Running away 46
Dodane przez Aquarius dnia Marca 08 2014 11:55:21


Rozdział 46

Flashback

szkasz już w rodzinnym domu. Elena jest wreszcie spokojna, że jesteś tu, a nie na drugim końcu Imperium. – rzekł Deris, uśmiechając się lekko. Jego dwudziestoczteroletni syn spojrzał na niego poirytowany.
- Sami mnie tam wysłaliście. – rzucił, spoglądając na Derisa.
- Synu, rozmawialiśmy już o tym. – odparł zrezygnowany ork.
- O tak, rozmawialiśmy. W szczególności o tym, że macie gotowy pomysł na moje życie. Nie pomyśleliście tylko o moim zdaniu! – warknął zdenerwowany Rainamar.
- Nie bądź niewdzięczny.
- Za co mam wam dziękować?
- Rainamar! Okaż trochę szacunku! Jestem twoim ojcem.
- Twój koronny argument.
- Nie rozumiem cię, synu. Wróciłeś ze szkolenia i nagle wszystko się zmieniło. Przysiągłbym, że jeszcze niedawno cieszyłeś się na powrót do domu. Inaczej rozmawialiśmy. Teraz jednak wszystko cię irytuje. Nie potrafisz nawet spokojnie porozmawiać z matką, czego wybaczyć ci nie mogę. – rzekł ojciec. Uważał, że powinien powiedzieć synowi, co myśli o jego zachowaniu. Nie wiedział, dlaczego jego dorosły syn zachowuje się jak nieodpowiedzialne i rozkapryszone dziecko. Półork przez chwilę patrzał na niego, pełen złości, ale jednocześnie smutku.
- Wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać. Kiedyś dobrze się dogadywaliśmy ze sobą, synu.
- Kiedyś. – zauważył Rainamar. Deris poczuł dziwne ukłucie w sercu, słysząc te słowa.
- Nie poznaję cię. – rzekł ork.
- Ja… - zaczął chłopak, ale przerwał, jakby nie wiedział, jakich słów ma użyć. Usiadł w cieniu topoli, rosnącej wysoko, nieopodal rodzinnego domu. Spojrzał na ojca, jakby szukając pomocy. Deris przykucnął koło niego.
- Rozmawiaj ze mną, Rainamar.
- Nie potrafię. – półork pokręcił głową. – Ja tego nie chcę, ojcze. Naprawdę. Wolałbym, żeby było tak, jak dawniej, ale nie potrafię cofnąć czasu.
Deris przyglądał się synowi w ciszy. Chłopak mówił zagadkami, mimo to ork słuchał uważnie. Coś działo się z jego najmłodszym synem, a on nie potrafił mu pomóc. Bolało go to. Chłopak zawsze widział w nim powiernika, jednak niedługo po jego powrocie ze stolicy wszystko się zmieniło. Nic nie dzieje się bez przyczyny.
- Rainamar, nie będę potrafił ci pomoc, jeśli nie poznam problemu. – rzekł łagodnie ojciec, jak gdyby przemawiał do spłoszonego zwierzęcia. Syn wbił w niego bursztynowe spojrzenie, lecz nic nie odpowiedział.
- Dziecko.
- Nie jestem już dzieckiem.
- W tym jest problem?
- Po części. – przyznał niechętnie chłopak, nieco zaskoczony słowami ojca. – Pewne rzeczy nie są już takie jak dawniej. Ja się zmieniłem i moje spojrzenie na… Nie wiem, co mam ci powiedzieć. Sam często o tym myślę, ale nie znajduję wyjścia.
