Czemu właśnie ty... 17
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:12:01
Rozdział XVII



Ten weekend skłonił mnie do zaskakującego odkrycia. I to zaskakujące. Bo nawet i Aga-erotomanka mi go nie nasunęła, choć w jej obecności teoretycznie nie myśli się o żadnych innych kwestiach. A nasunęła mi go Beata, jedna z piętnastu dziewczyn w mojej klasie, której jakimś dziwnym trafem do tej pory w ogóle nie zauważyłem.
Ale kiedy przypadkiem spotkałem ją w sobotę ni z tego ni z owego przyszło mi do głowy, że od dziesięciu miesięcy żyję w zupełnym celibacie, tym bezsensie wg Marcina, którego fikcję z taką precyzją pomogłem mu udowodnić w zeszłym tygodniu.
(Ja przyznaję ze skruchą: Nie orientuję się, gdzie leży Trzcinica, ale tam udał się w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach... ON. Tak się tu teraz mówi. To się nazywa Darlowsky Power.)
Jeszcze w marcu Magda powiedziała mi See ya i od tamtej pory jakoś na nic interesującego nie wpadłem. Prawie cały rok... Dziwne jak na mnie. No ale miałem przecież nieźle zakręcone życie, najpierw przeprowadzka, potem ten cały cyrk.....
W każdym razie od soboty zacząłem czynić pewne kroki przygotowawcze, żeby ten stan rzeczy przełamać i to już trzeci dzień mojego "chodzenia". Zawsze uważałem, że to beznadziejny wyraz... Pierwszy raz w życiu przy pierwszej rozmowie z dziewczyną, pod koniec rozmowy wyskoczyłem z czymś takim. Mam nadzieję, że to nie jest objaw desperacji.
Ale Beata wcale nie wyglądała na zdziwioną. Może i tak ma być.
Moja aktualna dziewczyna jest już od pięciu miesięcy właścicielką 25% akcji Amber Poland i posiada o jakieś tam 60000 dochodów miesięcznych więcej niż ja, ale póki co jakoś to trawię. W każdym razie dlatego, że przerzuciłem ją z pierwszej dwudziestki do pierwszej dziesiątki rankingu żeńskiego. Można by powiedzieć ty mnie coś, ja tobie coś. Ogólnie, wielkiej sensacji nie ma, ani pozytywnej ani negatywnej. Tylko Teresa rzuciła na nasz temat kilka kąśliwych uwag, ale to też nic nadzwyczajnego.
Czyżby moje życie wracało do normy?
Ja już właściwie nie pamiętam, jak wygląda moje normalne życie. To było wieki temu. Ale chciałbym mieć wreszcie spokój. Hm, dziwne, że zaczynam czuć, jakby było tak jak kiedyś, w końcu Beata w niczym nie przypomina moich dotychczasowych dziewczyn. Jest pewna siebie, elegancka i bardzo bogata. Przypomina najprawdziwszą businesswoman. Zawsze jeździ limuzyną, chodzi w kostiumach, czesze się jak dorosła kobieta, na przerwach dzwonią do niej maklerzy albo stylistki... Ale mimo to jest mi z nią... normalnie. Może właśnie dlatego tak szybko się to potoczyło. Potrzebuję normalności. Zwyczajności. Żadnych wstrząsów. Kiedy rozmawiam z nią choćby przy oknie na korytarzu, nikt się nie gapi w naszą stronę i jesteśmy tylko jedną z wielu tutejszych par. Jest zupełnie zwyczajnie.
I ona śmieje się jak wszyscy, jak każda dziewczyna, nigdy nie patrzy na mnie w dziwny sposób....
- Hej, o czym tak myślisz? - trzepnęła mnie lekko w ramię. Odwróciłem się, ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, zadzwoniła jej komórka. Przewróciła oczami i zerkając na numer, westchnęła i odebrała. - Hi, Steve. Aha... Comex, I think.... Yeah. Aha... No way! Maybe... Call Joan. Aha... COCOM? If you want... Aha... Ok., see ya. - wrzuciła telefon do torebki.
- Wiesz, chwilami ciężko z tobą rozmawiać...
- A musimy rozmawiać? - roześmiała się, przechylając głowę.
- Niekoniecznie. - uśmiechnąłem się i pocałowałem ją.
