsze.
I oszalała, wydając na świat najpiękniejszą istotę, jaką widziało niebo.
I zaczęła być inna, obca, daleka... Nie zawsze, ale...
To takie dziwne, żeby takie coś drobne, sprawiające wrażenie zupełnie bezbronnego i delikatnego i umiejące tylko bardzo ładnie się uśmiechać i nawet nie krzyczeć, jak każde, tylko tak cicho kwilić, było w stanie zniszczyć taką silną i pełną energii kobietę.
Ale było.
I zaczęła się nowa wersja danse macabre. Kto zniszczy pierwszy, kto przegra, kto zabije kogo.
Skończyło się?
To zupełnie tak, jakby dwie takie istoty nie mogły żyć jednocześnie, jakby cały świat nie był wystarczającą sceną dla obu. Ktoś musiał odejść, ktoś musiał przegrać.
To była tylko kwestia czasu.
Dręczenie się miłością, zabijanie, klątwa. Ona była silniejsza, przynajmniej na początku.
Ale nie umiała wykorzystać swojej szansy.
Pamiętał, jak uderzyła. Mocno, jak w walce.
Chyba się wtedy zdziwił. Zdziwił, że można uderzyć coś tak małego. Może nawet się przestraszył.
Tylko, że ona też się przestraszyła. Rozpłakała się. Trans przepadł.
I nigdy więcej nie uderzyła. Nigdy.
I nigdy już nie udało jej się wyzwolić od transu. Odtąd trwał tak długo, jak chciał. Niszczył ją. I nie tylko ją.
Jak to jest? Kto w końcu jest źródłem zniszczenia? Bo przecież to co niszczyło ją, niszczyło też tamto.
Więc to nie mogło być to.
A może... Tak mówiła.
To za trudne, za dziwne.
Jezu miłosierny, przecież to znaczy, że......
- To już załatwione.
Skinął głową.
- Prasę poinformuję dopiero jutro.
- Dobrze.
- Mam zadzwonić do pani Taszyckiej?
- Tak.... Ale....
- I tak trzeba będzie mu powiedzieć.
- Tak....
- A....
- Idź do domu, Jacek.
- Na pewno?
- Tak.
Poczekał aż wyjdzie i odsunął się wolno od ściany.
Na górze....
Szedł powoli po schodach, kurczowo zaciskając dłoń na poręczy. Opanował deliryczne drżenie ręki i nacisnął wolno klamkę.
- Jeszcze nie, mamo.... - dobiegł go zasępiony głos. Zacisnął powieki i oparł się dłonią o ścianę. - Mamo?
Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła i po chwili spojrzał zmęczonym wzrokiem w duże, zdziwione oczy.
- Mama.... - odezwał się stłumionym głosem. - Mama.... nie żyje.... - powiedział i poczuł się, jakby jednak dopiero teraz to do niego dotarło i jakby jednocześnie z tym odziedziczył w spadku całą mękę jej szaleństwa. - Jezu Chryste, jak ja cię nienawidzę.... - jęknął, konwulsyjnie opadając plecami na ścianę, bo czuł, jakby miał osunąć się na ziemię. - Co ja ci takiego zrobiłem, do diabła?
- Tatusiu....
Nie rozumie. Jeszcze nie rozumie. Zacisnął powieki, powstrzymując piekące łzy.
- To twoja wina! - krzyknął nagle - Zabiłeś ją, zabrałeś mi, rozumiesz?!
- Nie płacz... - dłoń zbliżyła się do niego, ale odepchnął ją i już w zupełnym szaleństwie uderzył w mokrą twarz, przewracając dziecko na ziemię.
Przycisnął dłoń do twarzy, niepewny, czy chce odejść, uciec, czy zwariować. Kurczowo chwycił dłonią futrynę i zatrzymał się w drzwiach.
Obrócił się jeszcze. Obejrzał. Spojrzał na swoje skulone na podłodze dziecko, przewiercając oczami wstrząsający drobnym ciałem płacz.
I zastanowił się, co właściwie powinien czuć człowiek w takiej chwili.
A może w ogóle nic?