Stray 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 21:28:39
Rozdział II

Eris wypadł z krzaków jak oparzony, rzucił się biegiem przez kamienny gościniec. Słyszał pogoń. Podkute kopyta dźwięczały na kamiennej powierzchni. Krzyki jeźdźców przecinały powietrze, ptaki milkły. Chłopiec czuł łzy spływające po policzkach, palący ból w lewym ramieniu, ciepłą ciecz przesiąkającą rękaw ubrania. Pozostawiał za sobą szlak drobnych, karminowych kropelek.
Potknął się, i z impetem wywrócił na kamienie. Uderzył w nie głową, zanim zdążył upaść tak, jak uczył się na treningach od małego. Wtedy była to nauka, nikt nie robił mu krzywdy. Wtedy nie brakowało mu odwagi i zaciętości, o nie. Ale w sytuacji takiej jak ta, stracił godność i opanowanie. Kwilił jak pisklę, które wypadło z gniazda. Nagle, jakby z nikąd, wypadli jeźdźcy. Oręż zafurkotał w powietrzu. Popielatowłosy skulił się i zakrył głowę rękami, z jego gardła wydobył się żałosny szloch. Oczekiwał, aż najeżona kolcami kula wbije się w jego plecy i rozłupie wszystkie kości.
Nie doczekał się jednak.
- Nie maż się mały, wstawaj! - Czyjaś silna dłoń chwyciła go za ramię, i podniosła do pionu. Eris podniósł zapłakane oczy, spoglądając na wybawcę. Był to mężczyzna, wysoki, smukły, zbudowany bardzo dobrze. Spod rozdartego materiału ubrania na prawym ramieniu, widniały piękne mięśnie. Ciemnobrązowe włosy miał w nieładzie, niechlujnie opadały na policzki i kark. Oczy w podobnej barwie, co włosy błyszczały wesoło. Męsko zbudowaną twarz zdobił, kilkudniowy, zaniedbany zarost. Po człowieku widać było, że jest włóczęgą, piechurem, huncwotem, i że od wielu dni nie widział grzebienia, balii z ciepłą wodą, i mydła.
W prawej dłoni dzierżył ogromny miecz, długi niemalże na cztery łokcie. Oręż wyglądał na ciężki. Szermierz też był wielki, górował nad chłopcem niczym wielkie wzgórze, rzucając na niego cień. Ocenianie wybawcy trwało jednakże zaledwie kilka sekund. Eris w akompaniamencie świstu wysuwanej z pochwy klingi dobył miecza, i rzucił się na konnego, zbliżającego się do nich. Podskoczył, wznosząc się nad gościniec. Odbił się perfidnie od siodła, tuż przed zbójem, wykonując dwa mylące cięcia w powietrzu. Kopniakiem pozbawił opryszka ciężkiego, stalowego korbacza. Wywinął salto w powietrzu i wylądował na zadzie konia, tuż za jeźdźcem. Zaskoczone zwierze stanęło na tylnych kopytach. Siedzący na nim człowiek spadając, nadział się na miecz popielatowłosego chłopca.
Bursztynowe oczy błysnęły drapieżnie, kiedy wyszarpnął oręż z dygocącego ciała. Trysnęła krew, zalewając gorącym strumieniem kamienne płyty gościńca. Ku Erisowi skoczył kolejny zbój, przypominający z wyglądu ropuchę. Wyłupiaste oczka niemal wyskoczyły z orbit, kiedy chłopiec kpiącym wręcz ruchem usunął się spod noża napastnika. Ciął krótko, w szyję. Z rozharatanej tętnicy siknęła posoka, ofiara osunęła się na ziemię z głośnym, zgrzytliwym skrzekiem.
Resztę zbójów załatwił nieoczekiwany wybawca. Cały gościniec zalany był krwią. Trupy leżały bezwładnie, a konie parskały cicho.
- Dziękuję za pomoc, gdyby nie pan... - mężczyzna uciszył podekscytowanego chłopca gestem dłoni. Ujął za uzdę jednego z koni, o szarym umaszczeniu. Podał ją Erisowi.
- Nie ma za co. - Teraz mały zwrócił uwagę na ciepły i głęboki głos wybawcy. I na jego zniewalający uśmiech. - Trakty są teraz bardzo niebezpieczne, szczególnie dla takich młodych chłopców jak ty. Uważam za obowiązek wręcz, żebyśmy w dalszą wędrówkę udali się razem. Jako towarzysze broni. - Zaśmiał się z rozbawieniem.
