Wilk 2 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 22:28:27
Rozdział 1:

"Zmiany"






Kawalkada samochodów powoli toczyła się ulicą. Ludzie odseparowani od jezdni barierkami wiwatowali i krzyczeli radośnie na cześć przejeżdżających. Gdzieniegdzie stali policjanci. Uważnie przyjrzałem się celowi, siedzącemu w odkrytym kabriolecie. Był to mniej więcej czterdziestoletni blondwłosy mężczyzna, w eleganckim jasnym garniturze. Obok siedziała, również szykownie ubrana, kobieta, niewiele młodsza od niego. Z tyłu i po obu stronach auta biegła ochrona. Na niewiele im się to zda... Może to nie miał być zamach stanu, ale namiesza trochę w polityce na najbliższe miesiące. Jednak oferowana cena mogła być warta zachodu... Polityka to prawdziwe bagno. Nie mieszałem się w nią!
Usłyszałem ciche puknięcie, a zaraz po tym kobiecy krzyk i stłumione ochnięcie tłumu, kiedy mężczyzna osunął się na siedzenie i w dół na kolana swojej przerażonej partnerki. Natychmiast rozgorzało zamieszanie. Część ochrony rzuciła się na pomoc, kilku rozbiegło się i zaczęło wydawać polecenia przez interkomy. Kabriolet ruszył pełnym gazem, a w otaczającym mnie tłumie rozpoczęła się wrzawa pełna płaczu i zaniepokojonych szeptów oraz pokrzykiwań.
Rozejrzałem się... Policja zaczynała poszukiwania zamachowcy. Spacerowym krokiem prześlizgnąłem się przez tłuszczę i ruszyłem długą, wąską uliczką. Wyciągnąłem papierosa, wkładając go do ust.
- Lucas... zbieraj się - poleciłem cicho. Usłyszałem tylko trzask w słuchawce. Po paru chwilach spaceru, wsiadłem do zaparkowanego samochodu. Zapaliłem papierosa, ruszając. Minąłem kilka przecznic i skręciłem.
Zatrzymawszy się przed kościołem, spokojnie czekałem. Nie gasząc silnika. Nagle drzwi mojego samochodu otworzyły się gwałtownie i do środka wparował blondwłosy mężczyzna. Wsunął złożony karabinek snajperski pod siedzenie i odetchnął głęboko. Wrzuciłem bieg i spokojnie włączyłem się do ruchu. Lucas nie odezwał się słowem. Patrzył przed siebie, a jego oczy błyszczały od adrenaliny. Wiedziałem, że teraz będzie milczał przez pewien czas i nie będzie skłonny do nawiązania jakichkolwiek interakcji. Zawsze się tak zachowywał... Jednak za to wieczorem... Uśmiechnąłem się na samą myśl, zaciągając się papierosem...



* * *



Półnagi Czarny Kondor usiadł na łóżku i podniósł z podłogi koszulę. Poczuł muśnięcie na ramieniu, a po chwili mniej więcej osiemnastoletnia naga dziewczyna objęła go, przytulając się do jego pleców.
- Jareth? - szepnęła cicho, przyciskając swoje duże piersi do jego ciała. - Jestem w ciąży.
Znieruchomiał, nie spojrzał na nią jednak.
- Co takiego? - mruknął tylko.
- Będę miała dziecko - powtórzyła, a jej długie falowane włosy w kolorze popiołu połaskotały jego ramię. - Z tobą - dodała pewnie, całując go w szyję. Wtedy odwrócił się, patrząc na nią. W jego oczach malowało się pobłażliwe rozbawienie:
- Vera. - zaczął łagodnie, zakładając koszulę. - To niemożliwe.
- Dlaczego? - obruszyła się, odsuwając się od niego i układając na wznak na łóżku.
- Jesteś invitro i jesteś bezpłodna - powiedział. - Nawet nie miesiączkujesz. Myślałaś, że o tym nie wiem?- zaczął zapinać koszulę. Dziewczyna popatrzyła na niego z pretensją, po czym westchnęła ciężko.
- Ale chciałabym. - zamknęła oczy. Czarny Kondor przyjrzał jej się uważniej. Zdawało mu się, że w kącikach jej oczu dostrzegł łzy. Znikły jednak, gdy podniosła powieki: - Chciałabym mieć dziecko - usiadła na łóżku. - Z tobą Jareth! Nigdy nie pragnąłeś mieć potomka? - zaciekawiła się. Mężczyzna skończył zapinanie guzików.
- Mam tu zbyt dużą bandę dzieciaków w okresie burzy hormonalnej, żeby sprawiać sobie jeszcze jeden kłopot - odrzekł rzeczowo.
- Zawsze musisz być taki racjonalny? - mruknęła zdegustowana marszcząc nos.
- Tak, Veronique... - odrzekł spokojnie. - Idź pod prysznic - polecił, nie patrząc na nią. - Za godzinę zawiozę cię do Dahli - z tymi słowami usiadł przy swoim biurku.