- Te Korzecki, to miejsce publiczne! Korytarz przyzwoitej szkoły! - wrzasnął Jasieńczyk, który nas właśnie mijał, ale zdecydowałem się na razie mu odpuścić i zignorować. Widziałem jeszcze tylko, jak bardzo szybko minęła nas Teresa, co było o tyle dziwne, że zazwyczaj nie chodzi szybko, więc machinalnie to zarejestrowałem. Beata cofnęła się po chwili i uśmiechnęła lekko.
- Może wystarczy, co? To rzeczywiście jest korytarz...
- Chodźmy gdzieś...
- Aha.
Za drzwiami szkoły opierała się o mur głęboko zamyślona Teresa, spojrzała na nas ze zmarszczonymi brwiami.
- Marek...
- Tak? - spojrzałem na nią pytająco.
- Nie... nic. - odwróciła wzrok. Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. Nie miałem ochoty na wplątywanie się w kolejne archiwum X.
Do domu wróciłem gdzieś koło jedenastej, czekała na mnie kartka pod tytułem " Mogłeś uprzedzić, panie "Nie mam randek". W tym tygodniu zmywasz naczynia. Dobranoc. (jeżeli Dzień dobry - w tym miesiącu) Mama."
Ładne wsparcie na nowym terytorium.
Kiedy kładłem się do łóżka, przypomniało mi się, że miałem po coś tam iść do Kamila. Chyba trzeba było zadzwonić... A zresztą... Ziewnąłem i zgasiłem światło.



W ogóle się do mnie nie odzywa. Ani jednego słowa.
Stało się?
Tylko tam siedzi. To już trzy godziny, ale jakoś nie mam odwagi przerwać tego milczenia. Siedzi tam i patrzy przez okno, jakoś tak daleko, w park, ale ponad drzewa.
Boję się teraz, chyba zrobiłem błąd...
Nie powinienem był mówić mu czegoś takiego, w końcu ma tylko siedemnaście lat...
To nie powinno go dotyczyć.
Ja nie miałem wyboru, ale... Za dużo od niego wymagam, to w końcu normalny chłopak, jak on ma przełknąć tak nagle coś takiego? Ja oswajałem się z tym przez lata, wszystko spadało po kolei, w harmonijnej gradacji, więc nie waliło jak jakiś cholerny cios młotem w głowę.
Usłyszeć tak od razu to wszystko... Nie mam prawa wymagać, żeby był w stanie to znieść... Nie mogę mieć nawet pretensji, jeśli teraz ucieknie; uciekłby chyba każdy i to dlatego, nie dlatego, że zabronił mi ojciec, nigdy o tym nikomu nie powiedziałem... Mógłbym powiedzieć tylko tym, którzy stawali się mi bliscy, ale wtedy... wtedy bałem się, że przez to ich stracę.
A teraz...
Nawet jednego słowa. Boże, gdybym chociaż wiedział, o czym on właściwie myśli... Jeżeli w ogóle myśli, bo przecież tamtego dnia ja...Cały dzień przesiedziałem, wpatrując się w ścianę... I nie myślałem nic, zupełnie nic... Nie płakałem, nie krzyczałem, nic...
Gapiłem się na tamtą ścianę, odkąd przyjechałem i dopiero dobrze po północy udało mi się wstać i zejść na dół... Ojciec stał w drzwiach do ogrodu i nic nie mówił, Jacek w sąsiednim pokoju spławiał spokojnym, ale donośnym głosem jakiegoś ostatniego dziennikarza, Kamil siedział na kanapie, bawił się zegarkiem i zahaczył jedną stopę o oparcie krzesła. Ruszał tym krzesłem monotonnie i ten stukot doprowadzał mnie do szału.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy....
Nawet teraz to słyszę i liczę to tak samo jak wtedy, jakoś poza świadomością, bez żadnych myśli, tępo...
I z każdą sekundą coraz więcej było we mnie wściekłości i szaleństwa.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy....
Zaczynałem liczenie od początku, ale nie mogłem tego znieść, nikt by nie zniósł...
Ciemność, cisza i ten dziwaczny, wyprowadzający z równowagi stukot.
Po piętnastu minutach nie wytrzymałem, wyszedłem szybko do ogrodu, potrącając ojca. Spojrzał za mną, a potem znowu zapatrzył się w ciemność.
Dlaczego do diabła zawsze wtedy, gdy nie wiem, co robić, wokół jest tak ciemno? Żeby jeszcze bardziej wepchnąć się w te wszystkie niejasności i do końca stracić rozum?
Teraz też jest tak ciemno, tak cholernie ciemno... Ale boję się też zapalić światło.