W ten sposób kompania powiększyła się. Składała się z dwóch osób. Każdy z nich miał wspólny cel, o którym nawzajem nie wiedzieli. Nie mogli też mieć świadomości, że to, przed czym chcieli uciec, nie musiało ich gonić. Sami wpadli w jego sidła. Ich losy skrzyżowały się. W tym miejscu zaczęło się dopełniać przeznaczenie.

To się stało bardzo szybko. Wystarczyło kilka wspólnie spędzonych dni - na gościńcu, nad strumieniem, przy ogniu, i na trawiastym wzgórzu, pod gołym, granatowym niebem obsypanym tysiącami błyszczących gwiazd.
Eris wiedział, że kocha tego człowieka. Kocha jego ciemne włosy, głębokie ciepłe oczy w kolorze ciemnej czekolady. Męsko zarysowaną linię szczęki, czarujący uśmiech, duże, ciepłe dłonie. Umięśnione, smukłe ciało. Głęboki, przyjazny głos. I duszę. Kochał jego duszę. Rozumiał go doskonale. Obydwaj, mimo różnicy wieku, rozumieli się tak dobrze. Nagle wszystko stało się lepsze, cudowniejsze, łatwe... Czuł się bezpiecznie, kiedy towarzysz zamykał go w ramionach.
- Edgar... - ciche westchnienie wydobyło się z gardła popielatowłosego chłopca, kiedy ciemnowłosy mężczyzna delikatnie, czule, pieścił dłońmi kark chłopca. Wargami muskał zarumienione policzki, szeptał czułe słowa.
- Edgra.. ja... - Powtórzył popielatowłosy, a jego drobne, różane usta, rozchylone leciutko zadrżały. Tylko dwa słowa. Jak trudno wypowiedzieć je razem, w odpowiedniej kolejności, głośno i wyraźnie, do osoby, dla której słowa owe są przeznaczone. Dwa, maleńkie... a o jak wielkim znaczeniu, jak pięknie obrazujące stan duszy chłopca.
Czekoladowe oczy spojrzały w bursztynowe, z powagą. Wiedział, co chce wyznać mu Eris. Widział, jakie napięcie przeżywał, jakie bariery musiał przełamać. Jakie lęki musiał teraz pokonać. Szczupłe ciało drżało, otoczone umięśnionymi, opalonymi ramionami.
Z gardła małego wydobył się cichy szloch. Jego głos załamywał się, kiedy wreszcie wydobył z siebie wyznanie:
- Kocham Cię.
Poczuł, jak ciepłe ciało mężczyzny przyciąga go do siebie. Miłe, bezpieczne ciepło, i przyjemne drapanie zarostu na jego gładkiej skórze. Oczekiwał. Czekał na odpowiedź. Edgar mógł powiedzieć wszystko... Albo nic.
Powiedz... powiedz cokolwiek....
Powiedział. Najwspanialszą rzecz, jaką mógł odrzec na to oświadczenie.
- Kocham Cię.
Nie było to "ja ciebie też". Nie była to zwykła odpowiedź. Były to dwa wyznania, skierowane do siebie przez dwóch, kochających się ludzi. Nie było żadnych "też", "również". Na szczęście, nie było tylko kpiącego "wiem".
Eris rozpłakał się. Płakał głośno, śmiejąc się przez łzy, którymi krztusił się co chwila. Wpił się w ramiona, które chroniły go i zasłaniały przed całym światem, przed każdą krzywdą, jaka mogłaby się wydarzyć.
Nadeszła pora pieszczot cielesnych. Kiedy chłopiec myślał, że już już, mężczyzna tylko pocałował lekko spierzchnięte usta, i rzekł:
- Jeszcze nie czas.
Minęło wiele nocy. Nocy spędzonych w zmiętej pościeli, z nieodłącznym towarzystwem potu i nasienia. Dłonie i usta dorosłego kochanka przenosiły chłopca w sfery, których nie potrafił zaznać nawet przy użyciu własnej drobnej dłoni, i szczupłych palców. Edgar był wszędzie. Z nocy na noc coraz odważniej przygotowywał młodego kochanka do tego, czego obaj pragnęli najbardziej, ale musieli się wstrzymywać. Popielatowłosy nie był jeszcze gotowy, mężczyzna nie chciał wyrządzać mu krzywdy... Z nocy na noc, jego palce docierały coraz głębiej, a Eris zachwycony nowymi doznaniami pragnął coraz więcej, chciał poczuć w sobie więcej ukochanego, obydwaj chcieli stać się jednością, kochać się jak kochankowie, długo, namiętnie.