- Przestań ze wszystkim walczyć i zacznij to rozumieć, synu. – poradził mu ojciec.
- Łatwo ci mówić.
- Jesteś młody, przewartościowałeś wiele spraw, Rainamar. To normalne. Życie nie stoi w miejscu i my musimy za nim nadążyć. Nie mówię ci, żebyś działa na oślep, nie zważając na przeciwności. Chcę tylko, żebyś czasem pozwolił sobie czuć i nie traktował emocji jak swojego wroga. Czasami trzeba pozwolić poprowadzić się sercu.
- Ty miałeś szczęście w życiu. Ty i matka.
- Owszem. – zgodził się Deris. – Więc chodzi o to? Czujesz coś do kogoś? – ojciec starał się wyciągnąć z syna więcej informacji. Chłopak wbił wzrok w trawę, milcząc przez chwilę.
- Być może.
- To powinna być dobra wieść. Skąd taka grobowa mina, synu?
- Ja tego nie chcę.
- Mocne słowa. Dziewczyna jest już zaręczona? Nie daj Stwórco, mężatka? – zastanawiał się Deris. Rainamar tylko pokręcił głową.
- Nie odwzajemnia twoich uczuć?
- Nie wiem.
- Więc spróbuj się dowiedzieć. Jeśli będziesz zwodził tę nieszczęsną pannę, nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Ojcze, nie widzisz pewnych rzeczy, że nie chcesz ich zobaczyć? To jest mężczyzna.
- Och… - Deris przez chwilę spojrzał w górę, jak gdyby szukał pomocy wśród niebios. Widok błękitu i chmur zakrywały jednak rozłożyste gałęzie topoli. – To może pójdzie łatwiej.
Rainamar zaśmiał się tylko, ukrywając twarz w dłoniach.
- Ta rozmowa to jakaś komedia! – rzucił w końcu chłopak. – Nie jestem już szczeniakiem.
- Masz problem a ja jestem twoim ojcem. To zrozumiałe, że chcę ci pomóc, synu.
- Wiem, ale to muszę rozwiązać sam.
- Dobrze, ale chcę, żebyś przestał obwiniać wszystkich dookoła. Chcę, żebyś przeprosił matkę i siostrę za swoje ostre słowa. Chcę też, żebyś przestał traktować Casiusa w taki sposób, jak dotychczas. Byliście przyjaciółmi, na Stwórcę, nawet braćmi. Nie rozumiem, dlaczego tak usilnie starasz się to zniszczyć. Dziś znalezienie kogoś, komu zaufasz całym swoim życiem graniczy z cudem.
- Przepraszam.
- Wiesz, że wybaczę ci wiele, synu. Wiesz też, że kocham Casiusa tak mocno jak ciebie, Amirę i Kanthara i nie chcę, żebyście się nawzajem krzywdzili. Pokaż mu, że wciąż jest dla ciebie ważny. Zacznij zachowywać się jak mężczyzna, nie jak szczeniak. – dodał ojciec i wstał. Rainamar patrzył, jak udaje się w stronę domu. Przeklinał siebie w myślach. Nie chciał tego, Stwórca świadkiem. Wciąż kochał Casiusa jak przyjaciela, jednak do tego uczucia dołączyło się palące pożądanie i zazdrość. Wolał trzymać się z daleka. Wolał zimny dystans niż jego nienawiść, która z pewnością na niego spadnie, gdy tylko Rainamarowi zdarzy się chwila słabości.
- Rainamar! Co ty robisz pod tą topolą? – usłyszał nagle głos brata.
- Dużo by opowiadać. – odrzekł chłopak i westchnął głośno. Zapowiadał się długi wieczór.