On już chyba nic nie widzi, ale wciąż patrzy. Ani jednego słowa.
Tak się to skończy?



- Co to do cholery miało być? - dogoniłem go na korytarzu i szarpnięciem odwróciłem w swoją stronę.
- Niby co? - podniósł powoli głowę. Pomiędzy czekoladowymi kosmykami błyszczał znajomy lód.
- A jak myślisz? - syknąłem. Przymknął oczy i powolnym ruchem odgarnął włosy z czoła. Podniósł powieki, rzucając mi to spojrzenie, którego nie znosiłem najbardziej ze wszystkich. Chłodnego, bezwzględnego władcy.
- Ja zawsze mówię to, co myślę. Nie jestem przyzwyczajony do naginania swoich słów do czyjegoś widzimisię. Coś ci nie odpowiada? - uśmiechnął się wzgardliwie.
- Przeproś ją.
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo nie.
- Nie zachowuj się jak gówniarz.
- To twoja ocena. - pochylił głowę i zaczął bawić się zegarkiem.
- Wiesz co, jesteś żałosny. Nie rozumiem, dlaczego upokarzanie ludzi sprawia ci przyjemność.
- Poćwicz inteligencję... zrozumiesz....
- Swój cynizm naprawdę możesz zachować dla siebie. - warknąłem. - Czy tobie się nudzi? Może zacznij urządzać polowania na bezdomnych.
- To nie jest kwestia nudy... - ściszył trochę głos - Już raczej..... raczej samotności...
- No to znajdź sobie kogoś.
Spojrzał w bok i przygryzł wargę.
- Nie mogę...
- Nie przesadzaj. Tu wiele dziewczyn leci na twoją forsę.
- Marek...
- Co? A myślisz, że na co?
- Marek... ale ja tylko... proszę cię, ja...
- Czy ciebie to bawi? Upokarzanie ludzi, wynoszenie ich i strącanie, traktowanie jak swoje zabawki...
- Marek, ja...
- Nie interesuje mnie znajomość z kimś, kto tak traktuje ludzi. Albo zaraz tam wrócisz i ją przeprosisz albo nie chcę cię więcej znać.
- Marek... - podniósł w końcu głowę. Twarz miał mokrą od łez, ale w tej chwili niewiele mnie to obchodziło. W tej chwili byłem wściekły. Patrzył na mnie jeszcze przez moment, a potem odwrócił się i wyszedł ze szkoły.
- Nie przesadziłeś? - usłyszałem za sobą.
- W czym?
- Kretyn. Dlaczego go tak potraktowałeś?
- A od kiedy ty go tak bronisz, co? - warknąłem, odwracając się ze złością w jej stronę.
- No cóż... - Teresa oparła się o ścianę i spojrzała w bok - Znamy się od tzw. piaskownicy.
- Jakoś nie było tego widać do tej pory.
- Nie było.... W zeszłym tygodniu byłam pewna, że on jest dla ciebie naprawdę ważny. Pomyliłam się?
- To nie twój interes.
- Nie? Może nie. Ale w końcu zerwałam ze swoim makiawelicznym planem w imię czegoś.
- Nie mam czasu na bzdury. - minąłem ją. Nie odwróciła się i myślałem już, że dała sobie spokój, ale odezwała się po chwili.
- Zdałam sobie sprawę, że nigdy nie miałam nikogo, dla kogo mogłabym poświęcić tyle, ile on był gotów poświęcić dla ciebie.
- A co on takiego chciał dla mnie poświęcić, co? - obejrzałem się, patrząc na nią z irytacją.
Odwróciła się i spojrzała na mnie chłodno
- Rozumiem, że możesz nie wiedzieć. Ale jeśli się nie domyślasz, to jesteś bardzo głupi. - minęła mnie i poszła od klasy.
Pięknie, jeszcze nawet się lekcje nie zaczęły, a mój humor już osiągnął dno. Jak ja tu wytrzymam do czwartej?
- Ej, nie przejmuj się. - Beata zamachała mi nagle dłonią przed twarzą. - Nigdy nie liczyłam na uprzejmość ze strony aż takich szczytów. I nie mam zwyczaju przejmować się paplaniem dzieciaków. Mają to do siebie, że są nieobliczalne...
- Mimo wszystko...