I minęło wiele nocy. Wiele wyznań, szeptów, jęków i westchnięć. Wystękanych przyrzeczeń, obietnic. Słów i gestów.
Aż nadeszła ta noc, kiedy połączyli się wreszcie, w małym zajeździe nieopodal traktu, trzynaście dni drogi od miasteczka uniwersyteckiego zwanym Daivenn.

To wszystko, te wszystkie wspomnienia przeleciały przez świadomość Erisa z prędkością światła, kiedy z niezrozumieniem patrzył na leżący na pościeli pergamin, na którym nabazgrane było jedno zdanie. Zdanie przekreślające wszystko.
Poczuł, jak po policzkach potoczyły się łzy. Zaśmiał się histerycznie. To tak bolało, taki ból, on umrze od tego bólu, nie może oddychać... Żelazne, lodowate kleszcze miażdżą jego żebra, zimne żelazo przebija jego płuca i serce. Jego serce... serce... ono krwawi, ono umiera... Boli... Edgar, nie, ja Ciebie kocham, nie rób mi tego, dlaczego mnie okłamałeś, wróć do mnie, powiedz, że to głupi żart, że mnie sprawdzałeś, bo nie wiedziałeś, bo chcesz się przekonać, błagam... ja o tym zapomnę, tylko do mnie wróć, nie rób mi tego.
- Edgar!!! - rozdarł się ostatkiem sił. Szloch targnął drobnym ciałem, przewrócił je na zmiętą, białą pościel. Chłopiec o popielatych włosach i bursztynowych oczach płakał głośno, histerycznie, nie mogąc złapać oddechu. Krzyczał i uderzał pięściami w pościel. Jęczał, wył. Aż pociemniało mu przed oczami, stracił przytomność z bólu i rozpaczy. Z łaski jego własnego, słabego ciała otrzymał te chwile, kiedy leżał bez przytomności i nie zdawał sobie sprawy z tego, że człowiek, którego kocha nad życie złamał mu serce.
A miłość szybko przerodziła się w nienawiść.
*
Komnata była wysoka, zimna i mroczna. Jedynie białe, długie świece umieszczone w świeczniku dawały jakiekolwiek światło. Chłopiec o popielatych włosach kończył rysować na podłodze symbole zamknięte w okręgu. Rysował to wszystko kredą, na kamiennej posadzce surowego wnętrza.
Na kamiennym stole, w kolorze głębokiej zieleni, niemal wpadającej w czerń, stał biały moździeż. Eris odwiązał przytroczony do pasa woreczek, otworzył go i wygrzebywał dziwnie wyglądające zioła. Nie pierwszy raz zażywał narkotyków przy korzystaniu z magii. Były bardzo pomocne, mógł wywołać więcej energii, i nie czuł bólu tak bardzo. A teraz sprawa była warta świeczki. Rzucenie, na kogoś klątwy nie jest prostą sprawą. Przeciwnie, jest to skomplikowana procedura. Ryzykowna. I niezgodna z prawem.
Bursztynowe oczy były zamglone, kiedy delikatne dłonie stanowczymi ruchami zmieniały zioła w pachnący proszek. Widać w nich było bezkresną nienawiść, nic więcej. Nienawiść, żądzę zemsty.
Wyciągnął flakonik z kieszeni ciemnozielonej tuniki sięgającej bioder, wyszywanej na krawędziach złotą nicią, w geometryczne wzory. We flakoniku znajdowała się oleista substancja, w oliwkowym odcieniu. Chłopak wlał zawartość do platynowego pucharu, wysadzanego szmaragdami. Wsypał doń przetarte zioła z moździeża, sięgnął na stół po szklany patyczek, który wykorzystał jako mieszadełko. Dolał odrobinę białego wina do mikstury, żeby poprawić smak, żeby łatwiej było wypić.
Popatrzył na wzory wyrysowane na podłodze. Podniósł głowę. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było opuszczoną katedrą. Wysokie, wąskie okna zabite był deskami w miejscach, gdzie spróchniały okiennice. Drewniane ławki były zrujnowane, a ołtarz, na którym ceremonię odprawiał Eris, był zakurzony. W całym pomieszczeniu było ciemno, czarno wręcz, tylko świeczki postawione na marmurowym stole, poprzecinanym żyłkami spękanego kamienia, dawały źródło światła.