End of a flashback

***

Casius
Las był gęsty i cienisty, lecz doskonale widziałem ścieżki, po których poruszali się sadalscy myśliwi. Ściółka była wydeptana, a okoliczne krzewy nosiły ślady ludzkiej działalności. Myśliwi byli na tyle ostrożni, żeby nie uszkodzić roślinności, ale wprawne oko zdoła rozpoznać, że droga ta jest często uczęszczana. Poszedłem dalej, oglądając się za siebie. Rainamar podążał za mną, rozglądając się wokoło jak małe dziecko wśród wielobarwnych ozdób podczas festynu. Wszystko go interesowało. Wydawało mi się, że zawsze powtarzał, że nie cierpi lasu. Wreszcie zauważył, że mu się przyglądam i uśmiechnął się zadziornie.
- Nie wiesz dokąd pójść, panie myśliwy? – zapytał.
- Muszę cię zmartwić, ale doskonale wiem, kapitanie. – odparłem.
- Ciekawi mnie, na ile to stwierdzenie, to zwykłe chwalenie się.
- Jesteś dzisiaj niemiły. – stwierdziłem, ruszając dalej.
- Wydaje ci się. Zastanawiam się po prostu, dlaczego muszę biegać od rana po lesie.
- Chcę coś zobaczyć. – wyjawiłem mu.
- Ciekawe co cię tak zaintrygowało, że postanowiłeś wyruszyć do lasu o piątej nad ranem. Nie wspomnę już, że zbudziłeś przy okazji mnie.
- Nie marudź, wstawałeś już wcześniej. Wiem na czym polega szkolenie w armii. Sam to przechodziłem. – przypomniałem mu. Dogonił mnie, chwytając za ramię. Odwróciłem się, spodziewając się jakiegoś złośliwego komentarza, lecz w zamian dostałem pocałunek. Uśmiechnąłem się, kręcąc głową. Resztę drogi przebyliśmy w wygodnej ciszy. Słuchałem odgłosów lasu, który budził się po nocy. Pewnie o tym także mówiła Aileen. Las daje życie.
W końcu między drzewami dostrzegłem kamienne ruiny. Być może kiedyś była tu polana, jednak teraz to miejsce porośnięte było niewysokimi drzewami, wyraźnie młodszymi niż te, które porastały resztę lasu. Gdy w końcu dotarłem do tej części, ujrzałem dwa wielkie, kamienne łuki, które stały stabilnie, mimo upływu wielu stuleci. Dalsze ruiny przypominały fundamenty jakiegoś sakralnego miejsca. Gdzieniegdzie pozostały z nich resztki grubych, kamiennych murów. Wspiąłem się po zniszczonych schodach. Prowadziły na wzniesienie, które włączone było w budowlę.
- To chciałeś zobaczyć? – zapytał Rainamar, przyglądając się dwóm, kamiennym rzeźbom.
- Dokładnie to. – odparłem, podchodząc bliżej.
Kamienne posągi miały może cztery do pięciu metrów wysokości. Upływający czas nie zatarł misternie wykonanych detali. Jedna z rzeźb przedstawiała mężczyznę w zbroi, opartego na dwuręcznym mieczu. Jego twarz skryta była pod hełmem ze smoczymi skrzydłami po bokach. Spoglądał na zachód. Druga z rzeźb była zakapturzonym myśliwym, z łukiem w ręku. Obok jego nogi czaił się duży wilk, szczerząc ogromne kły. Wzrok łucznika utkwiony był gdzieś daleko na wschodzie. Obaj mężczyźni byli odwróceni do siebie plecami, lekko się dotykając. Miecz i przedramiona rycerza oplatało pnącze powoju, które artysta sprawnie przeprowadził prosto na łuk i dłonie myśliwego. Uśmiechnąłem się do siebie, podziwiając to dzieło.