- Och, nie marudź. - przerwała mi. - Chodź lepiej, zaraz Amor przyfrunie. - popchnęła mnie w stronę klasy - Dzisiaj cały dzień będzie w szkole niezłe zamieszanie. Pogadamy wieczorem. Wpadnij koło ósmej, co?
- Aha. - mruknąłem. Opanowało mnie jakieś totalne zniechęcenie, zupełnie nic nie mogło mnie już wytrącić z tego transu i do końca lekcji prawie do nikogo się nie odzywałem. Czułem się tak cholernie.... cholernie dziwnie. Pusto.
W domu też mi nie przeszło. Mama miała dziś zostać w pracy na noc i kończyć jakieś badania. Cholera, akurat dziś naprawdę musiałem z nią pogadać. Chociaż nie miałem pojęcia o czym.
Wypadałoby się z tego otrząsnąć, w każdym razie zanim pójdę do Beaty. Wziąłem prysznic, ale nie pomogło. Wypiłem kawę, ale nie pomogło. Siadłem w kuchni i z jękiem oparłem głowę o blat. Już prawie siódma, a ja w stanie rozkładu.
Zadzwonił dzwonek i poszedłem otworzyć drzwi.
- Ka... mil... - wykrztusiłem. Skulona postać pochyliła się trochę, bezwolnie opierając o mnie czoło.
- Marek... proszę... - wyszeptał z wyraźnym trudem. Miałem wrażenie, że zaraz upadnie, więc przytrzymałem go delikatnie, przyciągając do siebie.
- Kamil... co z tobą... - powiedziałem bezradnie. Dotarło do mnie, że jest prawie całkiem mokry. Odsunąłem go od siebie. - Czyś ty całkiem zwariował? W samej cienkiej koszuli na taki śnieg? Ściągaj to. No już.
Łzy dalej płynęły mu po twarzy, w ogóle nie zareagował na moje słowa, miałem wrażenie jakby coś w jego spojrzeniu coraz bardziej odpływało, oddalało się ode mnie. Sam ściągnąłem z niego przemoczoną koszulę i wysuszyłem ręcznikiem cieknące wodą włosy. Narzuciłem na niego jakieś swoje ciuchy i zaniosłem do łóżka. Nadal nie reagował, przerażał mnie tym swoim nieobecnym, zacienionym wzrokiem.
- Kamil... - szepnąłem, głaszcząc go delikatnie - No co z tobą... odezwij się... Jezu, powiedz coś... - ukryłem twarz w poduszce obok jego głowy.
- Marek, ja...
Poderwałem się i spojrzałem na niego. Podniósł dłoń do mojej twarzy i pogłaskał mnie po policzku, uśmiechając się lekko; łzy ciągle płynęły, coraz szybciej i szybciej.
- Nawet nie umiem z tobą walczyć... nie mam szans.....Gdybyś ty wiedział... gdybyś wiedział... - zacisnął palce, nie cofając jeszcze dłoni. Przytrzymałem ją delikatnie.
- Co Kamil... - przymknął oczy i pokręcił głową. Łzy tańczyły mu jeszcze chwilę na rzęsach i spłynęły, teraz już wolno, po twarzy. Zasnął po chwili. Dotknąłem jego czoła; było rozpalone, na policzkach płonęły niezdrowe rumieńce, miał potwornie zimne dłonie.
- Głuptasie, co ty wyprawiasz... - wyszeptałem, pochylając się nad nim. A co ja wyprawiam? Teresa ma rację, jeszcze w zeszłym tygodniu... Boże, przecież wtedy był mi zwyczajnie niezbędny, zrobiłbym dla niego niemal wszystko. To ja przez cały ten czas byłem od niego najzwyczajniej w świecie uzależniony, to ja fiksowałem z jego powodu, to ja robiłem wszystko, żeby tylko znaleźć pretekst do przebywania obok niego. To ja mu mówiłem, że jest mi potrzebny, obiecywałem, że zawsze będę obok, że nigdy go już nie zranię, że mu pomogę. To ja zwabiłem do siebie tego dzieciaka, aż uwierzył, że póki jestem z nim wszystko będzie dobrze, że chmury odejdą, że nie spotka go już nic złego. Ale o nim zapomniałem. Po prostu zapomniałem. Wcale nie rozmyślnie, jakoś tak.... odruchowo. Zrobiło się zbyt pogmatwanie, zbyt niejasno, zbyt groźnie. Uciekłem.