Już czas.
W lewą dłoń ujął oprawioną w ciemną skórę księgę, opatrzoną mosiężnymi okuciami, której oprawa wysadzana była kilkoma rubinami. Stronnice woluminu były zżółknięte i lekko pomarszczone. Ręczne pismo dodawało tajemniczości dziełu. W prawą chwycił kielich, powolnym krokiem wstąpił w okrąg. Patrząc pusto przed siebie zaczął szeptać cicho niezrozumiałe słowa. Zamilkł. Odczekał chwile. Uniósł kielich do warg, i opróżnił go, przełykając prędko. Opuścił jasne rzęsy, spuszczając bursztynowe spojrzenie na stronnice księgi. Rozpoczął czytać inkantację, zapisaną czarnym atramentem przed conajmniej setką lat. Jego głos był zimny,nie zadrżał ani razu, był przepełniony nienawiścią. W pewnym momencie zaczął krzyczeć. Ale nie działo się nic. Wziął głęboki oddech, a wyschnięte wargi wypowiedziały jedno słowo:
- Amen.
Zapadła głucha cisza. Cisza, od której dzwoni w uszach. Niespodziewanie światło rozbłysło na liniach okręgu, podnosząc tumany kurzu zalegające na podłodze. Powietrze zaczęło poruszać się w spirali, nie przekraczając linii wyrysowanych na podłodze. Ciepłe powietrze miotało popielatym warkoczem i ubraniami spoczywającymi na ciele chłopca. Ten uśmiechnął się nieznacznie, widząc efekty. Czuł przepływające przez ciało pokłady energii, które ciepłymi falami przetaczały się przez niego.
Jednak nagle, coś zaczęło dziać się nie po jego myśli, nie tak jak planował. Poczuł potworny ból w podbrzuszu. Jego mięśnie spięły się w bolesnym skurczu, wygiął się w łuk i wrzasnął głośno, przeraźliwie. Ból promieniował na całe ciało. Rzemyk zsunął się z włosów, Eris kątem oka dostrzegł, że tracą popielaty odcień, i stają się białe niczym śnieg. Jego źrenice skurczyły się z przerażenia. Raz po raz przeszywały go spazmy bólu. Krzyczał, a łzy toczyły się po jego bladych policzkach. Coś ukłuło go boleśnie w oczy. Dziwne uczucie, na zmianę gorąca i lodowatego zimna, roztaczało się najpierw po jego tęczówkach, by w sekundę później objąć całe oczy. Przestał widzieć.
Ból, który zaczął miażdżyć jego ciało wydarł z jego gardła przeraźliwy, nieludzi wrzask. Wrzeszczał, nawet wtedy, kiedy krew pociekła po jego brodzie, zalewając usta. Wrzask urwał się w tym samym momencie, w którym chłopak stracił kontakt z rzeczywistością.
*
Białowłosy chłopiec miotał głową w gorączce. Rudowłosy elf o imieniu Falik zmarszczył brwi ze zmartwieniem. Namoczył już rozgrzany ręczniczek w lodowatej wodzie, wyżął i z powrotem umieścił na rozgrzanym czole podopiecznego.
Jedyne, co mógł stwierdzić po zachowaniu nieprzytomnego chłopca, to fakt, że został zatruty przez narkotyki, które teraz opuszczały jego ciało. Kilka godzin wcześniej nieznajomy rzucał się, jakby w napadzie padaczki, jęczał, stękał i pokrzykiwał, a z jego nosa raz po razie buchała krew.
Teraz było lepiej, uspokoiło się. Falik martwił się bardzo, opiekował się znalezionym w opuszczonej katedrze chłopcem, najlepiej jak potrafił.
To był zupełny przypadek, że przechodził w tej okolicy. Katedra znajdowała się na północnej części placu opustoszałego po zarazie miasteczka. Nikt tam nigdy nie zachodził, bo i nie było, po co. Pół dnia drogi od kupieckiego gościńca. Piegowaty elf zabłądził, zbaczając z traktu w pogoni za swoim niedoszłym obiadem - małym, puchatym królikiem. Kiedy natrafił na ścieżkę prowadzącą do mieściny, miast na zachód, polazł na wschód, z ciekawości. I z przeczucia. A przeczucie miał dobre, po tylu latach spędzonych na pokładzie, na morzu i oceanie.
