Czemu właśnie ty... 5
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:00:18
Rozdział V



Ten rozdział jest z dedykacją dla pani doktor, od której zebrałam najgorszy ochrzan w swoim życiu (słusznie :P)


Znów stałem przed tym domem. I bałem się wejść jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Choć teraz z zupełnie innego powodu. Bałem się, że mój chłopiec znów zrobi coś, co sprawi, że stracę oddech. Jak za każdym razem, kiedy patrzył na mnie tymi ciepłymi oczami. Jak za każdym razem, kiedy mnie dotykał. Nie wiem, co to wszystko znaczy. Czuję, że jestem bardzo blisko wypowiedzenia na głos tego, co mnie dręczy, a jednocześnie nie mam pojęcia, co to jest. Choćbym nie wiem, jak bardzo nie chciał, muszę uważać, że jestem szalony. Opętany. Tak, to lepsze słowo. Cue, żona Linga, pokazała mi kiedyś obraz szatana walczącego z Ga. Wyglądał piękniej niż jakikolwiek znany mi obraz anioła. Jak Kamil. Jak Kamil, który dzisiaj w szkole z bezwzględnością w oczach wydawał polecenia. Bezwzględnością? Nie... Bezwzględne było to dlatego, że nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. To było fizycznie niemożliwe. A jego oczy są wtedy spokojne. Opanowane. Chłodne. Nieprawdziwe. Ale nie ma w nich szaleństwa jak u tamtego szatana. Gdzieś jeszcze widziałem takie niesamowite, przeszywające spojrzenie... I kojarzyło mi się z Kamilem... Kiedy widziałem taki wyraz jego oczu? Nie wiem... teraz... Jedyne co widzę, kiedy myślę o nim, to ogromne, ciepłe, czułe oczy.... widzę w nich łzy i boli bardziej niż cokolwiek innego. Widzę w nich radość i światło. I marzę tylko, by było tak zawsze. Jakie to...
Tym razem spotkałem Kamila już w salonie. To nie jest dobre słowo. Ujrzałem go. Zbyt proste. Muszę znaleźć jakiś wyraz, przypominający strzał. Bo poczułem się jakbym oberwał kulkę prosto w brzuch.
Leżał na wersalce. Tej, na której przedostatnim razem spał czarny kot. Kamil określił go jako "kota Małgorzaty". Nie wyjaśnił mi, co to oznacza. Wtedy myślałem, że to jakaś ich służąca. Ale teraz wiedziałem, że tu nie ma służby. Żadnych żywych ludzi. Tylko milczący władca lodu, którego ani razu nie spotkałem, choć kilka razy słyszałem i ożywający na chwilę posąg. Tak. Teraz już wiedziałem, że Kamil to tylko posąg. To zresztą wyjaśniało jego idealny wygląd i chłód, który bił od niego.
Był niemal zupełnie nagi. Krótki, wilgotny ręcznik opinał go w pasie i sięgał tylko do połowy ud. Opalenizna na jego plecach skrzyła się lekko od kropel wody na skórze. Twarz miał opartą na ramionach, włosy znów niesfornie na nią opadły przesłaniając oczy, widziałem jednak cień rzęs na policzkach; były zamknięte.
- Marek? - ciepły, cichy, rozleniwiony głos pachnący jak wiatr w letnie przedpołudnie zabrzmiał pieszczotliwe w powietrzu między nami, wprawiając moją skórę w lekkie drżenie. To sprawiło, że przypomniałem sobie niedawne lekceważące lenistwo kota Małgorzaty. I mojego Kamila. I bijące od niego ciepło.
- Chodź...
Czarny kot. W postaci czarnego kota materializował się szatan. Kota czy kruka? Ale z całą pewnością czarny kot towarzyszył czarownicom. Córkom diabła.
- Siadaj...
Siadłem w fotelu. Tuż obok niego. Patrząc na niego. Musząc patrzeć na niego. Tracąc oddech.