Niedawno nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym tu dalej żyć, gdyby już go nie było. Robiłem wszystko, żeby tylko mógł zostać w szkole. I teraz wszystko już jest jasne. Wczoraj się wszystko rozstrzygnęło. Tylko jest jeden, ale za to obrzydliwy problem. Ja nie mam pojęcia jak. Miałem pójść do niego... Obiecałem mu, bo bał się, że jeśli coś pójdzie nie tak... Nie chciał rozmawiać ze mną w szkole. Ale ja nie poszedłem. No tak, umówiłem się z Beatą. Ale mogłem przynajmniej zadzwonić. Przynajmniej zapytać. Miałem być podobno jego przyjacielem. A jaki przyjaciel mógł zwyczajnie zapomnieć o czymś takim?
On jest nie tylko chory, on jest zupełnie zrozpaczony... Co jeśli... Chyba trochę za późno na takie rozmyślania...
Zająłem się nim, próbowałem zadzwonić do jego domu, ale nikt nie odbierał. Zresztą wątpiłem, czy jego ojca obeszłaby jakakolwiek informacja.
Gorączka skoczyła mu do czterdziestu stopni... Jeszcze nigdy nie zajmowałem się nikim w takim stanie. Zadzwoniłem po mamę, ale nie zdąży przyjechać wcześniej niż za godzinę, powiedziała, że weźmie lekarza z Instytutu...
Zupełnie nie wiem co robić...
I tak bardzo chciałbym wiedzieć, czy wszystko poszło dobrze... może wtedy coś bym zrozumiał... Tylko niby jak mam się dowiedzieć? Mógłbym oczywiście w każdej chwili zadzwonić do Jarka i zapytać. Ale. Gigantyczne ale. Jak mam niby zapytać? Jak TERAZ mam się o to pytać? Dobrze wiem, jak to wygląda. Zresztą nie tylko wygląda - tak właśnie jest. To ja cały czas o to walczyłem, a teraz najprościej w świecie zlekceważyłem całą sprawę. Zlekceważyłem Kamila. I zwyczajnie wstydzę się do tego przyznać. A na miejscu Jarka pewnie na takie pytanie odpowiedziałbym rzucając słuchawką.
Zadzwonił telefon i odebrałem go z niesprecyzowaną nadzieją, że może dzwoni ktoś, kto przez przypadek wyrwie się z rozwiązaniem mojej zagadki.
- Mogę wiedzieć, co ty wyprawiasz? - usłyszałem spokojny głos. To bardzo źle. Spokojny głos jest w takich sytuacjach groźniejszy od furii.
- Be...ata... - wykrztusiłem, dziękując Bogu, że nie widzi mojej w tym momencie wyjątkowo głupiej miny.
- Jest wpół do dziewiątej. Mówi ci to coś?
- Ale... Przepraszam, powinienem był zadzwonić, ale... Zapomniałem, przepraszam...
- A mogę wiedzieć co się dzieje?
- Ja... Kamil jest chory i...
- Kamil?!
- Tak. Przyszedł do mnie, ale ma straszną gorączkę i... Nikogo nie ma... A Kamil...
- Chwileczkę. - przerwała mi. - Chcesz mi powiedzieć, że o mnie zapomniałeś, bo jakiś smarkacz się przeziębił?
- Nie jakiś smarkacz, tylko Kamil i nie przeziębił, tylko naprawdę...
- Marek do diabła. - znów mi przerwała - Ja nie lubię, kiedy wystawia się mnie do wiatru. Zwłaszcza z takiego idiotycznego powodu.
- Jak to idiotycznego? Kamil...
- Kamil, Kamil, Kamil. Chodzisz ze mną czy z Kamilem?
- Beata do cholery, on ma ponad czterdzieści stopni, jest nieprzytomny. Nie zostawię go tak, jak ty to sobie wyobrażasz?
- Zwyczajnie.
- Bądź poważna!
- Jestem bardzo poważna. Jeżeli będziesz odstawiać na boczny tor za każdym razem, kiedy ten dzieciak kiwnie na ciebie palcem, to to wszystko chyba nie ma większego sensu.
- No to chyba do cholery nie ma!
- Jak chcesz. - rzuciła słuchawką.
Pięknie. Idylla.
Denerwowało mnie, kiedy ktoś zachowywał się samolubnie. I denerwowało mnie, kiedy ktoś mnie obrażał.