Do katedry przyciągnął go przeszywający wrzask, bolesny i bezsilny. Spróchniałe drzwi ustąpiły od razu. Znalazł całego zbroczonego krwią chłopca na ołtarzu, leżącego bez przytomności. Widział, że ten ledwo żyje. Na szczęście dzieciak nie był ciężki. Elf przerzucił go przez ramię, wrócił do konia, którego przywiązał za uzdę przy zniszczonym, spróchniałym płotku, koło wejścia do wioski. Na złamanie karku popędził ścieżką w lesie, nie marnując czasu na biegnięcie do traktu. Pod wieczór natrafił na duży zajazd, na rozdrożu, prowadzącym na wschód, zachód, północ i południe, z którego przybył. Na drewnianej ścianie zajazdu, zawieszony kołysał się na wietrze szyld, wyrzeźbiony w kształt drogowskazu. Napis wyryty na drewnianej tablicy głosił "Na Rozdrożu".
*
Powieki chłopca drgnęły, uchyliły się lekko, z trudem. Falik spojrzał z niepokojem w nienaturalnie złote, zamglone oczy. Nagle białowłosy zgiął się w pół i w ostatniej chwili przewrócił się na bok, kiedy jego ciałem targnęły paskudne torsje. Zawartość jego żołądka, a później wszystko, co tylko mogło zostać w ten sposób wydalone z ciała, wylądowało na drewnianej podłodze. Elf prędko posprzątał, otarł rozpaloną twarz, szyję i ramiona chłopca. Ten drżał z wyczerpania, jego usta na powrót zsiniały, jakby od przebywania na zimnie. Spod pół przymkniętych powiek wpatrywał się w sufit, z rozdygotanych ust wydobywały się, jakieś szepty. Niespodziewanie powieki rozwarły się, człowiek wygiął się w łuk, sprawiając wrażenie jakby jego kręgosłup miał złamać się, jak zapałka. Otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, ale wydobył się z nich tylko zduszony jęk. Rudowłosy bez namysłu podniósł chłopaka, i przycisnął do siebie. Ku jego zdumieniu ten przestał drżeć, powieki na powrót lekko przymknęły się, jęk ustał. Mały wtulił się w smukłe ciało elfa, kuląc się jak dziecko. Rozpłakał się, ale łkał cichutko, jakby bojąc się, że wystraszy kogoś, jakby była to rzecz zakazana, za którą miałby zostać wychłostany. Był ledwo przytomny. Falik głaskał go po włosach, policzkach, przytulał mocno, obronnym gestem. Wsunął się na łóżko, by chłopiec mógł ułożyć się na jego kolanach. Trwali tak, kilkanaście minut. Ciche łkanie nie ustawało, koszula elfa przesiąkła zupełnie gorzkimi, gorącymi łzami.
-, Dlaczego... - wyjęczał chłopiec o złotych oczach, wczepiając palce w odzienie rudowłosego.
I zaczął mówić. Mówić przez łzy, na zmianę ze stoickim spokojem, tylko lekko drżąc, do czasu aż znowu wybuchał płaczem. Falik nie musiał pytać o nic, człowiek mówił, jakby wartkim potokiem słów, przerywając rzadko i na krótko. Musiał się komuś wyżalić. Elf wiedział, że powinien go powstrzymać, później na pewno będzie zły sam na siebie, że opowiedział wszystko zupełnie obcej osobie, która w dodatku wykorzystała to, że jest prawie nieprzytomny.
Ale nie przerywał, nie był w stanie. Głaskał drżącymi dłońmi piękne, jedwabiste białe włosy i słuchał cichuteńkiego szeptu.
Minęła godzina, może więcej, kiedy chłopiec skończył swą opowieść, opowieść, w której zdradził cały swój życiorys, od najmłodszych lat, poprzez szkołę, życie w domu, próby rodziców zmuszenia go do mariażu, ucieczkę z domu, inne, liczne ucieczki, o miłostkach, o tym, że nie cierpi dziewczyn i kobiet, że rodzice go nienawidzą, że jest gejem i nikt po za nim nie chce tego zaakceptować. O tym, jak złamał prawo, usiłując rzucić klątwę na człowieka, który złamał jego serce, o tym, jak bardzo go nienawidzi, jaki jest samotny i nieszczęśliwy, i jak bardzo się boi. Nie bał się bólu aż do chwili, kiedy ten niemalże go zabił. Był bezbronny jak dziecko, tak bardzo się bał. Nie chciał puścić Falika nawet na chwilę, kiedy ten usiłował jedynie wstać, żeby dać dzieciakowi trochę wody, ten wczepiał się w niego i łkał głośno. W końcu przysnął w ramionach elfa, który pogładził go po policzku, i szeptem obiecał, że już nigdy nie pozwoli go skrzywdzić, i nigdy go nie zostawi.