* * *



Rzuciwszy płaszcz na oparcie fotela, zająłem miejsce na dużej, wygodnej sofie.
- Jestem już na to za stary... - westchnąłem, wkładając do ust kolejnego papierosa.
- Co ty nie powiesz, dziadku? - zawołał wesoło Lucas, mierzwiąc mi dłonią włosy, jednocześnie drugą ręką wyciągając z moich ust papierosa i odchodząc z nim. Ściągnął płaszcz, tymczasem ja wybrałem następnego papierosa z paczki. Na moje nieszczęście - ostatniego. Lucas mijał mnie i zanim zdążyłem uruchomić zapalniczkę, zabrał mi fajkę.
- Lucas! - sprzeciwiłem się, chwytając go za rękę.
- Który to już dzisiaj, Jack? - rzekł z wyrzutem, stając obok. - Miałeś ograniczyć!
- Ograniczyłem.
- Tak? Do dwóch paczek dziennie? - stwierdził ironicznie. Uśmiechnąłem się lekko.
- Chodź tu! - wciąż trzymając go za nadgarstek przyciągnąłem do siebie, zmuszając, by usiadł mi na kolana. Trochę się opierał, jednak w końcu usiadł, patrząc na mnie z wyczekiwaniem.
- No?
- Oddaj mi papierosa, albo cię nie puszczę... - zagroziłem, mocno go obejmując.
- Tak?
- Tak.
- Brzmi obiecująco - stwierdził, przesuwając papierosa przed moimi oczami, po czym wsuwają go za pasek spodni. - I co teraz?
- Cóż... - rzekłem spokojnie. - Będę musiał go stamtąd wyciągnąć... - uśmiechnąłem się dwuznacznie.
- O? - zdumiał się z figlarnym błyskiem w oczach. - Ciekawe jak, skoro masz zajęte obie ręce trzymaniem mnie...
- Zwyczajnie... - odparłem, zrzucając go z kolan na sofę, wciąż jednak mocno przytrzymując. - Zębami... - z tymi słowami nachyliłem się w kierunku jego rozporka.