Tak jak Kamil. Uśmiechnąłem się. Tylko że Kamil po minucie już by do mnie dzwonił. Dzieciak... Ona nie zadzwoni, ja zawsze wybierałem dziewczyny nieco przewrażliwione na swoim punkcie. Dziwne skoro mnie to irytuje.... Dlaczego ja nie lecę na wcielone anioły pokroju Moniki czy Anki? Coś jest nie tak z moją psychiką?
Zadzwonił telefon. Hm?
- Marek? E... bo ja... to znaczy... chciałem...
- No co... - westchnąłem.
- Nie wiesz... gdzie jest Kamil?
- Ka... mil? - przez chwilę trawiłem pytanie, po czym uświadomiłem sobie, że naprawdę ze mną niedobrze. - U mnie.
- A... aha... A... mógłbyś go na chwilę poprosić?
- No...nie bardzo... Śpi. Jest chory.
- CHORY?!!
No tak. Chory Kamil. To wszystko jest więcej niż dziwne.
- Dokładnie tak. Ma gorączkę. Mogę mu coś przekazać, jak się obudzi...
- Eee.. nic takiego... tylko zostawił w klasie rzeczy i nawet nie przyszedł na lekcje.... Dobra, w porządku, pewnie źle się poczuł.....
- Powiedz.
- Co?
- To pytanie, które masz na końcu języka.
- Nie mogę... Ale... Pamiętasz, co ci mówiłem?
- Tak...
- To dobrze.....
- Jarek... - wykrztusiłem po długiej i wyjątkowo krępującej ciszy. - Co... Kamil dostał z tamtego pytania?
Ta cisza była jeszcze dłuższa, jeszcze bardziej krępująca i przyprawiła mnie o krwisty rumieniec.
- Cztery... - odezwał się w końcu cicho. - Ale była wściekła... Nie miała się do czego przyczepić...... Proszę cię, nie skrzywdź go...
Rozłączył się szybko. Westchnąłem i oparłem słuchawkę o ramię. Mój biedny, mądry, mały Kamil... Nie skrzywdź go. Chciałbym umieć.... Ale ja krzywdzę go bez przerwy.
Mama przyszła, lekarz też chwilę siedział... Poszedł, ale powiedział, że wróci... Nic mi nie powiedzieli, ale wystarczy popatrzeć na mamę, żeby wiedzieć, że nie jest dobrze...
Mama cicho chodzi po kuchni, słyszę jej kroki... Takie jak w niektóre czerwcowe dni. W jakiś dziwny sposób zawierające więcej rozpaczy niż cokolwiek innego. Uśmiecha się do mnie i mówi, że będzie w porządku.
Ale wiem, że kłamie. Siedzę obok niego i mogę tylko patrzeć. Tylko przeklinać swoją podłość i zagryzać wargę, widząc, jak się męczy. Gorączka znowu wzrosła. Spieczone wargi i ten płomień na policzkach. Nierówny, płytki oddech. Chyba naprawdę się boję. Naprawdę. Tak mi go żal, a nie mogę nic zrobić. Teraz już nie... Miałem swoją szansę wcześniej, ale stchórzyłem. I dobrze wiem, że może nawet nie dostanę drugiej.
Szepnął coś przez sen. Moje imię... Cholera, nie wiedziałem, że można aż tak się nienawidzić... Aż tak bardzo cierpieć, patrząc na czyjeś cierpienie.
I teraz już nie mogę mówić, że nigdy przez niego nie płakałem.



Wypiłem herbatę i bawiłem się tylko łyżeczką. Jakoś nie chciały mi przyjść do głowy żadne myśli...
Po prostu pusto w głowie.
Ha, a niektórzy podobno ćwiczą coś takiego latami.
Kiedy w końcu otrząsnąłem się jakoś z tego transu, on ocknął się równocześnie. Odszedł od okna i poszedł do kuchni. Spojrzałem za nim, ale nie zauważył tego.
Wrócił po chwili i siadł po drugiej stronie stołu. Nie patrzył na mnie. Postawił na stole filiżankę, a potem podniósł ją powoli do ust. Przymknął oczy, pijąc powoli.
Też zamknąłem oczy i odchyliłem się na krześle. Obróciłem w palcach łyżkę i nagle bezwiednie dotknąłem końcem trzonka stołu. Ciche stuknięcie zniszczyło nagle absolutną ciszę, a ja bez żadnej konkretnej przyczyny zacząłem się potwornie bać. Łyżka stukała wolno i monotonnie o blat i po chwili zdałem sobie sprawę, że to ten sam wyprowadzający z równowagi, drażniący dźwięk, który zawsze tak mnie irytował u Kamila.