Wtedy białowłosy chłopiec zasnął, ułożony na posłaniu przez swojego opiekuna, okryty kołdrą. Splatał palce z dłonią rudowłosego, i nie rozluźniał uścisku. Falik uśmiechnął się do uśpionego chłopaka, klęknął przy łóżku i w tej pozycji zasnął, snem niespokojnym i pełnym koszmarów.
Młody elf nie mógł wiedzieć, że w ucieczce przed przeznaczeniem wpadł w jego sidła, krzyżując losy jego, i białowłosego chłopca.
*
Eris szybko doszedł do siebie. Do tamtego wieczora nie wracał w ogóle.
Falik poznawał nowe oblicze towarzysza. Chłodne, obojętne. Białowłosy do wszystkiego podchodził z rezerwą. Do elfa również.
Złotooki przeglądał się w wielkim lustrze zawieszonym na ścianie. Machinalnie przeczesał palcami długie, niegdyś popielate, teraz białe, włosy. Oceniał zmianę koloru jego oczu, które jeszcze niedawno były koloru bursztynu, teraz błyszczały nienaturalnym złotem, jak u kota.
- Narkotyki. - Podsumował oszczędnie.
- Narkotyki? - Zapytał wyrwany z myśli elf, siedzący na posłanym łóżku i bezmyślnie wpatrującym się w człowieka.
Eris pokiwał głową potakująco.
- Brałem je od jakiegoś czasu, żeby lepiej używać magii. Włosy i oczy straciłyby pigment wcześniej czy później.
Rudowłosy spojrzał przelotnie na woreczek na zioła, leżący niewinnie koło tobołka chłopca.
-, Ale przesadziłem - Kontynuował chłopiec, chwytając w obie dłonie kosmyki, dzieląc je na troje, zaczynając powoli i dokładnie splatać je w warkocz. - Przy tym zaklęciu, zużycie energii było zbyt duże, dlatego zaczęło czerpać ją ze mnie. Najpierw pigment, później byłoby gorzej. Nie wiem, jakim cudem przeżyłem, no cóż..
Ściągnął warkocz ciemnozieloną wstążką. Nie miał już rzemyków.
Wciągnął przez głowę białą koszulę, na nią tunikę z krótkim rękawem, sięgającą bioder, podobną do tej, którą założył wtedy... Przewiązał się w pasie ciemnofioletowym sznurkiem, przeplecionym gdzieniegdzie złotą nicią. Do tego sznurka przytroczył sakiewkę i prawie pusty woreczek na zioła, który leżał koło tobołka. Na nogi, po za wyjątkowo urokliwą jak na gust elfa, bielizną, wciągnął skórzane, czarne spodnie, i wysokie, okute metalem buty z klamrami. Na ramiona zarzucił zielonobrązowy płaszcz sięgający trochę wyżej, jak nad połowę uda.
Falik ubierał się inaczej. Rude włosy nosił rozpuszczone, opadały mu na ramiona i kark. Na głowie często wiązał czerwoną bandamę. W tamtej chwili miał na sobie białą koszulę, z rozsupłanymi pod szyją rzemykami, z podwiniętymi do łokci rękawami, skórzane, ciemnobrązowe spodnie, które podtrzymywał w pasie czarny pas z tego samego materiału, z pięknie zdobioną, srebrną klamrą. Buty nosił lekkie, czarne, z klamerkami, typowo elfiej roboty. Na ramiona zarzucał ciemnoczerwony płaszcz, sięgający kolan. Przy pasie zawsze przypiętą miał brązową, skórzaną, zdobioną motywami roślinnymi pochwę, w której tkwiła jego ulubiona broń - Krótka, wygięta szabla, której ostrze było niemalże białe, i tak ostre, że przecinało włos na dwoje. Oręż niezwykle niebezpieczny, a w rękach dobrego szermierza zabójczy. Falik był wyjątkowo dobrym wojownikiem. Ale wrodzona skromność nie pozwalała mu tego zauważyć.
Zbierali się do drogi. Do oddalonego kilka dni drogi miasteczka uniwersyteckiego, zwanego Daivenn.