- Przepraszam, że uchybiam zasadom savoir-vivru, ale jestem skonany. Mieliśmy trening przez 5 godzin. Marzę o prysznicu. A pani Magda wygoniła mnie z łazienki. Powiedziała, że zawsze zaczyna od łazienki i nie zamierza zmieniać swoich zwyczajów. Ani czekać, aż ja łaskawie wyjdę.
- Jaka pani Magda? - wykrztusiłem nie wiedząc wcale, o czym mówi. Nawet nie dlatego, że nie znałem tej kobiety. Dlatego, że wciąż tam był. Niemal nagi. Piękny. I bliższy.
- Ojciec nie dowierza firmom sprzątającym. Zawsze później prosi ją o poprawki. Zaczekasz na mnie dobrze? Pani Magda zaraz ci przyniesie herbatę.
- Przecież nie wie, że tu jestem...
Zamykanie oczu nie pomaga. Pogarsza sprawę. Czuję wtedy ten widok całym sobą.
- Pani Magda wie wszystko. Przepraszam, ale już nie mam siły mówić.
Patrzyłem. Kanon Lizypa. Bez wątpienia. Idealne proporcje, niczym niezakłócona harmonia, wyraźnie zarysowane, ale bez zwykłej u sportowców przesady, silne mięśnie. Naprawdę jak grecki mistrz z Olimpii. Starożytni Grecy wiedzieli czym jest piękno ciała. Ich sportowcy nie mieli przepakowanych ciał, lecz harmonijne, piękne sylwetki. Znałem kanon Lizypa. Znałem greckie posągi według tego kanonu. Doceniałem piękno. Piękno estetyczne. Jak na posągu w muzeum. Zamiłowanie mojej mamy do sztuki nauczyło mnie dostrzegać piękno i harmonię także w żywych ludziach. I bez trudu dostrzegałem urodę zarówno u kobiet jak i u mężczyzn. Nic nowego. Ale tym razem to było coś... coś czego znów nie umiałem nazwać. Jego ciało jest piękne. Tak. Niezaprzeczalnie, bezwzględnie, absolutnie piękne. Smukłe i w jakiś nieokreślony, dziwny sposób delikatne, ale mimo to nie ma w nim nic, zupełnie nic... kobiecego. Więc dlaczego...
- Herbata. - podskoczyłem na dźwięk surowego głosu za moimi plecami. Siwa kobieta o pociągłej twarzy postawiła szklankę, spojrzała na mnie badawczo, kiwnęła głową i poszła. Spróbowałem. Jones. Bez cukru. 8 kropli cytryny. Tak jak piję.
- Kamil...
- Ja też nie wiem, jak ona to robi. - mruknął cicho.
- Łazienka gotowa! - usłyszeliśmy głos z góry. Kamil przeciągnął się i obrócił. Wyciągnął ręce nad głową i westchnął cicho. Jezu, jakim cudem ten ręcznik się na nim trzyma? Wstał jednym, zwinnym, kocim ruchem i przeszedł obok mnie niemal otarłszy się biodrem o mój policzek. Poczułem pieczenie na twarzy, byłem nachylony w stronę wersalki. Co jeśli pomyślał... Nie, wtedy nie przeszedłby tak po prostu obok mnie, nawet się nie zorientował. Piłem zachłannie, myśląc, że to raczej ja powinienem jak najszybciej znaleźć się pod prysznicem. Co się ze mną dzieje? I co to za cholerna myśl, która wciąż nie może dotrzeć do mojej głowy?
- Jestem. - usłyszałem tuż przy swojej szyi. Wypuściłem pustą szklankę z rąk. Dłoń Kamila chwyciła ją tuż przy moich kolanach i miękko na nie opadła. Nasze twarze stykały się teraz, czułem jego dłoń na lewym ramieniu i jego ramię przerzucone przez prawe. Nie poruszyliśmy się, patrząc na szklankę.
- Pani Magda by cię zabiła, jakbyś pokrwawił dywan. - mruknął mi do ucha, unosząc nieco twarz i trzymając usta o mikrometry od mojego ciała. Nie zabrał ręki z moich kolan ani z mego ramienia. Wciąż tkwiliśmy bez ruchu. Czułem jego gorący oddech. I jego bezradność. Był tak samo bezradny jak ja. Tak samo zniewolony. To nie on jest szatanem... Więc kto?