* * *



Rishka powoli szedł ulicą. Nagle dostrzegł znajomą sylwetkę. Chłopiec rozmawiał przez chwilę z jakimś mężczyzną, po czym odszedł wraz z nim do zaparkowanego samochodu. Rishka zaczekał, aż odjadą i podszedł do stojącego pod ścianą chłopaka w skórach.
- Tetsu wrócił? - zdumiał się.
- Szef go ściągnął. - odparł Risei. - Ale to nieoficjalna wersja. - uśmiechnął się krzywo.
- Jak. z jego zdrowiem? - zapytał ostrożnie Rishka. Białowłosy zmierzył go dziwnym spojrzeniem.
- Szef nadal nic nie wie, ale Tetsu ma coraz częstsze ataki. - rzekł powoli.
- Cholera! - syknął starszy chłopak, opierając się o mur. - Po co on go tu sprowadził? - sam siebie zapytał, czując, jak pieką go oczy, a coś dziwnego ściska w gardle.
- Przez ciebie! - mruknął oczywistym tonem Risei.
- Co? - Rishka drgnął.
- Najpierw zniknął Lucas, a po paru miesiącach ty i Tetsu... Nie sądzisz, że to dość sporo, jak dla jednego alfonsa? - mruknął sarkastycznie. - Człowieku! Myśleliśmy, że on nas wszystkich porozszarpuje. Mieliśmy tu małe piekło... - westchnął. - Dlatego nie spodziewaj się od żadnego z nas współczucia! - popatrzył na Rishkę z wyrzutem.
- Nie oczekuję go... - odrzekł cierpko chłopak. Risei przypatrzył mu się uważnie.
- Ładnie cię szef załatwił... - ocenił, patrząc na jego podbite oko i gojącą się rozciętą wargę. W ogóle cały Rishka wyglądał, jak po bliskim kontakcie z jadącą ciężarówką, a wszystko to skrzętnie maskował warstwą specjalnego podkładu, rozjaśniającego krwiaki. Inaczej niespecjalnie miałby wzięcie na ulicy...
- A zawsze zastanawiałem się, czemu ciągle chodzi w tych rękawiczkach... - mruknął, jakby chcąc odciągnąć uwagę kolegi od jego sińców.
- Teraz wiesz z autopsji, że to nie jest kwestia mody - uśmiechnął się krzywo.
- Stara się zaoszczędzić swoje kłykcie? - Rishka potarł brodę.
- I zagwarantować maksimum bólu drugiej stronie - westchnął. - Zabronił ci się zasłaniać?
- Taa... - odparł niechętnie.
- Cucił cię? - białowłosy ciągnął temat z jakąś dziwną sadystyczną przyjemnością.
- Nie musiał... Jakoś nie udało mi się zemdleć... - mruknął kwaśno Rishka.
- Wiem coś o tym. Facet umie tłuc. Też nieraz oberwałem - wyznał.
- Za co? - zdumiał się chłopak.
- Drobniejsze przewinienia... - Risei puścił do kolegi oko i przeczesał swoje białe włosy. Spojrzał na zegarek. - Kończę zmianę... Na razie! - rzucił do Rishki przez ramię i ruszył w swoją stronę.


* * *



Piękna długowłosa blondynka siedziała na sofie, a na kolanach trzymała dużego palmptopa. Jej chłodne, stalowoszare oczy śledziły wyświetlane na ekranie dane.
- Kiepsko to wygląda, Fabien... - oceniła, nawet nie podnosząc wzroku.
- Ależ, Lilith! - stojący przy dużym oknie krótkowłosy mężczyzna z czarną bródką odwrócił się. - Wiesz przecież, jaka jest sytuacja... Nasze metody...
- Taaak... - przerwała mu, odkładając urządzenie na bok. - Wasze metody nie są już tak skuteczne? A on nie tracił czasu przez okres mojej nieobecności... - westchnęła.
- Wiesz, jaki jest Lamber! - żachnął się. Na kształtnych ustach kobiety pojawił się dziwny uśmiech:
- Wiem doskonale... - zamruczała z odrobiną nostalgii w głosie.
- Więc? - popatrzył na nią wyczekująco.
- Pora na zmiany! - syknęła, wstając energicznie.