- Zupełnie jak na obrazie Darramona Faitha. – zauważył Rainamar, rzucając mi znaczące spojrzenie.
- Sadalczycy i ich zamiłowanie do symboliki… Te rzeźby muszą mieć już dobrze ponad dwieście lat. Może więcej. – zastanowiłem się.
- Świątynia padła, a posągi nadal stoją. Nie dziwne, że oni wciąż wierzą w swoje legendy. – rzekł półork. – Ciekawe skąd im przyszła taka symbolika. Ten siepacz z mieczem to pewnie duch, który odbiera życie. Złość i zemsta. Demon. A ten drugi, myśliwy… - dodał mój narzeczony, szturchając mnie lekko w ramię. - … to jest prawdziwy duch lasu. Uzdrawia, przynosi ze sobą życie. Coś mi się wydaje, że on tu rządzi. Cóż. Z takim wilkiem też bym mógł ustalać prawo.
- Nie żartuj tak w obecności starszych. – ostrzegłem go.
Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- To jest czas niewoli, duch śpi a demon płonie żądzą zemsty. Kiedy uda mu się znów przebudzić ducha lasu, powróci równowaga.
- Demon się nie popisał, jak dotąd. Cztery powstania i każde z jeszcze gorszym skutkiem niż poprzednie. – stwierdziłem.
- Mówią, zwalczaj ogień ogniem. Czasami to jest droga donikąd.
- Rainamar, z ciebie jest całkiem mądry facet. – zażartowałem.
- Dopiero się dowiedziałeś? – odparł półork, uśmiechając się złośliwie. – Ojciec lubił tą legendę. Mówił, że to nie tylko alegoria sadalskiej wolności, ale bardziej złożony symbol duszy. Łatwo jest pozwolić, by twój gniew urósł i wypalił cię od środka. Trudniej jest znaleźć w sobie spokój i przebaczenie.
- Myślisz, że twoje imię miało dla niego osobiste znaczenie, takiego, którego nikt inny nie zna? – zapytałem, szczerze zaciekawiony.
- Tak. Myślę, że miało mu o czymś przypominać.
- Ty wiesz o czym?
- Wiem. – odrzekł, przymykając oczy. Zapadła cisza. Wydawało mi się, że Rainamara dopadły znów czarne myśli. Nie chciałem drążyć tematu, którego on nie chciał podjąć, jednak zaniepokoiłem się.
- Jeśli chciałbyś… - zacząłem, ale spojrzał na mnie z dziwnym chłodem w oczach.
- Dziękuję. – odrzekł.
Podszedłem do niego i objąłem go w pasie. On również mnie przytulił, całując mnie lekko w policzek.
- Mój myśliwy. – zaśmiał się cicho, pocierając swoim policzkiem o mój. Stwórco, już byłem pewien, że podniecał go mój zarost. A miał być tylko po to, żeby odwracać uwagę od blizn, które pozostawiły na mojej twarzy ostre szpony trupojada!
- Twój. – zgodziłem się, wsłuchując się w poranne odgłosy leśnego życia.