Usłyszałem ciche miauknięcie.
- Kot Małgorzaty. - szepnął Kamil. I jakby te słowa były wyzwoleniem, odsunął się ode mnie. Przełknąłem ślinę. Obejrzałem się.
Czarny kot wpatrywał się w nas intensywnie skrzącymi się oczami. Miałem wrażenie, że z nas drwi.



Minął tydzień od czasu jak Ewa miała atak. Wciąż była nieprzytomna i lekarze martwili się coraz bardziej. Kilka razy odwiedziłem Tomka, którego żadna siła nie mogła odciągnąć od jej łóżka. Matka ustępowała mu codziennie, po każdej bezsensownej walce. Opowiadał mi o wszystkim cichym, bezbarwnym głosem. Już nie płakał. Ani razu od pierwszego dnia.
Idąc białym, długim korytarzem i wdychając duszny zapach szpitala, który zawsze przyprawiał mnie o nieokreślony lęk, zastanawiałem się jakim cudem ani razu nie wpadłem na żadne z jego rodziców. I zastanawiałem się, co powiem, jeśli któreś z nich spotkam.
- Dzień dobry.
Nie zostało mi zbyt wiele czasu do namysłu.
- Przyszedł pan odwiedzić Ewę? To miło z pana strony.
"Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać najpierw swej obrony". I kto mi powie, że w Biblii nie kryje się głęboki sens? Choć pewnie nie taki miał na myśli ksiądz z mego starego Empsona.
- Tak... Właśnie. Wie pan, to bardzo miła dziewczyna, poznałem ją jakiś czas temu, odprowadzała Tomka. Lepiej się już czuje?
- Niestety. - westchnął Andrzej Wanat - Wciąż bez zmian. Ja muszę teraz wyjść, ale Tomek jest u niej. Wie pan gdzie to?
- Tak, wiem... Pytałem lekarza.
- No cóż, do widzenia. - mężczyzna odszedł powoli. Dawno nie kłamałem tyle w tak krótkim czasie. Zaczynała mnie męczyć ta sytuacja. Czułem, że wygadam się w ciągu tygodnia od jego osiemnastych urodzin. Cokolwiek miałoby to oznaczać.
- Ewa... - szepnął cicho Tomek. Stałem w drzwiach, a ona... ona miała otwarte oczy. I nie patrzyła na niego. Tylko na mnie.
- Ktoś do ciebie.
- Przyszedłem do was obojga. - uśmiechnąłem się. Dziwnie zapiekły mnie oczy. Przez drzwi weszła lekarka.
- W końcu zdecydowałaś się z nami porozmawiać? - uśmiechnęła się. Też miała wilgotne oczy. To pewnie kwestia klimatyzacji. Zaczęła zadawać jej jakieś pytania. A ja patrzyłem na Tomka. Na jego wykończoną twarz i śliczny, szczęśliwy uśmiech. Cieszyłem się, że przyszedłem właśnie teraz. I że pierwszy mogłem zobaczyć, jak uśmiech wraca do tych najdroższych mi oczu. I na te najsłodsze na całym świecie usta.
- Chyba będzie dobrze. - znów uśmiechnęła się lekarka. - Ale powinnaś odpocząć. Oczywiście, jak już pocieszysz swojego brata. Cały czas tu siedział.
Przesunęła dłonią po włosach Tomka i wyszła.
- Wyglądasz tragicznie. - szepnęła Ewa. - Na jego miejscu bym cię rzuciła.
- Jesteś okropna.
- Oczywiście, przecież cię przypominam. - patrzyła na niego z jasnym uśmiechem.
- Bałem się o ciebie. - szepnął Tomek.
- Wiem.
- Kocham cię.
- Wiem.
- Przepraszam...
- Wiem.
- Jesteś wszechwiedząca? - uśmiechnął się, delikatnie całując ją w czoło.
- Nie. Po prostu też cię kocham. - przyjrzała mu się. - Łukasz...
- Tak?
- Zabierz go stąd. Ma iść spać.
- Ale... - zaprotestował Tomek.