Krzesło, nóż, piłka, długopis, kieliszek, paznokieć, kredka, stołek, fiolka, widelec, termometr, ołówek, wazonik, książka, scyzoryk, patyk, pilot, szklanka, guzik, pióro, nożyczki, łyżka...
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy....
- No co... - szepnął mi cicho do ucha.
- Hm? - otrząsnąłem się. Siedział na moich kolanach z twarzą przytuloną do mojej. - Tomek...
- Co się tak dziwisz... Wołałeś mnie przecież.
- Wołałem?
- S, s, s, s, s, s, s, s, s, s, s, s, s...
- Co?
- Alfabet Morse'a.
- Tomek...
- No co.... Trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. S-O-S. Jak tak się człowiek zatnie na tym s, to tylko dotyk może go otrzeźwić. Więc albo go trzeba walnąć w twarz albo po prostu przytulić. Osobiście preferuję w takich sytuacjach jak najmniej drastyczne rozwiązania. - uśmiechnął się. - No nie patrz tak na mnie...
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Siostra bliźniaczka to dla brata bliźniaka skarbnica wiedzy o emocjonalnej stronie człowieka. - z komiczną miną pokiwał głową i spoważniał nagle. Ukrył twarz na moim ramieniu. - Przepraszam, że tak długo.... Ja... To nie takie proste....
- Wiem... - szepnąłem.
- Nie dam rady...
- Tomek...
- Nie dam rady tak po prostu zapomnieć o tym, zostawić tego, skreślić... Nie umiem.... Łukasz, ty musisz to zmienić... Musisz zmienić cokolwiek, bo inaczej...
- Nie da się. Nie cofnę czasu... Jeśli...
- Nie słuchasz mnie. Cokolwiek. Coś. Coś co się dla ciebie liczy, co jest teraz i co cię boli. Możesz....
- Mogę... Nic nie mogę. I nikt tego nie chce. Tomek, ja ich już nie potrzebuję, oni nie potrzebują mnie, ja chcę tylko zapomnieć. Skończyć z tym.
- Idiota.
- Słucham?!
- Idiota. Jesteś głupi. Jak to sobie wyobrażasz? Jeśli coś zostawia się nie załatwione, to to nigdy się nie kończy. Nigdy. Posłuchaj, ja nie znam tych ludzi. Ale ciebie kocham. To ty mnie obchodzisz. Więc nie mów mi, że mam dać sobie spokój, bo to niemożliwe. Nie będę umiał być z tobą, jeśli to będzie nad nami wisieć. A ja chcę z tobą być. I pozwól, że uprzedzę twoje pytania. Nie mam żalu, że mi o tym powiedziałeś. Sam tego chciałem. Nie mam żalu o nic, co stało się kiedyś. To było kiedyś. Ale teraz jesteś ze mną. Teraz jesteś mój. Teraz wszystko, cokolwiek robisz, jest też moim życiem. I nie pozwolę na żadne uniki, upór, ułatwianie sobie życia. Koniec. Jeszcze nie zrobiłeś wszystkiego, co mogłeś. A ja zamierzam wytknąć ci wszystko, o czym zapomniałeś. I zmienić wszystko, co mogę. A teraz najlepiej będzie jak pójdziemy spać. Mimo wszystko ja ciągle chodzę do szkoły.



Oczy Kamila. Najniezwyklejsze jakie znam. To one sprawiają, że tak łatwo się zmienia. To od nich zależy czy przypomina miłego dzieciaka czy zimnego tyrana. Oczy... chłodne, ciepłe... z tymi pięknymi światełkami albo z tym dziwnym, niepokojącym światłem. Bezwzględne albo bezbronne.
Nie rozumiem go.
I nie rozumiem, kim on jest. Skąd on jest... Nic mu nie będzie. Właściwie czuje się już zupełnie dobrze. A przecież wczoraj... Wczoraj był na skraju śmierci. Dopiero teraz umiem dopuścić do siebie tę myśl, wczoraj nie byłem w stanie, choć cały czas wisiała gdzieś nad moją świadomością. Ale jest dobrze. Naprawdę zupełnie dobrze. Jakby nic się nie stało, jakby wcale nie...
Tylko te oczy...
- Ja już dobrze się czuję.... - szepnął nagle cicho.
- Nie wiem, czy tak znowu dobrze. - uśmiechnąłem się. - W każdym razie na pewno wygląda to lepiej niż wczoraj.