* * *



Rishka wyszedł z mieszczącego się na parterze gabinetu zastępcy Czarnego Kondora i skierował się w stronę schodów. Szef był dzisiaj zajęty i to z Harrisonem rozliczali się pracownicy. I dobrze. Rishka nie miał ochoty widzieć się z Jarethem. Z co najmniej kilku powodów. Wszedłszy na górę minął pokoje chłopców. W chwili obecnej nie posiadał własnego łóżka, ani kąta. Nie miał też innych ciuchów. Cały swój dobytek nosił na sobie. Poszedł do łazienki, z której dochodził plusk jednego z pryszniców. Szybko zdjął ubranie i wrzucił do pralko-suszarki. Ustawił program i włączył urządzenie, a sam wszedł pod natrysk. Umył się błyskawicznie. Nie chciał, by nakrył go tutaj szef. W sumie Czarny Kondor zabronił mu tylko nocować w domu. Myć się i jeść tutaj mógł, o ile zdążył to zrobić w tą godzinę wolnego czasu, jaką miał w ciągu doby. Właśnie skończył wycierać się ręcznikiem i zaczął zakładać świeżo wyprane i wysuszone ubranie, kiedy szum wody z pobliskiej kabiny ustał i szklane drzwi odsunęły się. Buchnęła para, z której po chwili wyłoniła się drobna postać o długich do pasa jasnych mokrych włosach. Twarz miała bardzo ładną, o wysokich kościach policzkowych i zgrabnym nosie. Rishka opuścił wzrok i dostrzegł dwa wybrzuszenia na klatce piersiowej, a gdy spojrzał jeszcze niżej, zauważył nieobecność pewnego istotnego organu.
- No proszę... Syn marnotrawny powrócił... - mruknęła zgryźliwie dziewczyna, zawijając się w ręcznik. Rishka wciąż patrzył na nią z zainteresowaniem. - Wiele o tobie słyszałam. Mam na imię Shania - wyciągnęła w jego kierunku rękę. Uścisnął jej dłoń.
- Widzę, że wiele się zmieniło... - wykrztusił.
- To znaczy? - uniosła idealnie równe brwi.
- Szef inwestuje w coraz więcej kobiet... - stwierdził.
- Mhm... Jesteśmy warte inwestycji! - przytaknęła z uśmiechem, sięgając po drugi ręcznik na półce i wycierając nim długie włosy. - A skoro mowa o szefie, to radzę ci się zwijać. Jareth pewnie kończy już bilans z dzisiejszego dnia i zaraz zejdzie ścigać opieszałych - mrugnęła do niego porozumiewawczo. - I weź coś nieprzemakalnego. Będzie padać! - dodała, gdy wychodził z łazienki. Popatrzył na nią z pewnym zdumieniem, nie odrzekł jednak nic.


* * *



Jasnowłosy chłopak w kitce, i z mnóstwem kolczyków w uszach oraz po jednym w wardze i w nosie, szedł wolno chodnikiem. Zapadał zmierzch, więc tylko nieliczni przechodnie pośpiesznie go mijali. W pewnym momencie chłopak zatrzymał się i popatrzył w niebo. Wysoko w górze gromadziły się skłębione szare chmury, a wiatr niósł ze sobą zapach wilgoci. Ściemniało się coraz szybciej i bardziej. Uliczne latarnie zamrugały, włączając się automatycznie. Chłopak popatrzył znów przed siebie, na wysoki budynek o czerwonych drzwiach.


* * *



Czarny Kondor siedział przy biurku i przeglądał dane w komputerze. Wszyscy się rozliczyli, Daryl chyba coś sobie składał na boku, bo jego zarobki wciąż były fatalne... musiał z nim w najbliższym czasie porozmawiać. Tylko Kitsune... Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi. Zmianę skończył cztery godziny temu. Gdzie się gówniarz szwenda? Wstał i ruszył do drzwi, a zszedłszy na dół, skierował się do pokojów chłopców. Przechodząc długim korytarzem zaglądał przez, z reguły uchylone, drzwi do kolejnych pomieszczeń. Przy okazji skarcił wzrokiem tłukące się poduszkami dziewczyny. Te natychmiast się uspokoiły - Rea zarumieniła się wstydliwie, a Veronique puściła do niego oko. W końcu wszedł do pokoju, w którym mieszkał Kitsune. Zapinający właśnie koszulę Eric popatrzył na niego z zaskoczeniem.
- Był tu Kitsune? - zapytał Czarny Kondor. Siedzący na dolnym łóżku Jerard pokręcił głową. Eric również i dodał:
- Nie. Jeszcze nie wrócił...
Mężczyzna bez słowa podszedł do kolejnych drzwi. Wszedł, mierząc wzrokiem gromadkę młodszych chłopców.
- Widzieliście w domu Kitsune? - zapytał. Chłopcy zgodnie zaprzeczyli.
- Ostatni raz widziałem go na ulicy - dodał Nezumi. Czarny Kondor skinął głową i wyszedł, kierując się do swojego pokoju.