- Nie chcę cię tu widzieć do jutra. Bez dyskusji. Masz iść do łóżka i spać co najmniej 8 godzin. Zrozumiano? Jak się obudzisz po 7 godzinach i 59 minutach, masz iść spać jeszcze raz. A ty... - spojrzała na mnie. - Masz tu wrócić. Muszę z tobą porozmawiać.


Kot Małgorzaty patrzył na mnie... Siedziałem w tym samym fotelu. On siedział na stole. Tuż przede mną. I patrzył.
- Czego od niego chcesz? - spytał.
- Nie wiem. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- To głupie.
- Może.
Bałem się go. Miał zielone oczy. Błyszczały złowrogo.
- Nie masz pojęcia, w co próbujesz wtargnąć.
- Nie mam. - zgodziłem się. - I co z tego?
Przekrzywił łeb i przyglądał mi się przez chwilę. Wyciągnął szyję i zajrzał mi głęboko w oczy. Odruchowo wyciągnąłem rękę. Prychnął i z gracją uniknął mojego dotyku. Majestatycznie przedefilował na drugi koniec stołu i usiadł na zeszycie Kamila.
- Nie znosi, żeby go dotykać. - uśmiechnął się do mnie mój chłopiec. Tak. Mój. Po co mam się kłócić z własnym umysłem? Skoro tak chce go nazywać, niech tak będzie. Poza tym on JEST mój. Cokolwiek to znaczy.
Brązowe oczy z uśmiechem patrzyły w zielone.
- Mógłbyś zejść z mojego zeszytu? Mam trochę pracy. To przez niego. Bardzo niedobry jest dla mnie, ten twój nowy przyjaciel.
Kiedy wymawiał słowo "przyjaciel" kot Małgorzaty prychnął i wyprężył ogon. Pacnął nim Kamila w czoło, zeskoczył na podłogę i ostentacyjnie wyszedł z salonu.
- Dziwny kot. - mruknąłem. Kamil, jakby to obecność kota nie pozwalała mu na to, przesunął się bliżej w moją stronę.
- Cicho. Jeszcze usłyszy. - uśmiechnął się, przekrzywiając głowę. Mimowolnie się obejrzałem. Może jednak nie usłyszał.
- Kim jest Małgorzata?
- Nie mam pojęcia. - wzruszył ramionami.
- Jak to?
- To moja mama tak go nazwała. Kiedy pytałem ją czemu, mówiła, że tylko Małgorzata może się z nim dogadać. Nie wiem czemu, ale tata strasznie nie lubił, kiedy tak mówiła.
- Może to jego poprzednia właścicielka?
- Cicho... - spojrzał na mnie z przerażeniem. - Kot Małgorzaty nie ma właściciela. I nigdy nie miał.
- To nie jest wasz kot?
- Nie. Po prostu czasem tu przychodzi. Mama mówiła, że kiedy była ze mną na pierwszym spacerze, no wiesz, po tym, jak się urodziłem, kot Małgorzaty chwilę się jej przyglądał, a potem po prostu się przyłączył. Od tego czasu zaczął nas odwiedzać.
- Czyli jest już dość wiekowy. - zauważyłem.
- Ciii.... - Kamil przechylił się w moją stronę i położył mi palec na ustach. - Nie lubi, żeby wypominać mu jego wiek.
- Jest bardzo apodyktyczny. Trochę przypomina ciebie.
- Mnie? - uniósł lekko brwi.
- Aha. Właśnie tak się zachowujesz, kiedy jesteś w szkole. Wszystkimi rządzisz i nikomu nie pozwalasz się do siebie zbliżyć. Obaj patrzycie z dystansu. Z wyższością. I cynizmem.
- Ładne masz zdanie na mój temat.
- A co? Może nie lubisz dyktować warunków?
- Lubię. - zachichotał. - Ale przecież nikogo nie zmuszam, żeby był mi posłuszny.
- Może i ty nie. Ale coś w tobie zmusza.
- No to już chyba nie jest moja wina?
- Nie wiem.
- Bo jesteś zołza.
- Jak?!