- Naprawdę już wszystko w porządku. Nie musisz się przejmować.
Ton głosu ewidentnie wskazywał, że jednak nie jest tak bardzo w porządku. Odwrócił wzrok; za wyraźnie, za jasno mówią te oczy. Obaj o tym wiemy. Westchnąłem i oparłem się o ścianę.
- Będzie bezpieczniej, jak jeszcze przez jakiś czas się poprzejmuję.
- I tak tu będziesz siedzieć?
- A dokąd mam iść?
- Nie wiem... Do szkoły....
- Moje lekcje skończyły się 15 minut temu.
- Aha... No ale.... Nie idziesz gdzieś... - bawił się rąbkiem kołdry, wciąż unikając mojego wzroku.
- Gdzieś?
- No... nie wiem..... Na przykład... z Beatą albo...
- Ja już nie jestem z Beatą.
- Nie? - w końcu na mnie spojrzał.
- Tak przypuszczam. Mam wrażenie, że wczoraj mnie rzuciła.... Zresztą na pewno.
- A...aha... - znów położył głowę na poduszce i przymknął oczy. - Przeproszę ją.... - odezwał się po chwili.
- Co? - zdziwiłem się.
- Za tamto...
- A... To nie było z tego powodu.
- Nieważne... Przepraszam, naprawdę zachowałem się jak gówniarz. - powiedział zduszonym głosem.
- Daj spokój, przecież to moja wina... Miałeś prawo być na mnie wściekły. Nawet jak wróciłem nie chciało mi się zadzwonić.... No, ale wtedy na pewno już spałeś.
- Aha... - wyszeptał. Kąciki warg zadrżały mu lekko i skierowały się odrobinę w dół. Pierwsze stadium płaczu. Zmarszczyłem brwi i podszedłem do łóżka. - Mimo wszystko.... Nie powinienem był wyżywać się na kimś tylko dlatego, że byłem zły... - głos ucichł zupełnie, jeszcze zanim zaczął wyraźnie drżeć. Ale oczy otworzyły się, trochę wystraszone, kiedy tylko poczuł moją dłoń na policzku.
- Powiesz mi, co się dzieje? - spytałem cicho. Usta zadrżały mocniej i łzy spłynęły w końcu po twarzy. Sam nie wiem dlaczego, ale przestraszyłem się, naprawdę się przestraszyłem tego cichego szlochu. Przytuliłem go do siebie, próbując uciszyć, ale to tylko pogorszyło sprawę. - Kamil, dzieciaku.... - szepnąłem. Usiadłem na łóżku i przyciągnąłem go do siebie, kołysząc delikatnie. Uspokoił się po jakimś czasie; oparł się o mnie plecami i starał oddychać wolno. Pocałowałem odruchowo głowę przytuloną do mojego policzka.
- Naprawdę nie musisz się o mnie martwić... - szepnął trochę drżącym głosem.
- Muszę. Obiecałem, że będę się o ciebie martwić. Obiecałem, że ci pomogę, moje śliczne, maleńkie kociątko.... Pamiętasz?
Pierwszy raz uśmiechnął się lekko, ale nawet to nie rozjaśniło tego cichego, zrezygnowanego smutku.
- Pamiętam... ale... Nie możesz mi pomóc.
- O nie. Teraz mi nie przeszkadzaj. W końcu zrozumiałem, co robię źle. Pozwalam ci zachowywać te twoje tajemnice. Mówisz: Nie pytaj. i ja nie pytam. Ale jeśli będziesz dławić w sobie każdą gorycz, to to cię w końcu zniszczy. A ja tego nie chcę... - skończyłem już zdławionym szeptem.
- Ja mam za dużo tajemnic, Marek.... - odezwał się po chwili.
- Nieważne.
- Tak ci się tylko wydaje...
- Pamiętasz moje trzy życzenia?
- Co? A...
- To jest pierwsze. Powiedz mi. Wszystko.
- Ale... - zamilkł. - Każdą gorycz... tak?
- Tak.
- Dobrze. - szepnął po chwili - Tak jak obiecałem....
- Właśnie.
- Więc... nie wiem od czego mam zacząć.... To takie...
- Może od tego co najgorsze. Będzie łatwiej.
- Może....
Wsunął palce w moją dłoń i oparł głowę na moim ramieniu, powoli zamykając oczy.
- Nad moim domem ciąży klątwa. I to ja jestem tą klątwą. Tak powiedziała moja mama.