***


- No cóż, jeśli dobrze pójdzie, niedługo będziemy mogli wyruszyć na spotkanie z Vin’D’Arenem. Nie to, żebym miał coś do Sadalczyków, ale nie chcę nadużywać ich gościnności. Nie lubią mnie zbytnio. – narzekał Leith Daire, spoglądając uważnie na swojego młodego przyjaciela, Cahana. Ten tylko pokiwał głową, na znak, że go słucha. Wpatrzony był jednak w ciemny i gęsty las, który rozpościerał się przed magami.
- Co ciebie tak interesuje w tych drzewach? – zdziwił się Daire.
- Przyglądam się im. Nie mogę podziwiać natury?
- Nie rozśmieszaj mnie.
- Matka i ten szczurek, wuj Casiusa, wydają się lubić pana kapitana. – rzekł Cahan, jak gdyby wyrwał się z zamyślenia. To przykuło zdecydowanie uwagę starszego czarownika.
- Nie mów tak o Bradenie. To prosty człowiek, ale dobry. Nie darzy mnie co prawda sympatią, ale kto mnie lubi! Ha, wszyscy wydają się mieć do mnie jakieś pretensje. – odparł jasnowłosy.
- W znakomitej większości przypadków sam sobie na to zapracowałeś. Vin’D’Aren chyba też nie będzie zadowolony z twojej wizyty. Powierzyłeś mu medalion, a to wiąże się z ryzykiem.
- Jest mentalistą, poradzi sobie. – zbagatelizował sprawę Leith. – Wybacz… - dodał, widząc złowrogie spojrzenie, jakim obrzucił go Cahan. – Jednak taka jest prawda. Wierz mi na słowo, to co mówią o mocy Dare jest prawdą!
- Może i tak, ale nigdy nie czułem się dobrze w obecności innych mentalistów.
- Cóż, nie zostaniemy u niego długo. – uspokoił go Daire. – Możesz jednak być mile zaskoczony, kiedy już Dare znudzi się bycie bezczelnym typem bez odrobiny szacunku do innych. Jest bardzo empatyczny i dba o innych. Nie widziałem, żeby odwrócił się od kogoś, kto potrzebuje pomocy.
- I ty to wykorzystałeś. – zauważył Cahan Revelin.
- Człowiek musi sobie radzić w życiu. – bronił się Leith.
- Oczywiście.
- Hej, skąd taki ponury nastrój, Cahan! Trochę wiary ! Mam nadzieję, że wszystko się szczęśliwie rozwiąże. Planowałem już nawet emeryturę w klasztornych murach, otoczony mądrością magii.
- Nie wytrzymałbyś.
- Tobie się udało.
- Mam za sobą jakieś dwadzieścia pięć lat treningu. To powinno coś ci mówić.
- Zawsze zastanawiałem się, jaki byłbyś bez tej całej dyscypliny i wbijanego do głowy spokoju. – wyznał Leith Daire.
- Wiem, kim byłbym. – odparł Cahan, spoglądając na niego czarnymi jak węgle oczyma. – Powiem ci więcej, dziękuję Stwórcy, że nie pozwolił, by to się stało.
- Nie mów tak, Cahan. – przerwał mu Leith, wyraźnie zmartwiony słowami młodszego mężczyzny.
Nagle obaj dostrzegli kapitana Ashghana, zbliżającego się w ich stronę.
- Wszystko w porządku? – zapytał Leith, spoglądając na półorka.
- Owszem. Ciekawi mnie, kiedy będziesz gotowy do dalszej drogi. – odrzekł.
- Właściwie już jestem. – Leith wzruszył ramionami. – Wiesz, że nie będę się w stanie odwdzięczyć tobie i Casiusowi.
- Oh, jestem pewien, że coś wymyślisz. – rzucił sarkastycznie Rainamar i poszedł w sobie tylko znanym kierunku. Leith obserwował go przez chwilę. Półork zatrzymał się przy wodopoju dla koni. Powiedział coś do swojego konia, Kryształa. Zwierzę otarło się łbem o jego ramię.
- Nie lubię faceta.
- Macie kilka rzeczy wspólnych. – zaśmiał się Leith.
Nagle przybiegło jakieś dziecko. Leith Daire zaciekawiony uniósł na nie wzrok. Była to kilkuletnia dziewczynka o jasnych, kręconych włosach. Wcisnęła mu niewielki zwitek papieru do ręki. Leith zapatrzył się w niego.
- Skąd to masz?
- Jakiś brzydki pan dał mi to i pieniążka. Powiedział, żebym zaniosła to dla pana maga o złotych włosach. – odparła dziewczynka uśmiechając się.
- Jak ten pan wyglądał?
- Był brzydki i wysoki i nie miał dużo włosów. Nie tak jak pan mag. – rzekła z namysłem, wskazując na długie włosy Leitha. Czarownik zbladł niczym len.
- Dziękuję ci. – odrzekł, rozglądając się zdenerwowany. Dziecko uśmiechnęło się i pobiegło, nie oglądając się za siebie. Czarownik rozwinął pomięty papier. Widniało na nim tylko jedno zdanie. Daire spojrzał na Cahana i podał mu świstek.
- Nie mów nikomu prócz Rainamara. – odparł i wstał. – Kapitanie! – zawołał, a w jego głosie brzmiał autentyczny strach.
Cahan przyjrzał się zwitkowi papieru. Nie podobały my się słowa, które odczytał:

„Wiemy, gdzie jesteś, Leith.”