- Zołza. - pokazał mi język. I roześmiał się. - Prawdę mówiąc czasem mnie męczy to, że wszyscy oczekują ode mnie, że będę za nich decydować. Może to dlatego tak cię lubię.
- Co? - spojrzałem na niego.
- Kiedy jestem z tobą nie muszę podejmować żadnych decyzji. Nie mogę. Jesteś okropnym despotą. - znów zachichotał. - Mogę sobie odpocząć.
- Aha. Czyli tym dla ciebie jestem. Urlopem.
- Przestań wykręcać kota ogonem. - skrzywił się. A potem jakby sobie coś przypomniał, zerknął ze strachem na drzwi. - Nie lubi tych rasistowskich przysłów. - szepnął.
- Rasistowskich? - spojrzałem na niego z rozbawieniem.
- To jest kot Małgorzaty.
No tak. To wyjaśniało wszystko.
- Marek, zołzo, czy ty nie lubisz wakacji?
- Lubię.
- No widzisz. Przestań marudzić. - Nie wiem kiedy ani w jaki sposób znalazł się na moich kolanach z twarzą przytuloną do mojej szyi. Szeptał cicho. - Z tobą jest spokojnie. Czuję się tak jakbym nie musiał się o nic martwić. Dziwne, prawda?
- Może i dziwne. Ale miłe. Mimo że nazywasz mnie despotą. - uśmiechnąłem się lekko, wsuwając dłoń w jego włosy.
- Bo jesteś despotą. - zmrużył oczy pod wpływem mojego dotyku. - Ale mi to nie przeszkadza. Wszyscy tam ode mnie wymagają, żebym zachowywał się jakbym był od nich starszy, mądrzejszy i bardziej doświadczony. A ja jestem najmłodszy w całym liceum, wyobrażasz sobie ? - roześmiał się cicho. - Nawet w gimnazjum dwie osoby są starsze ode mnie. Tak naprawdę to mi to wszystko nie przeszkadza. Może mimo wszystko taki właśnie jestem. Ale czasem mam ochotę być zwykłym smarkaczem.
Przechylił głowę i przyglądał mi się z figlarnymi iskierkami w oczach.
- Teraz - szepnąłem, przytulając go do siebie. - wcale nie przypominasz kota Małgorzaty. Ani żadnego innego kota. Kiedy jesteśmy razem jesteś jak małe, słodkie, niewinne, niezdarne, maleńkie kociątko.
- Bardzo zabawne, bardzo. - wymruczał, ocierając się o mnie lekko.
- A co w tej chwili robisz? - roześmiałem się, biorąc jego twarz w dłonie. - Takie małe, nie mające o niczym pojęcia kociątko, patrzące wielkimi, zdziwionymi oczami na wszystko, co widzi. Mruczące cicho, kiedy je pogłaskać i drżące, z ogromnymi, przerażonymi oczami, kiedy je odtrącić.
- No to mnie nie odtrącaj. - szepnął, patrząc na mnie wilgotnymi oczami. Zapragnąłem pocałować te oczy. I zrobiłem to. Dotknąłem wargami jego drżących powiek spod których spłynęło kilka łez.
- Co się stało? - spytałem, przytulając go lekko do siebie.
- Kiedy... kiedy się pokłóciliśmy na początku... potem powiedziałeś... powiedziałeś, że nie jestem zły... czemu?
Pocałowałem lekko jego włosy. Skąd ta ogromna czułość, jakiej nigdy nie czułem?
- Masz dobre oczy Kamil. Czyste i ciepłe. Ale wtedy zobaczyłem je pierwszy raz. I przemknęło mi przez myśl, że wokół ciebie jest jakiś strach. Że czegoś się boisz.
- Tego też. - szepnął.
- Czego?
- Tego, że jestem zły. Zawsze się tego bałem, choć nie pozwalałem sobie, żeby ta myśl dotarła do mojej świadomości. I kiedy powiedziałeś mi wtedy, że... Czułem się tak jakbyś mnie zabił.
- Kamil...