* * *



Leżałem w łóżku, a pościel miło chłodziła moje wciąż nieco spocone ciało. Spojrzałem na spoczywającą przy mnie postać. Lucas spał na boku, zwrócony tyłem do mnie. Uśmiechnąłem się i delikatnie zsunąłem prześcieradło z jego nagich pleców. Spojrzały na mnie dzikie oczy czarnego wilka. Przez moment przyglądałem się kunsztownie wykonanemu tatuażowi wilczej głowy, zajmującemu prawie całe plecy młodzieńca. Lucas uparł się na ten motyw. Tatuaż był perfekcyjny. Powstawał stopniowo, półtradycyjną metodą. A przez cały ten czas, jak i długo potem nie było mowy o tym, żeby podczas seksu Lucas leżał na plecach. Później odbiłem to sobie, chociaż i tak lubiłem patrzeć na ten podskórny rysunek. Dlatego specjalnie dobieraliśmy pozycje... Lucas wyjątkowo rzadko był na dole. Znowu się uśmiechnąłem z rozbawieniem, naciągając prześcieradło na ramię chłopaka i zamknąłem oczy.


* * *



Czarny Kondor wysiadł z samochodu i nie zwracając uwagi na deszcz, który lał się z nieba strumieniami, ruszył w ciemną uliczkę. Szedł długo, rozglądając się. Nie bardzo wiedział, gdzie go powinien szukać. Chłopak nie był głupi. Dobrze rozumiał, że zanim gdzieś pójdzie po swojej zmianie ma przyjść odmeldować się i rozliczyć, albo przekazać utarg innemu chłopcu. Jareth zapamiętał sobie, że musi powtórzyć Kitsune zasady panujące w burdelu. W taki deszcz mógł jeszcze objeść wszystkie okoliczne knajpy, gdzie indziej mógłby szukać dzieciaka? Otulił się szczelniej peleryną, po której ściekały krople wody i zamierzał skręcić w główną ulicę, kiedy poprzez szum deszczu coś usłyszał. Nie był pewien, ale to brzmiało jak cichy jęk. Ruszył w kierunku, z którego mu się wydawało, że dobiegł. I wtedy za jednym z kontenerów zobaczył leżącą na ziemi, w błocie skuloną postać. Ukucnął przy niej i przyjrzał się. Chłopak był nieprzytomny i cały pokiereszowany. Deszcz spłukiwał krew wydostającą się z ran na głowie, twarzy oraz rękach. Cała koszulka była podarta i zakrwawiona. Na nagim ramieniu miał wycięty najprawdopodobniej skalpelem jakiś symbol. Mężczyzna zmarszczył brwi. Zdjął rękawiczkę i sprawdził puls. Z ulgą wyczuł go. Był jednak słabiutki... Zdjął pelerynę i okrył nią chłopca, po czym ostrożnie wziął go na ręce. Chłopak jęknął boleśnie, jednak nie odzyskał pełnej świadomości. Czarny Kondor starał się iść jak najszybciej, stawiając przy tym ostrożnie kroki, by oszczędzić chłopcu niepotrzebnych wstrząsów. Był wściekły. Nie na Kitsune... Był piekielnie wściekły na Kwiat Lotosu... i na siebie...