- A potem przywróciłeś mi życie. Chyba jesteś jakimś bogiem. - uśmiechnął się do mnie przez łzy. - Ktoś powiedział, że człowiek nie powinien czuć się winny, za coś na co nie miał wpływu, nawet jeśli to on był mimowolnym powodem.... Ale to nie jest takie proste...
- O czym ty mówisz?
Z dołu dobiegły gniewne prychnięcia kota Małgorzaty.
- Ojciec. - szepnął Kamil, zrywając się i ocierając policzki. Pochylił się nad zeszytem z lekkim drżeniem rąk. Taszycki senior wszedł po schodach. Zatrzymał się i spojrzał w naszą stronę.
- Dzień dobry. - odezwałem się, czując się wyjątkowo niepewnie. Skinął chłodno głową i poszedł na górę. Kot Małgorzaty wskoczył na stół.
- Dziękuję. - wyszeptał Kamil, patrząc na niego ciepło.
- Nie ma sprawy. - powiedział kot Małgorzaty i znów trzepnął go ogonem w czoło. Spojrzał na mnie. Prychnął. Przedefilował kilka razy wzdłuż stołu i w końcu położył się kawałek od nas.
- Dlaczego tak się boisz ojca? - spytałem, patrząc na Kamila spod zmarszczonych brwi.
- Ja? Po prostu... - pochylił głowę.
- On... on cię bije?
- Ojciec? Nie... - pokręcił głową z uśmiechem. - Nigdy mnie nie uderzył. To znaczy... - zamilkł na chwilę. - Nie, naprawdę nie. Ale jest taki... taki strasznie zimny. I nie znosi mnie...
- Dlaczego tak myślisz?
Spojrzał na mnie smutno. A potem uśmiechnął się przekornie.
- To skomplikowane. Za dużo gadania. A ja mam jeszcze do zrobienia 8 zadań.


- Dlaczego go kochasz?
- Co? - zdziwiłem się.
- No dlaczego? To się chyba powinno wiedzieć?
- Nie wiem, czy się powinno. - roześmiałem się. - Ale ja nie mam pojęcia.
- Pięknie. - mruknęła. - Wariować na swoim punkcie i nie wiedzieć dlaczego. Jesteście rąbnięci.
- Możliwe. Podobno miłość to szaleństwo.
- Jestem zła.
- Dlaczego?
- Kiedyś go rozumiałam. On zmieniał partnerki i partnerów kilka razy w miesiącu, ja nie byłam z nikim. Ale oboje nie kochaliśmy. Myślałam, że żadne z nas nie umie.
- Przecież kochacie siebie.
- To co innego. Rodzeństwo musi się kochać.
- Niekoniecznie. - mruknąłem. - A już na pewno nie do tego stopnia.
- Może. Ale teraz czuję się jak jakaś dziwaczka. Ja nie umiem się zakochać. Jestem obrzydliwie krytyczna. Za duży nos, za mały nos, za głupi, za mądry, za zdolny, beztalencie, bez poczucia humoru, z za dużym poczuciem humoru, za wysokie mniemanie o sobie, za niskie mniemanie o sobie, głupi uśmiech, krzywe zęby, koszula nie w ten kolor.
- Kiepska sprawa. - zachichotałem.
- Pewnie, śmiej się. Nigdy się nie zakocham i zostanę zgorzkniałym babsztylem.
- Nie przesadzaj. To ci raczej nie grozi.
- Ja po prostu chyba się nie nadaję do miłości.
- Też tak kiedyś myślałem wiesz? Kiedyś nawet nie wierzyłem, że istnieje coś takiego jak miłość. Myślałem, że poeci wymyślili to z nudów.
- Bardzo śmieszne.
- Poważnie. Ale potem mój najlepszy przyjaciel, Piotrek, zakochał się jak wariat, ożenił, i co gorsza, jest szczęśliwy. Nie miałem wyjścia. Musiałem przyznać, że miłość istnieje. Po prostu mnie nie dotyczy. - westchnąłem.
- A potem? - uśmiechnęła się.
- A potem... potem pojawił się twój nieznośny brat. Nic go nie obchodziło, że nie wierzyłem w przeznaczenie, kogoś, kto jest stworzony właśnie dla mnie. Tylko dla mnie. I że ja też jestem temu komuś zapisany w gwiazdach. Uważałem te wszystkie banały za... banały. Za bzdury i pożywkę dla sentymentalnych umysłów. Cóż... nie wiedziałem, nieszczęsny, że plan już jest... że ja nie mam nic do gadania.
- A Tomek?
- Nie wiem. Nasz związek nie zaczął się od rozmów przy księżycu i trzymania za rączkę...
- Wiem... - zachichotała. - On taki jest. Nie pyta się o zdanie.
- Właśnie. Najpierw śmiał się ze mnie, kiedy nie chciałem... no wiesz...
- Mówię, że wiem. Nie zgrywaj świętoszka.
- Ha, ha... A później... pewnego dnia.... kiedy nie mogłem zrozumieć, co się ze mną dzieje... zacząłem coś bredzić o tym, że ja się do takich rzeczy nie nadaję, że lepiej dać już sobie spokój... A on się uśmiechnął, spojrzał na mnie i powiedział: "Kocham cię. I co teraz?"
- No właśnie? Co? - przyglądała mi się z uśmiechem.
- Nic. Wygrał. Próbowałem coś jeszcze mówić... że miłość owszem, fajna rzecz, wspaniała nawet... ale to nie dla mnie, mnie się coś takiego nie może zdarzyć. Mówiłem tak do rana, a on się śmiał. Nie wiem, kiedy zasnąłem, ale gdy się obudziłem, leżał tuż obok mnie. Z twarzą na moim ramieniu. Z dłonią zaplątaną w moje włosy. I poddałem się.
- I myślisz, że ja...
- Aha. - zmierzwiłem jej włosy. - Na pewno.
- W życiu pewne są tylko śmierć i podatki.
- I to, że prędzej czy później spadnie deszcz. A deszcz spadający na suchą ziemię, budzi ją do życia i pokrywa kwiatami. Względnie trawą.
- Czy słusznie odebrałam to jako głęboką metaforę?
- Bardzo słusznie.
- Niech ci będzie. Ale... jak się nie zakocham w ciągu roku, stawiasz mi wycieczkę na Cypr.
- Ej! To nie fair! Ja mam 23 lata, a ty 17!
- Cykorzysz?
- Ja?! Proszę bardzo, możemy się założyć. Ale jeśli się zakochasz, zaśpiewasz Que sera, sera w hipermarkecie.
- Stoi! - roześmiała się.
- Świetnie. Masz ładny głos?
- Mam. Masz forsę?
- Mam. - skrzywiłem się lekko.
- To powód do zmartwienia?
- Właściwie to ma ją mój ojciec.
- Nie jesteście w najlepszych stosunkach, co? - przyjrzała mi się.
- On chce, żebym przejął po nim firmę, ale ja nie mam ochoty. Niech mój brat to zrobi, lepiej się do tego nadaje.
- Kochasz swojego brata?
- Nie.
- A on ciebie ?
- Nie. A dlaczego pytasz?
- Powiedziałeś, że rodzeństwo niekoniecznie musi się kochać. Dlaczego?
- Nie słyszałaś? W ciągu wieków rodzeństwo często się mordowało. Choćby dla korony.
- Ale dlaczego wy się nie kochacie?
- Bo się nienawidzimy?
- A dlaczego mnie zbywasz? Odpowiadasz jak półidiota.
- Dzięki! - roześmiałem się.
- Odpowiedz mi na serio.
- Nie mogę. Bo podobno wina zawsze leży po obu stronach, a ja, choćbym bardzo się starał, nie umiem znaleźć swojej. Więc to, co powiem, pewnie byłoby niesprawiedliwe.
Patrzyła na mnie w milczeniu.
- Nie masz domu?
- Mam. Mam Tomka. Piotrka i Olę. I oczywiście ciebie. - uśmiechnąłem się. - Mam pomysł. Zostaniesz moją siostrą?
- Co?
- Siostrą. Jesteś fajna na tym stanowisku. Tomek nie jest skąpy. Na pewno się ze mną podzieli. Chciałabyś mnie za brata?
- Dlaczego nie. Jeden wariat w tą, w tamtą...